Jack/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Machiny.
Zamek des Aulnéttes przez Etiolles.”

„Nie zadowolona jestem z ciebie, moje kochane dziecko. Roudic pisał niedawno do swojego brata długi list o tobie, wychwalał twoją łagodność, grzeczność, dobre wychowanie; ale powiada, że od roku, jak jesteś w Indret, nie zrobiłeś żadnego postępu i zdaje mu się, że nie jesteś zdatny do rzemiosła żelaznego. Możesz sobie wyobrazić, jak nas to zmartwiło. Jeżeli ci się nie powiedzie, przy dobrem usposobieniu jakie w tobie zauważyli ci panowie, to widać, że nie pracujesz, a ta twoja niechęć zadziwia nas i sprawia nam przykrość.
„Nasi przyjaciele są bardzo na ciebie zagniewani, a ja codziennie martwię się, słysząc, że o mojem dziecku źle mówią. Roudic powiada w swoim liście, że ci nie służy powietrze warsztatu, że bardzo kaszlesz, żeś blady i chudy aż litość bierze, i że wstyd im dać ci co do roboty, bo przy najmniejszym wysiłku pot z czoła ci płynie. Nie rozumiem doprawdy, dla czego jesteś tak osłabiony, gdyż wszyscy uważali cię za silnego. Zaiste, nie chcę ja twierdzić wraz z innemi, że wtem jest wiele próżniactwa, a nadewszystko tej chęci budzenia żalu, która jest zwykłą rzeczą u wszystkich dzieci. Ja, znam mojego Jacka i wiem, że nie jest zdolny do tych podstępów. Tylko domyślam się, że jest niebaczny, że wychodzi wieczór nie okrywszy się, że zapomina zamykać okna lub nie kładzie na szyję fularu, który mu dałam. Bardzo źle robisz, moje dziecko. Nadewszystko pamiętaj o swojem zdrowiu. Pomyśl o tem, że potrzebujesz całej siły, ażebyś doszedł w swojem przedsięwzięciu do końca. Gdy będziesz zdrów, będziesz dobrze pracował.
„Pojmuję to, że praca, jaką odbywasz, nie zawsze ci się podoba, że daleko byłoby ci przyjemniej biegać z gajowym po lesie; lecz pamiętasz zapewnie, co Argenton mówił: „Życie nie jest romansem”. On to wie z praktyki, biedny drogi przyjaciel, gdyż życie jego jest bardzo przykre, a zawód choć w inny sposób jeszcze okropniejszy od twojego.
„Gdybyś ty wiedział, z jak nizką zawiścią, z jak tajemnem knowaniem ten wielki poeta walczyć musi! Obawiają się jego geniuszu, chcą mu przeszkodzić w jego płodach. Zgadnij, co mu zrobili przed niedawnym czasem w Theâtre-Français. Wzięli sztukę, która jest zupełnie jago tworem, Córkę Fausta, o której zapewnie słyszałeś, jak mówiliśmy. Naturalnie nie skradli mu jego sztuki, bo jeszcze nie napisana, lecz jego myśl, tytuł. Kogóż tu posądzić? Otoczony jest wiernemi przyjaciółmi, przywiązanemi do niego. Myśleliśmy jakiś czas, że to matka Archambauld, która zawsze podsłuchuje pod drzwiami i oczami łasicy patrzy przez dziurki od klucza. Lecz jakżeby ona spamiętała plan sztuki i opowiedziała interesowanym, kiedy zaledwie umie jeden wyraz francuzki?
„Dosyć, że nasz przyjaciel był bardzo dotknięty tem nowem oszukaństwem. Dotąd miał dziennie po trzy napady choroby. Muszę wyznać, że Hirsch okazał przy nim zadziwiające przywiązanie; i szczęśliwie się stało, że mieliśmy go tutaj, gdyż Rivals ciągle się na nas dąsa. Czy wiesz, że ani razu nie przyszedł dowiedzieć się o biednego naszego chorego? Z tego powodu moje dziecko, muszę ci coś powiedzieć: dowiedzieliśmy się, że często pisujesz do doktora i małej Cecylii; przestrzegam cię więc, że Argenton nie uważa tego za dobre. Rivals może być poczciwym człowiekiem, lecz to jest umysł wsteczny, który nie wahał się, nawet wobec nas, odstręczać cię od tego, co widocznie było twojem powołaniem. A zresztą, moje dziecko, w ogólności stosunki można utrzymywać tylko z ludźmi ze swego towarzystwa, ze swego zawodu; pozostań, o ile możesz, w swojem kółku. Bez tego, narażamy się na zniechęcenie, na oddanie się chimerycznym zachciankom, które mogą zupełnie zwichnąć życie.
