[769]AKT III.
Pokój pani Borkman. Lampa zapalona na stole przed kanapą; w oranżeryi przyległéj ciemno.
(Pani Borkman z chustką zarzuconą na głowę przechadza się wzburzona; dochodzi do okna, odsuwa trochę firanki, potem idzie do pieca i siada. Wkrótce jednak zrywa się gwałtownie, pociąga taśmę od dzwonka, i stojąc przy kanapie, oczekuje chwilę. Nikt nie nadchodzi; dzwoni po raz drugi coraz silniéj. — Za chwilę wchodzi pokojówka drzwiami wejściowemi. Wygląda zaspana i źle ubrana, jakby nagle wdziała na siebie suknię).
PANI BORKMAN (niecierpliwie). Gdzież ty siedzisz, Maleno? Dzwoniłam dwa razy.
POKOJÓWKA. Słyszałam, proszę pani.
PANI BORKMAN. I nie przyszłaś pomimo to?
POKOJÓWKA (mrukliwie). Musiałam się przecież ubrać.
PANI BORKMAN. Ubierz się porządnie i pobiegnij zaraz po mego syna.
POKOJÓWKA (patrząc na nią zdumiona). Mam pójść po panicza?
PANI BORKMAN. Tak jest, i powiedz mu, żeby zaraz przyszedł, bo muszę się z nim widzieć.
POKOJÓWKA (niechętnie). To już najlepiej obudzę woźnicę u rządcy.
PANI BORKMAN. Po co?
POKOJÓWKA. Ażeby zaprzągł do sanek. Taka straszna śnieżyca na dworze...
PANI BORKMAN. To nic nie znaczy; idź tylko i śpiesz się, tu zaraz na rogu.
POKOJÓWKA. Ale proszę pani, to wcale nie zaraz na rogu.
PANI BORKMAN. Jakto? Alboż nie wiész, gdzie jest willa państwa Hinkel?
POKOJÓWKA (z niechęcią). Ach! to tam panicz jest teraz?
PANI BORKMAN (zdumiona). Gdzież miałby być?
[770] POKOJÓWKA (z uśmiechem). Myślałam sobie, że jest tam, gdzie zawsze.
PANI BORKMAN. Gdzież-to?
POKOJÓWKA. No, u pani Wilton, jak ją nazywają.
PANI BORKMAN. Pani Wilton? przecież mój syn tak często tam nie bywa.
POKOJÓWKA (mrucząc, półgłosem). Słyszałam, że bywa tam dzień w dzień.
PANI BORKMAN. Czysta niedorzeczność, Maleno. Idź-że teraz do państwa Hinkel i staraj się znaléźć panicza.
POKOJÓWKA (podnosząc głowę). Mnie tam wszystko jedno. Już idę.
(Wychodzi drzwiami od sieni. W téjże samej chwili otwierają się drzwi wchodowe. Ella Rentheim i Borkman ukazują się na progu).
PANI BORKMAN (cofając się o krok). Co to ma znaczyć?
POKOJÓWKA (przestraszona, składa mimowolnie ręce). O Jezu!
PANI BORKMAN (szepcze jéj). Powiedz mu, żeby przyszedł natychmiast.
POKOJÓWKA (cicho). Rozumiem, proszę pani.
(Wchodzą Ella Rentheim i Borkman, pokojówka wysuwa się za niemi i drzwi zamyka. Krótkie milczenie).
PANI BORKMAN (odzyskawszy panowanie nad sobą, zwraca się do Elli).
Czegóż on chce, tutaj, u mnie?
ELLA RENTHEIM. Chce probować porozumiéć się z tobą.
PANI BORKMAN. Dotąd nie probował tego nigdy.
ELLA RENTHEIM. Ale chce tego teraz.
PANI BORKMAN. Ostatni raz staliśmy wobec siebie przed sądem, gdym była wezwana, ażeby wyznać...
BORKMAN (zbliżając się). A dziś ja mam uczynić wyznanie.
PANI BORKMAN (patrząc na niego). Ty?
BORKMAN. Nie względem mojej winy, bo zna ją przecież świat cały.
PANI BORKMAN (z ciężkiém westchnieniem). Wielka prawda. Zna ją świat cały.
BORKMAN. Ale nie zna powodów mojej winy, ani dlaczego przewinić musiałem. Ludzie nie rozumieją, że to była konieczność dlatego, żem był, czém byłem, żem był Janem Gabryelem Borkmanem, a nie kim innym. I w tym względzie musisz wysłuchać mego wyznania.
