Jan Gabryel Borkman/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Jan Gabryel Borkman
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JAN GABRYEL BORKMAN.
SZTUKA W CZTERECH AKTACH.


OSOBY:

JAN GABRYEL BORKMAN, były dyrektor banku.
PANI GUNILDA BORKMAN, jego żona.
ERHARD BORKMAN, ich syn, student.
PANNA ELLA RENTHEIM, siostra bliźniacza pani Borkman.
PANI FANNY WILTON.
WILHELM FOLDAL, kancelista w jednem z ministeryów.
FRYDA FOLDAL, jego córka.
POKOJÓWKA pani Borkman.

Rzecz dzieje się w wieczór zimowy, w majątku rodzinnym Rentheimów w bliskości stolicy.




AKT I.
Pokój pani Borkman: umeblowanie starodawno ale wykwintne. Drzwi otwarte do oranżeryi ze szklanemi drzwiami w głębi. Przez nie widać jeszcze ogród zasypany śniegiem w pomroce wieczornej. Z prawéj strony drzwi prowadzące do sieni wchodowéj, w głębi wielki starożytny piec żelazny, w którym się pali. Z lewéj nieco w głębi, małe pojedyńcze drzwi, na przodzie okno z ciężkiemi firankami. Pomiędzy oknem a drzwiami kanapa, pokryta włosiennicą, przed nią stół zasłany. Na stole pali się lampa z abażurem. Przy piecu fotel z wysoką poręczą.

(Pani Borkman siedzi na kanapie z szydełkową robotą w ręku. Jest to oso­ba starsza, z chłodném, wykwintnem obejściem. Ma bogate włosy mocno przyprószone siwizną, ręce jej są piękne i przezroczyste. Ubrana jest w suknię z ciemnej, ciężkiéj materyi, niegdyś bardzo eleganckiej, dziś już trochę zno­szonej. Na ramionach ma wełnianą chustkę). Przez chwilę siedzi zamyślo­na, nie ruszając szydełka. Zdaleka słychać dzwonki zbliżających się sanek).

PANI BORKMAN (nasłuchuje, oczy jéj jaśnieją radością i szepcze mi­mowolnie). Erhard! Nareszcie! (Podnosi się i wygląda przez okno, pod­nosząc firankę. Potém siada uradowana znowu na kanapie i bierze robotę. Po chwili wchodzi pokojówka drzwiami z prawéj strony, niosąc na tacy bilet wizytowy).
PANI BORKMAN (szybko). Panicz przyjechał nareszcie?
POKOJÓWKA. Nie, proszę pani, tylko przyjechała jakaś pani.
PANI BORKMAN (kładąc robotę). Ach, pani Wilton.
POKOJÓWKA (zbliżając się). Nie, to jakaś obca pani.
PANI BORKMAN (wyciąga rękę po bilet). Dajże. (Czyta nazwisko; pod­nosi się szybko i patrzy zdziwiona w oczy służącej). Czy jesteś pewna, że ten bilet przysłany jest dla mnie?
POKOJÓWKA. Tak jest, proszę pani, tak zrozumiałam.
PANI BORKMAN. Czy ta pani powiedziała, że się chce ze mną wi­dzieć?
POKOJÓWKA. Tak proszę pani.

PANI BORKMAN (krótko, z postanowieniem). Dobrze, powiedz że, je­stem w domu. (Pokojówka otwiera drzwi przybyłéj i wychodzi).
(Panna Ella Rentheim wchodzi do pokoju; jest do siostry podobna, ale twarz jéj cierpiąca niema nic surowego. Widać na niéj ślady wielkiej piękności. Bujne włosy falisto obejmujące czoło, są zupełnie białe. Ma na sobie czarną aksa­mitną suknię, takiż kapelusz i płaszcz futrem podszyty. Siostry stoją przez chwilę naprzeciw siebie, przypatrując się sobie badawczo. Każda z nich zda­je się czekać, aż druga przerwie milczenie).

ELLA RENTHEIM (stojąc niedaleko drzwi). Tak, Gunildo, jesteś zdzi­wiona, widząc mnie tutaj.
PANI BORKMAN (stając nieporuszona miedzy stołem a kanapą, opiera się końcem palców na stole). Czyś się nie pomyliła? Jak wiesz rządca mieszka w bocznéj oficynie.
ELLA RENTHEIM. Nie z rządcą chciałam się dziś widziéć.
PANI BORKMAN. Więc masz interes do mnie?
ELLA RENTHEIM. Tak jest, muszę z tobą pomówić.
PANI BORKMAN (podchodząc do niéj). W takim razie—siadaj.
ELLA RENTHEIM. Dziękuję, mogę stać przez tę krótką chwilę.
PANI BORKMAN. Jak chcesz. Zdejm przynajmniéj okrycie.
ELLA RENTHEIM (odpinając płaszcz). Tak, bo tu jest bardzo gorąco.
PANI BORKMAN. Ja marznę zawsze.
ELLA RENTHEIM (patrzy na nią przez chwilę opierając się rękoma na poręczy fotelu). Gunildo, niedługo lat ośm upłynie od chwili, gdy widziałyśmy się po raz ostatni.
PANI BORKMAN (zimno). Przynajmniéj od chwili, kiedy mówiły­śmy z sobą.
ELLA RENTHEIM. Tak, od chwili gdy mówiłyśmy z sobą, bo wi­dywałaś mnie zapewne niekiedy w czasie moich dorocznych obo­wiązkowych bytności tutaj u rządcy.
PANI BORKMAN. Raz czy dwa, zdaje mi się.
ELLA RENTHEIM. Ja widziałam cię ukradkiem parę razy przez okno.
PANI BORKMAN. Zapewne przez firankę, musisz mieć dobre oczy. (Zimno i ostro). Kiedyśmy jednak ostatni raz z sobą mówiły—było to tutaj w tym pokoju.
ELLA RENTHEIM (wymijająco). Wiem o tém, Gunildo.
PANI BORKMAN (stanowczym, ale zniżonym głosem). Było to na ty­dzień, zanim on—dyrektor banku, został wypuszczony na wolność.
ELLA RENTHEIM (idąc na przód sceny). Niezawodnie, niezawodnie! Téj godziny nie zapomnę nigdy. Ale to tak przygnębiające, że o tém myśleć nie można. Dość przez jedną chwilę zastanowić się nad tém—Och!
PANI BORKMAN (głucho). A jednak wkoło tego jednego tylko, mo­ja myśl krąży nieustannie. (Z wybuchem załamując ręce). Nie, ja, tego nie rozumiem, nie zrozumiem nigdy w życiu. Nie jestem w stanie po­jąć, że coś tak okropnego może spaść na rodzinę. Pomyśl tylko, na naszę rodzinę. Ktoby mógł przypuścić, że właśnie ona dotkniętą będzie w taki sposób.
ELLA RENTHEIM. Ach! Gunildo. Ileż innych rodzin było także tym ciosem dotkniętych!
PANI BORKMAN. Tak, tak, ale cóż mi te inne znaczyły?.. A potém, im szło tylko o trochę złota, albo o papiery, które go reprezentowały. Ale my — ale ja... Przytém Erhard, Erhard, co był wówczas takiém dzieckiem. (z wzrastającem oburzeniem). A ten wstyd, ta okropna hańba! I jeszcze do tego zupełna ruina.
ELLA RENTHEIM (z ostrożnością). Powiedz mi, Gunildo — jak on to znosi?
PANI BORKMAN. Mówisz o Erhardzie?
ELLA RENTHEIM. Nie, mówię o nim. Jak on to znosi?
PANI BORKMAN (szyderczo). Myślisz może, iż się o to pytam?
ELLA RENTHEIM. Pytać? pytać nie potrzeba.
PANI BORKMAN (patrząc na nią zdziwiona). Nie sądzisz przeciéż, bym z nim przestawała, bym go widywała?
ELLA RENTHEIM. Więc i to nie?
PANI BORKMAN (jak wyżej). On, co odsiadywać musiał za kratami, w zamknięciu, całe długie pięć lat. (Zakrywa sobie twarz rękoma).
Och! Co to za hańba! (Z wybuchem). I pomyśleć, czém było nazwisko Jana Gabryela Borkmana, co ono w swoim czasie znaczyło. Nie, nie, nie, — nie chcę go już widzieć — nigdy.
ELLA RENTHEIM (patrzy na nią przez chwilę). Masz twarde usposobienie Gunildo.
PANI BORKMAN. Tak, względem niego.
ELLA RENTHEIM. Jest on przecież twoim mężem.
PANI BORKMAN Alboż nie mówił przed sądem, że to ja go do ruiny przywiodłam? Żem zbyt wiele potrzebowała pieniędzy?
ELLA RENTHEIM (ostrożnie). Czy w tém nie było nic prawdy?
PANI BORKMAN. Było, bo on tak chciał... Ta szalona rozrzutność.
ELLA RENTHEIM. Wiem, wiem. Ale właśnie tyś powinna była go powstrzymywać, a tegoś nie robiła.
PANI BORKMAN. Alboż wiedziałam, że to nie były jego pieniądze — te pieniądze, które mi pozwalał marnować i które sam marnował — stokroć więcéj ode mnie.
ELLA RENTHEIM (spokojnie). Tego zapewne wymagało jego położenie, przynajmniéj w wielkiéj części.
PANI BORKMAN (szyderczo). Naturalnie, mówi się zawsze: „trzeba reprezentować”. I reprezentowaliśmy też porządnie. Powóz w cztery konie — jak gdyby był królem. A ludzie idący pieszo zachowywali się jak wobec króla. (Śmieje się). Nawet nazywano go po imieniu — w całym kraju, zupełnie tak jak samego króla „Jan Gabryel”, „Jan Gabryel”. Wszyscy wiedzieli, jaką wielkością był Jan Gabryel.
ELLA RENTHEIM (gorąco, z przekonaniem). Wiesz, on był wówczas wielkością.
PANI BORKMAN. Tak się zdawało. Ale nigdy żadném słówkiem nie nasunął mi domysłu, jak stał rzeczywiście. Nigdy się niczém nie zdradził, skąd pochodziły te pieniądze.
ELLA RENTHEIM. Ach! nie, tego się z pewnością inni nie domyślali także.
PANI BORKMAN. Tych innych przebaczyłabym mu łatwo, ale on był obowiązany mówić mi prawdę. A tego nigdy nie uczynił. On tylko okłamywał mnie zawsze, okłamywał we wszystkiém...
ELLA RENTHEIM (przerywając). Ach! nie, Gunildo, może tylko przemilczał stan rzeczy, ale kłamstwa z pewnością nie popełniał.
PANI BORKMAN. Nazwij to, jak chcesz. Jedno z drugiego wypływa. Nastąpił krach. Wszystko naraz runęło. Skończyły się wspaniałości.
ELLA RENTHEIM (do siebie). Tak. Wszystko runęło—dla niego—i dla innych.
PANI BORKMAN (ze złośliwym naciskiem). I żeś téż mogła, wziąć do siebie dziecko, do tego dziecko Jana Gabryela! i wychowywać je, jakby było twoje własne. Mnie je odebrać i z niém wyjechać i trzymać je przy sobie całe lata, dopóki chłopiec nie dorósł. (Patrząc na nią niechętnie). Dlaczegoż właściwie uczyniłaś to, Ello? Dlaczegoś go przy sobie trzymała?
ELLA RENTHEIM. Bo z czasem, pokochałam go całém sercem.
PANI BORKMAN. Więcéj, niż kochałam go ja–jego matka?
ELLA RENTHEIM (wymijająco). Tego nie wiem. A przytém Erhard zanim wyrósł, był słabowity.
PANI BORKMAN. Erhard—słabowity?..
ELLA RENTHEIM. Tak mi się zdawało, przynajmniéj wówczas, a że powietrze na zachodniém wybrzeżu jest dużo łagodniejsze niż tutaj, o tém wiesz dobrze...
PANI BORKMAN (z gorzkim uśmiechem). Czy tak jest w istocie? (Przerywając sobie). Uczyniłaś dla Erharda bardzo wiele. (Zmieniając ton). No, to się rozumie, masz po temu środki. (Uśmiecha się). Miałaś szczęście, Ello. Udało ci się uratować wszystko, co do ciebie należało.
ELLA RENTHEIM (dotknięta). Nie uczyniłam w tym względzie żadnego kroku—mogę cię o tém upewnić, nie miałam nawet wyobrażenia, aż dużo—dużo późniéj—że papiery złożone w banku na moje imię pozostały nietknięte.
PANI BORKMAN. Niech i tak będzie, nie znam się na tych rzeczach. Powiadam tylko, żeś miała szczęście. (Patrzy na nią badawczo). A gdy potém z własnéj woli postanowiłaś na mojém miejscu wychować Erharda coś ty w tém miała?
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią). Co ja w tém miałam?
PANI BORKMAN. Tak, musiałaś miéć w tém jakieś widoki. A raczéj, coś ty z niego chciała zrobić?
ELLA RENTHEIM (powoli). Chciałam ułatwić mu drogę życia, ażeby mógł być człowiekiem szczęśliwym.
PANI BORKMAN (lekceważąco). Ba! ludzie w naszém położeniu mają co innego do czynienia, niż myśléć o szczęściu.
ELLA RENTHEIM. Cóż takiego?
PANI BORKMAN (patrząc na nią z naciskiem i poważnie). Erhard przedewszystkiém powinien wznieść się tak wysoko i tak szeroko rozbłysnąć, by nikt w całym kraju nie dojrzał cienia, jaki ojciec rzucił na mnie i na mego syna.
ELLA RENTHEIM (badawczo). Powiedz mi, Gunildo czy sam Erhard postawił to sobie jako zadanie życia?
PANI BORKMAN (ze zdziwieniem). Trzeba miéć nadzieję, że tak jest.
ELLA RENTHEIM. Albo téż jest to zadanie, któreś ty mu narzuciła?
PANI BORKMAN (krótko). Ja i Erhard zgadzamy się zawsze w naszych pojęciach.
ELLA RENTHEIM (powoli i smutnie). Rachujesz więc z taką pewnością na twego chłopca Gunildo.
PANI BORKMAN (tryumfując po cichu). Tak, dzięki Bogu, bądź tego pewną.
ELLA RENTHEIM. W takim razie, pomimo wszystko, musisz się czuć szczęśliwą.
PANI BORKMAN. Tak, jestem szczęśliwa, przynajmniéj pod tym względem... Ale gdy ta druga historya spadła na mnie jak burza.
ELLA RENTHEIM (zmienionym głosem). Powiedz mi, powiedz mi lepiéj od razu. Ja dlatego właściwie tutaj przybyłam.
PANI BORKMAN. Cóż ci mam powiedziéć?
ELLA RENTHEIM. Idzie o rzecz, o któréj z tobą muszę pomówić. Powiedz mi. Wszak Erhard mieszka tutaj—z wami?
PANI BORKMAN (twardo). Erhard tutaj ze mną mieszkać nie może. On musi mieszkać w mieście.
ELLA RENTHEIM. Tak mi pisał.
PANI BORKMAN. Musi tam mieszkać dla swoich studyów, ale przyjeżdża co wieczór do mnie na chwilę.
ELLA RENTHEIM. Więc może będę mogła go widzieć — z nim mówić?
PANI BORKMAN. Niema go teraz, ale oczekuj go co chwila.
ELLA RENTHEIM. Ależ Gunildo, on tu już być musi. Słyszę przecież jego kroki na górze.
PANI BORKMAN (z przelotném spojrzeniem). W wielkiéj sali na górze?
ELLA RENTHEIM. Tak jest. Słyszę ciągle jak on chodzi tam i napowrót, od czasu jak tu jestem.
PANI BORKMAN (nie patrząc na nią). To nie on, Ello.
ELLA RENTHEIM (zdziwiona). Nie Erhard? (Niechętnie). Któż to więc?
PANI BORKMAN. Dyrektor banku.
ELLA RENTHEIM (cicho stłumionym bólem). Borkman. Jan Gabryel Borkman!
PANI BORKMAN. Chodzi on tak tam i napowrót, tam i napowrót, od rana do nocy, dzień po dniu.
ELLA RENTHEIM. Dobiegły mnie takie wieści.
PANI BORKMAN. Wierzę. Ludzie niezawodnie mówią nieraz o tém, co nas dotyczy.
ELLA RENTHEIM. Erhard donosi mi w swoich listach, że ojciec najwięcej przesiaduje u siebie na górze, ty zaś tutaj na dole.
PANI BORKMAN. W ten sposób zachowujemy się, Ello, od czasu jak go wypuszczono... i do mnie przysłano.—Przez te długie lat osiem.
ELLA RENTHEIM. Nie myślałam jednak nigdy brać tego w dosłowném znaczeniu, a nadewszystko, nie mogłam wierzyć, by to było możliwe.
PANI BORKMAN (przytakując). Tak jest, nigdy nie może być inaczéj.
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią). Musi to jednak być okropne życie.
PANI BORKMAN. Mówię ci, gorzéj, niż okropne. Trudno mi je dłużéj wytrzymać.
ELLA RENTHEIM. Rozumiem to dobrze.
PANI BORKMAN. Słyszéć zawsze jego kroki na górze, od wczesnego ranka, do późnéj nocy, a jak ten odgłos na dole jest silny!
ELLA RENTHEIM. Bardzo silny.
PANI BORKMAN. Czasem zdaje mi si, że mam nad sobą w téj sali chorego wilka w klatce, tuż nad moją głową. (Słucha przez chwilę i szepcze). Słuchaj tylko, słuchaj, wilk chodzi tu i tam.
ELLA RENTHEIM (ostrożnie). Czy nie mogłoby być inaczéj Gunildo?
PANI BORKMAN (broniąc). Nigdy nie uczynił w tym względzie żadnego kroku.
ELLA RENTHEIM. A czyś ty nie mogła pierwszego kroku uczynić?
PANI BORKMAN (wybuchając). Ja? Po wszystkiém, co przeciwko mnie przewinił. Dziękuję. Niech lepiéj wilk pozostanie na górze i hałasuje daléj.
ELLA RENTHEIM. Za gorąco mi tutaj, pozwól mi się trochę rozebrać.
PANI BORKMAN. Mówiłam ci to dawno.

Ella Rentheim zdejmuje płaszcz i kapelusz i kładzie na krześle przy drzwiach wchodowych.