„Co do twojej przyjaźni z Cecylią, Argenton mówi, i ja podzielam jego zdanie, że to jest niedorzeczność, gdyż może być zawadą w twojem życiu, zrobi cię zniewieściałym, strąci cię z prawej i prostej drogi. Bądź więc rozsądny i zerwij stosunki, które są dla ciebie szkodliwe, i które może przyczyniają się do szczególnego zobojętnienia twego, jakie okazujesz do obranego zawodu, a który dobrowolnie i z wielkim zapałem przyjąłeś. Mam nadzieję, iż zrozumiesz, moje dziecko, że mówi się to dla twojego dobra. Pomyśl o tem, że masz piętnasty rok, że posiadasz w rękach korzystne rzemiosło, otwartą przed sobą przyszłość; nie daj powodu, ażeby się spełniła przepowiednia tych, co powiedzieli o tobie, iż jesteś do niczego.

Kochająca cię matka
Karolina.”
Post scriptum. — Dziesiąta w wieczór — Mój drogi, panowie poszli na górę. Korzystam z tego, ażeby dopisać dobranoc do mojego listu, jakbym ci to powiedziała, gdybyś tu był przy mnie. Nie zniechęcaj się, mój Jacku, a nadewszystko nie stawiaj oporu. Ty wiesz, jaki on jest. Bardzo dobry, ale nie ubłagany. Postanowił, że będziesz rzemieślnikiem, i musisz nim być. Cokolwiekbyś powiedział, na nic by się nie zdało. To jego stała myśl. Czy ona jest słuszną? Ja niewiem. W głowie mi się kręci od tego wszystkiego, co tu słyszę. Nadewszystko nie trzeba, abyś chorował. Proszę cię, mój Jacku, ochraniaj się. Wieczorem okrywaj się dobrze, kiedy wychodzisz. Tam na tej wyspie musi być wilgoć. Wystrzegaj się mgły. A potem napisz mi do Archambauld, czy czego nie potrzebujesz.... Czy masz jeszcze czekoladę do przegryzania po przebudzeniu?... Na to i na inne drobne przyjemności odkładam małą sumkę, przeznaczoną na toaletę. Wyobraź sobie, żem przez ciebie stała się oszczędną. Przedewszystkiem pracuj. Pomyśl sobie, że kiedyś, może niezadługo, nadejdzie chwila, w której matka twoja za jedyną podporę będzie miała twe ramię.

„Ach! gdybyś wiedział, jak jestem smutną gdy pomyślę o przyszłości, nie mówiąc już o tem, że pobyt tutaj, zwłaszcza od ostatniego wypadku, nie jest bardzo Wesoły. Nie codzień jestem szczęśliwa, nie. Tylko, ty mnie znasz, smutek nie trwa u mnie długo. Płaczę i śmieję się w tej samej obwili, sama nie wiedząc, jak to sobie wytłomaczyć. Zresztą, nie miałabym racyi się skarżyć. On jest nerwowy, jak wszyscy artyści, ale niepodobna sobie wyobrazić, jaka wspaniałomyślność i jaka wielkość ukrywa się w głębi jego natury. Do widzenia mój drogi. Kończę już list, który Archambauldowa ma odnieść na pocztę. Lękam się bardzo, żebyśmy tej zacnej kobiety nie utracili wkrótce. Argenton nie ma do niej zaufania, sądzi, że jego nieprzyjaciele przekupili ją, ażeby go okradała z treści dzieł jego i sztuk. Zdaje się, że to dało się już widzieć. Całuję cię i kocham, mój Jacku drogi........ Wszystkie te kropki są pocałunkiem pod twoim adresem.”

