Jack/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jack często słyszał, jak w fabryce rzemieślnicy naśmiewali się z Roudików. Stosunek Klary z Nantaisem nie był dla nikogo tajemnicą. Dyrektor rozłączając ich nie domyślał się, iż skandal wzrośnie, upadek kobiety stanie się nie do poprawienia. Póki siostrzeniec był w Indret, ochraniało ją uczciwe otoczenie, szacunek małżeńskiego domu, w którym ich pokrewieństwo łagodziło blizkość stosunku i nadawało winie charakter bardziej wstrętny, w którym więc Klara łatwiej się mogła oprzeć miłości pięknego rysownika. Lecz od czasu jak zamieszkał w Saint-Nazaire, gdzie dyrektor umyślnie przedłużał jego pobyt, rzeczy przybrały inny obrót. Z początku pisywali do siebie, potem widywali się.
Dwie tylko godziny drogi dzieliły Saint Nazaire od dolnej Indre, a od dolnej Indre do Indret trzeba było przebyć jedynie odnogę Loary. Dolna Indre służyła za miejsce spotkań. Nantais „za Atlantykiem” nie znalazł surowego fabrycznego rygoru, kiedy chciał, był wolnym; Klara znowu w każdym czasie mogła przepłynąć rzekę pod pozorem zakupienia artykułów żywności, których nie było na wyspie. Najęli sobie pokoik, nieco w głębi wsi, w oberży przy dużym gościńcu. W Indret powszechnie wiedziano o ich stosunku, rozmawiano otwarcie i kiedy Klara przechodziła przez szeroką drogę do brzegów rzeki, w czasie pracy, śród hałasu fabryki, której podniesiona flaga ubezpieczała ją przed mężem, dostrzegała uśmiechy w oczach mężczyzn, urzędników lub dozorców, jakąś poufałość w sposobie ich ukłonu. W otwartych domach po za firankami, podniesionemi dla gospodarskich zajęć, szycia lub prasowania, odgadywała nieprzyjazne sobie twarze, śledzące ją oczy. Przechodząc około drzwi, słyszała jak szeptano:
— Idzie.... Idzie....
A więc tak szła. To było nad jej siły, nie mogła się powstrzymać. Szła pod chłostą wzgardy, umierała ze wstydu i obawy, ze spuszczonemi oczami, z potem na skroniach, z rozpalonem czołem, którego nie odświeżał nawet świeży wiatr od Loary — ale szła. Obojętni są czasami okropni.
Jack wiedział o wszystkiem. Minął czas, kiedy obaj z Madu łamali sobie głowę nad tem; co znaczy kokotka. Warsztat otwiera bardzo prędko oczy dzieciom; a nawet je psuje. Rzemieślnicy nie krępują się i nazywają rzeczy po nazwisku. Dla odróżnienia braci Roudiców, mówili: Roudic śpiewak, i Roudic..... I śmieli się; gdyż między ludem ten rodzaj hańby śmiech wzbudza. Tak każe stara krew gallijska.
Jack się nie śmiał. Żałował biednego tak naiwnego, kochającego i zaślepionego męża. Żałował również i tej kobiety, której niemoc i jakaś niedbałość objawiały się nawet w sposobie upięcia spadających włosów. Pogrążona w milczeniu wyglądała zawsze, jak gdyby prosiła o łaskę. Jack chcąc mówić z nią, miał powiedzieć jej: „Strzeż się pani.... śledzą cię.... pilnują. A gdyby mógł ufryzowanego Nantaisa przyprzeć do kąta, podnieść się, wstrząsnąć nim, narobić mu wstydu i rzec: „Idź precz.... odczep się od tej kobiety!”
Lecz najbardziej oburzało go to, iż jego przyjaciel Belizaryusz brał udział w tej hańbie. Kramarz, z powodu swojego rzemiosła skazany na bieganie, służył za kulawego posłańca dwojgu winowajcom, którzy jako kochankowie byli bardzo hojni. Jack nieraz zauważył, jak Belizaryusz wsuwał list do fartuszka pani Roudic, w zamian za co dostawał pieniądze, a tak go to raziło, że jego przyjaciel dokładał rękę do tej haniebnej zdrady, iż od tego czasu unikał z nim spotkania i nie zatrzymywał się do rozmowy. Napróżno Belizaryusz uśmiechał się uprzejmie do niego, wspominał o pięknej pani, o sławnym kawałku szynki, magiczny urok nie działał.
