<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Tuż przy wejściu do zamiejskiego Café Chantan’u jaśniał różnokolorowemi ogniami sztuczny klomb z elektrycznemi lampkami, zamiast kwiatów. Od klombu biegła w głąb taka sama ognista aleja z szerokich półokrągłych arek, zwężających się ku końcowi. Dalej znajdował się szeroki, usypany żółtym piaskiem placyk, na lewo otwarta scena, teatr i strzelnica, wprost — estrada dla muzyków (w kształcie muszli) oraz kiosk z kwiatami i piwem — na prawo długi taras restauracyjny. Placyk oświetlały oślepiająco, blado i matowo, łukowe lampy, na wysokich słupach. O ich matowe szkła, otoczone drucianemi siatkami, tłukły się tysiące nocnych motyli, których cienie — niewyraźne i wielkie — majaczyły na dole, na ziemi. Tam i z powrotem chodziły parami, już zmęczonym i wlokącym się krokiem głodne kobiety, ubrane zbyt lekko i przesadnie, zachowujące na twarzach wyraz beztroskiej wesołości, lub dumnej, obrażonej nietykalności.
W restauracji zajęte były wszystkie stoły — i nad nimi unosiły się ustawicznie brzęk noży o talerze i pstry, skaczący falami rozgwar. Czuć było mdły a ostry swąd kuchenny. Pośród restauracji na estradzie grali rumuni w czerwonych frakach, wszyscy smagli o białych zębach i małpich twarzach wąsatych, wylizanych i wypomadowanych. Dyrygujący orkiestrą, naginając się ku przodowi i kołysząc się zmanierowanie, grał na skrzypcach, robiąc do publiczności nieprzyzwoicie słodkie oczy — oczy mężczyzny — prostytutki. I wszystko razem — owa obfitość dokuczliwych świateł elektrycznych, przesadnie jaskrawe stroje kobiet, zapachy modnych, podniecających perfum, owa — wrzaskliwa muzyka, z dowolnem zwalnianiem tempa, z namiętnem omdlewaniem — przy przejściach, z podnoszeniem tonu w burzliwych miejscach — wszystko zlewało się, tworząc ogólny obraz szalonego i głupiego zbytku i wytwarzając nastrój usposabiający do wesołej hulanki.
Na górze dokoła całej sali ciągnęła się otwarta galerja, na którą, jak na balkon otwierały się drzwi separatek. W jednej z takich separatek siedziały cztery osoby — dwie kobiety i dwóch mężczyzn: znana w całej Rosji artystka śpiewaczka Rowińska, postawna, piękna kobieta o podługowatych, zielonych egipskich oczach i z szerokiemi, czerwonemi, zmysłowemi ustami, których kąty drapieżnie opuszczały się ku dołowi, baronowa Teftin, maleńka, elegancka, blada — widywano ją zawsze razem z artystką, rozgłośnej sławy adwokat Riazonow i Włodzio Czapliński, bogaty dystyngowany młodzieniec, kompozytor-dyletant, autor kilku miluchnych romansów i licznych dowcipów na dobie, obiegających miasto.
Ściany separatki były czerwone, ze złotym deseniem. Na stole między płonącemi kandelabrami, sterczały z okopconej wazy dwie białe, osmolone szyjki butelek, a światło drgającem złotem grało w płytkich kielichach wina. Zewnątrz pode drzwiami dyżurował, oparty o ścianę lokaj, otyły zaś, rosły i poważny metr d’hotel, na którego zawsze sterczącym palcu prawej ręki błyszczał ogromny brylant, często stawał u tych drzwi i nadsłuchiwał uważnie co się wewnątrz działo.
Baronowa, o znudzonej, bladej twarzy, sennie patrzyła przez lornetkę na salę, obserwując huczący, żujący i krzątający się tłum. Pośród czerwonych, białych, błękitnych i żółtych strojów kobiecych, jednostajne postacie mężczyzn były podobne do wielkich czarnych żuków. Rowińska niedbale, lecz jednocześnie uporczywie patrzyła na dół na scenę i na widzów, a twarz jej miała wyraz zmęczenia, nudy i być może, owego przesytu wszelkiemi widowiskami, właściwego znakomitościom. Jej śliczne, długie, chude palce lewej ręki spoczywały na amarantowym aksamicie loży. Pierścionki z rzadkiej piękności szmaragdami tak niedbale trzymały się na nich, że lada chwila groziły spadnięciem; baronowa nagle roześmiała się.