Po za licznemi stronnicami tego listu, Jack rozpoznał wyraźnie dwie twarze — napuszoną Argentona i matki, pozostawionej samej sobie, która zdaleka pieściła go czułościami. Jakżeż ona wydawała się uciśnioną, jakżeż jej natura skłonna do wynurzeń zdawała się przygnębioną! Ponieważ wyobraźnia dzieci chętnie tłomaczy swoje myśli za pomocą obrazów, Jack czytając wyobrażał sobie, że jego Ida (dla niego ona zawsze się Idą nazywała) zamknięta w wieżyczce Parva domus dawała mu znaki głębokiej rozpaczy i przyzywała go na pomoc, jakby wybawcę.
Ach! tak, on będzie pracował, zwycięży wstręty, stanie się dobrym rzemieślnikiem, pracującym wytrwale i zarabiającym na życie, ażeby matkę ztamtąd wydobyć, ażeby ją wyrwać z uścisku tyranii. Naprzód zamknął wszystkie swe książki, poetów, historyków, filozofów do skrzynki Rivala, którą zabił gwoździem z obawy, ażeby go nie skusiły. Nie chciał już czytać, nie chciał otwierać przed swym umysłem ścieżek, które go z prostej sprowadzały drogi. Szło mu o zachowanie wszystkich sił, wszystkich myśli dla osiągnięcia celu, który mu matka wskazywała.
— Masz racyę, chłopcze — rzekł doń Roudic. Książki zapychają ci głowę głupstwami, odrywają od pracy. W naszem rzemiośle nie potrzeba zbyt głębokiej wiedzy, a ponieważ chcesz go się nauczyć, zrobię ci małą propozycyę. W tej chwili mam wieczorem godzinę dodatkową nawet w niedzielę; jeśli chcesz, chodź ze mną, a przy pracy nauczę cię obchodzić się z żelazem. Może będę szczęśliwszy i cierpliwszy niż Lebescam.
Tak się stało. Zaraz po obiedzie robotnik, zajmujący się pracą specyalną, brał z sobą chłopca do fabryki pustej, wygasłej, spokojnej, jakby się przygotowywała do pracy jutrzejszej. Lampka, postawiona na warsztacie, sama jedna oświecała dzieło ojca Roudica, reszta pracowni znajdowała się w tym cieniu fantastycznym, w którym księżyc odznacza przedmioty w masach, ściślej ich od siebie nie oddzielając. Po całych ścianach muru wisiały rozmaite narzędzia. Sznury, korby, cewki krzyżowały się z sobą, wstrzymane, nieruchome, a metalowe wióry, opiłki połyskiwały na ziemi, trzaskały pod stopami, spadały z warsztatu na dowód, że robota ustała.
Ojciec Roudic, nachylony, zajęty, kręcił drobniutkiemi instrumentami, wlepiwszy oczy w wskazówkę chronometryczną. Nie było słychać żadnego hałasu, prócz warczenia koła, poruszanego przez pedały, i dźwięcznego szmeru wody, która spadała kroplami na koło, kręcące się z całą szybkością. Jack, stojąc naprzeciwko dozorcy, obrabiał jakiś kawałek, natężał wszystkie siły, usiłując przezwyciężyć się do tego rzemiosła. Ale widocznie nie miał powołania.
— Rzecz skończona mój biedny malcze — mówił do niego ojciec Roudic, nie masz zdatności do pilnika.
Jednakże malec robił wszystko, co mógł, i nie odpoczywał ani chwili. Czasem W niedzielę nadzorca prowadził go do fabryki, wyjaśniał mu działania wszystkich tych potężnych machin, których nazwiska również były barbarzyńskie i skomplikowane, jak ich widok.
Wyszczególniał sztukę po sztuce z entuzyazmem, wszystkie poszczepiane koła, piły, obsady olbrzymich śrub, chciał w chłopcu wzbudzić podziw nad zdumiewającym ustrojem, składającym się z tysiąca części, a tworzącym doskonałą całość. Z tych wszystkich objaśnień Jack zapamiętał tylko jedną okrutną chirurgiczną nazwę, przypominającą mu straszliwy trepan, którego nieskończona śruba wkręcała mu się w mózg. Nie mógł jeszcze zwyciężyć przestrachu, jaki w nim wzbudzały te siły bezwiedne, zwierzęce, nielitościwe, którym go poświęcono. Poruszane parą, sprawiały na nim wrażenie drapieżnych zwierząt, czatujących, ażeby go porwać, rozedrzeć, poszarpać w kawałki. Nieruchome, chłodne wydawały mu się jeszcze groźniejsze, z otwartemi paszczami, z wyszczerzonemi kłami, któremi chwytały i pochłaniały wszystkie narzędzia, jak gdyby dla zadowolenia dzikich pożądań srogości. Raz wszakże w fabryce był świadkiem jednej wzruszającej ceremonii, która wymowniej niż wszystkie objaśnienia Roudica dała mu poznać, że w tych maszynach jest piękno i wielkość.