— Dzień dobry, dzień dobry, — mówił Jack.
Innym znów razem:
— Dziś, nie mam czasu. I odchodził, zostawiając zdziwionego z otwartemi ustami kramarza.
Belizaryusz ani podejrzywał powodu tej oziębłości. Tak mało się domyślał, iż jednego dnia, mając pilne posłannictwo a nie mogąc jej znaleźć, czekał wyjścia robotników z warsztatów i oddał list Jackowi z tajemniczą miną:
— To do pani Roudic.... Cyt!.. Do jej własnych rąk.
Na niebieskiej kopercie, zapieczętowanej lakiem, Jack poznał pismo Nantaisa. Zapewnie w oberży oczekiwał na nią.
— Nie, dalibóg! — rzekł, odpychając list, nie podejmuję się takiego posłannictwa, a nawet na pana miejscu wołałbym sprzedawać kapelusze, niż trudnić się podobnym frymarczeniem.
Belizaryusz patrzał na niego osłupiały.
— Wiadomo panu doskonale, co zawierają te listy — odparł Jack. Wiesz pan jak ja, jak i wszyscy. I myślisz, że ze strony pana ładnie jest pomagać do oszukiwania poczciwego człowieka.
Ziemista twarz kramarza zalała się purpurą.
— Źle się wyraziłeś panie Jack. Nikogo nigdy nie oszukałem, a każdy, kto tylko znał Belizaryusza, może panu o tem zaświadczyć. Dają mi papiery i ja je noszę — prawda? To są moje dochodziki, a ponieważ rodzina nasza jest tak liczna, nie mogę tych dochodów odrzucać.... Pomyślno tylko! Mam starego ojca, który nie może już pracować, dzieci trzeba wychowywać, mąż siostry chory. Prawda, że to wszystko dość uciążliwe! A pieniądze bardzo trudno zarobić.... Kiedy pomyślę, że od czasu, jak za tem biegam, nie mogę sobie nawet kupić pary trzewików podług mojej miary i włóczę się w tych, które mi sprawiają tyle bólu... Z pewnością, gdybym chciał ludzi oszukiwać, byłbym bogatszy, niż jestem.
Mówił to z takim wyrazem przekonywającym i uczciwym, iż trudno mu było cóś powiedzieć. Jack starał się dać mu do zrozumienia jego winę. Lecz napróżno. „Dochodziki... wyżywienie dzieci... stary, który nie może pracować” — zbrojny temi argumentami, nie szukał Belizaryusz innych. Widocznie uczciwość jego była inną od uczciwości Jacka. On był uczciwy, lecz bez tego odcienia, bez tej delikatności, jaka zwykle bywa u ludzi, którzy nie znają różnicy uczuć, w których sumienia skrupuły są tak wyjątkowe, jak rzadki kwiat pomiędzy chwastem, przypadkowo z ziemi wyrosły lub przyniesiony wiatrem.
— I ja teraz należę do takich ludzi — nagle pomyślał sobie Jack, spoglądając na swoją bluzę.
Na tę myśl łzy stanęły mu w oczach. Wtedy podał rękę Belizaryuszowi i odszedł, nie rzekłszy słowa.
Że Roudic o niczem nie wiedział, co się działo w domu, nic dziwnego: przepędzał życie w warsztacie, w otoczeniu poczciwych ludzi, którzy szanowali jego ślepe zaufanie, pochodzące z miłości i naiwności. Lecz Zenaida, o czemże myślała? Czyż jej nie było? Czyż Argus stracił oczy? Nie, Zenaida teraz nawet więcej niż kiedykolwiek i siedziała w domu, gdyż od miesiąca nie chodziła do szycia. Jej dobre i przebiegłe oczy były otwarte, miały nawet żywość i blask niezwykły, przemawiały swoim językiem, gdyż i oczy mówią, kiedy są zadowolone:
— Zenaida wychodzi za mąż.
Jej oczy nie tylko to mówiły, ale wołały:
— Zenaida wychodzi zamąż!... Zenaida ma narzeczonego!
