Józef Balsamo/Tom IV/Rozdział XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Mniej przestrzegający etykiety, niż Ludwik XIV, który na zgromadzeniach dworskich lubił był próbować władzy królewskiej, Ludwik XV szukał w zebraniach swoich przedewszystkiem nowości i urozmaicenia, twarzy świeżych i uśmiechniętych, rozrywki i wesołości.
Wieczorem, po opowiedzianem przez nas spotkaniu, pani de Béarn, święcie tym razem dotrzymawszy obietnicy, przebywała od dwóch godzin w gabinecie pani Dubarry; król zabawiał się grą w salonie błękitnym.
Po lewej jego stronie siedziała księżna d’Ayen, po prawej księżna de Guémenée.
Jego Królewska Mość widocznie był czemś roztargniony, bo przegrał ośmset luidorów, a że nie lubił przegrywać, podniósł się o dziewiątej, stanął we framudze okna i zaczął rozmawiać z p. Malesherbes, synem ex-kanclerza, podczas gdy pan Maupeau i pan Choiseul, umieściwszy się w przeciwległej framudze, niespokojnym wzrokiem śledzili rozmawiających.
Skoro tylko król się odsunął, dokoła komina zaczęło tworzyć się kółko.
Księżniczki: Adelajda, Zofja i Wiktorja, po powrocie z przechadzki w parku, zasiadły tam, otoczone damami honorowemi i dworzanami.
Króla, zajętego ważną rozmową, znano bowiem surowość obyczajów pana de Malesherbes, otaczali oficerowie lądowi i morscy, wysocy dygnitarze, magnaci i prezesi; wszystko to trzymało się w pełnem szacunku oczekiwaniu: mały światek u kominka musiał wystarczać sam sobie.
Najwybitniejszemi kobietami, tworzącemi grupę, były oprócz córek królewskich, panie de Grammont, de Choiseul, de Mirepoix i de Polastron.
W chwili, gdy się do nich zbliżamy, księżniczka Adelajda opowiadała historyjkę o pewnym dygnitarzu. Historyjka, od której powtórzenia wstrzymać się wolimy, była dość skandaliczna jak na księżniczkę krwi królewskiej; epoka jednak, którą próbujemy odtworzyć, nie była, jak wiadomo, epoką pod wezwaniem Westy.
— A jednak ten dygnitarz zasiadał pomiędzy nami przed miesiącem jeszcze — odezwała się księżniczka Wiktorja.
— Możnaby u Jego Królewskiej Mości narazić się na gorsze jeszcze spotkanie, gdyby dostali się tutaj ci, co nigdy jeszcze nie byli, a wcisnąć się pragną koniecznie — powiedziała pani de Grammont.
Ze słów i tonu księżnej zrozumieli wszyscy o kim mówić chciała i jakimi torami rozmowa odtąd popłynie.
— Na szczęście, chcieć i móc to są dwa wyrazy odrębnego całkiem znaczenia, czy nie tak, księżno? — powiedział, wtrącając się do rozmowy mały człowieczek, siedmdziesięcioczteroletni, który na pięćdziesięcioletniego zaledwie wyglądał, tak był elegancki, świeży, tak głos miał dźwięczny i żywe spojrzenie.
— Otóż i pan de Richelieu, który, jak pod Mahon, rzuca się na wały i który biedną naszą pogawędkę szturmem zdobędzie — powiedziała księżna. — Zawsze jeszcze jesteśmy trochę grenadjerem, kochany książę.
— Na zawsze już nim zostanę, księżno.
— Powiedz, książę, czy nie powiedziałam prawdy?
— Kiedyż, mianowicie?
— Przed chwilą.
— A co takiego powiedziałaś, księżno?
— Że drzwi królewskich się nie zdobywa...
— Tak jak zasłony alkowy. Jestem stanowczo tego samego zdania, księżno.
Na te słowa kilka towarzyszek znikło za wachlarzami, lubo żart się ogólnie podobał. Ci jednak, co lubią obmawiać, utrzymywali, że dowcip księcia bardzo się starzał.
Księżna de Grammont spłonęła pod różem, bo epigramat do niej się stosował.
— Moje panie — powiedziała — jeżeli książę będzie nam takie prawił rzeczy, nie dokończę mojej historyjki, a przysięgam wam, że dużo na tem stracicie, chyba, że udacie się do marszałka, aby wam opowiedział inną.