PANI BORKMAN (wstrząsając głową). Napróżno! Popędy nie powinny miéć swobody; człowiek nie może im się poddawać.
BORKMAN. We własnych oczach swobodę miéć mogą.
PANI BORKMAN (czyni ręką ruch, jakby je odepchnąć chciała). Ach! daj już pokój! Dość długo zatapiałam się myślą w tych ponurych dziejach.
[771] BORKMAN. Ja także. Przez te pięć nieskończonych lat w celi — i gdzieindziéj; miałem na to dość czasu, a przez te ośm lat w sali na górze, czasu miałem jeszcze więcej. Całą tę sprawę znowu pojąłem, rozważyłem nanowo — sam przed sobą. I raz po raz podejmowałem ją znowu. Byłem swoim własnym oskarżycielem, swoim własnym obrońcą i swoim własnym sędzią... Byłem tak bezstronny, jak nikt-by nim nie był—to mogę zaręczyć. Tam na górze, chodząc po sali, roztrząsałem każdy mój krok pojedyńczo aż do głębi. Przyglądałem mu się z każdej struny, z bezwzględnością, bezmiłosiernie, jakby żaden adwokat uczynić nie mógł, a zawsze dochodzę do tego rezultatu, że przewiniłem jedynie przeciwko samemu sobie.
PANI BORKMAN. A przeciwko mnie nie? i przeciwko twemu synowi?
BORKMAN. Ty i on należycie do mnie, mówię o was, mówiąc o sobie.
PANI BORKMAN. A owe setki innych, których, jak mówią ludzie, spowodowałeś ruinę?
BORKMAN (zapalając się). Posiadałem potęgę i był ku temu niepowstrzymany popęd w głębi méj istoty! Po całym kraju leżały spętane miliony, w głębinach ziemi, we wnętrznościach gór i wołały na mnie, domagały się wyswobodzenia! Ale nikt inny ich nie słyszał, ja tylko jeden.
PANI BORKMAN. O, tak, ku napiętnowaniu nazwiska Borkmanów.
BORKMAN. Chciałbym wiedziéć, czy inni, gdyby mieli siłę po temu, nie postąpiliby tak samo, jak ja.
PANI BORKMAN. Nikt, nikt prócz ciebie nie byłby tego uczynił!
BORKMAN. Może i nie, ale to dlatego, że nie miałby moich zdolności. A gdyby to nawet kto uczynił, to nie miałby przed oczyma moich celów. Działanie jego więc byłoby odmienne. Krótko mówiąc... wydałem na siebie wyrok uniewinniający.
ELLA RENTHEIM (miękko i prosząco). Ach! czy możesz tak twierdzić z pewnością?
BORKMAN (skłaniając głowę). Uniewinniłem sam siebie w téj sprawie, ale teraz muszę być własnym oskarżycielem.
PANI BORKMAN. Do czego to zmierza?
BORKMAN. Tam na górze zmarnowałem ośm niepowrotnych lat życia. Tegoż dnia, w którym odzyskałem wolność, powinienem był zstąpić do rzeczywistości — tak, do nieubłaganej, wolnej od marzeń rzeczywistości. Trzeba mi było znowu zacząć pracę od podstaw i dźwignąć się ku wyżynom — dźwignąć stokroć wyżéj niż wprzódy, pomimo wszystko, co mi stało na drodze.
PANI BORKMAN. Ach! byłoby to znowu to samo, zaręczam.
[772] BORKMAN (wstrząsa głową i patrzy na nią z pewném lekceważeniem). Na świecie niema nic nowego, ale co się raz stało, nie powtarza się przecież. Oczy tylko inaczéj patrzą na wypadki, oczy noworodka przeinaczają stare fakty (zmieniając ton). Ale ty tego nie rozumiesz.
PANI BORKMAN (krótko). Nie, nie rozumiem.
BORKMAN. Taka to już na mnie klątwa, że nie rozumiała mnie nigdy żadna żywa istota.
ELLA RENTHEIM (patrząc na niego). Czy nigdy?
BORKMAN. Oprócz jednej może, dawno, bardzo dawno, wówczas gdy mi się zdawało, że nie potrzebuję tego, by mnie rozumiano.
