<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kto na sercu ludzkiém buduje, głęboko się w nie wkopać musi, by dom jego nie osiadł i nie rozpadł się pozbawiony podstawy. Głąb serca to mielizna i trzęsawisko, które tężeje chwilami, ale je tysiąc strumieni utajonych nurtuje i rozmywa. Są jednak serca wybrane, ukute z innego jakiegoś materyału, na których raz wyciśnione piętno pozostaje nazawsze. Stary Jermoła raz w życiu kochając tylko, jednę tylko mając istotę, na którą zlał wszystką siłę miłości, do któréj ostatniém przywiązał się ogniwem, czuł, że mu jéj nic zastąpić nie potrafi, że nigdy brak jéj nagrodzić mu się nie może!
Boleść z jaką patrzał na ujeżdżający powóz, który pochwycił mu Radionka, opisać się nie daje: nie byłato wściekła i gwałtowna rozpacz, ani burzliwy i namiętny gniéw, ale coś powoli zabijającego jak trucizna, usypiającego jak mróz w górach. Oczy zapłakane osychały natychmiast, ale słupem zwrócone stały, nieruchomie skierowane w jedno miejsce. Nie słyszał nic, nie myślał o niczém, w głowie mu się wiło coś nieopisanego — czarny kłębek nici porozrywanych i brudnych. Stracił władzę, wolą, ochotę czynności, stężał i sposążał na progu z otwartemi ustami, z wyciągnioną ręką, i pozostał tak niepoliczone godziny, pochłaniając bez uczucia przemijającego czasu.
Huluk, dobry chłopiec, widząc, że go ani słowem, ani targaniem nie obudzi, że mu nic nie odpowiada i nie rozumié, pobiegł do Harasymychy po ratunek, a kuma pospieszyła z gniewem na starego za jego bezrozum, jak go nazywała.
— Czyste dziecko! — wołała — a taki stary, a taki głupi. Tożby się losem Radionka cieszyć przecie powinien....
I poczęła, jak tylko go spostrzegła, łajać go zdaleka; ale z przestrachem przekonała się, że choć powinien ją był usłyszéć, głowy nie odwrócił, nie dał znaku życia.... Oczy miał zwrócone ku dębom, wargę obwisłą, głowę opadłą, a bezsilne ręce wyciągnięte i skostniałe.
Zbliżywszy się musiała go targnąć kozaczycha i buzowała po swojemu, nie szczędząc wyrazów, bo innego nie obmyśliła sposobu.
— Oszalałeś stary durny Jermoło, a toż ci go nie na zarznięcie wzięli!... to go zobaczysz... Przeżegnaj się... to grzéch...
Nierychło potrafiła go ocucić: rozbeczał się stary, począł szlochać, niewyraźnemi narzekać wyrazy, wreszcie jakoś przyszedł do siebie.
— To darmo — rzekł — wszystko się skończyło: nie ma już mojego Radionka. Jest panicz w Małyczkach, ale dziecka u mnie nie ma i nie będzie.
I począł tłuc naczynia garncarskie, wyrzucając je za drzwi.
— Do czego to — zawołał — na co mi to: wrócę do dawnego życia, chcę zapomnieć że on był tutaj, że miałem syna. Wiem ja, co oni z nim zrobią: oni mi go obałamucą, zepsują. Nie potrafi jak dawniéj słodka dziecina mówić ze mną i śmiać się serdecznie; będzie mu tęskno za ich murowanym dworem, zimno w chacie; chléb mu nasz i woda smakować nie będą.... Jermoła wyda się uprzykrzonym gdérą. Nie! głupim, głupim! trzeba było uciekać, wynieść się z nim daleko, gdzieby mnie nie znaleźli i wydrzeć mi go nie mogli.
Kozaczycha słuchała ruszając ramionami, rzucała po słówku, ale wiedząc, że wielkiéj boleści trzeba się dać wypłakać i wynarzekać, nie przeszkadzała Jermole. Co krok stary potrącał o nowe jakieś wspomnienie dziecka w téj izdebce, która pełną ich była jeszcze: tam rzucona siermiężka stara, owdzie garnuszek malowany jego roboty, piérwsza polewa kwiecista którą się tak cieszył; owdzie czapeczka rogata poleska, którą kładł na zimę, wyszywana ponsowemi sznurkami, ulubiona dziecinie, ławeczka na któréj w kątku siadać lubił, miska z któréj jadał, koźlę co becząc za nim tęskniło....