Wykończono dla rządowej kanonierki okazałą maszynę parową o sile tysiąca koni. Dawno już stała otoczona tłumem robotników, cała ale jeszcze nieukończona. Jack, nieraz przechodząc, patrzał na nią z daleka przez szyby, gdyż oprócz majstrów, wykończających ją, nikomu nie wolno było tam wchodzić. Zaraz po skończeniu mieli ją wysłać do Saint-Nazaire. Urok i rzadkość tej wysyłki polegały na tem, że pomimo ogromnego ciężaru i skomplikowania maszyneryi, mechanicy z Indret postanowili ją wysłać całą w jednej sztuce. Olbrzymie środki uruchomiania, jakiemi fabryka rozporządzała, pozwalały na ten zuchwały krok. Każdodziennie mówiono: „jutro”, lecz za każdym razem w ostatniej chwili znalazł się jakiś szczegół, jakaś rzecz do poprawienia, do udoskonalenia. Nakoniec machina była gotowa. Nakazano ją przewieźć.
Była to uroczystość dla Indret. O godzinie pierwszej wszystkie warsztaty były zamknięte, ulice i domy puste. Mężczyźni, kobiety, dzieci, kto tylko żył na wyspie, każdy chciał widzieć machinę, jak ją przewożą z fabryki do Loary i na statek, który ją miał zawieźć. Nim otworzono główną bramę, masa ludzi oczekiwała przy parkanie fabryki z jakimś świątecznym gwarem i niecierpliwością. W końcu otworzono bramę na oścież, a z ciemnej głębi wynurzyła się ogromna masa, posuwająca się zwolna, ciężko, na ruchomym pomoście, który służył za punkt oparcia do podniesienia jej i który bloki za pomocą pary wprowadziły na relsy.
Kiedy machina ukazała się na jasnem miejscu, lśniąca, wspaniała, potężna, przywitano ją niezmiernemi okrzykami.
Zatrzymała się chwilę, jakby dla odetchnięcia i wzbudzenia sobą podziwu na słońcu, które ją opromieniało. Pomiędzy dwoma tysiącami robotników fabrycznych może nie było ani jednego, któryby nie brał udziału, stosownie do swoich zdolności i sił, w tej pięknej pracy. Lecz każdy pracował oddzielnie, prawie omackiem, jak żołnierz podczas boju, zagubiony w tłumie i huku, który strzela prosto przed siebie, nie myśląc o skutku i użyteczności swoich strzałów, otoczony oślepiającym czerwonym dymem, po przez który nie widzi nic, prócz miejsca, gdzie stoi.
Teraz robotnicy ujrzeli swoją machinę w całości, wykończoną w każdym szczególe. Dumni byli z niej! W jednej chwili otoczyli ją, witali radosnym śmiechem, tryumfującym okrzykiem. Podziwiali ją jak znawcy, głaskali grubemi, chropowatemi rękami, pieścili, mówili do niej swoim nieokrzesanym językiem: „Jak się masz staruszko?” Giserzy z dumą wskazywali na ogromne metalowe skręty, wołając: „Myśmy je odlewali”. Kowale odpowiadali: „My pracowaliśmy nad żelazem, są tu krople i naszego potu! ” Kotlarze znowu i ślusarze słusznie wysławiali olbrzymi rezerwoar malowany na czerwono, jak słoń okrwawiony w walce. Jeżeli ci wychwalali metal, mechanicy i rysownicy chełpili się formą. Nawet nasz przyjaciel Jack, patrząc na swoje ręce, mówił: „Ach! szelmo, narobiłaś mi tęgich bąblów.”