A potém już nikt. Nie miałem nigdy nikogo czujnego, coby gotów był na mnie zawołać, jak dzwon poranny, wzywać do nowéj, śmiałéj roboty, nikogo, coby mnie przestrzegł, abym nie popełnił czegoś niepowrotnego.
PANI BORKMAN (śmieje się ironicznie). Czy tak? Chyba to było ci przez kogoś podpowiedziane.
BORKMAN (ze wzrastającym gniewem). Tak, gdy cały świat mi urąga i staje przeciw mnie, nazywając człowiekiem zgubionym, przychodzą na mnie takie chwile, iż blizki jestem sam temu uwierzyć (podnosząc głowę w górę). Wówczas podnosi się zwycięsko z głębi mojej istoty własne przekonanie i ono mnie uniewinnia.
PANI BORKMAN (patrzy na niego twardo). Dlaczegoś nigdy nie zwrócił się do mnie po to, co nazywasz zrozumieniem?
BORKMAN. Na cóżby się zdało, choćbym się do ciebie zwrócił?
PANI BORKMAN (robi ręką wzbraniający się ruch). Kochałeś jedynie samego siebie. Oto co leży na dnie całéj sprawy.
BORKMAN (dumnie). Kochałem się w potędze...
PANI BORKMAN. O tak, w potędze!
BORKMAN. W potędze, która pozwoliłaby mi uszczęśliwiać ludzi wkoło siebie.
PANI BORKMAN. Było niegdyś w twojéj mocy, mnie szczęśliwą uczynić. Czyś to zrobił?
BORKMAN (unikając jej wejrzenia). Przy rozbiciu okrętu niejeden tonie.
PANI BORKMAN. A twój syn! Czyś użył dla niego swojéj potęgi, czyś pomyślał o tém, by on był szczęśliwy?
BORKMAN. Ja go nie znam.
PANI BORKMAN. Masz słuszność, nie znasz go wcale.
BORKMAN (twardo). O to starałaś się ty, jego matka.
PANI BORKMAN (patrzy na niego i mówi wyniośle). Nie wiesz, o co ja się starałam.
BORKMAN. Ty?
PANI BORKMAN. Tak, ja, ja sama.
[773] BORKMAN. Powiedz-że.
PANI BORKMAN. Starałam się o dobrą pamięć dla ciebie.
BORKMAN (po krótkim suchym śmiechu). O dobrą pamięć!.. To tak brzmi, jakbym już był umarły.
PANI BORKMAN (z przyciskiem). Bo też takim jesteś.
BORKMAN (powoli). Może masz słuszność (z wybuchem). Ale nie, nie, jeszcze nie. Byłem może blizki śmierci, alem się zbudził. Jeszcze życie leży przede mną, widzę je teraz przed sobą, to nowe, jaśniejące życie, które oczekuje mnie spragnione. Obaczysz je ty także.
PANI BORKMAN (podnosząc rękę). Nie marz nawet o życiu. Zachowaj się spokojnie tu, gdzie leżysz.
ELLA RENTHEIM (oburzona). Gunildo! Gunildo! jak możesz...
PANI BORKMAN (nie zważając na nią). To ja wzniosę pomnik na twoim grobie.
BORKMAN. Zapewne masz na myśli pręgierz?
PANI BORKMAN (ze wzrastającem podnieceniem). O! to nie będzie pomnik z kruszcu, ani kamienia, na pomniku, jaki ja ci postawię, nikt nie będzie śmiał umieścić hańbiącego napisu. Będzie to jakby żywy gaj z drzew i krzewów splątanych, posadzonych gęsto na grobowcu twego życia. A jakiekolwiek cienie na niem były, one pokryją je zapomnieniem.
BORKMAN (ostrym głosem). Czegóż myślisz użyć do tego dzieła miłości?
PANI BORKMAN. Nie własnych sił, o tych niéma co myśleć, ale wychowałam sobie pomocnika, który całe swe życie na to poświęci.
Jego życie będzie czyste, wzniosłe, pełne blasku, tak, by twoje własne podziemne dzieje, zostały wymazane z jéj powierzchni.
BORKMAN (ponury i groźny). Jeśli masz na myśli Erharda, powiedz to od razu.
PANI BORKMAN (patrząc mu w oczy). Tak, mówi o Erhardzie, moim synu. On to musi przez ciebie zrobić ofiarę z własnego życia, dla zgładzenia twoich czynów.