— Płoszę spojrzeć — powiedziała — co za śmieszna postać, lub ściśle mówiąc, śmieszny zawód. Oto na tego, który gra na siedmiorzędnej fujarce.
Wszyscy spojrzeli w kierunku jej ręki. I rzeczywiście, widok był dość śmieszny. Z tylu orkiestry rumuńskiej siedział otyły wąsaty człowiek, prawdopodobnie ojciec, a kto wie, może nawet dziadek licznej rodziny i z całej siły dmuchał w siedem drewnianych, połączonych razem fujarek. Ponieważ, widocznie, trudno mu było przesuwać ten instrument między wargami, więc z niezwykłą szybkością obracał głowę, to na lewo, to na prawo.
— Zadziwiające zajęcie — powiedziała Rowińska. — A niech no pan, panie Czapliński, spróbuje pokręcić tak głową.
Włodzio Czapliński, tajemnie i beznadziejnie zakochany w artystce — natychmiast posłusznie i gorliwie usiłował to wypełnić, ale po chwili zrezygnował.
— Nie, to niemożliwe — powiedział — trzeba tu albo długiego trenowania, albo też, być może, wrodzonych zdolności.
Baronowa odrywała listki swej róży i rzucała je do kielicha, poczem z trudnością zwalczywszy ziewanie, powiedziała z nieznacznym grymasem:
— Ale mój Boże, jak nudnie bawią się tu u was w K.! Proszę spojrzeć: ani śmiechu, ani śpiewu, ani — tańców. Niby jakieś stado spędzone któremu kazano się bawić.
Riezanow niedbale ujął swój kielich, skosztował nieco i odpowiedział obojętnie swym czarującym głosem:
— No, a u was w Paryżu, lub Nicei, czyż weselej? Przecież trzeba się z tem pogodzić, że wesołość, prawdziwa młodość i śmiech, zniknęły zupełnie z życia ludzkiego i wątpliwe, czy kiedykolwiek wrócą. Zdaje mi się, że należy traktować ludzi wyrozumiałej. Kto wie, być może, dla wszystkich siedzących tu na dole, dzisiejszy wieczór — to odpoczynek, święto.
— Mowa obrońcy — zauważył w swój specjalny sposób Czapliński.
Ale Rowińska szybko odwróciła się od mężczyzn i jej podługowate, zielonkawe oczy zwęziły się. Było to u niej oznaką gniewu, który czasem popycha, nawet osoby koronowane do popełniania nietaktów. Zresztą pohamowała się natychmiast i ciągnęła leniwie:
— Nie rozumiem o czem panowie mówicie. Nie rozumiem nawet pocośmy tu przyszli. Przecież zajmujących widowisk niemasz obecnie wcale na świecie. Oto naprzykład widziałam walki byków w Sewilli, Madrycie i Marsylji — widowisko wywołujące nic prócz wstrętu. Widziałam i boksowanie i walki zapaśników — wstrętne to i brutalne. Zdarzyło mi się również uczestniczyć w polowaniu na tygrysa, przyczem siedziałam pod baldachimem na grzbiecie wielkiego, mądrego, białego słonia... słowem, panowie sami dobrze wiecie o tem. I z całego mego szerokiego, hałaśliwego bujnego życia, które doprowadziło mnie do przedwczesnej starości...
— O, co też pani mówi, pani Heleno, powiedział z pieszczotliwym wyrzutem Czapliński.
— Proszę Włodziu, daj pokój komplementom. Wiem sama, że mam jeszcze młode ciało ale naprawdę czasem wydaje mi się, że mam dziewięćdziesiąt lat. Tak zużytą mam już duszę. Ja kontynuuję. Powiadam, że w ciągu całego mego życia tylko trzy silne wrażenia utkwiły w mej duszy. Pierwsze, gdy byłam jeszcze dziewczynką i widziałam jak kot skradał się do wróbla i z przerażeniem i ciekawością śledziłam jego ruchy i bystre spojrzenia ptaka. Do tej chwili nie wiem co budziło we mnie większą sympatję: spryt kota, czy też zręczność wróbla. Jednakże wróbel wyszedł zwycięsko. Raptownie wzleciał na drzewo i stamtąd zaczął zasypywać kota takiemi wróblemi wymyślaniami, że poczerwieniałabym była ze wstydu, gdybym zrozumiała choć słowo. Kot zaś z obrażoną miną, podniósł ogon do góry i usiłował przed samym sobą udawać, że nic szczególnego nie zaszło. Innym razem wypadło mi śpiewać w operze z pewnym wielkim artystą.
