Józef Balsamo/Tom II/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po półgodzinnym zapamiętałym biegu Gilbert wydał okrzyk radości, bo na ćwierć mili przed sobą dostrzegł karetę barona, wjeżdżającą stępa pod górę. Uczuł się dumnym, bo pomyślał, że temi środkami, jakie miał do rozporządzenia: młodością, siłą i rozumem, dorównać mógł bogactwu i potędze arystokracji. Słusznie mógłby teraz pan de Taverney nazwać Gilberta filozofem, gdyby go zobaczył na gościńcu, jak z kijem w ręce, ze szczupłym węzełkiem, zawieszonym na guziku, sadził wielkiemi krokami, skakał przez krzaki, dla skrócenia drogi, i zatrzymywał się pod górą, jak gdyby chciał powiedzieć koniom:
— Biegniecie tak wolno, że muszę na was czekać!
Rzeczywiście był filozofem, jeżeli filozof ją nazywa się pogarda dla wszystkiego, co ułatwia i uprzyjemnia życie.
Wprawdzie nie był on przyzwyczajony do miękkiego życia, lecz iluż to ludzi staje się przez miłość zniewieściałymi!
Trzeba przyznać, że był to widok piękny, godny Boga, stwórcy istot energicznych i rozumnych, widok tego młodzieńca, kurzem okrytego, który pędził dwie czy trzy godziny, dopóki nie zrównał się z karetą, i z rozkoszą wypoczywał, gdy konie już ustawały. Każdy podziwiałby go gdyby mógł śledzić go okiem i myślą, jak my; a kto wie, czyby nawet dumna Andrea, zobaczywszy go, nie była wzruszona; kto wie, czy obojętności, z jaką słuchała gdy go obwiniono o lenistwo, nie zmieniłaby na uznanie jego energji?
Tak minął dzień pierwszy.
Baron zatrzymał się godzinę w Bar-le-Duc, co dozwoliło Gilbertowi nietylko zrównać się z nim, lecz nawet prześcignąć; Gilbert, usłyszawszy rozkaz barona, że kareta zatrzymać się ma przed złotnikiem, wyszedł za miasto, następnie zaś, gdy zobaczył nadjeżdżającą landarę, rzucił się w zarośla. Gdy przejechała, pogonił za nią, jak przedtem.
Nad wieczorem, w małej wiosce Brillon, baron przyłączył się do powozów delfinowej; mieszkańcy tej wioski, zebrani na wzgórku, wydawali okrzyki radosne, błogosławiąc swą przyszłą panią. Gilbert zjadł w ciągu dnia tylko kawałek chleba, wziętego z Taverney, lecz napił się za to do woli z czarującego strumienia, przecinającego drogę; brzegi jego tak ładnie były przystrojone tatarakiem i żółtą łotocią, iż na żądanie Andrei kareta się zatrzymała. Andrea wysiadła i, zaczerpnąwszy wody złotym kubkiem delfinowej, który wyprosiła dla siebie u ojca, piła z rozkoszą.
Gilbert, ukryty za przydrożną olchą, widział to wszystko.
Skoro tylko podróżni oddalili się, przyszedł na to miejsce, stanął na tej samej, co Andrea kępie, jak Djogenes ręką czerpiąc wodę, pił z tego samego strumienia, w którym gasiła pragnienie panna de Taverney.
I orzeźwiony podążył dalej.
To tylko niepokoiło chłopaka, że nie wiedział, czy delfinowa będzie w drodze nocowała. Wydawało się to prawdopodobnem, bo po znużeniu, na jakie uskarżała się w Taverney, potrzebowała spoczynku. Gdyby tak było, Gilbert byłby uratowany.
W takim razie zatrzymanoby się pewnie w Saint-Dizier. Dwie godziny snu w stodole wystarczyłyby, aby wrócić sprężystość jego nogom, które już zaczynały sztywnieć; potem puściłby się znowu w drogę i, idąc w nocy wolniejszym krokiem, wyprzedziłby ich o jakie pięć lub sześć mil. A tak dobrze się idzie w piękną noc majową, mając lat ośmnaście!
Nadszedł wieczór i spowijał widnokrąg w mroki coraz gęściejsze, które wreszcie przysłoniły drogę, jaką biegł Gilbert.