Dalibóg miała ładnego narzeczonego, zgrabnego wachmistrza ze straży celnej, w zielonym mundurze, z wąsami dodającemi mu wojowniczej miny, w czapce z galonem włożonej na bakier. W całym, jakkolwiek dużym, porcie Nantes, w którym nie brakuje celników, nie było drugiego podobnego Manginowi. Był tylko jeden i ten dostał się Zenaidzie. Prawda, że ją dużo kosztował; albo raczej dużo kosztował ojca Roudica: siedm tysięcy franków w złocie i w papierach, które poczciwiec zbierał po su przez dwadzieścia lat. Siedm tysięcy franków! Na mniej nie chciał wachmistrz przystać. Pod tym tylko warunkiem znajdywał u Zenaidy rysy regularne, figurę szczuplejszą i dał jej pierwszeństwo przed dziewczętami z Nantes, pięknemi roznosicielkami z Noirmoutiers i z Bourg-de-Batz, które nosząc sól przez komorę, skrzętnie starały mu się przypodobać. Ojciec Roudic uważał wymagania za zbyt uciążliwe. Pochłaniały mu one całą jego oszczędność. A jeśli umrze, co się stanie z Klarą? A jeżeli będzie miał dzieci? Lecz żona Roudica okazała się tutaj bardzo hojną.
— No! i cóż — mówiła — jeszcze jesteś młody, możesz długo pracować. Będziemy oszczędzać. Niech idzie za swojego wachmistrza. Widzisz, że za nim szaleje.
Jako zakochana odgadywała, pojmowała cudze uczucia.
Od czasu jak Zenaida widziała możność zostania panią Mangin, wspólnego życia z niezwyciężonym wachmistrzem, nie mogła nic jeść, ani pić. Chociaż tak stanowcza, wpadała w zamyślenie, ciągle marzyła, po całych godzinach siedziała przed lustrem, gładziła się, wpatrywała w siebie, w końcu pokazywała język z komiczną rozpaczą. Biedna dziewczyna nie była zaślepiona w sobie.
— Wiem — mówiła — że jestem brzydka i że Mangin bierze mnie nie dla moich pięknych oczów, lecz to nic. Niech się tylko ze mną ożeni. Naprzód postaram się o to, ażeby mnie lubił.
I biedna istota lekko kiwała głową z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia, gdyż sama tylko znała zasoby swego uczucia, cierpliwości, zaparcia się, jakiego dozna ten, co spocznie na jej sercu. Bezustanna myśl o małżeństwie, niepokój, czy ono dojdzie do skutku, radość z pewności, wyznaczony dzień ślubu — wszystko to osłabiało jej czujność. Zresztą Nantais nie mieszkał w Indret, Klara zaś okazała się dla niej tak dobrą, że Zenaida zapomniała trochę o swoich podejrzeniach. Cóż chcecie! Nim się zostanie córką, jest się kobietą. Kiedy szyła swoją wyprawę, ślubną suknię, uczuwała nagle wezbranie wdzięczności; rzucała wtedy naparstek, nożyczki, przeskakiwała przez białe materyały i biegła do macochy.
— Ach! mamo... mamo...
Całowała ją, przyciskała do piersi, grożąc jej co chwila ukłuciem, gdyż stanik coraz gęściej obsadzała szpilkami i igłami w strasznym zapale do szycia. Nie widziała bladości, ani zmięszania Klary. Nie czuła białych, rozpalonych rąk młodej kobiety w swoich chłodnych, dziewiczych rękach. Nie zauważała jej długiej, często zdarzającej się nieobecności i nie słyszała, co mówili na gościńcu w Indret. Widziała i słyszała tylko swoje szczęście, żyła uniesieniem radości, w niecierpliwem upojeniu.
Pierwsze zapowiedzie już były ogłoszone, dzień ślubu wyznaczony za dwa tygodnie, a mały domek Roudica brzmiał ciągle wesołym gwarem, jaki zwykle poprzedza wesele. Bezustannie goście przychodzili i wychodzili, trzaskając drzwiami. Zenaida po dziewięć razy dziennie zbiegała z drewnianych schodów, podskakując jak młody hippopotam. Rozmawiała z przyjaciółkami, przymierzała suknie, odbierała podarki. A odbierała ich dużo, gdyż tę otyłą dziewczynę, pomimo jej niektórych dziwactw, wszyscy lubili. Jack myślał także o jakim ślubnym dla niej prezencie. Matka przysłała mu sto franków, oszczędzonych ze szczupłych funduszów, jakie dostawała od poety na ubranie, który wszystkie wydatki sprawdzał.