— Z kim? zapytała szybko baronowa.
— Czyż nie jest to obojętne? Po co nazwiska. I oto gdyśmy śpiewali razem, czułam się we władzy geniusza. Jak cudownie! W jakiej niebiańskiej harmonji zlały się nasze głosy! Ach! Nie jestem w stanie określić tego uczucia. Prawdopodobnie nie zdarza się to częściej jak raz w życiu. Z roli wypadało mi płakać i płakałam szczeremi prawdziwemi łzami. Gdy po opadnięciu kurtyny zbliżył się do mnie, pogładził me włosy swą dużą gorącą ręką i ze swym czarującym, słonecznym uśmiechem powiedział: „Ślicznie! Pierwszy raz w życiu tak śpiewałem“... wówczas ja, a jestem bardzo dumną, ja pocałowałam go w rękę. Miałam jeszcze oczy pełne łez.
— A poraź trzeci? — zapytała baronowa i w oczach jej błysnęły złe iskierki zazdrości.
— A poraz trzeci — odezwała się smutnie aktorka — to rzecz najprostsza. W zeszłorocznym sezonie mieszkałam w Nicei. I oto, widziałam na otwartej scenie we Frejuss — Carmen z udziałem Cecylji Ketten, która już, — tu artystka przeżegnała się nabożnie — nie żyje, nie wiem doprawdy, na szczęście, czy na nieszczęście swoje.
W tem, śliczne jej oczy zaszły nagle łzami i zaświeciły takim czarującym zielonym blaskiem, jakim jaśnieje w ciepły, letni wieczór gwiazda jej długie nerwowe palce kurczowo ściskały obicie poręczy loży. Ale, gdy po chwili zwróciła twarzą do swych przyjaciół, oczy jej były już suche, a na zagadkowych, grzesznych i władnych ustach igrał niewymuszony uśmiech.
Wówczas Riazanow zapytał ją grzecznie, tkliwym, ale rozmyślnie spokojnym głosem.
— Jednakże, pani Heleno, wielka sława pani, wielbiciele, zachwyt tłumów... wreszcie ów entuzjazm, jaki wywołuje pani wśród słuchaczy. Czyż nawet i to nie podnieca pani nerwów?
— Nie, Riazanow, — odparła zmęczonym głosem. — pan sam również dobrze wie, co to jest warte. Bezczelny reporter, który pragnie dostać bilety dla swych nieznajomych, a przy sposobności i dwadzieścia pięć rubli w kopercie, gimnazjaliści i gimnazjalistki, studenci i kursistki, żebrzący o fotografję z autografem; jakiś stary bałwan w mundurze generalskim, który wtóruje mi podczas mej arji. Wieczny szept z tyłu za tobą, gdy idziesz: „Oto ona, ta sama, sławna!“ Listy anonimowe, bezczelność stałych bywalców zakulisowych, wszystkiego nie zdołam wyliczyć! Przecież z pewnością i pana napastują często psychopatki sądowe?
— Tak, — powiedział stanowczo Riazanow.
— Oto wszystko. A proszę podać do tego rzecz najokropniejszą, że każdorazowo, gdy odczuwam prawdziwe natchnienie, w tejże chwili mam dręczącą świadomość, że udaję i że robię łamańce wobec ludzi... A obawa o powodzenie rywalki. A ciągła obawa utraty głosu, zerwania go, przeziębienia? Wieczne męczące poranie się ze strunami głosowemi? Nie, naprawdę ciężko dźwigać na swych barkach brzemię rozgłosu.
— A sława artystyczna? zaoponował adwokat. Władza genjusza? Przecież to istotna władza moralna, która wyższą jest od wszelkiej, nawet królewskiej władzy na świecie!