Wkrótce widział przed sobą tylko wielką latarnię karety, z której padająca smuga światła podobna była do błędnego widma, wciąż biegnącego brzegiem drogi.
Po wieczorze, nastała noc. Przebyto mil dwanaście; dojechawszy do Combles, powozy zatrzymały się na chwilę.
Gilbert przekonany był, że niebo mu sprzyja. Zbliżył się, ażeby usłyszeć głos Andrei. Kareta stała w miejscu; wśliznął się w zagłębienie bramy i patrzył. Widział Andreę przy blasku pochodni, słyszał jak pytała, która godzina. Głos jakiś odpowiedział: „Jedenasta“. W chwili tej Gilbert nie czuł znużenia i byłby z pogardą odmówił, gdyby go proszono aby wsiadł do której z karet.
Bo w gorącej jego wyobraźni stanął już Wersal, złocisty, olśniewający; Wersal, miasto wielkich królów. A za Wersalem — Paryż, ponury, mroczny, niezmierzony; Paryż, miasto ludu!
I tych obrazów, które umysł jego radowały, nie byłby zamienił nawet za wszystkie skarby Peru.
Dwie rzeczy wyrwały go z ekstazy: turkot odjeżdżających powozów, i gwałtowne uderzenie się o pług na drodze zapomniany.
Żołądek jego także zaczął upominać się o swoje prawa.
— Na szczęście — rzekł do siebie — mam pieniądze, jestem bogaty.
Gilbert, jak wiadomo, miał talara.
Aż do północy jechały karety.
0 północy przybyto do Saint-Dizier. Gilbert miał nadzieję, że się tam prześpi.
W ciągu dwunastu godzin przebył okrągłe szesnaście mil.
Usiadł nad rowem.
A w Saint-Dizier zatrzymano się tylko po to, ażeby przeprząc konie. Znowu usłyszał odgłos oddalających się dzwonków. Dostojni podróżni odetchnęli tylko chwilę pośród światła i kwiatów, przygotowanych na ich przyjęcie.
Teraz Gilbert musiał zebrać całą swą odwagę.
Wstał siłą woli, starając się zapomnieć że przed dziesięcioma już minutami nogi uginały się pod nim.
— Dobrze — powiedział — jedźcie, jedźcie! Ja także zatrzymam się tutaj, kupię kawałek chleba i słoniny, wypiję szklankę wina; wydam pięć su i za te pieniądze lepiej się posilę, aniżeli wy, panowie.
Wyraz, „panowie“ wymówił Gilbert ze zwykłą sobie emfazą.
Jak sobie obiecał, wszedł do miasta, gdzie po przejeździe orszaku zaczęto zamykać drzwi i okiennice domów.
Filozof nasz ujrzał przyzwoicie wyglądającą oberżę, wystrojone służące, lokai odświętnie ubranych z kwiatami w butonierce, choć to była już pierwsza nad ranem.
Spostrzegł na wzorzystych półmiskach fajansowych potrawy z drobiu, na których tylko resztki pozostawili zgłodniali dworzanie arcyksiężnej.
Śmiało wszedł do oberży: zasuwano ostatnie drzwi; schylił się, ażeby dostać się do kuchni.
Zastał tam właścicielkę zajazdu, doglądającą wszystkiego i obliczającą zyski.
— Przepraszam panią — odezwał się — proszę, jeśli łaska, o kawałek chleba i szynki.
— Niema szynki — odpowiedziała gospodyni. — Może chcesz kurczęcia?
— O nie, prosiłbym o szynkę, bo mam na nią apetyt; nie lubię kurczęcia.
— Przykro mi, mój chłopcze, lecz niemam nic innego. Wierzaj mi jednak — z uśmiechem dodała — dla ciebie kurczę nie będzie droższe od szynki: weź sobie połówkę całą za dziesięć su, będziesz miał zapas na jutro. Myśleliśmy, że Jej Królewska Wysokość zatrzyma się u pana burmistrza i że wszystko się sprzeda; ale przejechała tylko i wszystko, cośmy przygotowali, zmarnowane.
Ktoby sądził że Gilbert skorzysta ze sposobności i z dobroci gospodyni, i zechce sobie wyprawić ucztę, dowiódłby tylko nieznajomości jego charakteru.
— Dziękuję — rzekł — zadawalam się małem, nie jestem ani księciem ani lokajem.