— Jabym miał przerywać pani, kiedy będziesz prawdopodobnie przyjaciół moich obmawiała?..
Boże uchowaj! Słucham owszem wszystkiemi uszami, ile ich posiadam.
Ścieśniono kółko; pani de Grammont rzuciła okiem ku oknu, aby się upewnić, czy król tam się jeszcze znajduje i spostrzegła, że pomimo zajęcia się rozmową z panem de Malesherbes, nie spuszczał z uwagi grupy przed kominkiem i spojrzenie jego skrzyżowało się ze spojrzeniem pani de Grammont.
Księżna uczuła się onieśmielona wyrazem oczu króla, ale, że zaczęła, więc nie chciała zatrzymać się w pół drogi.
— Dowiecie się zatem, moje panie — ciągnęła, zwracając się do trzech księżniczek — że pewna dama, mniejsza o jej nazwisko, wszak prawda? — zapragnęła ostatnimi — czasy widzieć nas, nas, wybranych przez króla, nas, jaśniejących w chwale, której promienie wzbudzają w niej zazdrość śmiertelną.
— Widzieć nas, gdzie? — zapytał książę.
— Ależ w Wersalu, w Marly, w Fontainebleau.
— Dobrze, słucham dalej.
— Biedne to stworzenie nie widziało nigdy naszych wielkich zebrań u królewskiego stołu, podczas których uliczni gapie z poza sztachet przypatrują się królowi i jego gościom pod strażą, rozumie się, laski służbowego szwajcara.
Pan de Richelieu zażył głośno tabaki z sewrskiej tabakierki i powiedział:
— Lecz na to, aby nas widzieć w tych trzech rezydencjach, trzeba być przedstawionym.
— Właśnie też dama, o której mowa, życzyła sobie być przedstawioną.
— Idę o zakład, że otrzyma czego żąda — powiedział książę — król tak jest przecie dobry!
— Na nieszczęście, nie dosyć na to pozwolenia królewskiego, potrzeba jeszcze, aby znalazł się ktoś, coby chciał podać jej rękę.
— Tak — powiedziała pani de Guémenée — potrzebne jest coś nakształt matki chrzestnej, dajmy na to.
— Ale nie każdy ją mieć może — wtrąciła pani de Mirepoix — dowodem piękna burbonka, która szuka i nie znajduje.
I jednocześnie poczęła nucić:
La belle Bourbonnaise,
Est fort mai à son aise.
— A! marszałkowo! — zawołał książę de Richelieu — pozostaw-że księżnie całą zasługę opowiadania.
— Dalej, dalej księżno — powiedziała królewna Wiktorja — sprowadziłaś nam ślinkę do ust; nie przerywaj że w połowie.
— Wcale nie mam tego brzydkiego zamiaru. „Powiedziano jest: „Szukajcie, a znajdziecie“. Więc też szukano, szukano i znaleziono; lecz co to za chrzestna matka, dobry Boże! Wiejska kobiecina, niewinna, naiwna. Wyciągnięto ją z jej gołębniczka, wycackano, wychuchano, wystrojono.
— A to aż dreszcz doprawdy przejmuje — powiedziała pani de Guémenée.
— Naraz atoli, kiedy wszystko tak przygotowane, stara prowincjonalna gołąbka spada z góry... ze schodów...
— I? — zapytał książę de Richelieu.
— I nóżkę złamała,
I leży biedna mała!
powiedziała księżna, dodając okolicznościowy wierszyk do zacytowanych już przez marszałkową de Mirepoix.
— Tym sposobem — wtrąciła pani de Guémenée znowu — nic z prezentacji?...
— Nic nie będzie moja droga.
— Co to jest Opatrzność — zawołał marszałek, wznosząc ręce ku niebu.
— Przepraszam — rzekła królewna Wiktorja — co do mnie, to bardzo biednej staruszki żałuję.
— Przeciwnie, księżno, powinniście raczej jej powinszować, że z dwojga złego mniejsze wybrała; powiedziawszy to, księżna naraz urwała: spotkała drugie spojrzenie króla.
— O kim jednakże mówisz, księżno? — zapytał marszałek, udając, iż się nie domyśla o kogo chodzi.
— Nie powiedziano mi nazwiska, słowo daję.
— Co za nieszczęście! — mruknął marszałek.
— Ja je odgadłam jednakże; zróbcie więc państwo to samo.