ELLA RENTHEIM. Czy nie zdarzyło ci się nigdy, spotkać go po za domem?
PANI BORKMAN (śmieje się gorzko). W towarzystwie może?
ELLA RENTHEIM. Nie, ale kiedy chce odetchnąć świeżém powietrzem, w lesie, albo też...
PANI BORKMAN. Dyrektor banku nie wychodzi nigdy.
ELLA RENTHEIM. Nigdy, nawet o zmroku?
PANI BORKMAN. Nigdy.
ELLA RENTHEIM (wzruszona). Nie może się przezwyciężyć.
PANI BORKMAN. Zapewne. Jego wielki płaszcz i kapelusz filcowy wiszą w szafie, w murze na dole, wiesz w téj szafie...
ELLA RENTHEIM (do siebie). W téj szafie, w któréj bawiliśmy się będąc dziećmi.
PANI BORKMAN (przytakując). Czasami, późnym wieczorem, słyszę, że schodzi, ażeby się ubrać i wyjść, ale zwykle zatrzymuje się w połowie wschodów i wraca na górę. I znowu chodzi tu i tam po wielkiéj sali.
ELLA RENTHEIM (powoli). Czy żaden dawny przyjaciel go nie odwiédza?
PANI BORKMAN. Niema żadnego z dawnych przyjaciół.
ELLA RENTHEIM. Miał ich tylu — w dawnych czasach.
PANI BORKMAN. Hm! Umiał się ich w ładny sposób pozbywać. Jan Gabryel był zaprawdę drogim przyjacielem, dla swoich przyjaciół.
ELLA RENTHEIM. Ach tak, masz słuszność Gunildo.
PANI BORKMAN (gwałtownie). Muszę téż powiedziéć, że przywiązywać tak wielką wagę do straty, jaką kto poniósł z jego powodu, jest rzeczą powszednią, nikczemną. Wszakże jest to tylko strata pieniężna — nic więcéj.
ELLA RENTHEIM (nie odpowiadając). I on tak żyje zupełnie samotny sobie jedynie zostawiony?
PANI BORKMAN. Prawdopodobnie. Słyszałam jednak, że jakiś stary kancelista, czy téż pisarz, czasami do niego przychodzi.
ELLA RENTHEIM. Ach to pewno niejaki Foldal. Wiem, że jeszcze w młodości byli przyjaciołmi.
PANI BORKMAN. Zdaje mi się, że tak. Ja go zresztą wcale nie znam. Nie należał do naszego towarzystwa—w czasie, gdyśmy jeszcze mieli towarzystwo.
ELLA RENTHEIM. I on przestaje z Borkmanem?
PANI BORKMAN. Nie jest on teraz wybrednym. Ale zapewne przychodzi tu dopiero, gdy się ściemni.
ELLA RENTHEIM. Ten Foldal—był także z tych, co ponieśli straty, gdy bank runął.
PANI BORKMAN. Rzeczywiście, coś mi się przypomina, że on także stracił jakieś pieniądze, ale musiała to być rzecz małoznaczna.
ELLA RENTHEIM (z lekkim naciskiem). Było to całe mienie.
PANI BORKMAN (z uśmiechem). Dobry Boże—jego mienie—wieszto musiało być coś strasznie małego — coś, o czém nawet mówić nie warto.
ELLA RENTHEIM. To téż się o tém nie mówiło — ze strony Foldala — w czasie procesu.
PANI BORKMAN. A przytém mogę ci powiedzieć, że Erhard, suto wynadgrodził mu stratę tej drobnostki.
ELLA RENTHEIM (zdziwiona). Erhard? Jakże Erhard był w stanie to uczynić?
PANI BORKMAN. Zajął się młodszą córką Foldala, uczył ją tak, iż nareszcie coś z niej wyrośnie, i z czasem, dziewczyna stanie o własnych siłach. Widzisz więc — że to wiele więcéj, niżby ojciec mógł uczynić.
ELLA RENTHEIM. Tak, ojciec jéj znajduje się w biedzie o ile słyszałam.
PANI BORKMAN. Oprócz tego, Erhard postarał się, ażeby się uczyła muzyki a ona tak skorzystała, że może chodzić tam na górę — do niego i grywać mu.
ELLA RENTHEIM. Więc on zawsze lubi muzykę?
PANI BORKMAN. Prawdopodobnie. Ma fortepian, któryś tu przysłała, kiedy był oczekiwany.
ELLA RENTHEIM. I ona mu na nim grywa?
PANI BORKMAN. Niekiedy, wieczorem, to także Erhard przeprowadził.
ELLA RENTHEIM. Musi więc biedna dziewczyna odbywać tak daleką drogę i znowu powracać do miasta.
PANI BORKMAN. Nie, tego nie potrzebuje. Erhard postarał się dla niéj o schronienie u jednéj pani, która tu mieszka w pobliżu, u pani Wilton.
ELLA RENTHEIM (z żywością). Pani Wilton?
PANI BORKMAN. Bardzo bogata. Nic znasz jéj?
ELLA RENTHEIM. Znam ją z nazwiska. Pani Fanny Wilton, zdaje mi się.
PANI BORKMAN. Właśnie.
ELLA RENTHEIM. Erhard wspomina ją często w swych listach. Czy ona teraz tu mieszka?
PANI BORKMAN. Najęła tu willę i na czas jakiś przeniosła się z miasta.
ELLA RENTHEIM (trochę się ociągając). Ludzie mówią, że ona nie żyje z mężem.
PANI BORKMAN. Podobno mąż umarł od lat kilku.
ELLA RENTHEIM. Być może, ale nie żyli z sobą — podobno mąż się z nią rozstał.
PANI BORKMAN. Porzucił ją. Na niéj pewno nie ciążyła wina.
ELLA RENTHEIM. Czy znasz się z nią bliżéj, Gunildo?
PANI BORKMAN. Znam ją trochę, mieszka w sąsiedztwie i odwiedza mnie czasem.
ELLA RENTHEIM. I podoba ci się może?
PANI BORKMAN. Umie każdego zrozumiéć i ma dziwnie jasny sąd.
ELLA RENTHEIM. O ludziach?
PANI BORKMAN. Tak, o ludziach. Ot, naprzykład, Erharda wystudyowała gruntownie, aż do głębi duszy i dlatego też go uwielbia, co jest bardzo naturalne.
ELLA RENTHEIM (trochę badawczo). Widzę, że jest ona jeszcze w lepszéj znajomości z Erhardem, niż z tobą.
PANI BORKMAN. W każdym razie, Erhard w mieście spotyka się z nią często.
ELLA RENTHEIM (nieuważnie). A pomimo to, wyprowadziła się z miasta?
PANI BORKMAN (zdziwiona, patrzy na nią). Pomimo to! Co przez to rozumiesz?
ELLA RENTHEIM (wymijająco). Och! mój Boże! Cóż mam rozumiéć?
PANI BORKMAN. Powiedziałaś to tak dziwnie. Miałaś coś na myśli?
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią stanowczo). A więc tak, rzeczywiście, mam coś na myśli.
PANI BORKMAN. No, to powiedz od razu.
ELLA RENTHEIM. Przedewszystkiém muszę przypomniéć, że mam pewne prawo do Erharda, przynajmniéj tak mi się zdaje. Może tego nie przyznajesz?
PANI BORKMAN (patrząc na ścianę). Broń Boże! Wydałaś na niego tyle pieniędzy, że...
ELLA RENTHEIM. Ach! nie dlatego, Gunildo, ale że go kocham.
PANI BORKMAN (z ironicznym uśmiechem). Mego syna? kochać możesz? pomimo wszystko?
ELLA RENTHEIM. Mogę, pomimo wszystko i tak jest, kocham Erbarda, o ile tylko kochać można w moim wieku.
PANI BORKMAN. To wszystko być może; — ale...
ELLA RENTHEIM. I dlatego jestem stroskana, kiedy mu co zagraża.
PANI BORKMAN. Erhardowi coś zagraża? Cóż takiego? Czy mu zagraża coś, czy ktoś?
ELLA RENTHEIM. Naprzód zagrażasz mu ty — na twoję rękę...
PANI BORKMAN (przerywając). Ja?
ELLA RENTHEIM. A oprócz tego, lękam się téj pani Wilton.
PANI BORKMAN (patrzy na nią przez chwilę w milczeniu). I coś podobnego przypisujesz Erhardowi? memu chłopcu, który ma tak wielkie zadanie do spełnienia?
ELLA RENTHEIM (otrząsając się). Ach! jakie tam zadanie!
PANI BORKMAN (rozgniewana). I mówisz to mnie, z takiém szyderstwem?
ELLA RENTHEIM. Czyż możesz sądzić, że młody człowiek, w wieku Erharda, czerstwy i żywy, wyrzecze się wszystkiego, poświęci dla jakiegoś tam zadania?
PANI BORKMAN (z głębokiém przekonaniem). Erhard to uczyni, jestem pewna.
ELLA RENTHEIM (wstrząsając głową). Ani wierz, ani wierzyć możesz temu, Gunildo.
PANI BORKMAN. Jakto? ja temu nie wierzę?
ELLA RENTHEIM. Wymarzyłaś to sobie tylko i musisz się tego trzymać, bobyś zwątpiła o wszystkiém.
PANI BORKMAN. Być może, iżbym zwątpiła (gwałtownie); a ty, Ello, dostrzegasz to z przyjemnością.
ELLA RENTHEIM (podnosząc głowę). W każdym razie widzę z największą przyjemnością, że nie mogąc sobie sama dać rady, składasz wszystko na Erharda.
PANI BORKMAN (groźnie). Ty chcesz stanąć pomiędzy nami, pomiędzy matką a synem! Ty!
ELLA RENTHEIM. Chcę go oswobodzić z twojéj przemocy, z twojego przymusu, z twego panowania.
PANI BORKMAN (tryumfująco). To ci się już nie uda. Trzymałaś go pod swoją władzą aż do jego piętnastego roku, ale teraz ja zdobyłam go sobie — wiedz o tém.
ELLA RENTHEIM. To ja go napowrót zdobędę (goręcej, półszeptem). My dwie, Gunildo, raz już stoczyłyśmy o człowieka walkę, na śmierć i życie.
PANI BORKMAN (patrząc na nią, ze złośliwą radością). Tak jest i ja odniosłam zwycięstwo.
ELLA RENTHEIM (z szyderczym uśmiechem). Czy dotąd masz przekonanie, że zwycięstwo to było dla ciebie zyskiem?
PANI BORKMAN (ponuro). Niestety, masz słuszność.
ELLA RENTHEIM. I teraz także zwycięstwo nie byłoby dla ciebie zyskiem.
PANI BORKMAN. Alboż nie jest zyskiem utrzymanie praw matki nad Erhardem?
ELLA RENTHEIM. Nie, bo tobie chodzi tylko o przemoc nad nim.
PANI BORKMAN. A czegóż chcesz ty, Ello?
ELLA RENTHEIM (z zapałem). Chcę posiąść jego całą miłość, duszę, serce.
PANI BORKMAN (przerywając). To ci się nie uda nigdy, przenigdy.
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią). Czyś się już o to postarała?
PANI BORKMAN (uśmiechając się). Pozwoliłam sobie to uczynić. Czyś tego nie zmiarkowała z jego listów?
ELLA RENTHEIM (przytakując). A jakże. Ty cała malowałaś się w jego listach.
PANI BORKMAN (złośliwie). Skorzystałam z tych ośmiu lat, w których go miałam przy sobie, wiedz o tém.
ELLA RENTHEIM (panując nad sobą). Coś ty Erhardowi o mnie mówiła? powiedz.
PANI BORKMAN. Och! com mówiła?
ELLA RENTHEIM. Powiedz-że.
PANI BORKMAN. Mówiłam mu tylko prawdę.
ELLA RENTHEIM. Cóż więc?
PANI BORKMAN. Powtarzałam mu ciągle, nieustannie, ażeby nie zapominał, iż tobie winni jesteśmy dotąd, możność przyzwoitego utrzymania, a nawet w ogóle możność życia.
ELLA RENTHEIM. I nic więcéj?
PANI BORKMAN. Och! to najbardziéj boli. Wiem to z własnego doświadczenia.
ELLA RENTHEIM. Ależ Erhard wiedział o tém oddawna.
PANI BORKMAN. Powróciwszy do mnie, wierzył, żeś to wszystko czyniła z dobrego serca (patrząc na nią złośliwie), a teraz już w to nie wierzy.
ELLA RENTHEIM. Więc cóż on teraz sadzi?
PANI BORKMAN. Wierzy w to, co jest prawdą. Pytałam go się, czém to tłumaczy, że ciotka Ella nigdy nas nie odwiedza...
ELLA RENTHEIM (przerywając). Wiedział o tém i dawniéj.
PANI BORKMAN. Teraz wie lepiéj. Wytłómaczyłaś mu, iż czyniłaś to przez wzgląd na mnie i na tego tam — na górze...
ELLA RENTHEIM. Bo téż tak było.
PANI BORKMAN. Erhard już w to nic a nic nie wierzy.
ELLA RENTHEIM. W cóżeś mu wierzyć kazała?
PANI BORKMAN. Wierzy w to, co jest prawdą, że się nas wstydzisz — że nami pogardzasz. Alboż tak nie jest? Czy niegdyś nie miałaś zamiaru zupełnie go ode mnie oderwać? Przypomnij sobie, Ello. Wiesz o tém dobrze.
ELLA RENTHEIM (broniąc się). Było to wówczas, gdy skandal zdawał się najcięższy; gdy sprawa wyszła przed sąd. Dziś nie mam już podobnych zamiarów.
PANI BORKMAN. Bo téż na nic by ci się nie zdały. Cóżby się stało z jego zadaniem? Wiedz dobrze, iż Erhard mnie, nie ciebie potrzebuje. On należy do twojej przeszłości tylko, jak i ty do jego.
ELLA RENTHEIM (z zimném postanowieniem). Obaczymy. Teraz tutaj zostaję.
PANI BORKMAN (wlepiając w nią oczy). Tu, w majątku?
ELLA RENTHEIM. Tu właśnie.
PANI BORKMAN. Tu — u nas? przez całą noc?
ELLA RENTHEIM. Tu zakończę dni moje, jeśli tego będzie potrzeba.
PANI BORKMAN (panując nad sobą). No tak, przecież majątek do ciebie należy.
ELLA RENTHEIM. Cóż znowu!
PANI BORKMAN. Wszystko tutaj jest twoje, krzesło, na którém siedzę jest twoje, łóżko, na którém przewracam się bezsenna, do ciebie należy, pożywienie, jakie otrzymujemy, pochodzi od ciebie.
ELLA RENTHEIM. Nie można tego było inaczéj urządzić. Borkman nie może miéć żadnéj własności, bo zaraz znalazłby się ktoś, któryby się o nią upomniał.
PANI BORKMAN. Wiem o tém dobrze, musimy przyjąć twoję łaskę, twoje miłosierdzie, ażeby żyć.
ELLA RENTHEIM (zimno). Nie mogę ci przeszkodzić, Gunildo, zapatrywać się na rzeczy w ten sposób.
PANI BORKMAN. Nie, nie możesz. Kiedyż mamy się wyprowadzić?
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią). Wyprowadzić?
PANI BORKMAN (podniecona). Nie wyobrażasz sobie przecież, bym tu mieszkała pod jednym z tobą dachem. Nie, już lepiéj w przytułku ubogich, albo na ulicy.
ELLA RENTHEIM. Dobrze więc, pozwól Erhardowi odjechać ze mną.
PANI BORKMAN. Erhard! Mój syn! Moje dziecko!
ELLA RENTHEIM. W takim razie odjechałabym natychmiast.
PANI BORKMAN (po chwili namysłu, z postanowieniem). Niech Erhard pomiędzy nami wybierze.
ELLA RENTHEIM (patrzy na nią niepewna). Sam wybierze? Tak? — Czy tak sobie ufasz, Gunildo?
PANI BORKMAN (śmieje się złośliwie). Czy sobie ufam? Czy mogę zostawić memu chłopcu wybór pomiędzy matką a tobą, o tak, do tyla sobie ufam.
ELLA RENTHEIM (nasłuchując). Ktoś idzie. Tak mi się przynajmniéj zdaje.
PANI BORKMAN. Pewno Erhard.

(Ktoś szybko stuka do drzwi wchodowych i otwiera je, nie czekając wezwania. Pani Wilton wchodzi, w stroju wieczorowym z narzuconym nań płaszczem. Za nią idzie pokojówka, która ją miała zameldować i stoi niepewna. Drzwi zostają nawpół otwarte. Pani Wilton jest piękną, wspaniałą kobietą, lat około trzydziestu, ma pełne, różowe, śmiejące się usta, żywe oczy, ciemne włosy).

PANI WILTON. Dobry wieczór, droga pani.
PANI BORKMAN (trochę sucho). Dobry wieczór pani (wskazując pokojówce oranżeryę). Weź stamtąd lampę i zapal ją.

(Pokojówka bierze wskazaną lampę i wychodzi z nią).

PANI WILTON (spostrzegając Ellę Rentheim). Och! przepraszam, pani ma gości.
PANI BORKMAN. Tylko moję siostrę, która w téj chwili przyjechała.

(Erhard Borkman otwiera nawpół przymknięte drzwi i wpada do pokoju. Jest on młody, ma jasne, wesołe oczy, jest ubrany wytwornie, wysypują mu się dopiero wąsiki).

ERHARD (na progu). Co słyszę! Jest tu ciotka Ella? (biegnie do niéj i chwyta jéj ręce). Ciociu! Ciociu! czy to możliwe? Ty tutaj?
ELLA RENTHEIM (zarzucając mu ręce na szyję). Erhardzie! mój drogi, dobry chłopcze! Jakżeś ty wyrósł! Jakież to szczęście, widziéć cię znowu!
PANI BORKMAN (ostro). Cóż to ma znaczyć, Erhardzie — czyś się gdzie w domu ukrywał?
PANI WILTON (szybko). Erhard, proszę pani, towarzyszył mi tutaj.
PANI BORKMAN (nie patrząc na nią). To tak, Erhardzie, nie do matki najpierw przybywasz?
ERHARD. Byłem tylko na chwilę u pani Wilton, ażeby małą Frydę przyprowadzić.
PANI BORKMAN. Czy ta panna Foldal jest także z wami?
PANI WILTON. Została w sieni.
ERHARD (mówi we drzwiach). Idź na górę, Frydo!

(Chwila milczenia. Ella Rentheim przygląda się uważnie Erhardowi. On, zdaje się zmieszany i trochę niecierpliwy, a twarz jego przybiera wyraz sztywny i chłodny).
(Pokojówka wnosi zapaloną lampę do oranżeryi, wychodzi i drzwi za sobą zamyka).
PANI BORKMAN (Z wymuszoną grzecznością do pani Wilton). Jeśli pani łaskawa tu wieczór przepędzić, to...