Ażeby usunąć fanatycznie zachwycony tłum, podobny do Indyan przy uroczystości Djaggernauth, który dzikie bóstwo mogło zgnieść przechodząc, trzeba było prawie użyć siły. Nadzorcy biegali na wszystkie strony i roztrącając falę ludzi, otwierali wolne przejście; wkrótce naokoło machiny pozostało tylko ze trzystu wybranych z całej fabryki, najsilniejszych robotników, uzbrojonych lewarami lub zaprzężonych do grubych łańcuchów, którzy oczekiwali tylko znaku, ażeby potwora w ruch wprowadzić.
— Jesteście, chłopcy? dalej!
Rozległ się świst piszczałki i machina ruszyła po relsach. Jej miedź, bronz, stal — błyszczały w całym swoim ogromie, a koła, walce i wahadła, uderzając o siebie, wydawały metaliczny dźwięk. Jak skończony pomnik, odchodzący od niego rzemieślnicy, ozdobili ją w górze wielkim bukietem zieleni, wieńcząc tę ludzką pracę, jak łaskę, jak uśmiech natury. I podczas gdy ten metalowy kolos posuwał się ociężale, na jego wierzchu zielona kita, kołysząc się za każdym krokiem, szeleściała w powietrzu. Z obydwóch stron tłum tworzył orszak; dyrektor, inspektor, uczniowie, czeladnicy, wszyscy szli bezładnie z utkwionemi oczami w machinę; a niezmordowana piszczałka towarzyszyła jej aż do rzeki, na której dymił się statek parowy w przystani, gotów do drogi.
Postawili ją pod żórawiem, ogromnym parowym żórawiem fabryki w Indret, jednym z najpotężniejszych lewarów w świecie. Dwóch ludzi weszło na pomost, który razem z machiną miał być przeniesiony za pomocą żelaznych łańcuchów, łączących się potwornem ogniwem, ukutem z jednego kawałka. Para gwiżdże, piszczałka podwaja swój cienki, przyspieszony, radosny, zachęcający świst, żóraw pochyla się podobny do długiej szyi ptaka, porywa machinę swoim krzywym dzióbem i podnosi ją zwolna, drgając. Teraz góruje ona nad tłumem, fabryką, nad całym Indret. Teraz każdy może ją widzieć i podziwiać do woli. Unosi się w złotych promieniach słońca, zdaje się żegnać liczne warsztaty, które dały jej życie, ruch, niemal mowę, a których już nigdy nie ujrzy. Robotnicy ze swojej strony, patrząc na nią, doznawali radości z ukończonego dzieła, tego szczególnego i nadludzkiego wzruszenia, które jedną chwilą wynagradza całoroczne wysiłki i dumę zwyciężonego trudu stawia po nad doznanemi w nim przykrościami.
— To sztuka!... mruknął stary Roudic poważnie, z obnażonemi rękami, drżąc z wysiłku przy ciągnieniu i obcierając sobie oczy, które mu zapłynęły łzami podziwu. Piszczałka nie przestawała pobudzać. Źóraw zaczął się obracać i przechylać na stronę rzeki, wreszcie złożył machinę na niecierpliwiący się statek.
Nagle rozległ się głuchy trzask i wraz z nim rozdzierający krzyk odezwał się we wszystkich piersiach. Po wzruszeniu poznano, że nastąpiła nieprzewidziana, nagła śmierć, otwierająca sobie przejście gwałtowną i silną ręką. W jednej chwili powstało zamięszanie, nieopisana trwoga. Cóż się takiego stało? Jeden z robotników został nagle przyciśnięty podtrzymującym machinę łańcuchem. „Prędko, prędko chłopcy, cofnąć machinę!” Daremne wszakże były wysiłki: nie można już było wydrzeć nieszczęśliwego strasznemu potworowi, który go zdruzgotał. Wszyscy podnieśli głowy, wyciągnęli ręce z okropnem przekleństwem; kobiety z krzykiem zasłaniały sobie chustkami oczy, ażeby nie widzieć bezkształtnych szczątków, które kładziono na nosze. Robotnik był zmiażdżony, na dwoje rozcięty. Krew gwałtownie obryzgała stal, miedź, nawet zieloną kitę. Zamilkła piszczałka, umilkły krzyki. Śród złowrogiej ciszy machina dokonywała swoich obrotów, podczas gdy gruppa ludzi oddaliła się ku wsi, posługacze, kobiety cały smutny orszak.