.....Te pieniądze są twoje Jacku, pisała Karolina. Zdobyłam je dla ciebie. Kupisz za nie mały prezent pannie Roudic i ubranie sobie. Chcę, żebyś przyzwoicie wystąpił na tę uroczystość, a twoja garderoba musi nędznie wyglądać, jeżeli, jak mi piszesz, nie możesz już nosić angielskiego kostiumu. Staraj się ładnie wyglądać i dobrze się zabawić. Nadewszystko nie wspominaj nic w liście o tej przesyłce. Nie mów nic także i Roudicom. Możeby dziękowali, a to sprawiłoby mi wiele nieprzyjemności. On jest teraz nadzwyczaj rozdrażniony. Zbyt wiele pracuje nasz biedny przyjaciel. Tyle złego mu wyrządzono. Wszyscy są przeciwko niemu i przeszkadzają mu dojść do celu. Nie mów zatem nic, że te sto franków masz odemnie. Niech to uchodzi za twoje oszczędności.”
Od dwóch dni Jack czuł się bardzo dumnym, mając te pieniądze w kieszeni. Rzeczywiście, złota moneta zrównoważyła jego chód, dodała mu wesołości, lekkości i zaufania w sobie. Cieszył się, że będzie miał nowe ubranie, czyste, nie to szkaradne, stare, tyle razy prane. W tym celu musiał jechać do Nantes, oczekiwał więc niecierpliwie następnej niedzieli. Wycieczka do Nantes! Była to jeszcze jedna więcej uroczystość. W tej całej radości najbardziej cieszyło go to, że wszystko winien swojej matce. Kłopotał się tylko, co kupić dla Zenaidy. Jakie zwykle podarunki dają pannom, wychodzącym za mąż? Czemby ją zadowolnić, jak odgadnąć, co jej brakuje w tym stosie klejnocików, strojów, które spadają do kosza narzeczonej, jakby na ostatnie pożegnanie jej dziewictwa, wszystkich zalotności młodzieńczego wieku? Trzeba było widzieć, co ma.
Jack myślał sobie o tem, wracając raz do Roudiców jednego zimowego wieczora. Tego wieczora było bardzo ciemno. Około samego domu potrącił o kogoś, biegnącego pod murem.
— Czy to pan Belizaryusz?
Nie odpowiedziano mu; lecz pchnąwszy drzwi, uczeń zobaczył, że się nie mylił, że to przechodził Belizaryusz. Klara stała na korytarzu, z rozrzuconemi włosami, blada od zimna z ulicy, a tak zajęta, że nawet przy Jacku kończyła czytać list przy świetle padającem z pokoju. List ten donosił jej coś nadzwyczajnego. Jack przypomniał sobie, iż w ciągu dnia słyszał w warsztacie, że Nantais w Saint-Nazaire przegrał dużą sumę do mechaników angielskiego okrętu, który niedawno przybył z Kalkuty. Wszyscy zapytywali, jakim sposobem on zapłaci i jak z tego wybrnie. Sądząc po zmięszaniu Klary, z pewnością list ten ją o tem zawiadamiał.
W sali Zenaida i Mangin siedzieli sami. Ojciec Roudic od rana pojechał do Chateaubriand po dokumenta córki i dopiero miał wrócić nazajutrz; nie przeszkadzało to jednak pięknemu wachmistrzowi przyjechać do Indret do swej narzeczonej i pozostać na obiedzie z upoważnienia pani Roudic. Zresztą wachmistrz wyglądał na bardzo spokojnego człowieka, nie wzbudzał niebezpieczeństwa i zasługiwał zupełnie na epitet przyszłego, oschły i chłodny, jak koniugacyjny czas słowa. W tej chwili siedział rozparty na wygodnym fotelu gospodarza z wyciągniętemi nogami, podczas gdy Zenaida wystrojona, wyczesana rękami macochy, karmazynowa i ściśnięta, kończyła nakrywać do stołu. Opowiadał poważnie o cle na indygo i inne produkta, wchodzące do portu w Nantes.
Było to nic — prawda? Lecz miłość jest taką kuglarką, że Zenaida zanosiła się od śmiechu z radości po każdej wymienionej cyfrze, a niekiedy zatrzymywała się z nakryciem stołu, wzruszona aż do głębi serca nad szczegółami magazynów i przewozu towarów, jak nad cudowną muzyką. Wejście ucznia przerwało zakochanym rozmowę o gospodarstwie.