PANI WILTON. Serdeczne dzięki, ale jesteśmy zaproszeni gdzie indziéj. Oczekują nas u adwokata Hinkela.
PANI BORKMAN (patrząc na nią). Nas? O kim pani mówi?
PANI WILTON (śmiejąc się). Właściwie, mówię tylko o sobie, ale panie Hinkel prosiły umie, ażebym przyprowadziła z sobą młodego pana Borkmana, gdybym go przypadkiem spotkała.
PANI BORKMAN. I jak widzę, tak się stało.
PANI WILTON. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że przyszedł do mnie, rozmówić się o małą Frydę.
PANI BORKMAN (sucho). Słuchaj, Erhardzie, nie wiedziałam dotąd, że znasz się z tym domem — Hinkelów.
ERHARD (niecierpliwie). Bo téż właściwie ich nie znam (z większą niecierpliwością, tłómacząc się). Ty wiesz najlepiéj, mamo, jakich ludzi znam, a jakich nie znam.
PANI WILTON. Cóż znowu? Z tym domem poznać się łatwo, są to weseli, gościnni ludzie, polno tam młodych kobiet.
PANI BORKMAN (z przyciskiem). O ile znam mego syna, nie jest to właściwe dla niego towarzystwo.
PANI WILTON. O mój Boże, droga pani, on przecież także jest młody.
PANI BORKMAN. Tak, na szczęście jest młody.
ERHARD (powstrzymując niecierpliwość). Mamo! rozumie się samo przez się, że dziś wieczór u tych Hinkelów nie będę, Zostanę, naturalnie, z tobą i ciocią Ellą.
PANI BORKMAN. Wiedziałam o tém dobrze, drogi Erhardzie.
ELLA RENTHEIM. Ależ ja nie chcę stawać ci na przeszkodzie.
ERHARD. Droga ciociu, i mowy o tém być nie może (spogląda niepewny na panią Wilton). Jakże to jednak zrobić? Czy to będzie właściwe? Pani już przyrzekła — w mojém imieniu.
PANI WILTON (wesoło). Dzieciństwo! Dlaczegóżby to nie było właściwe? Gdy będę tylko w tym jasnym, świątecznym salonie — sama i opuszczona — wtedy przeproszę ich w pana imieniu.
ERHARD. Skoro pani uważa, że to uchodzi, to...
PANI WILTON (niedbale). Och, ja już tyle razy obiecywałam i wymawiałam się potém, kiedy szło o mnie, a pan miałby swoję ciotkę porzucić właśnie w chwili przyjazdu. Fi! panie Erhardzie, czy to tak syn powinien postąpić?
PANI BORKMAN (niemile dotknięta). Syn?
PANI WILTON. No, to powiedzmy wychowanek.
PANI BORKMAN. Na to zgodzić się muszę.
PANI WILTON. A przytém przyznać trzeba, iż więcéj wdzięczności winniśmy dobréj przybranéj matce, niżeli własnej.
PANI BORKMAN. Czy pani to mówi z doświadczenia?
PANI WILTON. Moję matkę znałam tak mało. Ale gdybym była miała taką dobrą przybraną matkę może byłabym—nie tak źle wychowaną, jak to ludzie o mnie mówią (do Erharda). Więc zostaje się grzecznie w domu z mamą i ciocią i pije się z niemi herbatę (do pani Borkman) Żegnam drogą panią (do panny Rentheim). Żegnam łaskawą panią. (Panie odpowiadają milczącym ukłonem. Pani Wilton zabiera się do wyjścia).
ERHARD. (zbliżając się do niéj). Czy mogę panią kawałek drogi odprowadzić?
PANI WILTON (przy drzwiach zabraniająco). Ani jednego kroku. Nawykłam już iść sama swoją drogą. (Staje we drzwiach i patrzy na niego kiwając głową). Teraz jednak miej się pan na ostrożności — ostrzegam.
ERHARD. Przed czémże to mam się mieć na ostrożności?
PANI WILTON. Widzi pan, kiedy teraz pójdę swoją drogą—sama i opuszczona — jak to mówiłam, to sprobuję siły moich czarów na panu?
ERHARD (śmieje się). To się nie udało. Chcesz pani znowu probować?
PANI WILTON (pół seryo). Strzeż się pan jednak. Kiedy raz tam będę, powiem sobie w duchu, powiem z całą potęgą woli: „Panie Erhardzie—bierz zaraz kapelusz“.
PANI BORKMAN. I pani sądzi, że on to uczyni?
PANI WILTON (śmiejąc się). Naturalnie. Zaraz pochwyci kapelusz. A wtedy powiem jeszcze: „Erhardzie Borkman, weź zaraz futro i kalosze“. Nie zapominaj o kaloszach i przyjdź za mną. Tylko posłusznie, zawsze posłusznie.
ERHARD (z powstrzymaną wesołością). Tego możesz pani być pewną.
PANI WILTON (z podniesionym palcem). Posłusznie, zawsze posłusznie.—Żegnam. (Kłania się paniom ze śmiechem i drzwi za sobą zamyka).
PANI BORKMAN. Czy ona doprawdy robi takie sztuki?
ERHARD. Ale gdzież tam, czyż możesz coś podobnego przypuszczać. Ot tak żartuje. (Zmieniając ton). Teraz nie mówmy już o pani Wilton. (Sadza Ellę na fotelu przy piecu).
ERHARD (przez chwilę stoi przy niéj i patrzy na nią). Ciociu, że téż przedsięwzięłaś tak daleką podróż i jeszcze w zimie!
ELLA RENTHEIM. Byłam do tego zmuszoną, Erhardzie.
ERHARD. Tak! Dlaczegóż?
ELLA RENTHEIM. Musiałam pojechać do miasta, by raz przecież poradzić się doktorów.
ERHARD. To słusznie.
ELLA RENTHEIM (z uśmiechem). Dlaczego słusznie?
ERHARD. Wreszcie zdecydowałaś się na to.
PANI BORKMAN (z kanapy, zimno). Czyś chora, Ello?
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią twardo). Wiesz przecież, że jestem chora.
PANI BORKMAN. Tak, trochę słabowita, jak byłaś on lat wielu.
ERHARD. Kiedy byłem przy tobie, mówiłem zawsze żeś powinna poradzić się doktorów.
ELLA RENTHEIM. Ach! tam, gdzie ja mieszkam, niéma żadnego, do któregobym miała zaufanie. A przytém jeszcze wówczas tak źle nie było.
ERHARD. Alboż teraz ci gorzéj, ciociu?
ELLA RENTHEIM. Tak, mój chłopcze, jest teraz ze mną trochę gorzéj.
ERHARD. Ale przecież niéma niebezpieczeństwa?
ELLA RENTHEIM. Jak kto uważa.
ERHARD (z żywością). Ciociu! w takim razie nie możesz zaraz wracać do domu.
ELLA RENTHEIM. Ja też tego nie zrobię.
ERHARD. Musisz pozostać w mieście. Tu możesz wybierać między najlepszemi lekarzami.
ELLA RENTHEIM. Z tym zamiarem wyjechałam z domu.
ERHARD. Trzeba, żebyś sobie znalazła bardzo wygodne mieszkanie, w cichym, pewnym pensyonacie.
ELLA RENTHEIM. Zajechałam dziś rano tam, gdzie zawsze dawniéj stawałam.
ERHARD. No tak, tam będzie ci zupełnie dobrze.
ELLA RENTHEIM. Zapewne, jednak pomimo to, tam nie zamieszkam.
ERHARD. I dlaczegóż to?
ELLA RENTHEIM. Tu przyjechawszy, powzięłam inne postanowienie.
ERHARD (zdziwiony). Tak? Inaczej postanowiłaś?
PANI BORKMAN (zajęta swoją robotą nie odrywając od niej oczu). Twoja ciotka chce zamieszkać tutaj, w swoim majątku.
ERHARD (patrząc po kolei na matki i ciotkę). Tutaj! przy nas! z nami? Ciociu, czy to prawda?
ELLA RENTHEIM. Przynajmniéj tak postanowiłam.
PANI BORKMAN (jak wyżéj). Wiesz przecież, że tu wszystko należy do twojéj ciotki.
ELLA RENTHEIM. Zostaję więc tutaj, Erhardzie, tymczasowo. Urządzę się tak, abym mieszkała sama, w skrzydle zajętém przez rządcę.
ERHARD. Niezawodnie. Tam są przecież zawsze pokoje przygotowane dla ciebie (z nagłém ożywieniem). Ale przychodzi mi na myśl, ciociu, że droga musiała cię bardzo zmęczyć?
ELLA RENTHEIM. Jestem rzeczywiście trochę zmęczona.
ERHARD. Powinnaś się wcześnie położyć.
ELLA RENTHEIM (patrzy na niego z uśmiechem). Tak téż i zrobię.
ERHARD (z żywością). Więc będziem mogli mówić z sobą jutro albo każdego innego dnia o wszystkiém na świecie, starém i nowem ty, matka i ja. To będzie dużo lepiéj ciociu, nieprawdaż.
PANI BORKMAN (zmienionym tonem, wstając z kanapy). Widzę już Erhardzie że chcesz mnie odejść.
ERHARD. Jak to rozumiesz?
PANI BORKMAN. Chcesz iść do—do adwokata Hinkela.
ERHARD (niechętnie). Ach! więc o to idzie (panując nad sobą). Więc uważasz, mamo, żem powinien tu zostać i nie dać spać cioci do późnéj godziny? Pamiętaj przecież, że ona jest chora.
PANI BORKMAN. Chcesz iść do Hinkelów Erhardzie.
ERHARD (niecierpliwie). Boże mój, zdaje mi się matko, że nie mam powodu wieczoru opuszczać. Jak sądzisz ciociu?
ELLA RENTHEIM. Ja chciałabym zostawić ci swobodę Erhardzie.
PANI BORKMAN (zbliżając się do niéj groźnie). Chcesz go ze mną rozłączyć.
ELLA RENTHEIM (podnosząc się). Tak jest, gdybym tylko mogła to uczynić, Gunildo. (Z góry dochodzą dźwięki muzyki).
ERHARD (odwraca się jakby przykro dotknięty). Tego już nie wytrzymam (ogląda się). Gdzie mój kapelusz? (do Elli). Czy znasz to, co tam grają na górze?
ELLA RENTHEIM. Nie, cóż to jest?
ERHARD. To „Danse macabre“, taniec szkieletów. Czy nie znasz tańca szkieletów, ciociu?
ELLA RENTHEIM (ze smutnym uśmiechem). Jeszcze nie, Erhardzie.
ERHARD (do pani Borkman). Matko, proszę cię usilnie—pozwól mi iść.
PANI BORKMAN (patrząc na niego twardo). Odejść od matki? Chcesz tego?
ERHARD. Będę tu znowu—jutro zapewne.
PANI BORKMAN (z bolesném podnieceniem). Chcesz odejść ode mnie? Chcesz iść do tych obcych ludzi! Do — do—nie, ja nie mogę nawet znieść téj myśli.
ERHARD. Tam palą się światła, tam są młode, wesołe twarze, tam matko brzmi muzyka.
PANI BORKMAN (wskazując w górę). Tam także brzmi muzyka.
ERHARD. Ach właśnie ta muzyka—mnie z domu wypędza.
ELLA RENTHEIM. Nie chcesz, by twój ojciec miał tę chwilę zapomnienia.
ERHARD. Ależ chcę, chcę, bylem ja jéj nie słyszał.
PANI BORKMAN (patrzy na niego zachęcająco). Bądź silnym, Erhardzie, tak, mój chłopcze, nie zapominaj nigdy, że masz przed sobą wielkie zadanie.
ERHARD. Ach! matko, oszczędź sobie tych słów, ja się nie przydam do tego zadania. Żegnam ciociu. Żegnam, mamo (wychodzi śpiesznie).
PANI BORKMAN (po krótkiéj chwili). Ty go znowu do siebie przyciągniesz Ello.
ELLA RENTHEIM. Gdybym w to mogła wierzyć.
PANI BORKMAN. Nie utrzymasz go jednak długo, bądź pewna.
ELLA RENTHEIM. Bo ty temu przeszkodzisz?
PANI BORKMAN. Albo ja, albo—ona, tamta.
ELLA RENTHEIM. Więc lepiéj ona niż ty.
PANI BORKMAN (przytakując zwolna). Rozumiem cię. Ja to samo powiadam. Już lepiéj ona niż ty.
ELLA RENTHEIM. Gdziekolwiekby go to zawieść mogło!
PANI BORKMAN. Niemal powiedzieć mogę, że mi to wszystko jedno.
ELLA RENTHEIM (biorąc płaszcz i kapelusz). Pierwszy raz w życiu, my bliźniacze siostry zgadzamy się. — Dobranoc, Gunildo.

(Wychodzi drzwiami wchodowemi. W górze muzyka rozbrzmiewa coraz głośniej).

PANI BORKMAN (Patrzy przez czas jakiś sztywno, potém wstrząsa się i jakby wije z bólu, szepcząc bezwiednie). Otóż znowu wilk wyje, wyje chory wilk (Stoi chwilę, potem rzuca się na ziemię z jękiem, szepcąc w rozpaczy). Erhardzie, Erhardzie—pozostań mi wiernym. Wróć do mnie, wspomóż twoję matkę, bo już dłużéj tego życia nie zniosę.


AKT II.
Wspaniała niegdyś sala w domu Rontheimów. Ściany pokryte staremi gobelinami, na których widać spłowiałe polowania, sceny pasterskie i t. p. W lewéj ścianie drzwi podwójne, a ku przodowi fortepian. W lewym rogu ściany w głębi drzwi kryte. Przy prawéj ścianie wielkie rzeźbione dębowe biurko, na niém pełno książek i papierów. Bliżej sceny także po prawéj stronie sofa, stół i krzesła. Wszystkie meble są w stylu cesarstwa. Przy pulpicie i na stole zapalone lampy.

(Jan Gabryel Borkman stoi przy fortepianie z rękoma założonemi na plecach i słucha Frydy Foldal, która gra ostatnie takty „Danse macabre”, Borkman jest człowiekiem średniego wzrostu, silnie zbudowany, lat około sześćdziesięciu, wykwintnej powierzchowności, o delikatnie wyrzeźbionym profilu, z przenikliwemi oczyma, białemi włosami i brodą. Ubiór jego składa się z czarnego garnituru, niezbyt świeżego fasonu i białego krawatu. Fryda Foldal jest to ładne, blade, piętnastoletnie dziewczę, o twarzy trochę zmęczonéj i wyczerpanéj. Ubraną jest w jasną suknię ubogą, choć strojną. Muzyka ustaje, chwilą ciszy).

BORKMAN. Zgadnij pani, gdziem pierwszy raz słyszał te dźwięki?
FRYDA (patrząc na niego). Ja nie wiem!
BORKMAN. Było to tam w kopalniach.
FRYDA (nie rozumiejąc go). Tak? w kopalniach?
BORKMAN. Jestem synem górnika. Może pani o tém nie wiedziała.
FRYDA. Nie, proszę pana.
BORKMAN. Tak, synem górnika, a ojciec czasem brał mnie z sobą do sztolni.—Tam w głębi śpiewa kruszec.
FRYDA. Jakto? Kruszec śpiewa?
BORKMAN (przytakując). Kiedy się go oswobadza. Uderzenia młota oswobadzają, jest to jakby głos północnego dzwonu, który odzywając się, uwalnia go. Więc kruszec śpiewa — z radości — na swój sposób.
FRYDA. I dlaczegoż się cieszy, proszę pana?
BORKMAN. Bo chce się wydostać na światło dzienne i służyć ludziom. (Chodzi po pokoju wciąż z rekoma założonemi na plecach.)
FRYDA (Siedzi chwilę w milczeniu jakby czekając. Potém spogląda na zegarek i podnosi się). Przepraszam pana bardzo, ale niestety, muszę odejść.
BORKMAN (zatrzymując się przed nią). I dlaczegoż tak wcześnie?
FRYDA (zbierając nuty do teki). Muszę. (Widocznie pomieszana). Jestem na dziś wieczór zamówiona gdzieindziéj.
BORKMAN. Gdzieś na wieczór?
FRYDA. Tak jest.
BORKMAN. I tam da się pani słyszéć?
FRYDA. (przygryzając sobie wargi). Nie. Mam grać do tańca.
BORKMAN. Tylko do tańca?
FRYDA. Tak, chcą po kolacyi tańczyć.
BORKMAN (patrzy na nią czas jakiś). Czy pani chętnie gra do tańca, w obcych domach?
FRYDA (kładąc okrycie). Chętnie, gdy mam zamówienie, bo zawsze coś zarobię.
BORKMAN (badawczo). Czy pani o tém tylko myśli, grając do tańca?
FRYDA. Najczęściej myślę o tém, że to ciężka dola, nie módz saméj brać udziału w tańcach.
BORKMAN (przytakując). To właśnie wiedziéć chciałem. (Przechadza się niespokojnie). Tak, tak, samemu nie brać udziału, to rzecz najcięższa. (Staje przy niej). Masz jednak to, panno Frydo, co wszystko inne równoważy.
FRYDA (patrząc na niego pytająco). Cóż to takiego, proszę pana?
BORKMAN. Masz w duszy dziesięć razy tyle muzycznego poczucia, co całe tańczące towarzystwo, razem wzięte.
FRYDA (uśmiecha się wymijająco). Ja przecież tego nie jestem pewna.
BORKMAN (podnosząc polec, ostrzegająco). Nie będziesz pani przecież tak ograniczoną, by wątpić o sobie.
FRYDA. Ależ, mój Boże! Cóż przyjdzie z tego, o czém nikt nie wie?
BORKMAN. Dość, by człowiek sam o tém wiedział. Gdzież pani będzie grać dziś wieczór?
FRYDA. U adwokata Hinkela.
BORKMAN (podnosi na nią nagle oczy oburzone). Hinkel, mówisz pani?
FRYDA. No, tak.
BORKMAN (z ucinkowem śmiechem). Więc ten człowiek miewa gości? Mógł nakłonić ludzi, by u niego bywali?
FRYDA. Przecież bywa tam mnóstwo osób, tak słyszałam od pani Wilton.
BORKMAN (Gwałtownie). Ale co za ludzie tam bywają? Czy może mi to pani powiedzieć?
FRYDA (z pewnym niepokojem). Nie, tego nie wiem prawdziwie. Przecież przypominam sobie, że będzie tam dzisiaj młody pan Borkman.
BORKMAN (zdumiony). Erhard! Mój syn?
FRYDA. Tak, ma tam być.
BORKMAN. Skąd pani to wie?
FRYDA. On sam mówił, że będzie tam za godzinę.
BORKMAN. Czy on tu był dzisiaj?
FRYDA. Całe popołudnie był u pani Wilton.
BORKMAN (badawczo). A czy był także tutaj? To jest, czy rozmawiał z kim na dole?
FRYDA. Naturalnie, złożył pani Borkman krótką wizytę.
BORKMAN (z goryczą). Aha, tak myślałem.
FRYDA. Zdaje mi się jednak, że tam była jakaś obca pani.
BORKMAN. Tak, rzeczywiście? trafiają się niekiedy odwiedziny u łaskawéj pani Borkman.
FRYDA. Czy spotkawszy pana Erharda, mam mu powiedziéć, żeby on także przyszedł do pana?
BORKMAN (opryskliwie). Proszę mu nie mówić nic wcale. Ci, co chcą się ze mną widziéć, niechaj przychodzą z własnéj woli. Nikogo o to nie proszę.
FRYDA. Nie, nie, już nic nie powiem. Dobra noc panu.
BORKMAN (chodząc po pokoju mrukliwie). Dobra noc.
FRYDA. Czy mogę zbiedz kręconémi wschodami? będzie mi bliżéj.
BORKMAN. Idź pani, którędy chcesz. A teraz dobra noc.
FRYDA. Dobra noc, panu. (Wychodzi krytemi drzwiami w głębi na lewo).

(Borkman zamyślony idzie do fortepianu i chce go zamknąć, ale tego nie czyni. Ogląda się po pustym pokoju i zaczyna chodzić niespokojnie i nieustannie od fortepianu do prawego rogu pokoju te głębi, tam i napowrót; wreszcie staje przy biurku i nasłuchuje ku stronie drzwi wchodowych, potém bierze szybko ręczne lusterko, przegląda się i prostuje krawat).
(Ktoś stuka do drzwi wchodowych, Borkman to słyszy, spogląda na drzwi, ale milczy. Po chwili pukanie się ponawia, trochę silniej).

BORKMAN (przy biurku, oparty na nim lewą ręką, prawa wsunięta jest pomiędzy guziki surduta i spoczywa na piersi). Proszę.

(Wchodzi ostrożnie Wilhelm Foldal. Wygląda spracowany, zgarbiony, ma łagodne, błękitne oczy, długie siwe włosy, spadające na kołnierz ubrania. Pod pachą niesie tekę, w ręku miękki, filcowy kapelusz, nosi rogowe okulary, które teraz podniesione są na czoło).
BORKMAN (zmienia postawę i patrzy na wchodzącego z wyrazem zawodu i uspokojenia). Ach! to tylko ty.

FOLDAL. Dobry wieczór, Janie Gabryelu, tak, to ja.
BORKMAN (rzucając mu ostre spojrzenie). Zdaje mi się, że bardzo późno przychodzisz?
FOLDAL. Do téż i droga nie krótka, szczególniéj dla kogoś, co idzie piechotą.
BORKMAN. Dlaczegóż chodzisz piechotą, masz przecie bliziutko tramwaj?
FOLDAL. Zdrowo jest się przejść, a przytém oszczędzam téż zawsze dziesięć fenigów. Czy tu niedawno była Fryda i zagrała ci co?
BORKMAN. Odeszła przed chwilą. Czyś jéj nie spotkał?
FOLDAL. Nie i nie widziałem jéj oddawna. Od czasu, jak zamieszkała u téj pani Wilton.
BORKMAN (siadając na sofie i wskazując mu ręką krzesło). Możesz usiąść takie, Wilhelmie.
FOLDAL (siadając na brzegu krzesła). Dziękuję (patrzy na niego smutnie). Ach! nie możesz sobie wyobrazić, jak się czuję osamotnionym, od czasu jak Frydy niéma w domu.
BORKMAN. Cóż znowu, masz przecież prócz niéj pełno dzieci.
FOLDAL. Tak, to prawda, jest ich aż pięcioro, ale jedna Fryda rozumiała mnie trochę (potrząsa smutnie głową). Wszystkie inne wcale mnie nie rozumieją.
BORKMAN (spogląda ponuro i bębni palcami po stole). Nie. Otóż to klątwa, ciążąca na nas, jednostkach wyborowych. Ogół — tłum — wszyscy przeciętni ludzie, nie rozumieją, nie uznają nas, Wilhelmie.
FOLDAL (z rezygnacyą). Ja nie wymagam nawet uznania. Z trochą cierpliwości można poczekać, aż ono przyjdzie wreszcie (ze łzami w głosie). Są jednak rzeczy jeszcze bardziéj gorzkie.
BORKMAN (gwałtownie). Jeszcze bardziéj gorzkie?
FOLDAL. Tak jest, bardziéj gorzkie. Miałem dziś w domu scenę, zanim wyszedłem.
BORKMAN. I z jakiegoż powodu?
FOLDAL (wybuchając). Pogardzają mną w domu.
BORKMAN (oburzony). Pogardzają?
FOLDAL. (ocierając oczy). Uważałem ja to oddawna, ale dziś dopiero wyszło na jaw.
BORKMAN (po krótkiéj przerwie). Żeniąc się, musiałeś uczynić zły wybór?
FOLDAL. Ja właściwie nie wybierałem. A potém — człowiek żeni się chętnie — posuwając się w lata. A kiedy kto tyle stracił, tak zeszedł na psy, jak ja wówczas...
BORKMAN (zrywając się gniewnie). Czy to do mnie zwrócona ta wymówka?
FOLDAL (niespokojnie). Ależ na miłość boską, Janie Gabryelu!
BORKMAN. Masz na myśli to całe nieszczęście z bankiem.
FOLDAL (chcąc go udobruchać). Przecież w téj całéj sprawie na ciebie winy nie zwalam. Niech Bóg broni.
BORKMAN (mrucząc, siada znowu). To bardzo szczęśliwie.
FOLDAL. Nie sądź także, ażebym skarżył się na żonę. Nie jest ona co prawda bardzo wykształconą, ale dobra dusza, można sobie jeszcze z nią dać radę. Widzisz, to dzieci...
BORKMAN. Rozumiem.
FOLDAL. Dzieci — mają wyższy stopień wykształcenia, a zatém stawiają życiu większe wymaganiu.
BORKMAN (patrząc na niego ze współczuciem). I dlatego, tobą pogardzają?
FOLDAL (ściągając ramiona). Widzisz. Nie osobliwą zrobiłem karyerę, muszę to przyznać.
BORKMAN (przysiadając się bliżej, kładzie mu rękę na ramieniu). Czyż nie wiedzą, że w młodości napisałeś tragiedyę?
FOLDAL. Wiedzą o tém, naturalnie. To jednak nie czyni na nich żadnego wrażenia.
BORKMAN. W takim razie muszą być pozbawiono rozumu, bo twoja tragiedya jest dobra, o tém jestem przekonany.
FOLDAL (któremu twarz się rozjaśnia). Tak, wszak uważasz, że w niéj są niektóre rzeczy dobre? Ach! Boże, gdybym ją tylko mógł gdzie umieścić (zajmuje się otwieraniem teki i przerzuca w niéj papiery). Otóż jest. Chciałbym pokazać ci ustęp, który zmieniłem.
BORKMAN. Masz ją z sobą?
FOLDAL. Tak, przyniosłem ją. Taki kawał czasu, jak ci ją czytałem, a przytém pomyślałem, że cię to rozerwie, posłuchaj jednego lub dwóch aktów.
BORKMAN (odsuwając rękopism i podnosząc się). Nie, nie, zostawmy to lepiéj na kiedyindziéj.
FOLDAL. Dobrze, jak chcesz.