— To ci je tak dam, mój mały Artabanie — odrzekła poczciwa kobieta i idź z Bogiem.
— Żebrakiem też nie jestem, moja dobra kobieto — odparł upokorzony. — Kupuję i płacę.
I, łącząc czyn ze słowami, Gilbert z dumą sięgnął do kieszeni od spodni, w której ręka jego zniknęła do łokcia.
Lecz daremnie, blednąc, szukał w tej kieszeni obszernej; wyciągnął z niej tylko papierek, w którym zawinięta była moneta. Podrzucany w biegu pieniądz przedarł zleżały papier, następnie przetarte płótno kieszeni i wypadł. Pieniądz został na drodze, prawdopodobnie nad strumieniem, którego nurty tak zachwyciły Gilberta.
Biedny chłopak zapłacił sześć franków za wodę, której własną dłonią zaczerpnął. Djogenes, filozofujący o bezużyteczności drewnianych czarek, nie miał przynajmniej w ubraniu kieszeni dziurawej, ani pieniędzy, które mógłby zgubić.
Bladość i pomieszanie Gilberta wzruszyły poczciwą kobiecinę. Niejeden triumfowałby, widząc ukaranego pyszałka; jej zaś żal się zrobiło na widok cierpienia, malującego się na zmienionej twarzy młodzieńca.
— Słuchaj, biedny mój chłopcze, posil się i przenocuj tutaj; a jutro, jeżeli koniecznie tego potrzeba, pójdziesz dalej.
— O! tak, tak, koniecznie mi potrzeba — powiedział — ale nie jutro lecz natychmiast.
I, zabrawszy tłomoczek, nie słuchając już więcej, wybiegł z domu, ażeby wstyd i boleść ukryć w ciemnościach.
Drzwi się zamknęły. W miasteczku pogasły ostatnie światła, psy nawet, całym dniem znużone, szczekać przestały.
Pozostał sam, zupełnie sam na świecie, nikt bowiem nie jest więcej osamotniony na ziemi, niż człowiek, który rozstanie się z ostatnim talarem, zwłaszcza, jeżeli to był jedyny, jaki kiedykolwiek posiadał!
Noc była wokoło: co począć? Zawahał się.
Powracać i szukać zguby byłoby to daremnem; rozłączyłoby go nadto na zawsze, lub na bardzo długo, z karetami, których już nie mógłby dopędzić.
Postanowił iść dalej i ruszył w drogę; lecz zaledwie milę uszedł, pochwycił go w swe szpony głód. Przytłumiony na chwilę moralnem cierpieniem, jeszcze straszniej szarpać mu zaczął teraz wnętrzności, zwłaszcza, że krew, szybkim biegiem podniecona, żywiej krążyła w żyłach nieszczęśliwego.
Jednocześnie z głodem, towarzyszka jego, bezsilność, ogarniać poczęła wszystkie członki Gilberta.
Z nadludzkim wysiłkiem raz jeszcze dopędził karety. Lecz mogło się zdawać, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Karety przeprzęgano tylko i to tak szybko, że zyskał zaledwie pięć minut spoczynku.
Biegł jednakże dalej. Na horyzoncie zaczynało świtaj. Ponad ciemną ławą oparów wychylało się słońce w całym blasku i majestacie władczym; zapowiadał się jeden z tych gorących dni majowych, jakie poprzedzają lato. Czyż podobna, ażeby Gilbert wytrzymać mógł skwar południa?
Na chwilę zabłysła mu myśl pochlebiająca jego miłości własnej, że konie, ludzie i sam Bóg sprzysięgli się przeciw niemu. Jak Ajax, wyciągnął pięść ku niebu, a jeżeli nie zawołał jak on: „Wbrew woli bogów postawię na swojem“; to jedynie dlatego, że lepiej znał „Umową społeczną“, aniżeli „Odysseę“.
Jak przewidywał, nadeszła chwila, w której zrozumiał niedostateczność sił swoich i okropność położenia. Straszna to była walka dumy z bezsilnością wskutek czego na chwilę energja Gilberta podwoiła się do rozpaczy. Ostatnim wysiłkiem zbli żył się do niknących już z oczu karet, które z poza tumanów kurzu dziwnie się przedstawiły jego krwią zaszłym oczom; turkot ich rozlegał mu się w uszach, mieszając się z tętnem jego arteryj.