We wszystkich oczach widać przerażenie. Dzieło stało się strasznem. Machina odebrała chrzest krwawy i zwróciła swoje siły na tych, od których je otrzymała. To też odetchnęli lżej wszyscy, kiedy już złożono potwora na statku, który ugiął się pod tym ciężarem i aż o brzegi obiło się kilka wielkich bałwanów fali. Cała rzeka zadrżała i zdawała się mówić: „Jakże ona ciężka! ” Ach! tak, bardzo ciężka. I rzemieślnicy drżąc spojrzeli po sobie.
Nakoniec ustawili ją zupełnie wraz z kotłami. Otarta ze krwi, którą się zbroczyła, przybrała znowu poprzednią okazałość, lecz nie miała już swej martwej nieczułości. Wyglądała jak żywa i uzbrojona, dumnie stała na pomoście statku, który ją miał zawieść i który, zdawało się, że ona uniesie. Pośpieszała do morza, jak gdyby statek pragnął co prędzej pożreć węgiel, pochłonąć przestrzeń, potrząsnąć dymem tam, gdzie ona potrząsała swym zielonym wieńcem. Była teraz tak piękną, iż rzemieślnicy Indret zapomnieli o jej zbrodni i żegnali ją przy odjeździe głośnym, ostatnim okrzykiem, śledząc za nią z upodobaniem.... Płyń machino, bież w świat. Idź swoją wyznaczoną i nieubłaganą drogą. Płyń przeciw wiatrom, morzu i burzy. Ludzie zrobili cię tak silną, że niczego nie potrzebujesz się obawiać. A ponieważ jesteś silną, nie bądź złą. Pohamuj tę okropną moc, której spróbowałaś na wyjeździe. Kieruj okrętem bez gniewu, a nadewszystko szanuj życie ludzkie, jeżeli chcesz uczcić fabrykę Indret!
Tegoż wieczoru po całej wyspie rozlegały się śmiechy i hulatyki. Chociaż nieszczęśliwy wypadek ochłodził nieco zapał, w każdym domu używano święta. Nie była to już wyspa pracy, dysząca, sapiąca, wieczorem wcześnie uśpiona. Wszędzie, nawet w ponurym zamku słychać było śpiewy, brzęk szklanek śród światła okien, zlewającego się w Loarze ze światłem gwiazd. U Roudiców przy długim stole zebrali się liczni przyjaciele, wyborowi rzemieślnicy. Naprzód rozmawiano o wypadku.... Dzieci zabitego za małe były do pracy, dyrektor przyrzekł wdowie pensyę.... Potem machina zajęła wszystkie myśli. Kilkomiesięczna nad nią praca stała się już teraz tylko wspomnieniem. Przypominano sobie różne jej epizody i trudności. Trzeba było słyszeć Lebescama, kosmatego olbrzyma, jak opowiadał o twardości metalu i kłopotach przy zgięciu go w kuźni:
— Uważałem, że niechce się zlutować.... Ostrożnie! wołałem na towarzyszów.... Dalej uderzajcie prosto. Patrzcie na mnie, żarłoki, prędko.
Zdawało mu się, że jest jeszcze przy robocie. Zaciśniętemi pięściami uderzał w stół, który drżał. Płonęły mu oczy, jak gdyby się w nich odbijał ogień kuźni. Inni kiwali głowami na znak potwierdzenia. Jack słuchał także po raz pierwszy z zajęciem. Był rekrutem pomiędzy weteranami. Łatwo pojąć, iż te wspomnienia ciężkiej pracy okropnie osuszały robotnikom gardła i że wszyscy zwracali się chciwie do pełnych szklanek. W końcu zaczęli śpiewać, gdyż tym sposobem wszystko kończyli. Ile razy liczniej się zebrali, zaraz tworzyli chór pieśni Do brzegów Francyi. I Jack śpiewał w raz z nimi fałszywy ten koncert:

Tak, tak,
Płyńmy śpiewając.

Gdyby mieszkańcy Olszyn zobaczyli Jacka, byliby zadowoleni. Ogorzały od powietrza i skwaru kuźni, z bąblami, głębokiemi szramami i odciskami na rękach, śpiewał pospolitą zwrotkę, nie odróżniając się od swoich towarzyszów. Był prawdziwym rzemieślnikiem. Lebescam zwrócił uwagę Roudica:
— To co innego.... Twój uczeń inaczej teraz wygląda.... Zaczyna wchodzić w tryb, dalibóg!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.