<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



X.


Od powrotu Florjana, choć na zamku zawsze się po staremu strzeżono od sąsiada — Bąk najmniejszego powodu do obawy i znaku życia nie dawał.
Na Wilczéj Górze wszystko się zdawało usypiać, jakby go w niéj nie było. Ludzie nawet jego, dawnym swym zwyczajem, psot żadnych nie czynili.
Stary Dalibor, zawsze niedowierzający, utrzymywał, że chyba podłe owe człeczysko coś bardzo niegodziwego gotuje i ma na wątrobie. Nie dawało się to jednak czuć wcale.
Tymczasem wojna się skończyła, z Krzyżakami niby to jakieś układy i pokojowe rozmowy poczęto, choć w dobry ich skutek nikt nie wierzył. Tracono tylko czas, który oni zyskać chcieli, a do końca dobić się z niemi nie było można.
Króla Jana odpędzono od Poznania, doma ludzie trochę spokojniéj oddychali do czasu.
Szary zaraz po godach wstawać począł, chodzić, z włodarzem się naradzać, na koń mu się chciało, ale żona nie dozwalała się wybrać, dopóki by do lepszych sił nie przyszedł.
Często gęsto wspominano o królu, czy téż on obietnicę swą strzyma.
— Król stary, a ma tyle na swéj głowie spraw głównych, iż pewnie zapomniał, co mu się na pobojowisku z ust wyrwało — mówił ojciec. — Nie grzech by mu było pokłonić się pójść i przypomnieć.
— Nie uczynię tego — odpowiadał Florjan. — Nikosz jakoś cicho siedzi, a iść do króla po zapłatę za krew, nie ziemiańska rzecz, ale żołdacka. Dla swojéj ziemi i dla korony Chrobrego się to czyniło — niech będzie Bogu na chwałę!
Tyle zrobiemy, że kozła na hełm wyprawim, a moje trzy włócznie w tarczę włożym tak, jak one mi w brzuchu tkwiły! Dość mi na tém.
Żona nigdy się mężowi nie sprzeciwiała, dla niéj on zawsze słuszność miał. Ojciec téż zamilkł, nie nalegał.
Począł się Florjan coraz pilniéj krzątać około domu, bo się wcześnie jakoś na wiosnę zbierało, a na wsi, nim ona przyjdzie, trzeba być gotowym na jéj przyjęcie.
Z Krakowa jak nie było, tak nie było wieści żadnéj.
Ale poczęły po kraju chodzić pogłoski, że Krzyżacy się znowu na Kujawy wybierają i na Brześć chcą ciągnąć.
Drogi ledwie obsychać zaczynały, gdy dnia jednego do izby chłopak wpadł, do siedzącego na ławie pana wołając, że do zamku ktoś w kilkadziesiąt koni ciągnie.
— A no! — odparł spokojnie Florjan — jak gość przybędzie — wrota mu otworzymy, czém chata bogata... Dostojny pan, czy ubogi człek, tém go przyjmę, co mam — choćby i król sam, więcej nie dam, nad to co mogę.
Jeszcze sobie tak wesoło żartował, a żona do okien biegła wyglądać, gdy od wrót szum się stał — wołano...
— Wojewoda!
Stary z Florjanem wyszli naprzeciw niego.
Zsiadał właśnie z konia, rozglądając się po zameczku — a twarz miał dosyć wesołą.
— Oho! — zawołał do Szarego, patrząc nań — jużeście to na nogach?
— Dzięki Bogu, a pono w sam czas — odparł Florjan z pokłonem — bo coś o wojnie bąkają. Krzyżacy na Brześć mają ciągnąć. — Trzeba będzie spróbować na siodło.
— No, wy jeszcze spocząć możecie — odpowiedział Hebda — téj biedzie na Kujawach jednakże jesteście winni, że gdy o niéj była mowa u króla — stary sobie was przypomniał i nakazał mi zaraz jechać, abym złego sąsiada okupił, choćby najdrożéj.
I z tém ja do was przybywam.
— Bóg zapłać królowi panu.
Wprowadzili do izby wojewodę. Przyjmowano go serdecznie, ale po ziemiańsku, jak Florjan mówił, chlebem powszednim, dostatkiem domowym, żadnego nie czyniąc zbytku.
Po kubku jednym, drugim, odezwał się Hebda.
— A co, miły bracie — u mnie czasu omal zawsze, zawezwać by go tu w imieniu króla i....
Syn i ojciec, oba głowami potrzęśli.
— Jakośmy żywi, ten zbój naszego progu nie przestąpi. — Darujcie panie wojewodo, ani on nie zechce, ani my tego dopuścim...
Stary wtórował — Hebda się zadumał, nie w smak mu to było.