— Gdyby wszystkie damy, które mają wstęp u dworu, przestrzegały zasad honoru starej szlachty francuskiej — powiedziała pani de Guémenée z goryczą — złożyłyby wizytę starej damie z prowincji za jej wzniosły pomysł złamania nogi.
— Piękna myśl, na honor! — wykrzyknął Richelieu — ale trzebaby dowiedzieć się najpierw, jak się nazywa parafjanka, która nas z tak wielkiego wybawiła niebezpieczeństwa; nie ma już bowiem obawy — wszak tak, droga księżno?
— Za nic zgoła nie zaręczam; w tej chwili leży w łóżku niezdolna się ruszyć.
— A gdyby — powiedziała znowu pani de Guémenée — gdyby ta kobieta inną chrzestną sobie znalazła?... Osóbka to bardzo ruchliwa.
— O! nie, nie tak to łatwo znaleźć inną.
W tej chwili król się w tę stronę skierował.
Wszyscy umilkli, a jasny i czysty głos Ludwika XV rozbrzmiał po salonie.
— Dowidzenia, moje panie.
— Dobranoc, panowie!...
Wszyscy powstali i zrobił się ogromny ruch w galerji.
Król poszedł ku drzwiom i, naraz zawróciwszy, powiedział:
— Ale, jutro w Wersalu odbędzie się prezentacja.
Słowa te piorunem spadły na zgromadzenie.
Król powiódł wzrokiem po grupie dam, które blednąc, spoglądały po sobie.
Wyszedł, nie dodawszy ani jednego słowa więcej.
Zaledwie atoli przestąpił próg wraz z licznym orszakiem szlachty i osób, należących do świty, gdy pomiędzy pozostałymi nastąpił gwałtowny wybuch.
— Przedstawienie! — wybełkotała księżna de Grammont zielona prawie. — Co Jego Królewska Mość chciał przez to powiedzieć?
— Księżno! — odparł marszałek z jednym z tych uśmiechów, którego nie przebaczali mu najlepsi jego przyjaciele — czy to nie ta sama przypadkiem prezentacja, o której opowiadała pani?
Królewny dotknięte przygryzły wargi.
— Niepodobna! — głucho odpowiedziała księżna.
— E! — powiedział marszałek — teraz tak doskonale i szybko nastawiają złamane nogi.
Pan de Choiseul zbliżył się i położył rękę na ramieniu siostry, na znak ostrzeżenia, ale była ona tak znękaną — iż na nic nie zważała.
— To niegodne! — wykrzyknęła. — Pani de Guémenée potwierdziła to zdanie.
— O! moje panie — zawołała księżna — zwracając się do trzech córek królewskich — w was jednych jeszcze nadzieja. Wy, które najpierwszemi jesteście w królestwie, czyż zniesiecie, abyśmy w tem jedynem niepogwałconem dotąd schronieniu kobiet uczciwych, narażone były na towarzystwo wstrętne nawet dla pokojówek naszych?...
Zamiast odpowiedzi królewny smutnie pozwieszały głowy.
— Królewny moje, na Boga!... — wołała księżna.
— Król jest tutaj panem — odpowiedziała z westchnieniem Adelajda.
— Słusznie — zauważył książę de Richelieu.
— W takim razie cały dwór francuski jest skompromitowany! — krzyczała księżna. — Ach! panowie, panowie, jak mało dbacie o honor rodzin waszych!
— Moje panie — odezwał się pan de Choiseul, próbując się uśmiechnąć — ponieważ to zakrawa na spisek, nie będziecie zapewne nic miały przeciw temu, ażebym się oddalił i zabrał z sobą pana de Sartines. Idziesz ze mną książę? — kończył pan de Choiseul, zwracając się do marszałka.
— O nie! na honor! — odpowiedział marszałek — ja spiski uwielbiam i — zostaję.
Pan de Choiseul, uprowadzając Sartines‘a wymknął się pośpiesznie.
Kilku mężczyzn pozostałych poszło za ich przykładem.
Przy córkach królewskich pozostały tylko panie: de Grammont, de Guémenée, d‘Ayen, de Mirepoix, de Polastron i kilka innych zapalonych przeciwniczek prezentacji.
Jedynym mężczyzną był pan de Richelieu.
Damy z niepokojem patrzyły na niego, jak na trojańczyka w obozie greckim.
— Ja przedstawiam tu moją córkę, hrabinę d’Egmont; nie krępujcie się moje panie — powiedział.