(Borkman chodzi po pokoju. Foldal składa znowu rękopism do teki).

BORKMAN (zatrzymując się przed nim). Prawdę mówiłeś, Wilhelmie, żeś nie zrobił karyery, ale obiecują ci, że kiedy dla mnie uderzy godzina zadośćuczynienia...
FOLDAL (jakby chcąc powstać). Ach! jakże ci jestem wdzięczny.
BORKMAN (wstrzymując go ruchem reki). Możesz siedziéć (z coraz większém podnieceniem). Kiedy uderzy godzina zadośćuczynienia; kiedy zrozumieją, że się beze mnie nie obejdą; kiedy tu przyjdą, tu, do téj sali... kiedy się będą czołgać przede mną, prosząc, modląc się, ażebym znów wziął kierunek interesów banku!... nowego banku, który założyli, a nie umieją prowadzić... (staje przy biurku jak wprzódy i uderza się w piersi). Tutaj stać będę, przyjmując ich... i rozgłos pójdzie po całym kraju, jakie warunki stawia Jan Gabryel Borkman, kiedy on... (zatrzymuje się nagle i spogląda na Foldala). Patrzysz na mnie z takiém zwątpieniem. Czy nie wierzysz, że oni przyjdą? Że oni wreszcie do mnie przyjść muszą, muszą? Czy temu nie wierzysz?
FOLDAL. Wierzę temu, Bóg widzi, że wierzę.
BORKMAN (siadając znów na sofie). Ja w to wierzę najmocniéj. Jestem głęboko przekonany — że przyjdą. Gdybym nie był miał téj pewności — już dawnobym sobie kulą głowę roztrzaskał.
FOLDAL (przestraszony). Ach! na miłość boską.
BORKMAN (z tryumfem). Ale oni przecież przyjdą!... Idą już! Każdego dnia, każdéj godziny mogę ich tu oczekiwać. I jak widzisz, jestem na to przygotowany.
FOLDAL (z westchnieniem). Oby tylko przyszli prędko.
BORKMAN (niespokojnie). Masz słuszność. Czas mija, lata mijają, życie.. nie, nie, ja o tém myśléć nie... (patrząc na niego). Czy wiesz, co mi się czasem wydaje?
FOLDAL. Cóż?
BORKMAN. Wydaje mi się, jakbym był Napeoleonem, którego okaleczyli w jego pierwszéj bitwie.
FOLDAL (kładzie rękę na tece). To uczucie mam także.
BORKMAN. No tak, na małą skalę.
FOLDAL (spokojnie). Mój mały poetyczny świat ma dla mnie wielką wartość.
BORKMAN (gwałtownie). Tak, ale ja, co niegdyś mogłem milionami rozrządzać, co zamierzałem wykonać prace olbrzymie... Nowe kopalnie otwierają się w nieskończoność, wodospady są zużytkowane, skały wiercone, zbudowane drogi dla handlu, okręty opływają świat cały. To wszystko byłbym przeprowadził ja jeden.
FOLDAL. Wiem, wiem, nie było rzeczy, na którąbyś się nie rzucił.
BORKMAN (zaciskając dłonie). I muszę tu siedziéć, jak ptak ze złamaném skrzydłem i patrzeć, jak drudzy mnie ubiegają — i zabierają mi wszystko jedno po drugiém.
FOLDAL. Czy wiesz, ze mną jest to samo.
BORKMAN (nie zważając). Czy kto widział co podobnego? Blizki byłem osiągnięcia celu. Gdybym był miał przed sobą tylko ośm dni swobody, ażeby wszystko doprowadzić do porządku... Każdy depozyt byłby znowu wrócił na swoje miejsce i wartościowe papiery, które śmiało zużytkowałem, leżałyby znowu nienaruszone, jak wprzódy.
Szło o włos tylko, by owe olbrzymie przedsiębiorstwa akcyjne doszły do skutku, i nikt nie straciłby ani jednego grosza.
FOLDAL. Ach! Boże, być tak blizkim celu, jak ty wówczas...
BORKMAN (z tłumioną wściekłością). Zgubiła mnie zdrada, właśnie w chwili kryzysu (patrzy mu w oczy). Czy wiesz, jaka jest najnikczemniejsza zbrodnia na świecie?
FOLDAL. Nie, ale powiedz.
BORKMAN. Zabójstwo jest niczém, nieczém także złodziejstwo, napad nocny, nawet krzywoprzysięstwo. Bo to wszystko czynią zwykle ludzie, których się nienawidzi, albo którzy nam są obojętni, na których nam nie zależy.
FOLDAL. Więc cóż jest najnikczemniejszego?
BORKMAN (z naciskiem). Najnikczemniejszą rzeczą jest, kiedy przyjaciel zdradza zaufanie przyjaciela.
FOLDAL (z namysłem). Tak, ale posłuchaj...
BORKMAN (z wybuchem). Cóż mi chcesz powiedziéć? przeczuwam to, ale nie masz słuszności. Ci, co złożyli w banku wartościowe papiery, byliby wszystko swoje odebrali, wszystko, co do grosza. Nie, mój kochany, największa nikczemność, jaką człowiek może popełnić, to nadużyć poufnych listów przyjaciela, przedstawić całemu światu to, co było powierzone jemu jednemu, szeptem, w cztery oczy, w szczelnie zamkniętym pokoju. Ten, kto może chwycić się podobnego środka, musi być nawskroś zgniły, przesiąknięty zarazą moralną. A ja miałem właśnie takiego przyjaciela i on mnie zgubił.
FOLDAL. Rozumiem już o kim mówisz.
BORKMAN. Nie było jednego szczegółu w mojém działaniu, któregoby on nie znał, a gdy nadeszła chwila stosowna, on wycelował na mnie broń, którą mu sam dałem w ręce.
FOLDAL. Nie mogłem nigdy zrozumiéć, dlaczego... Obiegały o tém rozmaite pogłoski.
BORKMAN. Jakie pogłoski? Mów. Ja nic nie wiem, byłem wówczas... zamknięty, nie dopuszczono do mnie nikogo. Cóż to ludzie mówili, Wilhelmie?
FOLDAL. Mówili, żeś mógł zostać ministrem.
BORKMAN. Ofiarowano mi to, alem odrzucił.
FOLDAL. Więc nie stałeś mu na drodze?
BORKMAN. Nie, to nie był powód jego zdrady.
FOLDAL. No, to już doprawdy, nie rozumiem.
BORKMAN. Tobie mogę wszystko powiedzieć, Wilhelmie.
FOLDAL. Więc cóż?
BORKMAN. Tu sprawa szła o kobietę, rozumiesz.
FOLDAL. O kobietę? Ależ...
BORKMAN (przerywając). No tak. Nie mówmy już o tych starych dziejach. On przecież także nie został ministrem.
FOLDAL. Poszedł jednak w górę.
BORKMAN. A ja runąłem w przepaść.
FOLDAL. To straszna tragedya.
BORKMAN (przytakując). Taka prawie jak twoja, przychodzi mi to na myśl, kiedy się nad tém zastanawiam.
FOLDAL (dobrodusznie). Przynajmniéj równie okropna.
BORKMAN (z lekkim uśmiechem). Z drugiéj strony, jest to także rodzaj komedyi.
FOLDAL. To komedya?
BORKMAN. Przynajmniéj tak mi się tu dziś przedstawia. Ot, słuchaj.
FOLDAL. Mówże!
BORKMAN. Idąc do mnie, czy nie spotkałeś Frydy?
FOLDAL. Nie.
BORKMAN. Gdy my dwaj rozmawiamy tutaj, ona gra do tańca w domu tego, który mnie zgubił.
FOLDAL. O tém nie miałem wyobrażenia.
BORKMAN. Tak jest. Wzięła z sobą nuty i poszła ode mnie do... tych państwa.
FOLDAL (tłómacząc się). No wiesz — to biedne dziecko...
BORKMAN. Zgadnij téż, komu przygrywa — między wielu innemi?
FOLDAL. Komuż?
BORKMAN. Memu synowi.
FOLDAL. Co?
BORKMAN. Tak, cóż na to powiesz, Wilhelmie? Mój syn znajduje się tam dziś wieczór, w kole taneczném. Czy nie mam słuszności mówiąc, że to czysta komedya?
FOLDAL. Ale on nie wie z pewnością...
BORKMAN. Czego nie wie?
FOLDAL. Nie wie z pewnością, w jaki sposób... ten...
BORKMAN. Możesz go nazwać po imieniu, dziś już to mnie nie drażni.
FOLDAL. Jestem przekonany, że twój syn nie ma pojęcia, jak rzeczy stoją.
BORKMAN (siedzi ponury i bębni po stole). Wie o tém, powiadam ci, jak prawda, że tu siedzę.
FOLDAL. Jakżeż można uwierzyć, by żył z tym człowiekiem?
BORKMAN (wstrząsając głową). Być może, iż mój syn inaczéj się na to zapatruje. Mogę przysiądz, że stoi po stronie moich nieprzyjaciół, a przynajmniéj wierzy jak oni, że adwokat Hinkel spełnił tylko swą przeklętą powinność, zdradzając mnie.
FOLDAL. Wielki Boże, któżby mógł przedstawić mu rzeczy w tém świetle?
BORKMAN. Pytasz, kto? Nie zapominaj, przez kogo był chowany. Naprzód od szóstego czy siódmego roku życia — ciotka. A potém — matka.
FOLDAL. Zdaje mi się, że popełniasz względem nich niesprawiedliwość tém posądzeniem.
BORKMAN (z wybuchem). Nigdy względem nikogo nie popełniam niesprawiedliwości. Obiedwie, powiadam ci, podburzały go przeciw mnie.
FOLDAL (ulegając mu). No, to może tak i było.
BORKMAN (z goryczą). O, te kobiety! psują i paczą nam życie! one to marnują nasz los, stają na drodze tryumfu.
FOLDAL. Przecież nie wszystkie.
BORKMAN. Czy tak? wymień mi choć jednę, która byłaby coś warta!
FOLDAL. Otóż w tém rzecz, że te kilka, które znam, nie są nic warte.
BORKMAN (szyderczo). Nie na wiele się zda, że inne istnieją — skoro ich nie znamy.
FOLDAL (z zapałem). Zda się, Janie Gabryelu, zda na coś, wspaniała, krzepiąca myśl — że gdzieś — w dali istnieje szlachetna kobieta.
BORKMAN (niecierpliwie). Ach! dajże pokój tym poetycznym ambajom.
FOLDAL (patrząc na niego, zraniony boleśnie). Nazywasz moje najświętsze wierzenia poetycznemi ambajami?
BORKMAN (twardo). Nazywam je tak, bo dzięki im to nigdy nie mogłeś dojść do niczego. Gdybyś te wszystkie bzdurstwa raz porzucił, mógłbym cię jeszcze postawić na nogi — dać ci stanowisko.
FOLDAL (w największém wzburzeniu). Ale tego nie możesz.
BORKMAN. Będę mógł, skoro tylko wrócę do władzy.
FOLDAL. Byłby już na to czas ogromny.
BORKMAN (gwałtownie). Sądzisz może, iż ten czas nigdy nie nadejdzie? Odpowiadaj.
FOLDAL. Nie wiem, co ci mam odpowiedziéć.
BORKMAN (podnosząc się zimno, sztywno i wskazując drzwi ruchem ręki). W takim razie, nie jesteś mi więcéj potrzebny.
FOLDAL. (szybko). Nie jestem więcéj potrzebny?
BORKMAN. Skoro nie wierzysz, że mój los się zmieni.
FOLDAL. Nie mogę przecież wierzyć temu, co jest sprzeczne z rozumem! Musiałbyś się zrehabilitować...
BORKMAN. Daléj, no daléj!
FOLDAL. Nie zdałem wprawdzie egzaminów, ale tyle wiem przecież z lat szkolnych...
BORKMAN (szybko). Sądzisz więc, że to nie podobne?
FOLDAL. Nie było przynajmniéj dotąd żadnego podobnego wypadku.
BORKMAN. Bo téż takie są niepotrzebne, dla ludzi wyjątkowych.
FOLDAL. Prawo niéma na to żadnego względu.
BORKMAN (twardo i stanowczo). Nie jesteś wcale poetą, Wilhelmie.
FOLDAL (bezwiednie składając ręce). Czy mówisz to zupełnie na seryo?
BORKMAN (pomijając jego pytanie). My dwaj marnujemy tylko czas z sobą. Najlepiéj nie przychodź więcéj.
FOLDAL. Chcesz więc, ażebym cię porzucił?
BORKMAN (nie patrząc na niego). Nie potrzebuję cię więcéj.
FOLDAL (gotowy do zgody, zabierając swoję tekę). Nie, to nie; i to być może.
BORKMAN. Więc tyś mnie cały ten czas okłamywał?
FOLDAL (wstrząsając głową). Nigdym nie kłamał, Janie Gabryelu.
BORKMAN. Czyż pokładałeś we mnie wiarę, nadzieję, zaufanie; nie kłamałeś ciągle?
FOLDAL. To nie było kłamstwem, dopókiś wierzył w moje powołanie. Dopóki wierzyłeś we mnie, ja wierzyłem w ciebie.
BORKMAN. A zatém, oszukiwaliśmy się wzajemnie i w końcu oszukiwali samych siebie obadwa.
FOLDAL. W gruncie rzeczy, czyż nie taką jest przyjaźń, Janie Gabryelu?
BORKMAN (śmiejąc się gorzko). Niezawodnie, przyjaźń jest oszukaństwem, masz słuszność, już raz tego doświadczyłem?
FOLDAL (patrząc mu w oczy). Więc ja nie mam powołania do poezyi? I mogłeś mi to powiedziéć, tak bez żadnego względu?
BORKMAN (z trochą miękkości). No, ja nie jestem znawcą w tych rzeczach.
FOLDAL. Może więcéj, niż sam sądzisz.
BORKMAN. Ja?
FOLDAL (cicho). Tak, ty. Ja nieraz miałem wątpliwości — okrutne wątpliwości, czym dzięki przywidzeniom nie zmarnował życia.
BORKMAN. Jeśli wątpisz o sobie, to stoisz na słabych nogach.
FOLDAL. Dlatego téż było dla mnie pociechą przyjść do ciebie i oprzéć się na tobie, który masz wiarę (biorąc kapelusz). Teraz jednak jesteś dla mnie, jakby obcy.
BORKMAN. I ty dla mnie.
FOLDAL. Dobranoc, Janie Gabryelu.
BORKMAN. Dobranoc, Wilhelmie.

(Foldal wychodzi drzwiami z lewéj strony. Borkman przez chwilę stoi i patrzy na drzwi, które się za nim zamknęły, robi ruch, jakby chciał na powrót przywołać Foldala, zastanawia się i zaczyna znów chodzić po pokoju, z rękoma założonemi na plecach. Potém pozostaje przy stole koło sofy i gasi lampę. W pokoju panuje półcień. Po chwili słychać pukanie do krytych drzwi w głębi).

BORKMAN (stając przy stole, prostuje się i pyta głośno). Kto tam puka?

(Niéma odpowiedzi, ktoś puka po raz drugi).

BORKMAN (stojąc ciągle). Kto tam? Proszę!

(Ella Rentheim ukazuje się we drzwiach ze świecą zapaloną w ręku. Ubrana jest w tę samę suknię, co w pierwszym akcie, z płaszczem luźnie zarzuconym).

BORKMAN (przypatrując jej się). Kto pani jest? Czego pani żąda ode mnie?
ELLA RENTHEIM (zamyka drzwi za sobą i zbliża się). To ja jestem.

(Stawia świecę na fortepianie i staje przed nim).

BORKMAN (stoi jak gromem rażony, wpatruje się w nią i szepce półgłosem). Więc to Ella? Ella Rentheim?
ELLA RENTHEIM. Tak, to „twoja” Ella, jakeś ją dawniéj nazywał. Wówczas... Przed wielu laty.
BORKMAN (jak wyżéj) Tak, jesteś Ellą — widzę to teraz.
ELLA RENTHEIM. Poznajesz mnie znowu?
BORKMAN. Tak — rzeczywiście.
ELLA RENTHEIM. Lata twardo, okrutnie obeszły się ze mną. Nie zauważyłeś?
BORKMAN (z przymusem). Zmieniłaś się trochę, tak, na pierwsze spojrzenie.
ELLA RENTHEIM. Nie mam już ciemnych loków, spływających na szyję, tych loków, któremi niegdyś bawiłeś się tak chętnie.
BORKMAN (szybko). Właśnie, widzę teraz, żeś zmieniła czesanie.
ELLA RENTHEIM (ze smutnym uśmiechem). Ach! poznałeś mnie wreszcie, pomimo zmiany czesania.
BORKMAN (nie odpowiadając). Nie wiedziałem także, iż jesteś w tych stronach.
ELLA RENTHEIM. Tylko co przyjechałam.
BORKMAN. Dlaczego przyjechałaś teraz, wśród zimy?
ELLA RENTHEIM. Powiem ci to.
BORKMAN. Czy żądasz czego ode mnie?
ELLA RENTHEIM. Od ciebie takie. Zanim jednak będę mogła o tém mówić, muszę być daleko.
BORKMAN. Pewnie jesteś zmęczona?
ELLA RENTHEIM. Tak, jestem zmęczona.
BORKMAN. Czemuż nie siadasz? Tu — na sofie.
ELLA RENTHEIM. Dziękuję ci. Muszę usiąść.

(Idzie na prawo i siada w rogu sofy przy scenie. Borkman stoi przy stole, z rękoma na plecach, patrząc na nią. Krótkie milczenie).