— Ach! mój Boże, oto i Jack. Już musi być bardzo późno. A zupy jeszcze nie ma na stole. Prędko do piwnicy, mój kochany Jacku. A mama gdzie poszła?... Mamo!...
Weszła Klara, bardzo blada jeszcze, lecz spokojna; poprawiła sobie włosy i strzepała grad z mokrego ubrania.
— Biedna kobieta — myślał Jack, patrząc na nią; jak siliła się, ażeby jeść, rozmawiać, uśmiechać się, połykała szklanka za szklanką wody, ażeby przytłumić okropne wzruszenie, które ją w gardle dławiło. Zenaida niczego nie zauważała. Z radości nie jadła, nie spuszczała wzroku z talerza i wydawała się zachwyconą majestatycznym spokojem, z jakim narzeczony pochłaniał kawałki, nie przerywając ani na chwilę rozprawy o taryfie celnej i porównując łój ze szmalcem wieprzowym. Ten Mangin to była chodząca komora! Krasomówca, wyrażał się wyszukanemi słowami, lecz jeszcze prędzej mówił niż jadł, gdyż każdemu ukrajanemu kawałkowi przyglądał się, śledził, badał go na wszystkie strony. To samo robił ze szklanką: podnosił ją do góry ku lampie, kosztował wino, nim się napił, tak jakby podejrzywał defraudacyę i jak gdyby miał na ustach rozkaz zatrzymania kontrabandy zakazanego towaru. To też kiedy on był, obiad ciągnął się bez końca. Szczególnie tego wieczoru Klara zdawała się to znosić z niecierpliwością. Nie siedziała na miejscu, odchodziła do okna, słuchała uderzeń gradu o szyby, później znów wracała do stołu:
— Jaką będziesz miał niepogodę — mój biedny panie Mangin — idąc z powrotem. Chciałabym, ażebyś pan teraz już był w domu.
— O tak! ale jabym nie chciała — rzekła Zenaida z takim wyrazem szczerości, że wszyscy się rozśmieli, a Zenaida jeszcze bardziej niż inni. Uwaga wszakże Klary podziałała; wachmistrz, przerwał długą tyradę nad prawami konsumcyi i wstał, ażeby odejść. Przygotowania jednak do wyjścia zawsze nastręczały tłustej Zenaidzie choć kwandrans do przedłużenia rozmowy. Trzeba było zapalić latarnię, włożyć płaszcz. Dobre dziewczę podejmowało te trudy; a jak długo nie mogła zapalić zapałek, jak trudno było jej zapiąć mu rękawiczki!
Nareszcie wybrał się narzeczony. Opuścił kaptur na oczy, kilka razy okręcony około szyi a mocno ściśnięty silnemi rękami; zdawało się, iż cały zniknął w tem ubraniu. Takim jakim był, dla Zenaidy był bardzo piękny. Stała ona na ganku ze ściśniętem sercem przy rozstaniu, patrzyła z niepokojem, jak wielkim gościńcem sunął się ten cień Eskimosa przy drżącej latarni. Aż macocha zmuszona była ją wołać:
— Chodź Zenaido do pokoju.
Gdy Klara to mówiła, w głosie jej przebijał się jakiś ton niecierpliwości, którego wcale nie usprawiedliwiała miłosna troska młodej dziewczyny. Ten niepokój nerwowy coraz bardziej wzrastał; zauważył go Jack. Rozmawiali jeszcze, uprzątając pokój. Od czasu do czasu Klara spoglądała na zegar, mówiąc:
— Ach! jak to już późno!
— Żeby przynajmniej zdążył na statek.... odpowiedziała Zenaida, myśląc tylko o swoim narzeczonym. Od chwili jak odszedł, towarzyszyła mu myślą całą drogę.... Już doszedł do brzegu.... Woła przewoźników.... Wsiada na statek....
— Musi być zimno na Loarze! — zakończyła głośno swoje myśli.
— Ach! tak, bardzo zimno.... odpowiedziała macocha z dreszczem; lecz ona nie kłopotała się o pięknego wachmistrza.
Wybiła dziesiąta. Klara powstała szybko, ruchem takim, jakim się pozbywa natrętów:
— Pójdziemy spać.
Potem, spostrzegłszy, że uczeń szedł do drzwi, aby je jak zwykle wieczorem zamknąć na klucz, pośpiesznie zatrzymała go.