— Nadtośmy sobie nadojedli — mówił Dalibór. — Człek zły jest i my z nim zgody niechcemy, bo z takimi jak on, drużba nic potém. Niech idzie na kraj świata, by go nasze oczy nie oglądały — i tyle.
Nie spierał się już wojewoda. Dworu swojego część zostawił w Surdędze, konia kazał przyprowadzić i pojechał sam do Bąka.
U niego ciągle jeszcze od powrotu Florjana, cicho było i pusto... Ludzie nawet z Wilczéj Góry nie zadzierali się z chłopami z Wożnik jak dawniéj — do bójek na granicy i po lasach nie przychodziło.
Zdawało się, jakby i sam Nikosz zmęczył się tem, i spokój wolał.
Wojewoda przodem posłał urzędnika swojego z laską białą, aby o nim oznajmił, powiadając, że od króla był wyprawiony.
Gdy nadciągnął — wrota już stały otwarte na oścież, a w nich Nikosz czekał ubrany na prędce w szubę dostatnią, z łańcuchem na szyi, w kołpaku na głowie sobolowym, z mieczem u boku. Straszniejszym i brzydszym był jeszcze, niż zwykle.
Twarz miał jak wosk żółtą, a oczy mu biegały jak u kota, gdy psy za nim gonią.
Wprowadził milcząc Hebdę do izby, w któréj, zda się, na umyślnie służba dzbanów srebrnych, i kubków nastawiła więcéj, niż było potrzeba, aby się bogactwem pochlubić. Zbieranina to była różności, nie jednéj matki dziatki, jakby i z kościołów i ze dworów się to poschodziło — ale błyszczało.
Wojewoda nim siadł na ławie, rzekł...
— Jadę do was, od króla z rozkazaniem... Musicie mu z téj posiadłości ustąpić — nie komu ale królowi samemu.
Nikosz głowę bardzo nizko skłonił, ale śmiał się szydersko.
— A jakbym ja dać jéj nie chciał? — zapytał.
— To król znajdzie, za co dać was sądzić, bo skarg i żalów na zbytki wasze dosyć jest. Więc i ziemia się nie ostoi — i głowa w dodatku...
Bąk szuby poprawił.
— Z królem a z biskupem — rzekł — ziemianinowi się nie borykać. Wiem ci ja, zkąd to wszystko płynie, za co na mnie ta groza.. Siła by mówić o tém, ale mnie nie posłuchają.
— Słowo wam nie pomoże nic — przerwał wojewoda. — Mówić możecie, co chcecie, a ziemię królowi trzeba dać.
Nikosz się strząsł tylko.
— Wojny prowadzić trudno! — burknął.
— Król niczyjej krzywdy nie chce — ciągnął daléj Hebda, przypatrując mu się ciekawie. — Otóż wiedźcie, że wam daje ziemi w dwójnasób tyle, koło Nowego Sąndcza. Jest i dwór i ludzi trochę i młynek.
Nikosz począł słuchać z uwagą większą — kłaniał się.
Wojewoda odpowiedzi czekał, ale jéj nie otrzymał. Bąk milczał, tarł w ręku połę sukni i w ziemię oczy wlepiwszy, ustami ruszał.
— No, cóż? — zapytał Hebda.
— Cóż ma być! — zamruczał Nikosz — kiedy mus...
— Zatém — podchwycił wojewoda prędko — czém prędszy koniec, tém lepszy. Wynieście się rychło, a w Sąndeczczyznie osiadłszy, z ludźmi żyjcie we zgodzie; aby na was żalów i skarg nie noszono.
— Miłościwy panie — zawołał, zwolna głowę podnosząc Nikosz — człek, gdyby chciał, ze skóry swéj nie wylezie. Będą mi ludzie dobrzy, będę im druhem; zajdzie mi kto w drogę, jako tu Szary, krew nie woda.
Raz człek żyje i raz umiera.
Musiał wojewoda podany kubek przyjąć, choć mu się pić nie chciało. Miód był stary, i jak smoła czarny.
Nikosz począł rozwodzić żale, a sam pił chciwie i dużo. Blade jego lice rozgorzało, i z żółtego stało się niemal siném, widać było, że się w nim burzyło wszystko.
Hebda słuchał obojętnie.
— Kiedyż mi puścicie wasz gródek? — zapytał — bo ja tu urzędnika mojego do odbioru zostawić muszę.
Nikosz się trochę nasrożył.
— Wypędzacie mnie — rzekł — pilno się mnie im pozbyć.
I chwilkę podumawszy, rzekł ze słością[1].
— Za dzień, za dwa — wozy moje gotowe będą — bylem zaraz tamtę ziemię dostał... pójdę ztąd, pójdę bez żalu...