BORKMAN (spoglądając na Ellę). Jako zadośćuczynienie za moję najcięższą winę.
PANI BORKMAN (
przerywając). Był to grzech przeciw obcej osobie. Przypomnij sobie, ileś przeciwko mnie zawinił (
spoglądając z tryumfem na oboje). Ale on was nie słucha. On zwraca się do mnie, gdy wzywam go w mém cierpieniu, bo on chce zostać przy mnie, przy mnie, a nie przy kim innym (
zatrzymując się nasłuchuje i woła). Słyszę go już! Oto on, oto on, Erhard!
(Erhard Borkman wchodzi szybko drzwiami od sieni, w wierzchniem ubraniu i kapeluszu na głowie).
[774] ERHARD (
blady i niespokojny). Matko! Na miłość boską! co się stało! (
Spostrzega Borkmana, stojącego we drzwiach od oranżeryi, opanowywa się i zdejmuje kapelusz).
ERHARD (po chwili milczenia, zapytuje). Czego chcesz ode mnie, matko! co się tu stało?
PANI BORKMAN (wyciągając do niego ręce). Chcę cię widziéć, chcę cię miéć przy sobie... zawsze.
ERHARD (z zająknieniem). Przy sobie? Zawsze? Co chcesz przez to powiedzieć?
PANI BORKMAN. Chcę cię miéć, miéć zawsze! gdyż tu jest ktoś, co pragnie cię ze runą rozłączyć.
ERHARD (cofając się o krok). Ach! więc wiesz?
PANI BORKMAN. Z pewnością. I ty wiesz o tém także?
ERHARD (ogląda się zdumiony). Czy ja wiem o tém? Naturalnie...
PANI BORKMAN. Aha! rzecz ułożona, po za memi plecami! Erhardzie! Erhardzie!
ERHARD (szybko). Matko! powiedz mi, o czém wiesz?
PANI BORKMAN. Wiem wszystko. Wiem, że twoja ciotka tu przyjechała, aby cię ze mną rozłączyć...
ERHARD. Ciotka Ella?
ELLA RENTHEIM. Posłuchaj mnie wprzód przez chwilę.
PANI BORKMAN (mówiąc daléj). Chce, ażebym cię jéj odstąpiła, chce być twoją matką, abyś był jéj synem, jéj, nie moim, abyś dziedziczył wszystko, co ona posiada, porzucił swoje nazwisko a jéj przyjął.
ERHARD. Ciotko! Czy to wszystko prawda?
ELLA RENTHEIM. Tak, to prawda.
ERHARD. Dotąd nie wiedziałem o tém ani słowa. Dlaczego chcesz mnie znowu miéć przy sobie?
ELLA RENTHEIM. Bo czuję, że cię tutaj tracę.
PANI BORKMAN (twardo). Tracisz go przeze mnie? Tak, i jest to w porządku rzeczy.
ELLA RENTHEIM (patrząc na niego błagalnie). Erhardzie, ja nie mogę cię teraz utracić, bo wiedz, że jestem osamotnioną... umierającą...
ERHARD. Umierającą?
ELLA RENTHEIM. Tak, umierającą. Czy zechcesz zostać ze mną do końca? jakbyś był mojém własném dzieckiem?
PANI BORKMAN (przerywając). I opuścić twoję matkę, a wreszcie zadanie twojego życia. Czy chcesz tego?
ELLA RENTHEIM. Wyrok na mnie wydany. Wkrótce będę już po za światem. Odpowiedz mi, Erhardzie?
[775] ERHARD (wzruszony, serdecznie). Ciociu, byłaś dla mnie dobrą niewypowiedzianie, wzrosłem przy tobie wśród bezmyślnego szczęścia, jakiego tylko dziecko używać może...
PANI BORKMAN. Erhardzie! Erhardzie!
ELLA RENTHEIM. Ach! jakże miło słyszeć, że ty odczuwasz to dotąd.
ERHARD. Teraz jednak poświęcić się tobie nie mogę. Niepodobna mi zastąpić ci syna...
PANI BORKMAN (z tryumfem). O, wiedziałam o tém. Nie będzie on twoim, nie będzie, Ello.
ELLA RENTHEIM (smutnie). Widzę to, zdobyłaś go sobie znowu.
PANI BORKMAN. On moim jest i moim zostanie. Nie prawdaż Erhardzie? My oboje mamy przed sobą wytkniętą drogę, którą pójdziemy.