ELLA RENTHEIM. Jak nieskończenie dawno staliśmy tak jedno naprzeciw drugiego, patrząc sobie w oczy.
BORKMAN (ponuro). Dawno, bardzo dawno okropne chwile oddzielają nas od tego czasu.
ELLA RENTHEIM. Od tego czasu oddziela nas stracone życie.
BORKMAN (patrząc na nią niepewny). Stracone!
ELLA RENTHEIM. Stracone dla nas dwojga.
BORKMAN (zimno, tonem urzędowym). Nie uważam jeszcze mego życia za stracone.
ELLA RENTHEIM. Dobrze, ale moje życie?
BORKMAN. To z twojéj winy, Ello?
ELLA RENTHEIM (z mimowolnym odruchem). I ty to mówisz?
BORKMAN. Mogłaś przecież być szczęśliwą bezemnie.
ELLA RENTHEIM. Tak sądzisz?
BORKMAN. Gdybyś tylko była chciała.
ELLA RENTHEIM (z goryczą). Wiem, wiem, że inny gotów był mnie wziąć.
BORKMAN. Odrzuciłaś go.
ELLA RENTHEIM. To prawda.
BORKMAN. Odrzucałaś go ciągle, rok po roku.
ELLA RENTHEIM (szyderczo). Rok po roku odpychałam od siebie szczęście. Nieprawdaż?
BORKMAN. Mogłaś także z nim być szczęśliwą. A ja byłbym uratowany.
ELLA RENTHEIM. Ty?
BORKMAN. Byłabyś mnie uratowała, Ello.
ELLA RENTHEIM. Jak to rozumiesz?
BORKMAN. On sądził, że ja jestem powodem twoich niechęci, twoich ciągłych odmów i zemścił się, a przyszło mu to z łatwością, jemu, który miał w ręku moje nieopatrzne, poufne listy. Zużytkował je... i było po mnie — przynajmniéj na teraz. Widzisz, więc, Ello, żeś ty winna wszystkiemu.
ELLA RENTHEIM. Więc rzeczy stawiasz tak, że na mnie ma spadać ciężar twojéj winy?
BORKMAN. Jak kto uważa... Wiem zresztą bardzo dobrze, jak wiele ci zawdzięczam. Cały ten majątek zakupiłaś na licytacyi. Oddałaś dom w posiadanie mnie i — twojej siostrze, wzięłaś do siebie Erharda, łożyłaś na jego wychowanie...
ELLA RENTHEIM. Dopóki mi to tylko dozwoloném będzie...
BORKMAN. To znaczy, dopóki twoja siostra dozwoli. Ja nigdy się nie mieszałem do tych spraw domowych. Chciałem tylko powiedziéć, iż wiem, jakie ofiary poniosłaś dla siostry. Aleś ty była w stanie to uczynić i nie powinnaś zapominać, że to ja dałem ci tę możność.
ELLA RENTHEIM (oburzona). Mylisz się w zupełności, moje gorące uczucie dla Erharda — i także dla ciebie skłoniło mnie do tego.
BORKMAN (przerywając). Kochana Ello, nie mówmy o uczuciach i t. p. rzeczach. Com mówił, mówiłem w inném znaczeniu. Jeśli działałaś w ten sposób, to dlatego, żem ci dał ku temu możność.
ELLA RENTHEIM (z uśmiechem). Hm! możność, możność!
BORKMAN (z zapałem). Tak jest, możność. Kiedy wielka walka miała być stoczona — kiedym nie mógł oszczędzać ani krewnych ani przyjaciół; kiedy potrzeba mi było naruszyć miliony mi powierzone, kiedym je naruszył, ochroniłem jedynie to, co było twojém, cały twój majątek, chociaż mogłem go pożyczyć i użyć jak wszystkie inne.
ELLA RENTHEIM (zimno i spokojnie). Bardzo słusznie.
BORKMAN. Zapewne. A gdy przyszli i zabrali mnie — znaleźli wszystko, co do ciebie należało, w bankowéj kasie.
ELLA RENTHEIM (podnosząc wzrok na niego). Nieraz myślałam nad tém — dlaczego właściwie uchroniłeś wszystko, co do mnie należało i jedynie to?
BORKMAN. Dlaczego?
ELLA RENTHEIM. Tak, powiedz mi, dlaczego?
BORKMAN (ostro i szyderczo). Myślisz może, iż uczyniłem to, ażeby miéć coś w odwodzie — gdyby się rzecz nie udała?
ELLA RENTHEIM. O nie, o tém z pewnością nie pomyślałeś w owym czasie.
BORKMAN. Nigdy! Byłem pewny zwycięstwa.
ELLA RENTHEIM. Więc dlaczegóż?
BORKMAN (ściągając ramiona). Boże mój! nie tak to łatwo zdać sobie sprawę z powodów czynu, z przed lat dwudziestu blizko. Pamiętam to tylko, że gdym przechadzał się w samotności, tworząc po cichu plany tych wszystkich wielkich przedsiębiorstw, które miałem w ruch wprawić, doznawałem uczucia, jakby to miał być jakiś statek powietrzny. W nocach bezsennych przedstawiałem sobie balon olbrzymi i gotów byłem wznieść się na nim ponad morza, pełne niebezpieczeństw.
ELLA RENTHEIM (z uśmiechem). Ty, coś nigdy o zwycięstwie nie wątpił?...
BORKMAN (niecierpliwie). Tacy to są ludzie, Ello, wątpią i wierzą jednocześnie (sam do siebie). I oto był powód, dla którego ciebie i tego, co twoje, nie chciałem na balon brać z sobą.
ELLA RENTHEIM (zdumiona). Ale dlaczego, powiedz mi, dlaczego?
BORKMAN (nie patrząc na nią). Na taką wyprawę bierze się niechętnie to, co jest najdroższém.
ELLA RENTHEIM. Miałeś przecież z sobą to, co ci było najdroższém? Cale twe przyszłe życie.
BORKMAN. Własne życie nie zawsze jest rzeczą najdroższą.
ELLA RENTHEIM (wstrzymując oddech). Czy tak ci się wówczas zdawało?
BORKMAN. Tak sobie przypominam.
ELLA RENTHEIM. Że ja byłam ci najdroższą?
BORKMAN. Zdaje mi się.
ELLA RENTHEIM. Wówczas jednak upłynęły lata całe od chwili, gdyś mnie porzucił — i ożenił się — z inną.
BORKMAN. Gdym cię porzucił, mówisz. Rozumiesz przecież dobrze, iż zachodziły tu ważniejsze względy — no, tak inne względy, które mnie do tego zmusiły. Bez jego pomocy nie mogłem wybić się na wierzch.
ELLA RENTHEIM (z wysileniem). Porzuciłeś mnie więc dla — wyższych względów.
BORKMAN. Bez jego pomocy obejść się nie mogłem, jako cenę pomocy, zażądał ciebie.
ELLA RENTHEIM. A ty wypłaciłeś tę cenę, całą cenę bez targu.
BORKMAN. Nie miałem wyboru, musiałem zwyciężyć lub zginąć.
ELLA RENTHEIM (drżącym głosem, wpatrując się w niego). Czy to także prawda, coś mówił tylko co, żem ci była wówczas najdroższą na świecie?
BORKMAN. Tak wówczas jak i późniéj — długo, długo!
ELLA RENTHEIM. I pomimo to prawa twej miłości przehandlowałeś innemu. Sprzedałeś moję miłość za miejsce dyrektora banku.
BORKMAN (ponuro, ze spuszczoną głową). Taką była, Ello, nieubłagana konieczność.
ELLA RENTHEIM (podnosi się z miejsca z dziką gwałtownością). Zbrodniarzu, ty!
BORKMAN (oburzony, starając się panować nad sobą). To słowo słyszałem już niegdyś.
ELLA RENTHEIM. Ach! nie myśl tego, że mówię o tém, czém mogłeś wykroczyć przeciw prawu, coś uczynił z akcyami, obligacyami i nie wiem już czém jeszcze. Czy sądzisz, że sobie co z tego robię? Gdyby mi było daném stać przy tobie, kiedy się wszystko zwaliło...
BORKMAN (zdumiony). To cóż, Ello?
ELLA RENTHEIM. Wierz mi, byłabym z radością znosiła z tobą hańbę, ruinę, wszystko. Wszystko pomagałabym ci dźwigać.
BORKMAN. I byłabyś tego chciała, czy tylko byłabyś mogła?
ELLA RENTHEIM. I chciała i mogła, bo wówczas nie wiedziałam jeszcze o twojém okropném przestępstwie.
BORKMAN. Jakiém? Do czego zmierzasz?
ELLA RENTHEIM. Do przestępstwa, za które niéma przebaczenia.
BORKMAN (wpatrując się w nią). Musiałaś zmysły postradać.
ELLA RENTHEIM (zbliżając się do niego). Jesteś mordercą. Popełniłeś grzech śmiertelny.
BORKMAN (cofając si ku fortepianowi). Szalejesz, Ello!
ELLA RENTHEIM. Zamordowałeś we mnie miłość (zbliżając się do niego). Czy rozumiesz, co to znaczy? Pismo Święte mówi o tajemniczéj zbrodni, dla któréj niéma przebaczenia. Dotąd nie rozumiałam, co to znaczy. Teraz rozumiem, jaki to grzech jest niedarowany, to grzech, jaki się spełnia, zabijając zdolność kochania w ludzkiéj istocie.
BORKMAN. I ja to miałem uczynić?
ELLA RENTHEIM. Tyś to uczynił. Nigdy dotąd nie pojmowałam co mnie spotkało, dopiero dziś wieczór otworzyły mi się oczy. To żeś mnie porzucił i zwrócił się do Gunildy, brałam tylko za lekkomyślność z twojéj strony, a z jéj strony, za dowód bezwzględnej zręczności. I zdaje mi się prawie, że pomimo wszystko, gardziłam tobą troszeczkę. Teraz jednak rozumiem wszystko. Porzuciłeś kobietę, którą kochałeś, mnie, mnie, mnie! to ci było najdroższém na świecie, oddałeś dla zysku. Spełniłeś podwójne morderstwo na twojej własnéj duszy i na mojéj.
BORKMAN (zimno i spokojnie). Jakże poznaję twoje namiętne, niepohamowane usposobienie! Podoba ci się z tego punktu patrzéć na rzeczy. Jesteś przecież kobietą i o niczém inném nie wiesz, nic innego nie pojmujesz na świecie...
ELLA RENTHEIM. Nie, tak wcale nie jest.
BORKMAN. Prócz własnych spraw sercowych...
ELLA RENTHEIM. Tylko w tém masz słuszność.
BORKMAN. Nie powinnaś jednak zapominać, że jestem mężczyzną. Jako kobieta, byłaś mi najdroższą na świecie, ale gdy tak być musi, jedna kobieta może drugą zastąpić.
ELLA RENTHEIM (parząc na niego z uśmiechem). Czyś zrobił to odkrycie, ożeniwszy się z Gunildą?
BORKMAN. Nie. Ale zadania, jakie sobie postawiłem, pomogły mi znieść to także. Chciałem opanować wszystkie źródła potęgi, wszystkie bogactwa w ziemi, górach, lasach, wodach, morzach.
Wszystko to miałem nagiąć w moc moję, samemu jéj się poddać i stworzyć tym sposobem dobrobyt dla tysięcy.
ELLA RENTHEIM (zatopiona we wspomnieniach). Wiem o tém. Przez tyle wieczorów, mówiłeś mi o twoich zamiarach.
BORKMAN. Tak, z tobą, Ello, mogłem mówić.
ELLA RENTHEIM. Żartowałam nieraz z twoich projektów i pytałam, czy chcesz zbudzić wszystkie uśpione duchy złota.
BORKMAN (skłaniając głowę). Przypominam sobie to wyraźnie (powoli). Uśpione duchy złota.
ELLA RENTHEIM Tyś tego nie wziął za żart i odpowiedziałeś: Tak jest, chcę właśnie tego.
BORKMAN. Tak téż było. Chodziło mi o to tylko, by mieć nogę w strzemieniu, a to zależało wówczas od jednego człowieka, który chciał i mógł uczynić mnie dyrektorem banku — byłem ja z mojéj strony...
ELLA RENTHEIM. Właśnie! byleś ty z twojéj strony wyrzekł się kobiety, którąś kochał — i która cię wzajem kochała.
BORKMAN. Znałem jego szaloną miłość ku tobie, wiedziałem, że tylko pod tym warunkiem...
ELLA RENTHEIM. I przystałeś.
BORKMAN (gwałtownie). Uczyniłem to, Ello, bo widzisz, żądza władzy była we mnie niczém niepohamowana. Przystałem więc, musiałem przystać i on pomógł mi wedrzéć się na połowę drogi do tych wyżyn, na które dążyłem. Jam szedł w górę, coraz wyżéj, rok po roku wyżéj.
ELLA RENTHEIM. A ja byłam wymazana z twego życia.
BORKMAN. Przecież on strącił mnie w przepaść z twojej przyczyny, Ello.
ELLA RENTHEIM (po chwili milczącego zamyślenia). Czy nie sądzisz, że nad całym naszym stosunkiem, ciążyło jakieś przekleństwo?
BORKMAN (patrząc na nią). Przekleństwo?
ELLA RENTHEIM. Tak jest. Czy ci się tak nie zdaje?
BORKMAN (niespokojnie). Ale dlaczegóżby? (zmieniając ton). Ach! Ello, ja już sam nie wiem, kto ma słuszność — ja czy ty?
ELLA RENTHEIM. Tyś spełnił przestępstwo. Tyś zabił całe moje szczęście.
BORKMAN (pełen troski). Nie mów tego, Ello.
ELLA RENTHEIM. Zabiłeś przynajmniéj moje szczęście, jako kobiety. Od czasu gdy twój obraz zagasł w mojej duszy, żyłam jakby pogrążona w ciemności. Przez te wszystkie lata było mi niepodobna pokochać jakiejkolwiek istoty żyjącéj, niepodobna pokochać ani człowieka, ani zwierzęcia, ani rośliny, tylko tego jednego — jedynego.
BORKMAN. Jakiegoż jedynego?
ELLA RENTHEIM. Erharda, naturalnie.
BORKMAN. Erharda?
ELLA RENTHEIM. Twego Erharda, twego syna.
BORKMAN. Czyż on ci rzeczywiście tak bardzo przypadł do serca?
ELLA RENTHEIM. Inaczéj, dlaczegóżbym go brała do siebie i wychowywała, dopóki tylko mogłam. Dlaczegóż?
BORKMAN. Sądziłem, żeś to czyniła z miłosierdzia, jak i wszystko inne.
ELLA RENTHEIM (z gwałtowném podnieceniem). Z miłosierdzia, mówisz? ha! ha! Nie czułam żadnego miłosierdzia od czasu, jak-eś mnie porzucił. Wprost odczuwać go nie mogłam. Jeśli do mojej kuchni przyszło biedne, zgłodniałe dziecko, prosząc zziębłe i drżące o trochę strawy, zostawiałam je opiece kucharki, a nigdy nie miałam ochoty wziąć saméj to dziecko, ogrzać je u mego ogniska i cieszyć się widokiem rozradowanego oblicza, kiedy siedziało w cieple i jadło do syta. A jednak taką nigdy nie byłam w młodości, przypominam to sobie doskonale. Ty winien jesteś tej pustce, jaka stała się we mnie i wkole mnie.
BORKMAN. I jeden Erhard stanowił wyjątek?
ELLA RENTHEIM Tylko twój syn. Zresztą pustka, obojętność względem wszystkiego, co żyje. Tyś pozbawił mnie radości i szczęścia, jakie jest udziałem matek, a także trosk i łez macierzyńskich. I wiesz, była to dla mnie najdotkliwsza strata.
BORKMAN. Tak sądzisz, Ello?
ELLA RENTHEIM. Kto to wié? Należały mi się przynajmniéj troski i łzy macierzyńskie (ze wzrastającą gwałtownością.) Ale zrazu nie mogłam się jeszcze z moją stratą pogodzić. Potém wzięłam do siebie Erharda, zdobyłam sobie jego ufne, gorące, dziecięce serce — aż do dnia... Och!
BORKMAN. Aż do dnia?
ELLA RENTHEIM. Dopóki jego matka... — mówi o matce wedle ciała — nie odebrała mi go.
BORKMAN. On z pewnością rad cię porzucał, jechał do miasta.
ELLA RENTHEIM (łamiąc ręce). Tak, ale wiész, ja już nie mogę znieść tego opuszczenia, téj pustki, téj utraty serca twego syna.
BORKMAN (którego oczy nabrały nienawistnego wyrazu). Hm! tego serca z pewnością nie utraciłaś, Ello. Kobieta, która tu pode mną mieszka, niełatwo zdobędzie czyje serce.
ELLA RENTHEIM. Utraciłam Erharda i ona go sobie zdobyła. Albo téż może kto inny... Widać to wyraźnie z listów, które do mnie czasem pisuje.
BORKMAN. Przyjechałaś więc, ażeby go do siebie zabrać?
ELLA RENTHEIM. Tak, jeśli to możliwe.
BORKMAN. Powinno się zrobić, skoro tego chcesz, bo ty masz do niego największe prawa.
ELLA RENTHEIM. Prawa? Na cóż zdadzą się prawa? Nie będę go miała wcale, jeśli to nie będzie z własnej woli. A mieć go muszę. Muszę posiąść niepodzielnie serce mego dziecka.
BORKMAN. Nie zapominaj, że Erhard ma lat dwadzieścia. Nie rachuj więc na to, byś długo mogła posiadać niepodzielnie jego serce.
ELLA RENTHEIM (ze smutnym uśmiechem). Nie będzie to trwało długo.
BORKMAN. Czy nie? Sądziłem, że chciałabyś je mieć przez całe życie.
ELLA RENTHEIM. Tak jest, ale to może trwać krótko.
BORKMAN (zdumiony). Cóż to ma znaczyć?
ELLA RENTHEIM. Wiész przecie dobrze, że przez te wszystkie lata nie miałam zdrowia.
BORKMAN. Ty?
ELLA RENTHEIM. Czyś tego nie wiedział?
BORKMAN. Nie, nie wiedziałem.
ELLA RENTHEIM (spogląda na niego ze zdziwieniem). Erhard ci o tém nie mówił?
BORKMAN. Prawdziwie, nie mogę sobie tego przypomnieć.
ELLA RENTHEIM. Może o mnie wcale ci nie wspominał?
BORKMAN. Owszem, sądzę, że wspominał. Zresztą widuję go rzadko; prawie nigdy. Jest zresztą ktoś na dole, który go do mnie nie dopuszcza. Rozumiesz.
ELLA RENTHEIM. Czy jesteś tego pewny?
BORKMAN. Wiem o tém. (zmieniając ton). Więc jesteś chorą, Ello?
ELLA RENTHEIM. Tak jest. Na jesieni tak mi się pogorszyło, iż musiałam tu przyjechać poradzić się doświadczonych doktorów.
BORKMAN. I radziłaś się już?
ELLA RENTHEIM. Dziś przed południem.
BORKMAN. Cóż powiedzieli?
ELLA RENTHEIM. Upewnili mnie o tém, o czém sama byłam przekonana oddawna.
BORKMAN. O czém?
ELLA RENTHEIM (spokojnie). Że mam chorobę śmiertelną.
BORKMAN. Nie wierzę temu.
ELLA RENTHEIM. Jest to choroba, na którą niéma żadnego lekarstwa. Złe musi miéć swój przebieg: nie można go powstrzymać, zaledwie możliwą jest jakaś ulga, i to jeszcze jest wielkiém szczęściem.
BORKMAN. Ale to może trwać długo. Wierzaj mi.
ELLA RENTHEIM. Może trwać jeszcze całą zimę — jak mi mówiono.
BORKMAN (nie myśląc o tém, co mówi). No tak, zima... Zima jest tak długa.
ELLA RENTHEIM (powoli). W każdym razie jest ona dość długą dla mnie.
BORKMAN (z żywością). Ależ, na Boga, skąd się wzięła ta choroba? Prowadziłaś zawsze życie spokojne, regularne. Jakimże sposobem?
ELLA RENTHEIM (patrząc na niego). Lekarze sądzą, iż musiałam kiedyś doznać wielkiego, moralnego wstrząśnienia.
BORKMAN (zapalając się). Wstrząśnienie moralne! Aha, rozumiem. To będzie znowu moja wina.
ELLA RENTHEIM (ze wzrastającém podnieceniem). Nie czas się teraz nad tém zastanawiać. Ale ja muszę miéć znowu moje ukochane dziecko przed rozstaniem. To niewypowiedzianie smutna myśl, że muszę porzucić wszystko, co tu żyje: słońce, światło, powietrze, nie zostawiając tu jednej żywej istoty, któraby o mnie myślała, chowała w sercu moję pamięć z gorącem uczuciem i boleścią, jak syn pamięta o utraconej matce.
BORKMAN (po krótkiem milczeniu). Weź-że go sobie, Ello, jeśli go zdobyć potrafisz.
ELLA RENTHEIM (z żywością). Zgadzasz się? możesz się na to zgodzić?
BORKMAN (ponuro). Zgadzam, i nie jest to żadna ofiara z mojej strony, bo wszakże on do mnie nie należy.
ELLA RENTHEIM. Dziękuję ci przecież, dziękuje za tę ofiarę. Teraz mam jeszcze do ciebie jednę prośbę, wielką prośbę.
BORKMAN. Powiedz, czego chcesz?
ELLA RENTHEIM. Uznasz to może za rzecz dziecinną... nie zrozumiész może...
BORKMAN. Powiedz-że, powiedz.
ELLA RENTHEIM. Kiedy mnie już tu nie będzie, pozostawię całe moje mienie, a jest ono znaczne...
BORKMAN. Spodziewam się.
ELLA RENTHEIM. Zamiarem moim jest zostawić je w całości Erhardowi.
BORKMAN. Tak, nie masz nawet nikogo bliższego.
ELLA RENTHEIM (gorąco). On mi jest najbliższym.
BORKMAN. Nikogo z własnéj rodziny. Jesteś ostatnią.
ELLA RENTHEIM (przytakuje powoli). Otóż to... i kiedy umrę, zaginie także imię Rentheimów. Dręczy mnie ta myśl. Wszystko po mnie zaginie, nawet nazwisko.
BORKMAN (z wybuchem). Aha! widzę, do czego zmierzasz.
ELLA RENTHEIM (namiętnie). Nie dozwól, aby się tak stało; dozwól Erhardowi nosić po mnie to nazwisko.
BORKMAN (patrząc na nią ostro). Rozumiem. Chcesz uwolnić mego syna od konieczności noszenia ojcowskiego nazwiska. Oto rzecz cała.
ELLA RENTHEIM. Nigdy w świecie! Ja sama byłabym je nosiła wraz z tobą z taką radością! Ale matka, która ma wkrótce umrzeć... Nazwisko stanowi silniejszy węzeł, niż sobie wyobrażasz.
BORKMAN (zimno i dumnie). Dobrze, Ello. Jestem człowiekiem, który sam swoje nazwisko nosić będzie.
ELLA RENTHEIM (bierze jego ręce i ściska je). Dziękuję ci! dziękuję ci! Teraz obrachowaliśmy się w zupełności. Tak, tak. Naprawiłeś, coś mógł naprawić, bo gdy umrę, zostanie po mnie Erhard Rentheim. (Ktoś stuka do drzwi krytych. Pani Borkman z wielką chustką, narzuconą na głowę, ukazuje się w nich).
PANI BORKMAN (z gwałtowném wzburzeniem). Nigdy w świecie Erhard tak zwać się nie będzie!
ELLA RENTHEIM (cofając się). Gunilda!
BORKMAN (ostro i groźnie). Nie pozwalam nikomu przychodzić tu do mnie!
PANI BORKMAN (postępując krok naprzód). Ja sobie na to pozwalam!
BORKMAN (naprzeciw niej). Czego chcesz ode mnie?
PANI BORKMAN. Chcę za ciebie walczyć, bronić cię od złych potęg.
ELLA RENTHEIM. Najgorsze potęgi są w tobie saméj, Gunildo.
PANI BORKMAN (twardo). Nie mówmy o tém. (Groźnie, z podniesioną ręką). Ale to ci powiadam: on będzie nosił nazwisko swego ojca, będzie je nosił wysoko i powróci mu cześć, a ja jedna będę mu matką, ja jedna. Do mnie powinno należeć serce mego syna, do mnie, do nikogo innego! (Wychodzi krytemi drzwiami, zamykając je za sobą).
ELLA RENTHEIM (wzruszona i przejęta). Ach! Erhard zginie w tych burzach. Musi przyjść do porozumienia pomiędzy tobą a Guniidą! Chodźmy do niéj zaraz.
BORKMAN (spoglądając na nią). My? Myślisz, że ja także?
ELLA RENTHEIM. Tak ty, jak ja.
BORKMAN (wstrząsając głową). Ona jest twarda, wiész, tak twarda, jak kruszec, który niegdyś chciałem z gór wydobywać.
ELLA RENTHEIM. Sprobuj uczynić to teraz.
BORKMAN (stoi, nie odpowiadając, i patrzy na nią niepewny).