— Ziemię król przeznaczył, i rozkazy a pisanie dostaniecie w Krakowie — rzekł wojewoda.
To powiedziawszy, wstał zaraz Hebda i przynaglając jeszcze, począł iść do konia.
Razem wyszli w podwórze, gdzie już urzędnik czekał, który miał pozostać, aby mu zamek był zdany.
Nikosz uśmiechnął się, spojrzawszy na tego przystawa, którego mu dawano — nie opierał się.
Wojewodę do wrót odprowadziwszy, z pychą wielką do swéj izby powrócił.
Hebdzie pilno było, więc ledwie do Surdęgi zajechawszy z dobrą nowiną, nie patrząc nocy, która nadchodziła, natychmiast daléj pociągnął.
Radość była wielka, jakby wszystkim z serca kamień spadł — króla pod niebiosa wynoszono. Teraz dopiero swobody zażyć mieli, wrota otworzyć, zbyć się nieustannéj trwogi. Florjan z ojcem naprzód już układali, jak ziemię, któréj obszar był znaczny, osadzać będą, gdzie młyn pobudują, jak w lasach z barciami się rozgospodarują, bo pszczół był dostatek, a z nich ziemianinowi najwięcéj grosza płynęło.
Domna, uśmiechając się mówiła.
— Barcie dobre, ale sen spokojny, jeszcze lepszy.
Stary Dalibór niemal po całych dniach, na wyżkach stał wypatrując, kiedy się ten Nikosz w drogę wybierać zacznie. Przez trzy dni nic widać nie było, czwartego otwarły się wrota, wozy poczęły wyciągać, potem stado pędzili, daléj ludzie szli i jechali — całym obozem — kobiety i dzieci.
Droga najprostsza byłaby im musiała iść koło Surdęgi, ale umyślnie sobie dalszą i gorszą wybrali, aby się im nie przypatrywano i nie urągano.
Do wieczora ciągle się jeszcze coś z Wilczéj Góry wlokło — aż nareście i psa nie zostało. Urzędnik dał znać, żeby przybywano, bo nikogo nie było.
Włodarz posłany, bo ojcu i synowi nie było pilno, zastał pustkę, jak po Tatarach — i urzędnika, który już się w drogę wybierał, podarku nie czekając, bo mu pobyt u Nikosza dokuczył.
Florjan nie spieszył do nowéj posiadłości, ludzi tylko wysłał, aby gródek osadzili i opatrzyli wszystkie kąty. Dalibór chciał się sam wybrać, lecz syn go po rękach całując, zatrzymał.
— Djabeł tam mieszkał długo — rzekł. — Poślemy naprzód po księdza, niechaj wszystkie kąty poświęci i oczyści słowem Bożém.
Natychmiast więc włodarz z wozem po wikarego pojechał, i nazajutrz owo gniazdo plugawe pokropiono wodą święconą, aby je dla Szarych przystępném uczynić... Mogli więc już jechać bezpiecznie, lecz Florjan się i teraz nie kwapił. Odłożyli do jutra.
Szli tedy spocząć i Dalibór w swojéj izbie właśnie miał się do snu położyć, bo zawsze najpóźniéj szedł na spoczynek, a wstawał najraniéj, gdy przez szczeliny okiennicy dostrzegł promyk jakiś, jakby na dworze coś świeciło.
Odsunął prędko okienniczkę i — stanął przerażony.
Ogromna łuna gorzała na niebie. Nie mógł się w początku z przestrachu opamiętać — gdzie pożar się wszczął i zląkł o samą Surdęgę — ale ogień, choć blizki, z za wałów się ukazywał.
W tem i stróże poczęli wołać.
— Gore!!
Płonęły zabudowania na Wilczéj Górze — do których już z wiosek biegli ludzie na ratunek.
Ani oni jednak, ani ci, co na zamku byli, ogniowi strasznemu nie mogli dać rady, ani się nawet zbliżyć do niego.
Zabudowania podpalone na wszystkie cztery rogi, gdyż pakuły i smołę poznajdowano pod ścianami — gorzały tak szybko, iż ci, co w izbach spać się pokładli, ledwie uszli z życiem.
Nie dość na tém, chałupy i szopy na podzamczu, które dla nowych osadników służyć miały, płonęły też wszystkie i do rana nie zostało z nich nic, oprócz kupy popiołów...
Ostatnia to była zemsta Nikosza Bąka, który wszystko zdawszy w całości, postarał się o to, aby po nim Szary nie wziął nic, oprócz pustki i zgliszcza.
— Kat go bierz — zawołał Florjan patrząc na pogorzel zdala — ja na téj górze nie pobuduję nic, niechaj pustką stoi, a świadczy na wiek wieków, o miłym sąsiedzie!!







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – złoscią.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.