ERHARD (walcząc z sobą). Matko... Wolę ci wszystko powiedzieć odrazu.
PANI BORKMAN (zdumiona). Cóż?
ERHARD. Krótko bardzo iść będę z tobą.
PANI BORKMAN (jakby rażona piorunem). Co to ma znaczyć?
ERHARD (zbierając odwagę). Boże mój! jestem przecież młodym a czuję, że się uduszę w tém zamarłém powietrzu, jeśli tak daléj będzie.
PANI BORKMAN. Tu, przy mnie?
ERHARD. Tak jest, przy tobie.
ELLA RENTHEIM. To chodź ze mną.
ERHARD. Ach! ciotko, inaczéj jest przy tobie, ale wcale nie lepiéj... przynajmniéj nie lepiéj dla mnie. Tam także jest atmosfera róży i lawendy, duszno tam jak i tutaj.
PANI BORKMAN (wzburzona, z pozornym spokojem). Duszno, mówisz, duszno ci u matki?
ERHARD (ze wzrastającą niecierpliwością). Ja nie wiem, jak się mam wyrazić inaczej. Wszystkie te chorobliwe troski... ubóstwienia... wyobrażenia, czy jak je tam nazwać. Ja tego nie wytrzymam dłużej.
PANI BORKMAN (patrząc na niego z wielką powagą). Czy zapominasz o zadaniu, jakiemu poświęciłeś życie, Erhardzie?
ERHARD (wybuchając). Powiedz-że lepiej, zadanie, któremuś ty mnie poświęciła. Bo to tylko była twoja wola. Ja sam nigdybym o tém nie pomyślał. Ale już dłużej tego jarzma nie zniosę. Pomyśl, matko, że jestem młody (z uprzejmym pełnym względności spojrzeniem na Borkmana). Nie mogę przecież poświecić życia, dla odkupienia kogo innego, kimkolwiek jest ten inny.
[776] PANI BORKMAN (ze wzrastającym niepokojem). Kto ciebie tak odmienił, Erhardzie?
ERHARD (dotknięty). Kto?... Czyż ja nie mogłem sam?...
PANI BORKMAN. Nie, nie, nie. Dostałeś się pod wpływ obcy.
Nie jesteś już pod wpływem twojéj matki... ani też matki przybranéj.
ERHARD (z powstrzymywaną wzgardą). Jestem, matko, pod moim własnym wpływem, i mam własną wolę.
BORKMAN (zbliżając się do Erharda). Więc może w końcu moja godzina nadeszła.
ERHARD (zimno i ze ścisłą grzecznością). Jak pan... Jak to rozumiesz, ojcze?
PANI BORKMAN (szyderczo). Rzeczywiście, ja także o to pytam?
BORKMAN (niewzruszony, mówi dalej). Posłuchaj mnie, Erhardzie...
Czy chcesz iść z twoim ojcem? Odkupić człowieka, który upadł, inny człowiek nie może. To są tylko próżne marzenia, któremi durzono cię tutaj, w zaduszonych komnatach. Gdyby nawet życie twoje było najświętsze... mnie się to na nic nie zda.
ERHARD (z umiarkowaném uszanowaniem). To wielka prawda.
BORKMAN. Tak jest, i na nic nie zdałoby się także, gdybym tu uwiądł w umartwieniach i pokucie. Probowałem dźwignąć się marzeniem, nadziejami... przez te wszystkie lata. Ale to nie moja rzecz. Teraz chcę wyrwać się z marzeń.
ERHARD (z lekkim ukłonem). I cóż pan... cóż chcesz przedsięwziąć, ojcze?
BORKMAN. Chcę sam sobie dopomódz, rozpocząć znowu od początku; tylko chwilą obecną i przyszłością może człowiek swą przeszłość odkupić, pracując, pracując niezmordowanie nad tém wszystkiém, co mu w młodości przed oczyma stało i było jego życiem.
Tylko teraz nastrój będzie stokroć wyższy, niż wprzódy. Czy chcesz iść ze mną, Erhardzie, i pomagać mi w tem nowém życiu?
PANI BORKMAN (podnosi rękę ostrzegawczo). Nie czyń tego, Erhardzie.
ELLA RENTHEIM (z zapałem). Uczyń to, dopomóż mu, Erhardzie.