— O! tu, choć sobie o ścianę głowę rozbić — zawołał Jermoła — ja tu żyć bez niego nie potrafię! Zdaje mi się, że umarł mój chłopak....
Kozaczycha napróżno wyglądając żeby mu to przeszło, widząc, że to się na długo zabiera, posłała Huluka po Chwedka, który zaraz starego znajomego przyprowadził do karczmiska. Chwedko wiedząc o co chodzi i rachując na wódkę, jako dzielny środek pomocniczy, przyniósł z sobą butel gorzałki: począł od żarcików i powinszowań, potém przeszedł do porównań przywiązania swego do dereszowatéj klaczy, wreszcie nie wiedząc już co robić, dobył flaszę i na stole postawił.
Jermole na widok jéj oczy zabłysły, pochwycił ją i caluteńką duszkiem wychylił; ale są tak silne wstrząśnienia w człowieku, że w nim zwykłe skutki wszystkiego, co go otacza, nie objawiają się wedle praw pospolitych: stan ten duszy, z chłodem, głodem, mógłby zdaje się zwycięzko walczyć i z trucizną. Nieraz w boju, na placu bitwy, człowiek wychyla ogromną ilość napoju, która w zwykłém usposobieniu powaliłaby go o ziemię, i nie czuje po niéj wrażenia. Tak się stało z Jermołą, który chciał się upić a nie mógł: zdawało mu się, że wodę przełknął i nie poczuł jéj w sobie.
— Ależ głowę ma: ta-to kwarta szumówki! — rzekł pocichu Chwedko z rodzajem uszanowania.
— Nie głowę on ma taką, ale żal wielki — szepnęła kozaczycha — daj mu teraz wiadro, to go nie spoisz: boleść go wytrzeźwi....
Chcieli go nareszcie pod wieczór wyciągnąć z chaty do wdowy, ale nie potrafili: zasiadł znów na progu, zadumał się, zapatrzył pod dęby i tak pozostał; a że Chwedko miał pilną sprawę, bo dereszowatą poić przyszła godzina, a kozaczysze o téj godzinie udój mléka przynoszono właśnie i wieczerzę potrzeba było przystawiać do ognia: musieli go oboje z Chwedkiem porzucić.
Biédny parobczak płakał zostając sam-na-sam ze starym.
Już się zmierzchło dobrze, a Jermoła nie wstał ze swego miejsca: zadrzémał trochę, bo go boleść złamała. Obudził się przestraszony i siedział nieruchomy: Huluk rozespany pilnował go stękając.
Już piérwsze kury piały, kiedy się coś mignęło przed chatą, i Huluk, który miał kocie oczy zaraz poznał Radionka, przybiegającego od strony Małyczek. Starzec nie widząc go, przeczuł, pochwycił się, obejrzał i krzyknął:
— Radionek!
— To ja, ojcze!
— Ty! poczciwe dziecko moje... A! niech ci Bóg płaci, byłbym umarł, dałeś mi życie... Ale jakżeś ty przyszedł? piechotą?
— Piechotą, ojcze... alboto ja drogi nie znam? czyto ja się boję chodzić po nocy?
— Sam...
— Z kijem.
— I dali ci tak pójść?
— A ja się nie pytałem: położyli mnie spać, ale mi tak było tęskno, że oka zmrużyć nie mogłem; czegoś mnie brał niepokój, musiałem przyjść do was. Zresztą, rano gdy mnie nie znajdą, domyślą się gdzie szukać.
Jermoła ściskając go ożył, oprzytomniał odrazu.
— Huluk! — zawołał głosem silnym — on przeziąbł może, on nie jadł, pewnie go zgłodzili: ognia do pieca! Masz co jeść? i mnie coś czczo: chodźmy do izby.