— Już, już zamknięte. Chodźmy na górę.
Lecz Zenaida ciągle mówiła o swoim Manginie.
— Jak ci się podobają Jacku blond wąsy? Ileż to się płaci na komorze za ziarno ole... olej wydające?
Jack nie pamiętał. Trzeba się zapytać pana Mangina. Ta kwestya taryf to bardzo zajmująca!
— Czy wy pójdziecie spać, czy nie? — pytała pani Roudic, — niby się śmiejąc; lecz wszystkie nerwy jej drżały. Przecież skończyło się. Weszli wszyscy troje na małe schodki.
— Dobranoc wam — rzekła macocha, wchodząc do swego pokoju. Upadam ze snu.
Oczy jej jednak błyszczały. Jack stanął już nogą na drabinie do swego poddasza; lecz tegoż wieczora pokój Zenaidy tak był zapełniony podarunkami ślubnemi, że nie mógł się powstrzymać, aby ich nie obejrzyć.
Była to dobra sposobność, z której chciał skorzystać. W dzień schodziły się przyjaciółki. Podarki leżały na szerokiej komodzie, na której stała Matka Boska z Jezusem z białego wosku. Przy tem dwanaście łyżeczek srebrnych wyzłacanych lśniło się w otwartem pudełku, dalej imbryk do kawy srebrny, książka do nabożeństwa z klamrą, pudełko z rękawiczkami — męzkiemi — wokoło pomięte papiery, wązkie wstążeczki, niebieskie i różowe, któremi zawiązane były wszystkie prezenta przysłane z zamku. Potem następowały ofiary skromniejsze od żon urzędników i starszych rzemieślników. Welon, wieniec w pudłach tekturowych przysłane z Nantes, ofiarowane wspólnie od pań Kerkabetek i Lebetteguie; pani Lemoattio przysłała zegar, pani Lebeseam serwetę na stół, inne panie roboty na drutach, szydełkowe, jakiś szklanny klejnocik, obrazek świętego, flakonik perfum, a w końcu dwie śmieszne małe lalki, ubrane muszelkami, których rozmaitość barw przedstawiała malowniczy kostium miejscowy. Zenaida pokazywała z dumą wszystkie te skarby i obwijała je starannie. Uczeń wydawał okrzyki podziwu i myślał ciągle:
— Cóż ja jej dam takiego?
— A mojej wyprawy Jacku? Mojej wyprawy jeszcze nie widziałeś? Poczekaj.
Wyjęła klucz ze stojącej na komodzie filiżanki, otworzyła szufladę, dostała drugi karbowany staroświecki klucz od dębowej szafy, która od stu lat pozostawała w rodzinie. Gdy Zenaida otworzyła drzwi, czuć było przyjemny zapach czystej bielizny. Jack podziwiał ogromne stosy prześcieradeł, które pierwsza pani Roudic przędła, masy poukładanej, pofałdowanej zgrabnemi bretońskiemi rękami bielizny.
— Jest tu tego dosyć!... mówiła Zenaida tryumfująco.
Nigdy Jack u swej matki nie widział tyle i w takim porządku ułożonej bielizny, chociaż szafa za szkłem zapełniona była haftem i koronkami.
— Lecz to jeszcze nie najpiękniejsze, mój kochany Jacku. Patrz-no tutaj.
I podniósłszy ciężki stos spódnic, pokazała mu szkatułkę, pogrążoną w tem białem płótnie.
— Czy wiesz, co tu jest?... Mój posag.
Powiedziała to z dumą.
— Mój drogi posag, mój ładny mały posag, przez który za dwa tygodnie zostanę panią Mangin. Tu są pieniądze, monety różne, białe, żółte. A co! prawda, że papa Roudic uczynił mnie bogatą! To wszystko dla mnie, dla mojego małego Mangin. Och! kiedy pomyślę, mam chęć odrazu śmiać się, płakać i tańczyć.
W porywie komicznej radości tłusta dziewczyna ujęła z boków spódniczkę i zaczęła ciężko wyskakiwać przed dobroczynną szkatułką, która ją uszczęśliwić miała. W tem nagły stuk w ścianę przerwał jej tę wesołość:
— Zenaido, niechże dziecko idzie spać. Wiesz, on potrzebuje wstać bardzo rano.