PANI BORKMAN. I ty mu to doradzasz? ty... samotna... umierająca.
ELLA RENTHEIM. Ach! ze mną niech się dzieje, co chce.
PANI BORKMAN. Bylem ja go tobie nie zabrała.
ELLA RENTHEIM. Zrozumiałaś to, Gunildo.
BORKMAN. Jakżeż, Erhardzie?
ERHARD (z przykrem zakłopotaniem). Ojcze... ja teraz nie mogę. Nie, to niepodobna.
BORKMAN. Więc czegóż chcesz ostatecznie?
[777] ERHARD (zapalając się). Jestem młody. Ja także chcę żyć, żyć swojém własném życiem.
ELLA RENTHEIM. I nie poświęcisz nawet kilku krótkich miesięcy, ażeby rzucić jasny promień na ostatnie chwile gasnącej istoty?
ERHARD. Nie mogę, ciotko! choćbym chciał, nie mogę.
ELLA RENTHEIM. Nawet dla miłości tej, która cię tak bardzo kocha?
ERHARD. Jak prawda, że żyję, ciotko... nie mogę.
PANI BORKMAN (patrząc mu bystro w oczy). I matka także cię nie zatrzyma?...
ERHARD. Matko, będę cię zawsze kochać, ale nie mogę dalej żyć tylko dla ciebie. To dla mnie nie jest życiem.
BORKMAN. No, to się zwiąż ze mną. Żyć — to znaczy pracować. Chodź, we dwóch pójdziemy w życie, pracując razem.
ERHARD (namiętnie). Ale ja teraz nie chcę pracować! bo jestem młody, a dotąd nigdy nie wiedziałem, że nim jestem. Teraz dopiero czuję młodość kipiącą w żyłach. Nie chcę pracować, tylko żyć, żyć!...
PANI BORKMAN (z bolesném przeczuciem). Czémże chcesz żyć, Erhardzie?
ERHARD (z błyszczącemi oczyma). Chcę żyć dla szczęścia.
PANI BORKMAN. I gdzież myślisz je znaleść?
ERHARD. Już je znalazłem.
PANI BORKMAN (z okrzykiem). Erhardzie!
(Erhard biegnie do drzwi wchodowych i otwiera je).
ERHARD (do kogoś za drzwiami). Fanny! Możesz wejść teraz.
(Pani Wilton, z płaszczem zarzuconym na ramiona, staje we drzwiach).
PANI BORKMAN (z rękoma podniesionemi). Pani Wilton!
PANI WILTON (trochę onieśmielona rzuca na Erharda pytające spojrzenie). Mogę więc?...
ERHARD. Tak, możesz wejść, powiedziałem wszystko.
(Pani Wilton wchodzi, Erhard drzwi za nią zamyka. Ona oddaje umiarkowany ukłon. Borkmanowi, który go oddaje w milczeniu. Krótkie milczenie).
PANI WILTON (przyciszonym, lecz stanowczym tonem). Więc już wszystko wiadome; wyobrażam sobie, iż uważaną tu jestem za kogoś, co przyniósł domowi wielkie nieszczęście.
PANI BORKMAN (powoli, po chwili, w której dwie kobiety wzajem mierzą się oczyma). Zniweczyłaś pani ostatnie ogniwo, które mnie z życiem łączyło (zmienionym tonem). Ale pomimo wszystko, to czyste niepodobieństwo...
PANI WILTON. Rozumiem, że się to pani musi wydawać niepodobieństwem.
[778] PANI BORKMAN. Sama pani przyznajesz, że to niepodobieństwo.
Jakżeż to rozumiesz?...
PANI WILTON. Mogłabym raczej powiedzieć, że to rzecz niepojęta... Jednak się zdarzyła.
PANI BORKMAN (zwracając się do Erharda). Czy to na seryo, Erhardzie?
ERHARD. Matko, dla mnie to jest szczęściem, całem, olbrzymiém, wymarzoném szczęściem życia. Nic więcéj powiedzieć nie mogę.
PANI BORKMAN (do pani Wilton załamując ręce). Ach! oszołomiłaś pani, uwiodłaś mego nieszczęśliwego syna.
PANI WILTON (podnosząc dumnie głowę). Tego nie uczyniłam.
PANI BORKMAN. Jakto! nie uczyniłaś pani?