— Dziw! — szepnął chłopiec — kiedy cały dzień nic nie jedli.
— A! prawda!
— Ja wam sam i ognia rozpalę i jeść ugotuję — pochwycił Radionek — pozwólcie po staremu sobie usłużyć.
— A! dziecko moje, nie, nie, usiądź przy mnie, jutro mi cię odbiorą znowu: nie odstępuj mnie proszę.... Ale tobie tu od rosy chłodno będzie, chodźmy lepiéj do chaty.
Gdy Huluk ognia rozpalił, a izba się rozjaśniła, postrzegł stary zwróciwszy oczy na Radionka, że choć mu tak rychło sukni przerobić nie mogli, już go potrosze przebrali rodzice. Matka wynalazła mu białą koszulkę, zawiązała jasną chusteczkę na szyi, zmyła i utrefiła złote jego włosy, podpasała paskiem jedwabnym, dała mu czapkę ojcowską, i oblała go jakimś paniczykowskim zapachem. Na wychowańcu Jermoły wydały mu się te przystrojenia jako znaki odstępstwa, niewoli, jak cechy nowo przybranego stanu: westchnął patrząc na nie, choć Radionkowi ładnie z niemi było. Chłopiec ślicznie się wydawał tak nawpół przebrany i odświeżony.
Nie mówili do siebie, bo starzec znowu posmutniał na chwilę, popatrzał na dziecko i gryzł się przyszłością swoją.
Jutro przyjadą po niego i zabiorą go znowu: poczciwe dziecko już do mnie uciec nie będzie mogło, bo mu straż postawią. Kto wié, może i to za grzéch mu wezmą, że przybiegł do ojca.
— Lepiejże ci tam było? — począł stary po chwili — pocieszże mnie choć tém, że ci u nich dobrze.
— Dobrze, ale smutno — rzekł chłopiec. — Trup leży na marach, księża śpiewają w wielkiéj sali, ale matka siedziała ze mną i cały dzień gadała, i rozpytywała się o wszystko. Musiałem jéj opowiadać całe życie nasze: składała ręce i co chwila wam i Bogu dziękowała... Karmili mnie, całowali, chcieli zaraz przebierać, ledwiem się wyprosił; ale po krawców posłali, żeby mi inne sprawić odzienie.... Ojciec mówił — to imię dane panu Janowi Drużynie przez Radionka smutnie odbiło się w uszach Jermoły — ojciec mówił — dokończył chłopiec — że mi przyjmie nauczyciela; darował mi ładnego konika.
— Daj Boże, żeby ci tam było jak najlepiéj — zawołał stary — i nie wątpię, że kochać cię będą. Ale, o! nieraz zatęsknisz za chatą naszą, za spokojnemi dniami, które tu przeżyłeś.
Noc prawieby cała bez snu ubiegła, gdyby się Jermoła o Radionka nie obawiał, i położył go znużonego, a sam zasiadł pilnować.
Nadedniem niespokojny nadjechał ojciec, a choć nie łajał dziecka, wymawiał mu jednak nieostrożność jego i śmiertelną obawę, jakiéj matka doznała z jego powodu. Chłopiec zmilczał smutny.
— Ażeby tego na przyszłość nie było — rzekł pan Jan — weźmiemy Jermołę do Małyczek: jest izba porządna we dworze, będzie mieszkać z nami, i jak on ciebie, tak my go pielęgnować będziemy.
— Nie! nie! — potrząsł głową stary — ja do was nie pójdę: kocham dziécię moje, ale ztąd wywlec się nie potrafię. Ciężko mi już na starość cudzym żyć chlebem, przywykłem panem być w domu. Tambym się rychło naprzykrzył, ktośby mi słowem bryznął: dzieckuby to zabolało, mnie za niego. Nie poszanowaliby słudzy wasi przybysza; zdawałoby się wam, że mi łaskę robicie... Nie! nie! ja tu pozostanę.
Napróżno prosił i namawiał pan Jan, nie było sposobu starca przekonać: uściskał Radionka, opłakał, wstrzymywał go, w końcu pobłogosławił i usiadł w progu czekając śmierci.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.