— Jest sposób zaprotestowania przeciw obeldze, jaką nam wyrządzić mają i użyję tego sposobu — powiedziała księżna de Grammont.
— Jakiż to sposób?... — zapytały wszystkie razem damy.
— Powiedziano nam: „Król jest tu panem“.
— A ja odpowiedziałem: „słusznie...“ — odezwał się książę.
— Lecz i my jesteśmy paniami u siebie; kto mi zabroni tego wieczoru powiedzieć mojemu stangretowi: „do Chanteloup“, zamiast: „do Wersalu“?
— A prawda — powiedział Richelieu; — lecz co z tego wyniknie?
— Wyniknie to, że możeby się zastanowiono — zawołała de Guémenée — gdyby i inne panie poszły za tym przykładem.
— Dlaczego nie miałybyśmy naśladować księżnej? — powiedziała marszałkowa de Mirepoix.
— O! panie moje — wołała księżna, znowu się zwracając do córek królewskich — dobry przykład od was wyjść powinien, od was, córek Francji!
— Tożby się król na nas obraził! — powiedziała Zofja.
— Nie, nie! mogą Wasze Królewskie Wysokości być tego pewne! — krzyknęła nienawistnie księżna. — On, obdarzony takim niezrównanym taktem, wdzięcznym byłby wam tylko za to. Król nie wywiera na nikogo nacisku, wierzajcie mi.
— Przeciwnie — odezwał się książę, po raz trzeci, robiąc aluzję do wtargnięcia, jakiego się podobno dopuściła pewnego wieczoru księżna de Grammont do pokoju królewskiego; — jego to gwałcą, jego biorą przemocą.
Na te słowa zagotowało się między damami, tak, jak w kompanji grenadjerów, gdy bomba wśród nich upadnie.
Opamiętano się jednak.
— Król nie powiedział nic, co prawda, kiedy zamknęłyśmy drzwi przed hrabiną — podniecona wrzeniem całego zgromadzenia odpowiedziała Wiktorja; — ale bardzo być może, iż w tak uroczystej okazji...
— Bezwątpienia — nalegała pani de Grammont — mogłoby to być, gdyby same księżniczki się nie stawiły, lecz skoro zobaczą, że zabrakło nas wszystkich...
— Wszystkich? — wykrzyknęły kobiety.
— Tak, wszystkich — powtórzył stary marszałek.
— Należysz więc książę do spisku? — zapytała królewna Adelajda.
— Należę napewno i dlatego prosiłbym o głos.
— Mów książę, mów — rzekła pani de Grammont.
— Czyńmy wszystko systematycznie — powiedział książę — tu nie dosyć jest wołać: „Wszystkie, wszystkie!“ — Niejedna przecie woła z całych sił: „Zrobię tak!“ a w danej chwili robi co innego zupełnie; a ponieważ do spisku należę, jak miałem zaszczyt oznajmić paniom, wcale nie życzę sobie zostać opuszczonym, jak to bywało za nieboszczyka króla lub za regencji.
— Doprawdy, książę — z ironją odezwała się pani de Grammont — możnaby rzec, iż zapominasz, gdzie jesteś? W kraju amazonek pozujesz na wodza!
— Pani, proszę mi wierzyć, że mógłbym mieć pewne prawa do godności, której mi nie przyznajesz; więcej niż ja nienawidzisz pani Dubarry, lecz ja jestem bardziej skompromitowany, niż pani.
— Książę skompromitowany? — spytała marszałkowa de Mirepoix.
— Tak, i to strasznie; tydzień już upłynął, jak nie byłem w Wersalu, i do tego doszło, że wczoraj hrabina przysłała do mnie z zapytaniem, czy nie jestem chory, a wiecie co odpowiedział Rafé: że jestem tak zdrowy, iż od wczoraj nie byłem w domu. Ale wyrzekam się praw swoich, nie mam pretensji, pozostawiam pani tę godność. Poruszyłaś pani wszystkie sprężyny, jesteś doprawdy miną wybuchową, wywołałaś przewrót w sumieniach, pani więc należy się laska przywódcy.
— I cóż, królewny? — z uszanowaniem zapytała księżna.
— Pozostawcie nam rolę bierną — odpowiedziała Adelajda. — Jedziemy do Saint-Denis, w odwiedziny do naszej siostry Ludwiki; zatrzyma nas na dłużej, to niema co mówić.