AKT III.
Pokój pani Borkman. Lampa zapalona na stole przed kanapą; w oranżeryi przyległéj ciemno.

(Pani Borkman z chustką zarzuconą na głowę przechadza się wzburzona; dochodzi do okna, odsuwa trochę firanki, potem idzie do pieca i siada. Wkrótce jednak zrywa się gwałtownie, pociąga taśmę od dzwonka, i stojąc przy kanapie, oczekuje chwilę. Nikt nie nadchodzi; dzwoni po raz drugi coraz silniéj. — Za chwilę wchodzi pokojówka drzwiami wejściowemi. Wygląda zaspana i źle ubrana, jakby nagle wdziała na siebie suknię).

PANI BORKMAN (niecierpliwie). Gdzież ty siedzisz, Maleno? Dzwoniłam dwa razy.
POKOJÓWKA. Słyszałam, proszę pani.
PANI BORKMAN. I nie przyszłaś pomimo to?
POKOJÓWKA (mrukliwie). Musiałam się przecież ubrać.
PANI BORKMAN. Ubierz się porządnie i pobiegnij zaraz po mego syna.
POKOJÓWKA (patrząc na nią zdumiona). Mam pójść po panicza?
PANI BORKMAN. Tak jest, i powiedz mu, żeby zaraz przyszedł, bo muszę się z nim widzieć.
POKOJÓWKA (niechętnie). To już najlepiej obudzę woźnicę u rządcy.
PANI BORKMAN. Po co?
POKOJÓWKA. Ażeby zaprzągł do sanek. Taka straszna śnieżyca na dworze...
PANI BORKMAN. To nic nie znaczy; idź tylko i śpiesz się, tu zaraz na rogu.
POKOJÓWKA. Ale proszę pani, to wcale nie zaraz na rogu.
PANI BORKMAN. Jakto? Alboż nie wiész, gdzie jest willa państwa Hinkel?
POKOJÓWKA (z niechęcią). Ach! to tam panicz jest teraz?
PANI BORKMAN (zdumiona). Gdzież miałby być?
POKOJÓWKA (z uśmiechem). Myślałam sobie, że jest tam, gdzie zawsze.
PANI BORKMAN. Gdzież-to?
POKOJÓWKA. No, u pani Wilton, jak ją nazywają.
PANI BORKMAN. Pani Wilton? przecież mój syn tak często tam nie bywa.
POKOJÓWKA (mrucząc, półgłosem). Słyszałam, że bywa tam dzień w dzień.
PANI BORKMAN. Czysta niedorzeczność, Maleno. Idź-że teraz do państwa Hinkel i staraj się znaléźć panicza.
POKOJÓWKA (podnosząc głowę). Mnie tam wszystko jedno. Już idę.

(Wychodzi drzwiami od sieni. W téjże samej chwili otwierają się drzwi wchodowe. Ella Rentheim i Borkman ukazują się na progu).

PANI BORKMAN (cofając się o krok). Co to ma znaczyć?
POKOJÓWKA (przestraszona, składa mimowolnie ręce). O Jezu!
PANI BORKMAN (szepcze jéj). Powiedz mu, żeby przyszedł natychmiast.
POKOJÓWKA (cicho). Rozumiem, proszę pani.

(Wchodzą Ella Rentheim i Borkman, pokojówka wysuwa się za niemi i drzwi zamyka. Krótkie milczenie).

PANI BORKMAN (odzyskawszy panowanie nad sobą, zwraca się do Elli). Czegóż on chce, tutaj, u mnie?
ELLA RENTHEIM. Chce probować porozumiéć się z tobą.
PANI BORKMAN. Dotąd nie probował tego nigdy.
ELLA RENTHEIM. Ale chce tego teraz.
PANI BORKMAN. Ostatni raz staliśmy wobec siebie przed sądem, gdym była wezwana, ażeby wyznać...
BORKMAN (zbliżając się). A dziś ja mam uczynić wyznanie.
PANI BORKMAN (patrząc na niego). Ty?
BORKMAN. Nie względem mojej winy, bo zna ją przecież świat cały.
PANI BORKMAN (z ciężkiém westchnieniem). Wielka prawda. Zna ją świat cały.
BORKMAN. Ale nie zna powodów mojej winy, ani dlaczego przewinić musiałem. Ludzie nie rozumieją, że to była konieczność dlatego, żem był, czém byłem, żem był Janem Gabryelem Borkmanem, a nie kim innym. I w tym względzie musisz wysłuchać mego wyznania.
PANI BORKMAN (wstrząsając głową). Napróżno! Popędy nie powinny miéć swobody; człowiek nie może im się poddawać.
BORKMAN. We własnych oczach swobodę miéć mogą.
PANI BORKMAN (czyni ręką ruch, jakby je odepchnąć chciała). Ach! daj już pokój! Dość długo zatapiałam się myślą w tych ponurych dziejach.
BORKMAN. Ja także. Przez te pięć nieskończonych lat w celi — i gdzieindziéj; miałem na to dość czasu, a przez te ośm lat w sali na górze, czasu miałem jeszcze więcej. Całą tę sprawę znowu pojąłem, rozważyłem nanowo — sam przed sobą. I raz po raz podejmowałem ją znowu. Byłem swoim własnym oskarżycielem, swoim własnym obrońcą i swoim własnym sędzią... Byłem tak bezstronny, jak nikt-by nim nie był—to mogę zaręczyć. Tam na górze, chodząc po sali, roztrząsałem każdy mój krok pojedyńczo aż do głębi. Przyglądałem mu się z każdej struny, z bezwzględnością, bezmiłosiernie, jakby żaden adwokat uczynić nie mógł, a zawsze dochodzę do tego rezultatu, że przewiniłem jedynie przeciwko samemu sobie.
PANI BORKMAN. A przeciwko mnie nie? i przeciwko twemu synowi?
BORKMAN. Ty i on należycie do mnie, mówię o was, mówiąc o sobie.
PANI BORKMAN. A owe setki innych, których, jak mówią ludzie, spowodowałeś ruinę?
BORKMAN (zapalając się). Posiadałem potęgę i był ku temu niepowstrzymany popęd w głębi méj istoty! Po całym kraju leżały spętane miliony, w głębinach ziemi, we wnętrznościach gór i wołały na mnie, domagały się wyswobodzenia! Ale nikt inny ich nie słyszał, ja tylko jeden.
PANI BORKMAN. O, tak, ku napiętnowaniu nazwiska Borkmanów.
BORKMAN. Chciałbym wiedziéć, czy inni, gdyby mieli siłę po temu, nie postąpiliby tak samo, jak ja.
PANI BORKMAN. Nikt, nikt prócz ciebie nie byłby tego uczynił!
BORKMAN. Może i nie, ale to dlatego, że nie miałby moich zdolności. A gdyby to nawet kto uczynił, to nie miałby przed oczyma moich celów. Działanie jego więc byłoby odmienne. Krótko mówiąc... wydałem na siebie wyrok uniewinniający.
ELLA RENTHEIM (miękko i prosząco). Ach! czy możesz tak twierdzić z pewnością?
BORKMAN (skłaniając głowę). Uniewinniłem sam siebie w téj sprawie, ale teraz muszę być własnym oskarżycielem.
PANI BORKMAN. Do czego to zmierza?
BORKMAN. Tam na górze zmarnowałem ośm niepowrotnych lat życia. Tegoż dnia, w którym odzyskałem wolność, powinienem był zstąpić do rzeczywistości — tak, do nieubłaganej, wolnej od marzeń rzeczywistości. Trzeba mi było znowu zacząć pracę od podstaw i dźwignąć się ku wyżynom — dźwignąć stokroć wyżéj niż wprzódy, pomimo wszystko, co mi stało na drodze.
PANI BORKMAN. Ach! byłoby to znowu to samo, zaręczam.
BORKMAN (wstrząsa głową i patrzy na nią z pewném lekceważeniem). Na świecie niema nic nowego, ale co się raz stało, nie powtarza się przecież. Oczy tylko inaczéj patrzą na wypadki, oczy noworodka przeinaczają stare fakty (zmieniając ton). Ale ty tego nie rozumiesz.
PANI BORKMAN (krótko). Nie, nie rozumiem.
BORKMAN. Taka to już na mnie klątwa, że nie rozumiała mnie nigdy żadna żywa istota.
ELLA RENTHEIM (patrząc na niego). Czy nigdy?
BORKMAN. Oprócz jednej może, dawno, bardzo dawno, wówczas gdy mi się zdawało, że nie potrzebuję tego, by mnie rozumiano.
A potém już nikt. Nie miałem nigdy nikogo czujnego, coby gotów był na mnie zawołać, jak dzwon poranny, wzywać do nowéj, śmiałéj roboty, nikogo, coby mnie przestrzegł, abym nie popełnił czegoś niepowrotnego.
PANI BORKMAN (śmieje się ironicznie). Czy tak? Chyba to było ci przez kogoś podpowiedziane.
BORKMAN (ze wzrastającym gniewem). Tak, gdy cały świat mi urąga i staje przeciw mnie, nazywając człowiekiem zgubionym, przychodzą na mnie takie chwile, iż blizki jestem sam temu uwierzyć (podnosząc głowę w górę). Wówczas podnosi się zwycięsko z głębi mojej istoty własne przekonanie i ono mnie uniewinnia.
PANI BORKMAN (patrzy na niego twardo). Dlaczegoś nigdy nie zwrócił się do mnie po to, co nazywasz zrozumieniem?
BORKMAN. Na cóżby się zdało, choćbym się do ciebie zwrócił?
PANI BORKMAN (robi ręką wzbraniający się ruch). Kochałeś jedynie samego siebie. Oto co leży na dnie całéj sprawy.
BORKMAN (dumnie). Kochałem się w potędze...
PANI BORKMAN. O tak, w potędze!
BORKMAN. W potędze, która pozwoliłaby mi uszczęśliwiać ludzi wkoło siebie.
PANI BORKMAN. Było niegdyś w twojéj mocy, mnie szczęśliwą uczynić. Czyś to zrobił?
BORKMAN (unikając jej wejrzenia). Przy rozbiciu okrętu niejeden tonie.
PANI BORKMAN. A twój syn! Czyś użył dla niego swojéj potęgi, czyś pomyślał o tém, by on był szczęśliwy?
BORKMAN. Ja go nie znam.
PANI BORKMAN. Masz słuszność, nie znasz go wcale.
BORKMAN (twardo). O to starałaś się ty, jego matka.
PANI BORKMAN (patrzy na niego i mówi wyniośle). Nie wiesz, o co ja się starałam.
BORKMAN. Ty?
PANI BORKMAN. Tak, ja, ja sama.
BORKMAN. Powiedz-że.
PANI BORKMAN. Starałam się o dobrą pamięć dla ciebie.
BORKMAN (po krótkim suchym śmiechu). O dobrą pamięć!.. To tak brzmi, jakbym już był umarły.
PANI BORKMAN (z przyciskiem). Bo też takim jesteś.
BORKMAN (powoli). Może masz słuszność (z wybuchem). Ale nie, nie, jeszcze nie. Byłem może blizki śmierci, alem się zbudził. Jeszcze życie leży przede mną, widzę je teraz przed sobą, to nowe, jaśniejące życie, które oczekuje mnie spragnione. Obaczysz je ty także.
PANI BORKMAN (podnosząc rękę). Nie marz nawet o życiu. Zachowaj się spokojnie tu, gdzie leżysz.
ELLA RENTHEIM (oburzona). Gunildo! Gunildo! jak możesz...
PANI BORKMAN (nie zważając na nią). To ja wzniosę pomnik na twoim grobie.
BORKMAN. Zapewne masz na myśli pręgierz?
PANI BORKMAN (ze wzrastającem podnieceniem). O! to nie będzie pomnik z kruszcu, ani kamienia, na pomniku, jaki ja ci postawię, nikt nie będzie śmiał umieścić hańbiącego napisu. Będzie to jakby żywy gaj z drzew i krzewów splątanych, posadzonych gęsto na grobowcu twego życia. A jakiekolwiek cienie na niem były, one pokryją je zapomnieniem.
BORKMAN (ostrym głosem). Czegóż myślisz użyć do tego dzieła miłości?
PANI BORKMAN. Nie własnych sił, o tych niéma co myśleć, ale wychowałam sobie pomocnika, który całe swe życie na to poświęci. Jego życie będzie czyste, wzniosłe, pełne blasku, tak, by twoje własne podziemne dzieje, zostały wymazane z jéj powierzchni.
BORKMAN (ponury i groźny). Jeśli masz na myśli Erharda, powiedz to od razu.
PANI BORKMAN (patrząc mu w oczy). Tak, mówi o Erhardzie, moim synu. On to musi przez ciebie zrobić ofiarę z własnego życia, dla zgładzenia twoich czynów.
BORKMAN (spoglądając na Ellę). Jako zadośćuczynienie za moję najcięższą winę.

PANI BORKMAN (przerywając). Był to grzech przeciw obcej osobie. Przypomnij sobie, ileś przeciwko mnie zawinił (spoglądając z tryumfem na oboje). Ale on was nie słucha. On zwraca się do mnie, gdy wzywam go w mém cierpieniu, bo on chce zostać przy mnie, przy mnie, a nie przy kim innym (zatrzymując się nasłuchuje i woła). Słyszę go już! Oto on, oto on, Erhard!
(Erhard Borkman wchodzi szybko drzwiami od sieni, w wierzchniem ubraniu i kapeluszu na głowie).
ERHARD (blady i niespokojny). Matko! Na miłość boską! co się stało! (Spostrzega Borkmana, stojącego we drzwiach od oranżeryi, opanowywa się i zdejmuje kapelusz).

ERHARD (po chwili milczenia, zapytuje). Czego chcesz ode mnie, matko! co się tu stało?
PANI BORKMAN (wyciągając do niego ręce). Chcę cię widziéć, chcę cię miéć przy sobie... zawsze.
ERHARD (z zająknieniem). Przy sobie? Zawsze? Co chcesz przez to powiedzieć?
PANI BORKMAN. Chcę cię miéć, miéć zawsze! gdyż tu jest ktoś, co pragnie cię ze runą rozłączyć.
ERHARD (cofając się o krok). Ach! więc wiesz?
PANI BORKMAN. Z pewnością. I ty wiesz o tém także?
ERHARD (ogląda się zdumiony). Czy ja wiem o tém? Naturalnie...
PANI BORKMAN. Aha! rzecz ułożona, po za memi plecami! Erhardzie! Erhardzie!
ERHARD (szybko). Matko! powiedz mi, o czém wiesz?
PANI BORKMAN. Wiem wszystko. Wiem, że twoja ciotka tu przyjechała, aby cię ze mną rozłączyć...
ERHARD. Ciotka Ella?
ELLA RENTHEIM. Posłuchaj mnie wprzód przez chwilę.
PANI BORKMAN (mówiąc daléj). Chce, ażebym cię jéj odstąpiła, chce być twoją matką, abyś był jéj synem, jéj, nie moim, abyś dziedziczył wszystko, co ona posiada, porzucił swoje nazwisko a jéj przyjął.
ERHARD. Ciotko! Czy to wszystko prawda?
ELLA RENTHEIM. Tak, to prawda.
ERHARD. Dotąd nie wiedziałem o tém ani słowa. Dlaczego chcesz mnie znowu miéć przy sobie?
ELLA RENTHEIM. Bo czuję, że cię tutaj tracę.
PANI BORKMAN (twardo). Tracisz go przeze mnie? Tak, i jest to w porządku rzeczy.
ELLA RENTHEIM (patrząc na niego błagalnie). Erhardzie, ja nie mogę cię teraz utracić, bo wiedz, że jestem osamotnioną... umierającą...
ERHARD. Umierającą?
ELLA RENTHEIM. Tak, umierającą. Czy zechcesz zostać ze mną do końca? jakbyś był mojém własném dzieckiem?
PANI BORKMAN (przerywając). I opuścić twoję matkę, a wreszcie zadanie twojego życia. Czy chcesz tego?
ELLA RENTHEIM. Wyrok na mnie wydany. Wkrótce będę już po za światem. Odpowiedz mi, Erhardzie?
ERHARD (wzruszony, serdecznie). Ciociu, byłaś dla mnie dobrą niewypowiedzianie, wzrosłem przy tobie wśród bezmyślnego szczęścia, jakiego tylko dziecko używać może...
PANI BORKMAN. Erhardzie! Erhardzie!
ELLA RENTHEIM. Ach! jakże miło słyszeć, że ty odczuwasz to dotąd.
ERHARD. Teraz jednak poświęcić się tobie nie mogę. Niepodobna mi zastąpić ci syna...
PANI BORKMAN (z tryumfem). O, wiedziałam o tém. Nie będzie on twoim, nie będzie, Ello.
ELLA RENTHEIM (smutnie). Widzę to, zdobyłaś go sobie znowu.
PANI BORKMAN. On moim jest i moim zostanie. Nie prawdaż Erhardzie? My oboje mamy przed sobą wytkniętą drogę, którą pójdziemy.
ERHARD (walcząc z sobą). Matko... Wolę ci wszystko powiedzieć odrazu.
PANI BORKMAN (zdumiona). Cóż?
ERHARD. Krótko bardzo iść będę z tobą.
PANI BORKMAN (jakby rażona piorunem). Co to ma znaczyć?
ERHARD (zbierając odwagę). Boże mój! jestem przecież młodym a czuję, że się uduszę w tém zamarłém powietrzu, jeśli tak daléj będzie.
PANI BORKMAN. Tu, przy mnie?
ERHARD. Tak jest, przy tobie.
ELLA RENTHEIM. To chodź ze mną.
ERHARD. Ach! ciotko, inaczéj jest przy tobie, ale wcale nie lepiéj... przynajmniéj nie lepiéj dla mnie. Tam także jest atmosfera róży i lawendy, duszno tam jak i tutaj.
PANI BORKMAN (wzburzona, z pozornym spokojem). Duszno, mówisz, duszno ci u matki?
ERHARD (ze wzrastającą niecierpliwością). Ja nie wiem, jak się mam wyrazić inaczej. Wszystkie te chorobliwe troski... ubóstwienia... wyobrażenia, czy jak je tam nazwać. Ja tego nie wytrzymam dłużej.
PANI BORKMAN (patrząc na niego z wielką powagą). Czy zapominasz o zadaniu, jakiemu poświęciłeś życie, Erhardzie?
ERHARD (wybuchając). Powiedz-że lepiej, zadanie, któremuś ty mnie poświęciła. Bo to tylko była twoja wola. Ja sam nigdybym o tém nie pomyślał. Ale już dłużej tego jarzma nie zniosę. Pomyśl, matko, że jestem młody (z uprzejmym pełnym względności spojrzeniem na Borkmana). Nie mogę przecież poświecić życia, dla odkupienia kogo innego, kimkolwiek jest ten inny.
PANI BORKMAN (ze wzrastającym niepokojem). Kto ciebie tak odmienił, Erhardzie?
ERHARD (dotknięty). Kto?... Czyż ja nie mogłem sam?...
PANI BORKMAN. Nie, nie, nie. Dostałeś się pod wpływ obcy. Nie jesteś już pod wpływem twojéj matki... ani też matki przybranéj.
ERHARD (z powstrzymywaną wzgardą). Jestem, matko, pod moim własnym wpływem, i mam własną wolę.
BORKMAN (zbliżając się do Erharda). Więc może w końcu moja godzina nadeszła.
ERHARD (zimno i ze ścisłą grzecznością). Jak pan... Jak to rozumiesz, ojcze?
PANI BORKMAN (szyderczo). Rzeczywiście, ja także o to pytam?
BORKMAN (niewzruszony, mówi dalej). Posłuchaj mnie, Erhardzie... Czy chcesz iść z twoim ojcem? Odkupić człowieka, który upadł, inny człowiek nie może. To są tylko próżne marzenia, któremi durzono cię tutaj, w zaduszonych komnatach. Gdyby nawet życie twoje było najświętsze... mnie się to na nic nie zda.
ERHARD (z umiarkowaném uszanowaniem). To wielka prawda.
BORKMAN. Tak jest, i na nic nie zdałoby się także, gdybym tu uwiądł w umartwieniach i pokucie. Probowałem dźwignąć się marzeniem, nadziejami... przez te wszystkie lata. Ale to nie moja rzecz. Teraz chcę wyrwać się z marzeń.
ERHARD (z lekkim ukłonem). I cóż pan... cóż chcesz przedsięwziąć, ojcze?
BORKMAN. Chcę sam sobie dopomódz, rozpocząć znowu od początku; tylko chwilą obecną i przyszłością może człowiek swą przeszłość odkupić, pracując, pracując niezmordowanie nad tém wszystkiém, co mu w młodości przed oczyma stało i było jego życiem. Tylko teraz nastrój będzie stokroć wyższy, niż wprzódy. Czy chcesz iść ze mną, Erhardzie, i pomagać mi w tem nowém życiu?
PANI BORKMAN (podnosi rękę ostrzegawczo). Nie czyń tego, Erhardzie.
ELLA RENTHEIM (z zapałem). Uczyń to, dopomóż mu, Erhardzie.
PANI BORKMAN. I ty mu to doradzasz? ty... samotna... umierająca.
ELLA RENTHEIM. Ach! ze mną niech się dzieje, co chce.
PANI BORKMAN. Bylem ja go tobie nie zabrała.
ELLA RENTHEIM. Zrozumiałaś to, Gunildo.
BORKMAN. Jakżeż, Erhardzie?
ERHARD (z przykrem zakłopotaniem). Ojcze... ja teraz nie mogę. Nie, to niepodobna.
BORKMAN. Więc czegóż chcesz ostatecznie?
ERHARD (zapalając się). Jestem młody. Ja także chcę żyć, żyć swojém własném życiem.
ELLA RENTHEIM. I nie poświęcisz nawet kilku krótkich miesięcy, ażeby rzucić jasny promień na ostatnie chwile gasnącej istoty?
ERHARD. Nie mogę, ciotko! choćbym chciał, nie mogę.
ELLA RENTHEIM. Nawet dla miłości tej, która cię tak bardzo kocha?
ERHARD. Jak prawda, że żyję, ciotko... nie mogę.
PANI BORKMAN (patrząc mu bystro w oczy). I matka także cię nie zatrzyma?...
ERHARD. Matko, będę cię zawsze kochać, ale nie mogę dalej żyć tylko dla ciebie. To dla mnie nie jest życiem.
BORKMAN. No, to się zwiąż ze mną. Żyć — to znaczy pracować. Chodź, we dwóch pójdziemy w życie, pracując razem.
ERHARD (namiętnie). Ale ja teraz nie chcę pracować! bo jestem młody, a dotąd nigdy nie wiedziałem, że nim jestem. Teraz dopiero czuję młodość kipiącą w żyłach. Nie chcę pracować, tylko żyć, żyć!...
PANI BORKMAN (z bolesném przeczuciem). Czémże chcesz żyć, Erhardzie?
ERHARD (z błyszczącemi oczyma). Chcę żyć dla szczęścia.
PANI BORKMAN. I gdzież myślisz je znaleść?
ERHARD. Już je znalazłem.
PANI BORKMAN (z okrzykiem). Erhardzie!