PANI WILTON. Anim go oszołomiła, ani uwiodła. Z własnéj woli szedł ku mnie, a ja także z własnej woli poszłam na jego spotkanie.
PANI BORKMAN (mierzy ją pogardliwem spojrzeniem od stóp do głowy).
Pani tak temu zupełnie wierzy?
PANI WILTON (panując nad sobą). Są siły w człowieku, o których, zdaje mi się, nie masz pani wyobrażenia.
PANI BORKMAN. Śmiem zapytać, jakie to siły?
PANI WILTON. Siły, co zmuszają dwoje ludzi do połączenia nierozerwalnie swego życia bez względu na nic.
PANI BORKMAN (uśmiechając się). Sądziłam, że pani jest już połączona nierozdzielnie — — z innym.
PANI WILTON (krótko). Ten inny mnie porzucił.
PANI BORKMAN. Ale żyje, jak mówią.
PANI WILTON. Ja go uważam za umarłego.
ERHARD (z przekonaniem). Tak jest, matko, Fanny uważa go za umarłego, a mnie ten inny wcale nie obchodzi.
PANI BORKMAN (rzucając mu surowe spojrzenie). Więc ty znasz — tę historyę, z innym?
ERHARD. Tak jest, znam dokładnie wszystko... wszystko.
PANI BORKMAN. I mówisz jednak, że cię to nie obchodzi?
ERHARD (z arogancyą). Mogę powiedzieć tylko, że chcę używać szczęścia. Jestem młody i chcę żyć, żyć, żyć!
PANI BORKMAN. Rzeczywiście, młody jesteś, Erhardzie, i za młody na rzecz podobną.
PANI WILTON (poważnie i z naciskiem). Wierz mi pani, iż powtarzałam mu ciągle to samo. Wszystkie moje życiowe stosunki przedstawiłam mu otwarcie i ciągle mu przypominałam, żem starsza od niego o całe lat siedm...
ERHARD (przerywając). Cóż znowu, Fanny — wiedziałem o tém przecież.
[779] PANI WILTON. Ale to nic a nic nie pomogło.
PANI BORKMAN. Czy tak? Doprawdy? Czemużeś go pani nie pożegnała bez dyskusyi? Nie wymówiła mu swego domu? — jak powinnaś była uczynić odrazu.
PANI WILTON (patrzy na nią i mówi stłumionym głosem). Tego wprost zrobić nie mogłam.
PANI BORKMAN. Dlaczegoś pani nie mogła?
PANI WILTON. Bo ja także w nim jedynym, jednym znalazłam szczęście.
PANI BORKMAN (pogardliwie). Hm!... szczęście, szczęście...
PANI WILTON. Nigdy dotąd nie wiedziałam, co to znaczy być szczęśliwą i nie mogę z rąk szczęścia wypuszczać, dlatego tylko, że przychodzi tak późno.
PANI BORKMAN. A jak pani sądzi, czy długo to szczęście trwać będzie?
ERHARD (przerywając). Krótko czy długo — wszystko jedno.
PANI BORKMAN (gniewnie). Zaślepiony! Czy nie widzisz, do czego to wszystko prowadzi?
ERHARD. Nie troskam się o to, nie myślę o przyszłości, nie oglądam się na nic. Chcę tylko raz używać życia.
PANI BORKMAN. Ty to życiem nazywasz?...
ERHARD. Tak! Czy nie widzisz, jaka ona prześliczna?..
PANI BORKMAN (łamiąc ręce). I tę więc przygniatającą hańbę muszę jeszcze dźwigać!
BORKMAN (z głębi sceny ostro, bezmiłosiernie). Cóż znowu! przywykłaś już, Gunildo, dźwigać takie rzeczy.
ELLA RENTHEIM (błagalnie). Janie!
ERHARD (tak samo). Ojcze!
PANI BORKMAN. Więc muszę patrzéć dzień po dniu, jak mój syn jedyny, razem z taką... taką...
ERHARD (ostro, przerywając). Na nic patrzeć nie będziesz, matko.
O to się nie lękaj. Ja tu dłużej nie zostanę.
PANI WILTON (szybko zdecydowana). Wyjeżdżamy.
PANI BORKMAN (blednąc). Pani także wyjeżdża? Razem?
PANI WILTON (przytakując). Jadę na południe, za granicę z młodą dziewczyną, a Erhard będzie nam towarzyszyć.
PANI BORKMAN. Z panią jedzie młoda dziewczyna?