— Bardzo dobrze — odpowiedział książę.
— Ja — odezwała się księżna — zajmuję się sianokosem w Chanteloup.
— Brawo! — zawołał książę.
— Ja — rzekła księżna de Guémenée — mam chore dziecko, ubieram się w szlafrok i będę je pielęgnowała.
— Ja — dodała pani de Polastron — czuję się tak wzburzoną dzisiejszym wieczorem, że mogę się ciężko rozchorować, jeżeli Tronchin krwi mi nie upuści.
— A ja — wyniośle odezwała się marszałkowa de Mirepoix — nie jadę do Wersalu dlatego, że nie jadę; oto mój powód; swoboda przekonań!
— Bardzo pięknie — powiedział de Richelieu — wszystko to jest bardzo logiczne; lecz trzeba przysiąc.
— Jak to! przysięgać trzeba?
— Tak, w sprzysiężeniach zawsze się przysięga; od czasów Katyliny, aż do spisku Cellamara, do którego miałem zaszczyt należeć.
Przysięgano zawsze. Wprawdzie spiski nie udawały się przez to lepiej, ale trzeba szanować zwyczaje... Przysięgajmy więc! zobaczycie panie, z jaką to się odbędzie uroczystością.
Wyciągnął rękę ku kobietom i z powagą wyrzekł:
— Przysięgamy!
Wszystkie kobiety powtórzyły przysięgę z wyjątkiem księżniczek królewskich, które zniknęły.
— Zatem wszystko skończone — powiedział książę.
— A to się wściekać będzie, gdy w salonie ujrzy się sama! — zawołała pani de Grammont.
— Hm! król skaże was na wygnanie — odrzekł Richelieu.
— Gdyby tak uczynił, to cóż się stanie z dworem — zawołała pani de Guémenée. — Wszak spodziewają się przybycia króla duńskiego? cóż mu pokażą?
— Zresztą nie skazują nigdy całego dworu; dla ukarania wybierają tylko kilka osób.
— Wiem o tem — podchwycił Richelieu — a nawet mam takie szczęście, że mnie wybierają zawsze; cztery razy mnie to spotkało, bo to już piąty spisek, do którego należę, moje panie.
— Nie wierz temu, książę — powiedziała pani de Grammont — mnie to poświęcą.
— Lub pana de Choiseul — dodał marszałek — księżno, miej się na baczności!
— Pan de Choiseul jest takim, jak i ja; podda się niełasce, lecz ubliżenia nie zniesie.
— Ani ty książę, ani księżna, ani pan de Choiseul nie będą skazani na wygnanie — odezwała się marszałkowa de Mirepoix — to na mnie się skrupi — król mi tego nie przebaczy, że mniej uprzejmą jestem dla hrabiny, niż byłam dawniej dla margrabiny.
— To prawda — odparł książę — przecież panią nazywano ulubienicą ulubienicy. Biedna marszałkowa! Razem nas wypędzą!
— Wszystkie będziemy skazane — rzekła pani de Guémenée, powstając — bo mam nadzieję, że żadna z nas nie cofnie się przed raz powziętem postanowieniem.
— I zaprzysiężoną obietnicą — dodał książę.
— O! zresztą na wszelki wypadek — powiedziała pani de Grammont — przedsięwezmę ostrożności!
— Pani? — podchwycił książę.
— Tak. Ażeby jutro mogła być o dziesiątej w Wersalu, potrzebne jej są trzy rzeczy.
— Jakie?
— Fryzjer, suknia i kareta.
— Naturalnie.
— I cóż?
— Zatem o dziesiątej nie będzie mogła być w Wersalu; król się zniecierpliwi, odejdzie do siebie i prezentacja zostanie odłożona do czasu, który nie nastąpi nigdy, ze względu na przybycie delfinowej.
Grzmot oklasków powitał ten nowy pomysł, ale, oklaskując go głośniej niż inni, marszałek i pani de Mirepoix zamienili z sobą znaczące spojrzenia.
Dwoje starych dworaków zrozumiało się wzajemnie.
O jedenastej wszyscy spiskowi pędzili w powozach drogą do Wersalu i do Saint-Germain, w uroczem oświetleniu księżyca.
Jeden tylko marszałek de Richelieu dosiadł konia swego Strzelca i gdy jego kareta z zapuszczonemi firankami toczyła się ku Wersalowi, on sam puścił się galopem do Paryża.