Na ten raz Klara mówiła głosem zmienionym i rozgniewanym. Trochę zawstydzona przyszła pani Mangin zamknęła kufer, powiedziała po cichu: dobra noc, Jack przystawił drabinę do strychu, i w pięć minut potem mały domek, obciążony śniegiem, kołysany wiatrem, zdawał się spać jak sąsiednie domy w ciszy i spokoju nocy.
Lecz i dom bywa zamaskowany jak człowiek: podczas kiedy ma zamknięte okna, jak zamknięte powieki, odgrywa nieraz się w nim rozdzierający i najposępniejszy dramat.
W saloniku Roudiców zgaszono światło. Rozjaśniało go tylko słabe pełkanie ognia na kominku. W głębi pokoju siedziała kobieta i mężczyzna. Przy kapryśnym płomyku widać zaczerwienioną jej twarz, jak gdyby z zawstydzenia. Mężczyzna klęczy przed nią. Nie widać jego twarzy, tylko piękne kędzierzawe włosy spadające w tył i silną postać, zręcznie zgiętą błagalnym ruchem:
— Och! proszę cię — szeptał — proszę cię, jeżeli mnie kochasz....
O cóż on może jeszcze jej prosić? Cóż ona może mu więcej dać? Alboż nie należała do niego całkiem, w każdym czasie, wszędzie, bez względu na nic? Dotąd oszczędzała tylko dom swego męża. Nantais potrzebował jej tylko zrobić małą wzmiankę, napisać:
„Przyjdę tej nocy.... zostaw drzwi otwarte” — a byłaby porzuciła i ten ostatni ratunek swojej godności, straciła ten spokój, jaki nawet najwystępniejszym zapewnia dom, który nigdy nie był splamiony.
Nie tylko, jak wymagał, zostawiła drzwi otwarte, lecz gdy domownicy zasnęli, przeczesała się, wystroiła w ulubioną przez niego suknię, włożyła kolczyki, które dostała od niego; starała się być piękną na tę pierwszą noc miłosną. Czegóż więcej wymagał? Prawdopodobnie czegoś okropnego, niemożliwego, czego z pewnością nie posiadała. Inaczej bowiem jakżeby oparła się miłosnym naleganiom obejmujących ramion, wymownej prośbie gorączkowo rozpalonych żądzą oczów i ustom opartym na jej ustach?
Chociaż tak słaba, miękka, jednak nie zezwalała. Znalazła w sobie siłę oporu przeciwko wymaganiom tego człowieka, tonem oburzenia i gniewu odpowiadała:
— Och! nie... nie... To jest niepodobieństwem....
— Słuchaj, Klaro, powiadam ci, że tylko na dwa dni. Z tych sześciu tysięcy franków zapłacę przegrane pięć tysięcy, resztę zaś odegram się.
Patrzała na niego z wyrazem obłąkania i przerażenia, drżąc cała.
— Nie, nie, tego nie zrobię.
Jak gdyby już nie jemu, lecz sobie odpowiadała, na myśl pokusy, kryjącej się pod oporem. Wtedy on podwoił czułości, błagania; ona odsuwała się od niego, uniknąć chciała jego pocałunków, pieszczot, namiętnych objęć, które zwykle usypiały wyrzuty sumienia słabej istoty.
— Och! nie, proszę cię, nie myśl już o tem. Poszukajmy innego sposobu.
— Powiadam ci, że niema innego.
— Jest, słuchaj. Mam w Chateaubriand bogatą, bardzo bogatą przyjaciółkę, córkę poborcy. Byłam z nią razem na pensyi w klasztorze. Jeżeli chcesz, napiszę do niej. Poproszę ją o sześć tysięcy franków dla mnie.
Wszystko mówiła, co tylko jej przyszło do głowy, ażeby uniknąć natrętnej prośby. Domyślił się tego i wstrząsał głową:
— To niepodobieństwo — rzekł — mnie potrzeba pieniędzy jutro.
— A wiesz co? Idź do dyrektora. On bardzo dobry człowiek, lubi cię. Może być....
— On? Dajże pokój! Wypędzi mnie z fabryki — tylebym skorzystał. Kiedy jednak pomyślę, że to byłaby rzecz tak prosta.... Za dwa dni, za dwa dni włożę napowrót pieniądze.
— Ach! tak mówisz....
— Jeżeli mówię, to wiem na pewno. Jakże mam ci się zakląć?