PANI WILTON. Tak jest, mała Fryda Foldal, którą wzięłam do siebie. Ona musi wyjechać, by kształcić się w muzyce.
PANI BORKMAN. I pani ją z sobą bierze?
PANI WILTON. Nie mogę przecież dziewczęcia posłać samego za granicę.
PANI BORKMAN (wstrzymując uśmiech). Cóż mówi na to Erhard?
[780] ERHARD (trochę zmieszany). Skoro Fanny tak chce, to ja...
PANI BORKMAN (zimno). Kiedyż państwo wyjeżdżają, jeśli wolno zapytać?
PANI WILTON. Zaraz, téj nocy. Moje sanki stoją na drodze, przed willą Hinkelów.
PANI BORKMAN (patrząc na nią z góry). Aha! więc to był ów wieczór...
PANI WILTON (z uśmiechem). Nie było nikogo prócz mnie i Erharda, no i naturalnie, małéj Frydy.
PANI BORKMAN. A gdzież ona jest teraz?
PANI WILTON. Czeka na nas w powozie.
ERHARD (w przykrém pomieszaniu). Matko... Rozumiesz przecie... Chciałem ci téj całéj sceny oszczędzić... i wszystkim...
PANI BORKMAN (patrząc na niego obrażona). Chciałeś odjechać, nie pożegnawszy się ze mną?...
ERHARD. Zdawało mi się, że to będzie lepiej, lepiej dla obydwóch stron. Wszystko było gotowe, kufry upakowane, ale gdyś po mnie przysłała... (chce wziąć jéj rękę). Żegnaj, matko.
PANI BORKMAN (cofając ręce). Nie dotykaj mnie.
ERHARD (gotów do zgody) To twoje ostatnie słowo?
PANI BORKMAN (twardo). O, tak.
ERHARD (zwracając się do Elli). Żegnaj mi więc, ciotko!
ELLA RENTHEIM (ściskając mu ręce). Żegnaj, Erhardzie. używaj życia i bądź tak szczęśliwy, jak tylko być można..
ERHARD. Och! dziękuję, dziękuję! (kłania się Borkmanowi). Żegnam, ojcze (szepce do pani Wilton). Wychodźmy, jak można najprędzej.
PANI WILTON (cicho). Chodźmy!
PANI BORKMAN (ze złośliwym uśmiechem). Czy pani sądzi, że dobrze robisz, biorąc z sobą tę młodę dziewczynę?
PANI WILTON (uśmiechając się wzajem nawpół z ironią nawpół seryo).
Mężczyźni są tak niestali i kobiety także, iż kiedy Erhard się mną znudzi, a ja nim — będzie dobrze dla nas obojga, że biedny człowiek będzie miał kogoś w zapasie.
PANI BORKMAN. Ale pani sama?
PANI WILTON. O! ja sobie dam radę, możesz być pani tego pewną.
Żegnam państwa (kłania się i wychodzi drzwiami wchodowemi, Erhard zatrzymuje się chwilę, jakby niepewny; ale zwraca się do drzwi i wychodzi za nią).
PANI BORKMAN (załamując opuszczone ręce). Bezdzietna!
BORKMAN (Jednocześnie dochodząc do postanowienia). Więc pójdę sam, wśród burzy. Kapelusz, płaszcz!...
(Idzie śpiesznie do drzwi).
[781] ELLA RENTHEIM (
zatrzymując go z niepokojem). Gdzie chcesz iść? dokąd?
BORKMAN. Tam, gdzie wre burza życia. Słyszysz?... Puść mnie, Ello.
ELLA RENTHEIM (nie puszczając go). Nie, nie, ja cię nie puszczę.
Jesteś chory, widzę to.
BORKMAN. Puszczaj mnie, mówię (wyrywa jéj się i wychodzi do sieni).
ELLA RENTHEIM (we drzwiach). Pomóż mi go zatrzymać, Gunildo.
PANI BORKMAN (
stojąc zimna, nieubłagana, na środku pokoju). Nie zatrzymuję gwałtem nikogo na świecie, chociażby mnie wszyscy jeden po drugim odejść mieli daleko — tak daleko, jak im się tylko podoba (
z gwałtownym okrzykiem). Erhardzie, nie opuszczaj mnie!
(Rzuca się do drzwi z otwartemi ramionami. Ella Rentheim ją zatrzymuje).