(Erhard biegnie do drzwi wchodowych i otwiera je).

ERHARD (do kogoś za drzwiami). Fanny! Możesz wejść teraz. (Pani Wilton, z płaszczem zarzuconym na ramiona, staje we drzwiach).
PANI BORKMAN (z rękoma podniesionemi). Pani Wilton!
PANI WILTON (trochę onieśmielona rzuca na Erharda pytające spojrzenie). Mogę więc?...
ERHARD. Tak, możesz wejść, powiedziałem wszystko.

(Pani Wilton wchodzi, Erhard drzwi za nią zamyka. Ona oddaje umiarkowany ukłon. Borkmanowi, który go oddaje w milczeniu. Krótkie milczenie).

PANI WILTON (przyciszonym, lecz stanowczym tonem). Więc już wszystko wiadome; wyobrażam sobie, iż uważaną tu jestem za kogoś, co przyniósł domowi wielkie nieszczęście.
PANI BORKMAN (powoli, po chwili, w której dwie kobiety wzajem mierzą się oczyma). Zniweczyłaś pani ostatnie ogniwo, które mnie z życiem łączyło (zmienionym tonem). Ale pomimo wszystko, to czyste niepodobieństwo...
PANI WILTON. Rozumiem, że się to pani musi wydawać niepodobieństwem.
PANI BORKMAN. Sama pani przyznajesz, że to niepodobieństwo. Jakżeż to rozumiesz?...
PANI WILTON. Mogłabym raczej powiedzieć, że to rzecz niepojęta... Jednak się zdarzyła.
PANI BORKMAN (zwracając się do Erharda). Czy to na seryo, Erhardzie?
ERHARD. Matko, dla mnie to jest szczęściem, całem, olbrzymiém, wymarzoném szczęściem życia. Nic więcéj powiedzieć nie mogę.
PANI BORKMAN (do pani Wilton załamując ręce). Ach! oszołomiłaś pani, uwiodłaś mego nieszczęśliwego syna.
PANI WILTON (podnosząc dumnie głowę). Tego nie uczyniłam.
PANI BORKMAN. Jakto! nie uczyniłaś pani?
PANI WILTON. Anim go oszołomiła, ani uwiodła. Z własnéj woli szedł ku mnie, a ja także z własnej woli poszłam na jego spotkanie.
PANI BORKMAN (mierzy ją pogardliwem spojrzeniem od stóp do głowy). Pani tak temu zupełnie wierzy?
PANI WILTON (panując nad sobą). Są siły w człowieku, o których, zdaje mi się, nie masz pani wyobrażenia.
PANI BORKMAN. Śmiem zapytać, jakie to siły?
PANI WILTON. Siły, co zmuszają dwoje ludzi do połączenia nierozerwalnie swego życia bez względu na nic.
PANI BORKMAN (uśmiechając się). Sądziłam, że pani jest już połączona nierozdzielnie — — z innym.
PANI WILTON (krótko). Ten inny mnie porzucił.
PANI BORKMAN. Ale żyje, jak mówią.
PANI WILTON. Ja go uważam za umarłego.
ERHARD (z przekonaniem). Tak jest, matko, Fanny uważa go za umarłego, a mnie ten inny wcale nie obchodzi.
PANI BORKMAN (rzucając mu surowe spojrzenie). Więc ty znasz — tę historyę, z innym?
ERHARD. Tak jest, znam dokładnie wszystko... wszystko.
PANI BORKMAN. I mówisz jednak, że cię to nie obchodzi?
ERHARD (z arogancyą). Mogę powiedzieć tylko, że chcę używać szczęścia. Jestem młody i chcę żyć, żyć, żyć!
PANI BORKMAN. Rzeczywiście, młody jesteś, Erhardzie, i za młody na rzecz podobną.
PANI WILTON (poważnie i z naciskiem). Wierz mi pani, iż powtarzałam mu ciągle to samo. Wszystkie moje życiowe stosunki przedstawiłam mu otwarcie i ciągle mu przypominałam, żem starsza od niego o całe lat siedm...
ERHARD (przerywając). Cóż znowu, Fanny — wiedziałem o tém przecież.
PANI WILTON. Ale to nic a nic nie pomogło.
PANI BORKMAN. Czy tak? Doprawdy? Czemużeś go pani nie pożegnała bez dyskusyi? Nie wymówiła mu swego domu? — jak powinnaś była uczynić odrazu.
PANI WILTON (patrzy na nią i mówi stłumionym głosem). Tego wprost zrobić nie mogłam.
PANI BORKMAN. Dlaczegoś pani nie mogła?
PANI WILTON. Bo ja także w nim jedynym, jednym znalazłam szczęście.
PANI BORKMAN (pogardliwie). Hm!... szczęście, szczęście...
PANI WILTON. Nigdy dotąd nie wiedziałam, co to znaczy być szczęśliwą i nie mogę z rąk szczęścia wypuszczać, dlatego tylko, że przychodzi tak późno.
PANI BORKMAN. A jak pani sądzi, czy długo to szczęście trwać będzie?
ERHARD (przerywając). Krótko czy długo — wszystko jedno.
PANI BORKMAN (gniewnie). Zaślepiony! Czy nie widzisz, do czego to wszystko prowadzi?
ERHARD. Nie troskam się o to, nie myślę o przyszłości, nie oglądam się na nic. Chcę tylko raz używać życia.
PANI BORKMAN. Ty to życiem nazywasz?...
ERHARD. Tak! Czy nie widzisz, jaka ona prześliczna?..
PANI BORKMAN (łamiąc ręce). I tę więc przygniatającą hańbę muszę jeszcze dźwigać!
BORKMAN (z głębi sceny ostro, bezmiłosiernie). Cóż znowu! przywykłaś już, Gunildo, dźwigać takie rzeczy.
ELLA RENTHEIM (błagalnie). Janie!
ERHARD (tak samo). Ojcze!
PANI BORKMAN. Więc muszę patrzéć dzień po dniu, jak mój syn jedyny, razem z taką... taką...
ERHARD (ostro, przerywając). Na nic patrzeć nie będziesz, matko. O to się nie lękaj. Ja tu dłużej nie zostanę.
PANI WILTON (szybko zdecydowana). Wyjeżdżamy.
PANI BORKMAN (blednąc). Pani także wyjeżdża? Razem?
PANI WILTON (przytakując). Jadę na południe, za granicę z młodą dziewczyną, a Erhard będzie nam towarzyszyć.
PANI BORKMAN. Z panią jedzie młoda dziewczyna?
PANI WILTON. Tak jest, mała Fryda Foldal, którą wzięłam do siebie. Ona musi wyjechać, by kształcić się w muzyce.
PANI BORKMAN. I pani ją z sobą bierze?
PANI WILTON. Nie mogę przecież dziewczęcia posłać samego za granicę.
PANI BORKMAN (wstrzymując uśmiech). Cóż mówi na to Erhard?
ERHARD (trochę zmieszany). Skoro Fanny tak chce, to ja...
PANI BORKMAN (zimno). Kiedyż państwo wyjeżdżają, jeśli wolno zapytać?
PANI WILTON. Zaraz, téj nocy. Moje sanki stoją na drodze, przed willą Hinkelów.
PANI BORKMAN (patrząc na nią z góry). Aha! więc to był ów wieczór...
PANI WILTON (z uśmiechem). Nie było nikogo prócz mnie i Erharda, no i naturalnie, małéj Frydy.
PANI BORKMAN. A gdzież ona jest teraz?
PANI WILTON. Czeka na nas w powozie.
ERHARD (w przykrém pomieszaniu). Matko... Rozumiesz przecie... Chciałem ci téj całéj sceny oszczędzić... i wszystkim...
PANI BORKMAN (patrząc na niego obrażona). Chciałeś odjechać, nie pożegnawszy się ze mną?...
ERHARD. Zdawało mi się, że to będzie lepiej, lepiej dla obydwóch stron. Wszystko było gotowe, kufry upakowane, ale gdyś po mnie przysłała... (chce wziąć jéj rękę). Żegnaj, matko.
PANI BORKMAN (cofając ręce). Nie dotykaj mnie.
ERHARD (gotów do zgody) To twoje ostatnie słowo?
PANI BORKMAN (twardo). O, tak.
ERHARD (zwracając się do Elli). Żegnaj mi więc, ciotko!
ELLA RENTHEIM (ściskając mu ręce). Żegnaj, Erhardzie. używaj życia i bądź tak szczęśliwy, jak tylko być można..
ERHARD. Och! dziękuję, dziękuję! (kłania się Borkmanowi). Żegnam, ojcze (szepce do pani Wilton). Wychodźmy, jak można najprędzej.
PANI WILTON (cicho). Chodźmy!
PANI BORKMAN (ze złośliwym uśmiechem). Czy pani sądzi, że dobrze robisz, biorąc z sobą tę młodę dziewczynę?
PANI WILTON (uśmiechając się wzajem nawpół z ironią nawpół seryo). Mężczyźni są tak niestali i kobiety także, iż kiedy Erhard się mną znudzi, a ja nim — będzie dobrze dla nas obojga, że biedny człowiek będzie miał kogoś w zapasie.
PANI BORKMAN. Ale pani sama?
PANI WILTON. O! ja sobie dam radę, możesz być pani tego pewną. Żegnam państwa (kłania się i wychodzi drzwiami wchodowemi, Erhard zatrzymuje się chwilę, jakby niepewny; ale zwraca się do drzwi i wychodzi za nią).
PANI BORKMAN (załamując opuszczone ręce). Bezdzietna!
BORKMAN (Jednocześnie dochodząc do postanowienia). Więc pójdę sam, wśród burzy. Kapelusz, płaszcz!...

(Idzie śpiesznie do drzwi).
ELLA RENTHEIM (zatrzymując go z niepokojem). Gdzie chcesz iść? dokąd?

BORKMAN. Tam, gdzie wre burza życia. Słyszysz?... Puść mnie, Ello.
ELLA RENTHEIM (nie puszczając go). Nie, nie, ja cię nie puszczę. Jesteś chory, widzę to.
BORKMAN. Puszczaj mnie, mówię (wyrywa jéj się i wychodzi do sieni).
ELLA RENTHEIM (we drzwiach). Pomóż mi go zatrzymać, Gunildo.

PANI BORKMAN (stojąc zimna, nieubłagana, na środku pokoju). Nie zatrzymuję gwałtem nikogo na świecie, chociażby mnie wszyscy jeden po drugim odejść mieli daleko — tak daleko, jak im się tylko podoba (z gwałtownym okrzykiem). Erhardzie, nie opuszczaj mnie!
(Rzuca się do drzwi z otwartemi ramionami. Ella Rentheim ją zatrzymuje).

AKT IV.
Dziedziniec. Na prawo główny budynek, w którym widać narożne drzwi wchodowe, z kamiennemi wschodami. W głębi za dziedzińcem urwisko, porosłe jodłami. Na lewo zaczyna się gaik. Śnieżyca ustała, ale ziemia jest pokryta grubą warstwą śniegu i śniegiem obciążone są gałęzie jodeł. Noc ciemna; po niebie przelatują chmury, przez które niekiedy niewyraźnie przegląda księżyc. Tylko śnieg rzuca martwy odblask na okolicę.

(Borkman, pani Borkman i Ella Rentheim stoją na kamiennych wschodach. Borkman znużony i wyczerpany, opiera się o mur. Ma staroświecki płaszcz, zarzucony na ramiona. W jednej ręce trzyma miękki filcowy kapelusz, w drugiéj ciężką sękatą laskę, Ella Rentheim niesie swój płaszcz na ręku, pani Borkman ma szal na ramionach i gołą głowę).

ELLA RENTHEIM (zastępuje drogę pani Borkman). Nie idź za nim, Gunildo.
PANI BORKMAN (niespokojna i podniecona). Mówię ci: puść mnie! On nie powinien ode mnie odchodzić!
ELLA RENTHEIM. To daremnie; ty go nie zatrzymasz.
PANI BORKMAN. Pozwól mi przecież sprobować, Ello. Będę wołać za nim na drodze, a on usłyszy krzyk matki.
ELLA RENTHEIM. Nie może cię usłyszeć; wsiadł już pewnie do sanek.
PANI BORKMAN. Nie, nie, on jeszcze nie może być w sankach.
ELLA RENTHEIM. Bądź pewna, że już jest w nich oddawna.
PANI BORKMAN (w niepewności). Jeśli jest w sankach, to jest z nią, z nią, z nią!
BORKMAN (z ponurym uśmiechem). A przy niéj z pewnością nie usłyszy krzyku matki.
PANI BORKMAN. Nie, nie usłyszy. (nasłuchuje). Cicho... co to jest?
ELLA RENTHEIM (nasłuchując także). Jakby dzwonki od sanek.
PANI BORKMAN (ze stłumionym okrzykiem). To jéj sanki!
ELLA RENTHEIM. Albo czyje inne.
PANI BORKMAN. Nie, nie, to sanki pani Wilton. Poznaję srebrny dźwięk dzwonków. Słuchaj. Przejeżdżają tu właśnie pod urwiskiem.
ELLA RENTHEIM (szybko). Jeśli chcesz go zawołać, wołaj prędko. Może jeszcze...

(Słychać dzwonki bardzo blizko).

ELLA RENTHEIM. Prędko, Gunildo. Teraz właśnie przejeżdżają pod urwiskiem.
PANI BORKMAN (przez chwilę zdaje się wahać, potem jednak sztywniej, staje się znów zimną i twardą). Nie. Wołać go nie będę. Erhard Borkman może po mojém ciele przejechać, dążąc do tego, co nazywa szczęściem i życiem.

(Dźwięk dzwonków ginie w oddaleniu).

ELLA RENTHEIM (po chwili). Już nie słychać dzwonków.
PANI BORKMAN. Dla mnie był to dźwięk grobowy.
BORKMAN (z suchym, stłumionym śmiechem). Ho! ho! Ja jeszcze w tém nie słyszę dźwięku grobowego dla siebie.
PANI BORKMAN. Ale jest on nim dla mnie i dla niego, który mnie opuścił.
ELLA RENTHEIM (wstrząsa głową zamyślona). A kto wié, Gunildo, czy te dzwonki nie brzmią mu rzeczywiście szczęściem i życiem?
PANI BORKMAN (wybuchając i patrząc na nią ostro). Szczęście i życie, mówisz!
ELLA RENTHEIM. Przynajmniéj na czas jakiś.
PANI BORKMAN. Czyż życzyłabyś mu szczęścia i życia — razem z nią?
ELLA RENTHEIM (serdecznie). Z całego serca, z całéj duszy to czynię.
PANI BORKMAN (zimno). W takim razie masz więcéj życiowéj siły ode mnie.
ELLA RENTHEIM (patrząc w dal). Siła kochania i znoszenia podtrzymuje może siłę życiową.
PANI BORKMAN (patrząc na nią). Jeśli tak, to będę wkrótce pod tym względem równie jak ty bogatą.

(Odwraca się i wchodzi wewnątrz domu).

ELLA RENTHEIM (stoi chwilę i patrzy stroskana na Borkmana, potém kładzie mu ostrożnie rękę na ramieniu). Chodź, Janie, idź także do domu.
BORKMAN (jakby budząc się). Ja?
ELLA RENTHEIM. Tak. Nie znosisz ostrego zimowego powietrza. Widzę to dobrze, Janie. Chodź ze mną, chodź pod dach, tam ciepło.
BORKMAN (szorstko). Może tam na górę, do sali?
ELLA RENTHEIM. Lepiéj do jéj pokoju.
BORKMAN (z wybuchem). Póki żyję, do tego domu nie wejdę.
ELLA RENTHEIM. Więc gdzie chcesz iść, Janie, tak późno, wśród nocy?
BORKMAN (nakładając kapelusz). Przedewszystkiém chcę iść naprzód i zebrać wszystkie moje skarby.
ELLA RENTHEIM (patrząc na niego niespokojnie). Nie rozumiem cię, Janie.
BORKMAN (z kaszlącym śmiechem). O, nie lękaj się! nie myślę wcale o rzeczach kradzionych. (Cofa się i pokazuje w dal). Patrz, kto tam idzie!

(Wilhelm Foldal ukazuje się z za węgła domu. Ma na sobie stary, wytarty paltot, brzegi kapelusza opacznie opuszczone i wielki parasol w ręce. Idzie z trudnością przez śnieg, kulejąc widocznie na lewą nogę).