Widząc, że jej nie pokona, że w końcu upornie zamilkła, czego chwytają się słabe istoty przeciwko samym sobie i drugim, rzekł od niechcenia.
— Niepotrzebnie o tem wspominałem. Lepiej było, nie mówiąc, pójść na górę do szafy i wziąść to, co mi potrzeba.
— Ależ nieszczęsny — wyszeptała drżąca na myśl, że on to może zrobić; ty nie wiesz, że Zenaida codziennie ogląda swoje pieniądze i rachuje.... Masz! nawet dziś wieczór pokazywała Jackowi swoją szkatułkę.
Nantais drgnął.
— Doprawdy?....
— Tak... biedna dziewczyna taka jest szczęśliwa.... Toby ją zabiło... Zresztą klucza niema w szafie.
Spostrzegłszy nagle, że tą dysputą traciła prawość swojej odmowy, że każdy z tych argumentów mógł mu posłużyć za broń, umilkła. Nieszczęściem kochali się, mówili sobie to wzrokiem, spajali usta w przestankach smutnej walki. Okropny był ten duet, którego ton i wyrazy tak mało zgadzały się z sobą.
— Co się zemną stanie? powtarzał ciągle nędnik. Jeżeli nie zapłacę karcianego długu, będę spotwarzony, zgubiony, zewsząd wypędzony.
Płakał jak dziecko, położywszy głowę na kolanach Klary, nazywał ją: „swoją ciotką... cioteczką...” Nie był to już błagający kochanek, lecz dziecko, któremu Roudic zastępował ojca i którego wszyscy w domu pieścili. Ona wraz z nim biedna płakała, lecz nie chciała ustąpić. Płacząc, powtarzała:
— Nie... to niepodobna. Czepiała się tych samych wyrazów, jak tonący rozbitego statku skurczonemi rękami. Powstał nagle:
— Nie chcesz?... A więc dobrze. Wiem, co mi pozostaje zrobić. Bądź zdrowa Klaro. Nie przeżyję mojej hańby.
Spodziewał się okrzyku, wybuchu.
Nie.
Ona wprost podeszła do niego:
— Chcesz umrzeć. I ja także. Sprzykrzyło mi się już to występne, kłamliwe życie, gdzie miłość zmuszona się ukrywać, kryje się tak dobrze, że jej znaleźć nie można. Więc chodźmy!
On ją powstrzymał:
— Jakto! tybyś chciała.... Co za szaleństwo! Do czego to podobne?
Przywiedziony był do ostateczności argumentami, oporem, wzburzony tajemnym gniewem za ten nagły bunt przeciwko jego woli. Szał występku ogarnął mu rozum.
— Ach! to głupota — rzekł i popędził ku schodom.
Klara go wyprzedziła, stanęła na pierwszym schodzie:
— Gdzie idziesz?
— Puść mnie... puść... Muszę... wyjąkał.
Uczepiła go się:
— Nie rób tego, błaganm cię.
Nie chciał słuchać — szał w nim wzrastał.
— Strzeż się... jeżeli się ruszysz, krzyknę... zawołam.
— A więc wołaj. Niech wszyscy dowiedzą się, że twój siostrzeniec jest twoim kochankiem, a kochanek — złodziejem.
Powiedział to przybliżywszy się do niej, gdyż w całej walce szeptali do siebie, bezwiednie przejęci szacunkiem, jaki nakazuje sen i cisza nocna. Przy czerwonym płomyku dogorywającego ogniska nagle przedstawił on się takim, jakim był w rzeczywistości, zdemoralizowany tem gwałtownem wzruszeniem, które odsłania duszę i zmienia wyraz twarzy. Ujrzała jego duży, wyniosły nos, rozwarte nozdrza, wązkie usta, zezowate oczy od patrzenia w karty. Przyszło jej wszystko na myśl, jak chciała być piękną podczas miłosnej nocy, pierwszej, jaką mieli z sobą spędzić.
Och! okropna, przerażająca noc miłości!
Nagle doznała głębokiej odrazy do niego, do siebie samej, opuściły ją całkiem siły. I podczas kiedy złoczyńca właził na schody po ciemku w starym ojcowskim domu, którego znał wszystkie kąty, ona rzuciła się na sofę, ukryła głowę w poduszkach, ażeby przytłumić łkania i okrzyki, żeby nic nie widzieć i nie słyszeć.