Z otwartemi ustami, osłupiałem wejrzeniem, z włosami przylepionemi do spoconego czoła, wydawał się doskonale wykonanym automatem, wykonywającym ruchy prawie ludzkie, tylko nieco sztywniejsze. Od wczoraj przebył dwadzieścia do dwudziestu dwóch mil; nareszcie nadeszła chwila, w której nogi jego, pod wpływem znużenia, odmówiły mu posłuszeństwa; oczy jego, nic już nie widziały; zdawało mu się że ziemia z pod nóg mu się usuwa; chciał krzyczeć, lecz mu zabrakło głosu; czując że pada, jak warjat chwycił rękami powietrze, ażeby się zatrzymać.
Głos mu się nareszcie przedarł przez gardło wściekłym okrzykiem i Gilbert, zwracając, się w stronę Paryża, to jest w kierunku, w którym sądził, że się znajduje miasto, strasznemi przekleństwy zaryczał na tych, którzy go zwyciężyli, mimo jego sił i odwagi. Potem, uchwyciwszy się oburącz za włosy, zatoczył się i runął na środku drogi z tą jedynie pociechą, że jak bohater starożytny, walczył do ostatniej chwili.
Upadł z groźbą jeszcze w oku i zaciśniętemi pięściami.
Potem oczy jego przymknęły się, muskuły się wyprężyły; zemdlał.
— Z drogi! z drogi, szaleńcze! — krzyknął.
w chwili gdy upadł, głos zachrypięty, a towarzyszyło mu klaskanie z bata.
Gilbert nie słyszał.
— Z drogi! bo cię przejadę! do licha!
I jakby na zachętę, jednocześnie z tem wołaniem świsnął w powietrzu bat.
Bat smagnął Gilberta boleśnie.
Ale on nie czuł nic i leżał już prawie pod kopytami koni, które pędziły boczną drogą ku głównej, pomiędzy Thiéblemont i Varelére. W swem oszołomieniu nie spostrzegł ich wcale.
Z powozu, unoszonego przez rumaki, jak piórko przez huragan, słyszeć się dał przeraźliwy krzyk.
Pocztyljon czynił nadludzkie wysiłki; lecz pomimo tego, nie mógł powstrzymać pierwszego konia, który przeskoczył ponad Gilbertem. Udało mu się jednak zatrzymać dwa inne. Z karety wychyliła się jakaś kobieta.
— O! mój Boże! — zawołała — więc to nieszczęśliwe dziecko stratowane?
— Tak, proszę pani — odpowiedział pocztyljon — daremnie usiłując rozróżnić coś w kurzawie, wzniecanej kopytami końskiemi — tak się zdaje.
— Biedny szaleniec! biedne dziecię! Ani kroku dalej! Stój! Stój!
I, otworzywszy drzwiczki, podróżna wyskoczyła z karety.
Pocztyljon zsiadł już z konia i wyciągnął z pomiędzy kół ciało Gilberta, myśląc, że ma doczynienia z trupem.
Podróżna pomagała mu ze wszystkich sił swoich.
— To ma szczęście! — zawołał — ani zadrapanią, ani jednego kopnięcia.
— Jednakże zemdlał.
Ze strachu, pewnie. Niech sobie poleży nad rowem, a ponieważ pani pilno, pędźmy dalej.
— Nie! nie mogę opuścić tego młodzieńca w takim stanie.
— Ii! nic mu nie będzie, sam przyjdzie do siebie.
— Nie, nie. Taki młody, biedaczek! Zapewna uciekł ze szkół i puścił się w podróż zanadto uciążliwą na jego siły. Patrz, jaki blady: byłby umarł. Nie, ja go nie opuszczę. Połóż go na przedniej ławeczce w karecie.
Pocztyljon usłuchał. Dama wsiadła do karety, Gilbert został ułożony na miękkiej poduszce w poprzek karety, z głową opartą o ścianę ekwipaża równie miękko wysłaną.
— Ruszaj teraz!... — zawołała młoda dama — a jeżeli powetujesz te dziesięć straconych minut, dostaniesz pistola.
Pocztyljon trzasnął batem ponad głową, a konie, znając ten groźny sygnał, puściły się wyciągniętym galopem.