— Tak, tak, pan ma oczywiście słuszność, mój drogi. Ale sława, rozgłos, słodkiemi są tylko z daleka, gdy się o nich marzy. Posiadając sławę, odczuwamy tylko jej kolce. Ale zato jakże boli jej stopniowa utrata! Zapomniałam jeszcze powiedzieć. Przecież my artyści pracujemy jak na katordze. Z rana ćwiczenia, we dnie próba, a potem zaledwie starczy czasu na obiad i pora już na przedstawienie. Cudem urwiesz jaką godzinę na czytanie, lub dla rozrywki, ot, tak jak obecnie. Ale i to rozrywka całkiem powszednia.
Niedbale, zmęczonym ruchem zlekka poruszyła palcami ręki spoczywającej na poręczy.
Włodzio Czapliński wzburzony tą rozmową zapytał:
— Ale, proszę powiedzieć, pani Heleno, czego by pani pragnęła, co mogłoby zająć wyobraźnię pani i usunęło nudę?
Spojrzała na niego swemi zagadkowemi oczyma i cicho z pewnym zażenowaniem odparła:
— Dawnemi czasy ludzie żyli weselej i nie znali żadnych przesądów. Mam wrażenie, że wówczas byłabym na miejscu i żyłabym pełnią życia. O! Rzym starożytny.
Nie zrozumiał jej nikt, prócz Riazanowa, który nie patrząc na nią, powoli, swym aksamitnym głosem wvglosił klasyczny powszechnie znany zwrot łaciński:
— Ave Cezar, morituri te salutant!
— Właśnie! Lubię pana bardzo, panie Riazanow za to, że jesteś mądry. Pan zawsze w lot chwyta myśl, chociaż muszę powiedzieć, że nie jest to zbyt wysoką właściwością umysłu. I w rzeczy samej; zejdzie się dwoje ludzi, wczorajszych przyjaciół, współtowarzyszy, współbiesiadników i dziś jeden z nich musi zginąć. Ale nie ma w nich ani gniewu, ani strachu. O, to istotnie piękne widowisko, jakie tylko mogę sobie wyobrazić!
— Ile w tobie okrucieństwa, — powiedziała w zamyśleniu baronowa.
— Tak nie ma nato rady! Przodkowie nasi byli rycerzami i rabusiami. Jednakże moi państwo, czy nie pora stąd odjechać?
Wyszli z ogrodu. Włodzio Czapliński zaproponował swój samochód. Pani Helena opierała się o jego ramię. Nagle zapytała:
— Powiedz mi proszę Włodziu, dokąd zazwyczaj jedziecie, gdy pożegnacie się z tak zwanej porządnemi kobietami?
Włodzio stropił się. Jednak wiedział bardzo dobrze, że przed Rowińską kłamać nie można.
— M. m. m. Obawiam się obrazić słuch pani M. m. m. Do cyganów naprzykład, do nocnych kabaretów...
— No, a jeszcze gorzej?
— Naprawdę, stawia mię pani w bardzo przykrej sytuacji. Od czasu, gdy jestem tak szalenie zakochany w pani...
— Proszę dać pokój romantyce!
— No, jakby to powiedzieć, bełkotał Włodzio, czując, że rumieni mu się nie tylko twarz, ale szyja i plecy, — no oczywiście do kobiet. Obecnie, rzecz prosta, to mi się nie zdarza...
Rowińska gniewnie przycisnęła do siebie łokieć Czaplińskiego.
— Do domu publicznego?
Włodzio nic nie odrzekł. Wtedy powiedziała:
— A więc, oto zaraz zawiezie pan nas tam samochodem i zapozna nas z tem życiem, obcem dla mnie. Ale proszę pamiętać, że polegam na pańskiej opiece.
Pozostała para, zgodziła się na propozycję, prawdopodobnie niechętnie, ale sprzeciwiać się pani Helenie było niepodobieństwem. Zawsze robili to, co ona chciała. Pozatem wszyscy słyszeli i wiedzielio tem, że w Petersburgu światowe, bawiące się panie, a nawet i panny, pozwalają sobie, pod wpływem modnego snobizmu, na wybryki daleko gorsze, od zaproponowanego przez Rowińską.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.