BORKMAN. Wilhelmie! Czego chcesz ode mnie—znowu?
FOLDAL (spoglądając na niego). O Jezu! Jan Gabryel stoi przy wejściu na wschodach (Wita się). I łaskawa pani tu także, jak widzę.
BORKMAN (krótko). To nie jest moja żona.
FOLDAL. Przepraszam. Wśród śniegu zgubiłem okulary. Ale że téż ty, co nigdy za próg nie wychodzisz...
BORKMAN (z bezmyślną wesołością). Czas też wielki, bym znowu korzystał ze świeżego powietrza; powinieneś to rozumieć. Prawie trzy lata w więzieniu śledczém, pięć lat w celi, ośm lat tam w sali na górze...
ELLA RENTHEIM (stroskana). Proszę cię, Janie...
FOLDAL. Ach! tak... ach! tak...
BORKMAN. Teraz jednak pytam się, czego chcesz ode mnie?
FOLDAL (który stał w połowie wschodów). Chciałem tam iść. Czułem, że muszę być u ciebie w sali na górze, w tej sali!... Boże mój! wiész?...
BORKMAN. Chciałeś iść do mnie, który ci drzwi pokazałem?
FOLDAL. Ach! na Boga! to mi wszystko jedno.
BORKMAN. Coś sobie zrobił w nogę? kulejesz?
FOLDAL. Wystaw sobie, zostałem przejechany.
ELLA RENTHEIM. Przejechany!
FOLDAL. Tak, przez sanki...
BORKMAN. Oho!
FOLDAL. ...Sanki, zaprzężone w parę koni. Sunęły tą drogą na dole; nie zdołałem się dość szybko umknąć i...
ELLA RENTHEIM. I zostałeś pan przejechany?
FOLDAL. Sunęły wprost na mnie, łaskawa pani, czy panno. Prosto na mnie wjechały tak, że wpadłem w śnieg, zgubiłem okulary i złamałem parasol. (Pociera sobie nogę). No i nogę mam trochę uszkodzoną.
BORKMAN (śmieje się sam w sobie). Wiész, kto tam sankami jechał, Wilhelmie?
FOLDAL. Nie. Jakżebym mógł wiedzieć? Były to sanki kryte, z zapuszczonemi firankami. Woźnica téż nie zatrzymał się, nawet gdym się w śnieg zatoczył. To bardzo szczególne, bo... (nieuważnie). Wiész, jestem niezmiernie rad...
BORKMAN. Rad?
FOLDAL. Tak jest; właściwie nie wiem, jak to mam nazwać, ale rad jestem, bo stało się coś nadzwyczajnego... Nie mogłem oprzéć się chęci udzielenia ci tego, Janie Gabryelu!
BORKMAN (twardo). No, to udziel mi téj radosnej wieści.
ELLA RENTHEIM. Ależ idź-że do pokoju z przyjacielem, Janie.
BORKMAN (twardo). Powiedziałem ci już, że do domu nie wejdę.
ELLA RENTHEIM. Słyszałeś przecież, że został przejechany.
BORKMAN. Cóż znowu! wszyscy w życiu będziemy przejechani kiedyś. Tylko trzeba się podnieść i działać tak, jakby nas nic nie spotkało.
FOLDAL. To bardzo głębokie słowa. Zresztą mogę ci wszystko tu opowiedzieć pośpiesznie.
BORKMAN (z miększym akcentem). Bądź tak dobry, Wilhelmie.
FOLDAL. Wystaw sobie, kiedy od ciebie przyszedłem do domu, zastałem list. Zgadnij, od kogo?
BORKMAN. Może od twojéj małéj Frydy?
FOLDAL. Właśnie. Żeś téż zgadł odrazu! List był długi, przyniósł go jakiś służący. A czy możesz wyobrazić sobie, dlaczego pisała?
BORKMAN. Być może żegnała rodziców.
FOLDAL. Co do słowa. Rzecz zadziwiająca, jak ty dobrze odgadujesz! Tak jest. Fryda pisze, iż pani Wilton zajęła się nią bardzo i teraz chce z nią wyjechać za granicę, ażeby ją kształcić w muzyce—tak pisze, a przytém pani Wilton postarała się o zdolnego nauczyciela, który wraz z niemi jedzie dla nauki Frydy, bo jéj wychowanie było niestety w wielu rzeczach zaniedbane. Pojmujesz to wszystko.
BORKMAN (wstrząsany cały wewnętrznym śmiechem). Tak jest, tak jest, Wilhelmie; pojmuję dokładnie.
FOLDAL (mówi i dalej z zapałem). I wystaw sobie, dziś wieczór dopiéro dowiedziała się o téj podróży... Rozumiész... dowiedziała się w towarzystwie, znalazła przecież sposobność napisania i to tak gorąco, tak pięknie, tak serdecznie, jak sobie tylko wyobrazić można. Niéma tam nawet śladu najlżejszego lekceważenia dla ojca. I to także dowód delikatnego uczucia, że nas listownie pożegnać chciała przed wyjazdem. (Śmieje się). Ale z tego pewno nic nie będzie.
BORKMAN (z pytającém spojrzeniem). Jakto?
FOLDAL. Pisze, że wyjeżdżają jutro rano, bardzo wcześnie.
BORKMAN. Jakto jutro? Ona to pisze?
FOLDAL (śmiejąc się, zaciera ręce). No tak, ale widzisz i ja nie w ciemię bity. Idę zaraz do pani Wilton...
BORKMAN. Teraz? po nocy?
FOLDAL. Boże mój! Przecież to jeszcze nie tak bardzo późno, a choćby drzwi były już zamknięte, dodzwonię się przecież. Nic nie pomoże, bo ja muszę zobaczyć Frydę przed wyjazdem. Więc dobranoc państwu.

(Gotuje się do odejścia).

BORKMAN. Posłuchaj, mój biedny Wilhelmie: możesz sobie téj męczącéj drogi oszczędzić...
FOLDAL. Ach! myślisz o mojéj nodze...
BORKMAN. Tak, a oprócz tego nie dostałbyś się do domu pani Wilton.
FOLDAL. Cóż znowu! Będę dzwonił i dzwonił, dopóki mi kto nie otworzy, bo ja Frydę muszę zobaczyć i zobaczę.
ELLA RENTHEIM. Pańska córka już wyjechała.
FOLDAL (jakby gromem rażony). Frydy już niéma? Pani to wié z pewnością? Skąd się pani dowiedziała?
BORKMAN. Dowiedzieliśmy się od jéj przyszłego nauczyciela.
FOLDAL. Tak? A któż to jest?
BORKMAN. Niejaki student, Erhard Borkman.
FOLDAL (z największą radością). Twój syn jedzie z niemi?
BORKMAN. Tak jest. Ma on pomagać pani Wilton w kształceniu Frydy.
FOLDAL. Bogu niech będą dzięki, bo dziecko znajduje się w najlepszych rękach. Czy to jednak zupełnie pewne, że ona już z nim odjechała?
BORKMAN. Jechała razem z niemi w tych sankach, które cię przejechały na drodze.
FOLDAL (składając ręce). Jezu! w tych prześlicznych sankach jechała moja mała Fryda?
BORKMAN. Tak, tak, Wilhelmie. Twoja córka siedzi w puchu i Erhard Borkman także. Tak... Czyś zauważył srebrne dzwonki?
FOLDAL. Doprawdy? srebrne dzwonki, mówisz? Więc to były srebrne dzwonki? prawdziwie srebrne?
BORKMAN. Możesz być tego pewny. Wszystko tam było prawdziwe zewnętrznie... jak i wewnętrznie.
FOLDAL (ciągle w zachwycie). Szczególna rzecz, jak to czasem spada szczęście na człowieka! To trochę moich poetycznych zdolności przeszło na Frydę jako zdolność muzyczna, więc nie napróżno byłem poetą, bo ona dostała się do tego wielkiego, dalekiego świata, o którym niegdyś marzyłem. A jeszcze drogę odbywa w krytych sankach, do tego ze srebrnemi dzwonkami!...
BORKMAN. ...I przejechała swego ojca?...
FOLDAL (wesoło). Cóż znowu! O mnie nie chodzi... byle tylko dziecko... No, cóż, spóźniłem się. Teraz muszę iść do domu, pocieszać matkę, która siedzi w kuchni i płacze.
BORKMAN. Płacze?
FOLDAL. No tak. Biedaczka, ona, widzisz, tego nie rozumié. Idę już; dobrze przynajmniéj, że tramwaj tak blizko. Bywaj zdrów, Janie Gabryelu. Żegnam panią.

(Kłania się i odchodzi, kulejąc, w tę samę stronę, którą przyszedł).

BORKMAN (patrzy za nim przez chwilę). Bywaj zdrów, Wilhelmie. Nie pierwszy-to raz, stary przyjacielu, zostałeś w życiu przejechany.
ELLA RENTHEIM (spogląda na niego z powstrzymywanym niepokojem) Janie, jesteś bardzo blady...
BORKMAN. To z powodu więziennego powietrza, tam na górze.
ELLA RENTHEIM. Nigdy cię takim nie widziałam.
BORKMAN. Boś téż nigdy dotąd nie widziała nikogo, co-by uciekł z więzienia.
ELLA RENTHEIM. Ach! Janie, chodź teraz ze mną do pokoju.
BORKMAN. Przestań nawoływać mnie do zamknięcia.
ELLA RENTHEIM. A jeśli cię o to usilnie prosić będę, przez wzgląd dla ciebie samego?

(Pokojówka ukazuje się na progu).

POKOJÓWKA. Przepraszam, ale pani kazała mi drzwi wchodowe zasunąć.
BORKMAN (cicho do Elli). Słyszysz? chcą mnie znowu zamknąć.
ELLA RENTHEIM (do pokojówki). Panu jest niedobrze, chce jeszcze zostać na świeżém powietrzu.
POKOJÓWKA. Ale sama pani powiedziała, że...
ELLA RENTHEIM. Już ja drzwi zasunę, tymczasem zostaw klucz w zamku.
POKOJÓWKA. Mnie wszystko jedno; zrobię, jak pani każe.

(Wchodzi do wnętrza domu).

BORKMAN (nasłuchuje przez chwilę, potém śpiesznie idzie na dziedziniec). Teraz jestem po za murami, Ello; już mnie nie schwycą.
ELLA RENTHEIM (idzie za nim). Ale i w domu przecież jesteś swobodny, Janie; możesz wchodzić i wychodzić według woli.
BORKMAN (cicho, jakby z przestrachem). Nigdy już pod dachem! Tu, na powietrzu, wśród nocy, tak dobrze! Gdybym teraz znowu poszedł do sali, sufit i mury-by się zapadły, przygniotłyby mnie, spłaszczyły, jak muchę.
ELLA RENTHEIM. Więc gdzie chcesz iść?
BORKMAN. Daléj, coraz daléj, zobaczyć, czy dostanę się znowu do swobody, do życia, do ludzi. Czy pójdziesz ze mną, Ello?
ELLA RENTHEIM. Ja? Teraz?
BORKMAN. Tak. Teraz zaraz.
ELLA RENTHEIM. Ale jak daleko?
BORKMAN. Gdzie tylko dojść zdołam.
ELLA RENTHEIM. Pomyśl tylko! W tę wilgotną noc zimową...
BORKMAN (szorstkim, gardłowym grosem). Oho! łaskawa pani troska się o swoje zdrowie. Tak... jest ono delikatne.
ELLA RENTHEIM. Ja troskam się o twoje zdrowie.
BORKMAN. Ha ha ha! zdrowie umarłego! prawdziwie, Ello, muszę cię wyśmiać.

(Idzie daléj).

ELLA RENTHEIM (zdążając, trzyma go się ciągle). Coś ty powiedział?
BORKMAN. Jestem umarłym człowiekiem. Czy nie pamiętasz, jak Gunilda mówiła, że powinienem zachowywać się cicho tam, gdzie leżę?
ELLA RENTHEIM (zdecydowana, kładzie na siebie płaszcz). Idę z tobą, Janie.
BORKMAN. Tak, my dwoje należymy do siebie, Ello. (Idzie naprzód). Chodź więc.

(Wchodzą do gaju na lewo. Gaj rozwija się coraz gęściej; dom i dziedziniec znika z oczu. Krajobraz z urwiskiem i stromemi wzgórzami zmienia się powoli i staje bardzo dzikim).

GŁOS ELLI RENTHEIM (z lasu po prawej stronie). Gdzież idziemy, Janie? ja już nie mam siły.
GŁOS BORKMANA (daléj i wyżéj). Trzymaj się tylko moich śladów na śniegu.
GŁOS ELLI. Dlaczegóż mamy iść pod górę?
GŁOS BORKMANA (bliżéj) Musimy dojść do ścieżki, wysoko.
GŁOS ELLI. Nie mogę iść dalej.
BORKMAN (na brzegu lasu, na prawo). Chodź, chodź! Teraz już nie daleko. Stała tam niegdyś ławka.
ELLA RENTHEIM (ukazuje się wśród drzew). Pamiętasz ją jeszcze?
BORKMAN. Tam możesz odpocząć.

(Dochodzą do wysoko położonéj polanki wśród lasu. Po za niemi strome urwisko. Na lewo widać z góry krajobraz z fiordem i dalekiemi szczytami gór, wznoszącemi się jedne za drugiemi. Na polance uschły świerk, pod nim ławka. Polanka pokryta grubą warstwą śniegu. Borkman, a za nim Ella Rentheim z prawej strony z trudem postępują po śniegu).

BORKMAN (stojąc nad przepaścią po lewéj stronie). Chodź, Ello! patrz!
ELLA RENTHEIM (przy nim). Co mi chcesz pokazać?
BORKMAN (pokazując krajobraz). Widzisz, jaki tam ukazuje się widok otwarty, swobodny?
ELLA RENTHEIM. Niegdyś siadaliśmy nieraz na téj ławce i spoglądali w dal jeszcze głębszą.
BORKMAN. Był to świat marzeń.
ELLA RENTHEIM (przytakując smutnie). Były to marzenia naszego życia. Teraz wszystko śniegiem pokryte, stare drzewo uschło.
BORKMAN (nie słysząc jej). Czy widzisz dymy, podnoszące się z kominów wielkich parowców tam nad wodą?
ELLA RENTHEIM. Nie.
BORKMAN. Ja je widzę: podnoszą się, opadają, wiążą się, opływają całą ziemię. Tchną duszę — światło, ciepło, w tysiące ukrytych miejscowości. Tworzyć je — było to niegdyś mojém marzeniem.
ELLA RENTHEIM (powoli). I to pozostało marzeniem.
BORKMAN. Tak, pozostało marzeniem. (Nasłuchuje). A tam, w dole na rzece — słuchaj. Idą fabryki. Moje fabryki! Te wszystkie, które stworzyć chciałem. Słuchaj! jak one idą! Mają nocną robotę. Idą dzień i noc. Słuchaj, słuchaj: kręcą się koła, błyskają walce. Ciągle w kółko, ciągle w kółko. Czy słyszysz, Ello?
ELLA RENTHEIM. Nie.
BORKMAN. Ja słyszę.
ELLA RENTHEIM (z niepokojem). Sądzę, Janie, że się mylisz.
BORKMAN (zapalając się coraz więcéj). Ale wiesz, to wszystko są tylko znaki zewnętrzne tego królestwa...
ELLA RENTHEIM. Królestwa. mówisz? Jakiego królestwa?
BORKMAN. Naturalnie mego. Tego królestwa, które obejmowałem prawie w posiadanie wtedy — wtedy kiedy umarłem.
ELLA RENTHEIM (przerażona, po cichu): Ach! Janie, Janie!
BORKMAN. I ono teraz tu leży bezbronne, bez pana, zdane na łaskę i rabunek rozbójników! Ello, czy widzisz te łańcuchy gór — tam w dali jedne nad drugiemi? One się podnoszą, wydobywają na wierzch. Tam jest moje wielkie, nieobjęte, niewyczerpane królestwo.
ELLA RENTHEIM. Ach! Janie, z tego królestwa wieją lodowate podmuchy.
BORKMAN. Dla mnie są one jakby powiewem życia. Zdaje mi się, że w ten sposób witają mnie poddane mi duchy. One czują te uwięzione miliony i te żyły kruszcu, wyciągają do mnie swe poranione, rozczłonkowane, czarowne ramiona. Widziałem je przed sobą jakby żywe duchy téj nocy, kiedy stałem w skarbcu banku z latarnią w ręku. One chciały wówczas być oswobodzone, a jam próbował to uczynić... ale nie zdołałem... Skarb znowu zapadł w głębię. (Wyciągając ręce). Ja wam wypowiem to szeptem, wpośród ciszy nocnej. Ja was kocham, was, co w pozornéj śmierci leżycie tam w głębi i cieniu.
Kocham was, wartości domagające się życia z całą waszą świetną świtą potęgi i siły. Kocham was, kocham.
ELLA RENTHEIM (z powstrzymywanym, ale coraz większym zapałem). Tak, tam w głębi zawsze tkwiła twoja miłość, tam tkwi stale, ale tu wysoko w świetle słońca, było gorące, żywe ludzkie serce, które uderzało dla ciebie, a tyś to serce zdeptał... Gorzéj jeszcze, stokroć gorzej! tyś je sprzedał za... za...
BORKMAN (wzdryga się jak gdyby przejęty nagłym dreszczem). Chcesz powiedzieć: za królestwo, za siłę, za potęgę.
ELLA RENTHEIM. Tak, to chciałam powiedziéć. Już ci to mówiłam dziś wieczór. Zabiłeś zdolność miłości w kobiecie, która cię kochała i którą kochałeś wzajem, o ile kochać mogłeś (podnosząc ręce) i dlatego przepowiadam ci, że nigdy nie otrzymasz zapłaty, jakiéj za to morderstwo żądałeś, nigdy nie będziesz panował w twém zimném, ciemném królestwie.
BORKMAN (dochodzi do ławki i ciężko na nią upada). Lękam się, Ello, iż twoja przepowiednia się sprawdzi.
ELLA RENTHEIM (przy nim). Nie powinieneś lękać się tego, Janie; to rzecz najlepsza, jakaby cię spotkać mogła.
BORKMAN (z krzykiem chwyta się za piersi). Ach! (Słabo). Minęło już.
ELLA RENTHEIM (wstrząsając nim). Co to było, Janie?
BORKMAN (opierając się na poręczy). Jakaś ręka z lodu pochwyciła mnie za serce.
ELLA RENTHEIM. Janie, a teraz czy czujesz jeszcze tę lodową rękę?
BORKMAN (szepcze). Nie, to nie lodowa, to była kruszcowa ręka.

(Opada zupełnie na ławkę).

ELLA RENTHEIM (zdejmuje płaszcz i okrywa go nim). Leż tu spokojnie; ja pójdę zawołać kogo, coby ci pomógł.

(Idzie parę kroków na prawo, zatrzymuje się, powraca, i długo bada puls i twarz Borkmana).
ELLA RENTHEIM (stłumionym głosem, ale stanowczo). Nie, tak jest najlepiej, przynajmniéj dla ciebie, Janie.
(Okrywa go lepiej płaszczem i siada w śniegu przy ławie).
(Krótka cisza).
(Pani Borkman w płaszczu ukazuje się pomiędzy drzewami z prawéj strony. Idzie przed nią pokojówka, z zapaloną latarnią).

POKOJÓWKA (przyświecając swej pani). Już, już, proszę pani, widzę ślad stóp.
PANI BORKMAN (rozglądając się wkoło). Tak jest, są tutaj. Tam wyżéj siedzą na ławce. (woła). Ello!
ELLA RENTHEIM (podnosząc się). Szukasz nas?
PANI BORKMAN (twardo). Muszę.
ELLA RENTHEIM (wskazując Borkmana). Patrz! on tu leży, Gunildo.
PANI BORKMAN. Czy zasnął?
ELLA RENTHEIM (skłaniając głowę). Snem długim i głębokim.
PANI BORKMAN (zmienionym głosem). Ello! (Zapanowywa nad sobą i pyta stłumionym głosem). Czy stało się to z jego woli?
ELLA RENTHEIM. Nie.
PANI BORKMAN (z ulgą). A więc nie z własnéj ręki?
ELLA RENTHEIM. Nie; to jakaś lodowata, kruszcowa ręka ścisnęła mu serce.
PANI BORKMAN (do pokojówki). Idź po pomoc. Pobudź ludzi na dole u rządcy.
POKOJÓWKA. Zaraz, proszę pani. (Cicho). O Jezu! Jezu!

(Wychodzi na prawo).

PANI BORKMAN (za ławką). Więc zabiło go nocne powietrze...
ELLA RENTHEIM. Zapewne.
PANI BORKMAN. Jego, tak silnego!
ELLA RENTHEIM (przed ławką). Czy nie chcesz go zobaczyć, Gunildo?
PANI BORKMAN (z zaprzeczeniem). Nie, nie, nie. (Zniżonym głosem) On był synem górnika — on, co tu leży. Nie mógł znieść świeżego powietrza.
ELLA RENTHEIM. Raczej zabiło go zimno.
PANI BORKMAN (wstrząsając głową). Zimno, powiadasz? zimno... to zabiło go już oddawna.
ELLA RENTHEIM (skłaniając głowę, twierdząco). Tak, i nas dwie zamieniło w cienie.
PANI BORKMAN. Masz słuszność.
ELLA RENTHEIM (z bolesnym uśmiechem). Umarły i dwa cienie. Zimno to sprawiło.
PANI BORKMAN. Zimno serdeczne. Więc teraz, Ello, my dwie możemy sobie podać ręce.
ELLA RENTHEIM. Sądzę, że teraz możemy.
PANI BORKMAN. My, bliźniaczki, po nad tym, którego kochałyśmy obiedwie.
ELLA RENTHEIM. My, dwa cienie nad nim — umarłym.

(Pani Borkman, stojąc po za ławką, a Ella Rentheim, stojąc przed nią, podają sobie ręce).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.