Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom I/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Staszuk stał w ganku trąc łysinę i sumując swym zwyczajem, bo, jeśli się nie modlił, to na siebie, pana, świat, i losy we wnętrzu gderał i czyniło mu to wielką satysfakcyą, gdy postrzegł z bramnych ciemności wynurzającą się postać pana Teodora.
Poznał go od razu. — Otóż jest! — rzekł w duchu — raz drogę spytał do nas, pokoju nie da! Ale na ten raz figa, pana w domu nie ma i kwita. Niewiem kiedy powróci... skończona rzecz... z Panem Bogiem.
— Jak się masz stary? — zawołał ręką go witając nadchodzący — jak się masz... a pan?
— Zdrów, dzięki Bogu, ale go nie ma i wybrał się na długo pono, bo w torbę wziął zapas. Mówił nawet, że nie prędko powróci.
— Otóż masz, a miałem pilny interes do niego.
Stary ruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że na to nie ma żadnej rady. Teodor stanął.
— Utrapienie z tym Krzysiem, trzeba tropić, jak dzikiego zwierza, albo się go wyrzec zupełnie.
Stary głową kręcił niezrozumiale, zdawał się mówić: — Rób pan jak mu się podoba. — Męczyński, który się był powstrzymał w pochodzie, ruszył się znowu i zbliżył ku gankowi. Wszedł na wschodki. Stary sługa ze swego miejsca się nie ruszył. Dobył z sakiewki trzy srebrne nowiuteńkie talary i nic nie mówiąc, captando benevolentiam wcisnąć je chciał w rękę staruszka, który dłoń cofnął, usta wydął i parę kroków w tył się poruszył, głową dając znać, iż podarku nie przyjmie.
— Przecież cię nie przekupuję — zawołał Teodor — pana twego cioteczny jestem, sam on mi się chwalił, żeście goli, jak tureccy święci, nie grzech ci się czemś przysłużyć.
— Pewnie — zamruczał stary — gdyby nie chodziło o to, paneczku, abym mojego pana zdradził i pomógł do wyszukania go, ale z tego nie będzie nic.
— Wiesz, żeś śmieszny, mój poczciwcze — odparł Męczyński — czyż to ja Krzysiowi źle życzę? czycham, czy dybię na niego? Jeśli się chcę widzieć z nim, przecie chyba dla jego dobra; mam interes ważny, od którego może szczęście jego zależy.
— A kiedy on i tak szczęśliwy! — rzekł stary. — Co komu do tego?
— Ślicznieście obaj szczęśliwi! — zaśmiał się Teodor — nie ma co mówić. Opływacie tu we wszystko: pałac przepyszny, kuchnia doskonała.
— A kiedy nam więcej nie trzeba! to co? — zapytał stary, i odwrócił się trąc łysinę. — Kara Boża z tymi opiekunami, którzy nas teraz obsiedli.
Trochę ostre wyrażenie starego, rozśmieszyło tylko pana Teodora.
— Tłómaczyć ci się nie będę — rzekł — ale jeśli pana swojego kochasz, a mnie wierzysz, powinieneś mi pomódz, bym go wyszukał.
— Dlaczegóż ja mam panu wierzyć? — ofuknął coraz się więcej niecierpliwiąc stary — dlaczego?
Męczyński śmiał się do rozpuku.
— Oryginały obaj! — zawołał.
Zdawało się, że rady nie ma już żadnej; przybyły po ganku chodzić począł, gdy świśnięcie przenikliwe, ostre, dało się słyszeć z blizkiego lasu. Powtórzyło się z równą siłą parę razy. Stary ucha nadstawił i zdawał się już ani widzieć gościa.
— Cóż mu się stało? co to jest! — krzyknął — niedawno wyszedł i już się oznajmuje, że powraca.
Odwrócił się do Teodora.
Trzeba panu wiedzieć, że ja tu w las, nie daleko po grzyby i poziomki dla niego chodzę, nie naszukałby się za mną, więc gdy ma powracać to tak świszczę, a świstałka przeraźliwa, że ją pół mili usłyszeć i poznać można.
— Widzisz stary, los jest rozumniejszy od ciebie.
Nie było na to odpowiedzi, poznać mógł po twarzy sługi pan Męczyński, że gdyby sposób znalazł przyzwoity, wybiegłby pewnie panu oznajmić o niebezpieczeństwie, które go w domu czekało; lecz snać nie wiedział, z której strony wróci pan Krzysztof. Stał więc markotny.
Pan Teodor tryumfował, przysiadł się na murku od ganku i cygaro przysposabiał. Stary Hermes posłyszawszy świstanie, wstał, wyprężył się, uszy nastawił i także zdawał się oczekiwać przybycia.
Chwila upłynęła w milczeniu.
Po niejakim czasie, gdy już z cygara zapalonego dymek się w górę niebieski unosił, u bramy spostrzegł pan Teodor idącego powoli pana Krzysztofa, który się strzelbą podpierał i kulał na nogę.
Pobóg zobaczył równocześnie oczekującego, stanął, jakby chciał zawrócić, widać było po nim zniecierpliwienie, lecz Teodor głośno go powitał i krzyknął:
— Nie wywiniesz mi się. Chodź! Nie dzicz się, nie zjem cię, mamy z sobą do pomówienia.
Wezwaniu temu zadość czyniąc, choć słówka nie odpowiedziawszy, Krzysztof się posunął zwolna ku swej pustce. Po chodzie widać było, że nogę miał okaleczoną. Sługa postrzegłszy to, pobiegł co rychlej ku niemu. Zszedł i pan Teodor.
— Co ci to jest?
— Nic, nogę przebiłem nieostrożnie stąpiwszy, dlategom do domu powrócić musiał i temu winieneś, że się z sobą widzimy — rzekł Krzysztof.
— Wolałbym to być winnym sercu twojemu, niżeli nodze — odparł pół ironicznie Męczyński i podał mu rękę, chcąc pomódz do wnijścia na górę, lecz zasępiony pan Krzysztof nie przyjął jej, wskazał przed sobą drogę bratu i powlókł się za nim zaciąwszy usta.
Sługa tuż szedł, drzwi pootwierał, znaleźli się na górze. Na chwilę poszedł pan Krzysztof nogę opatrzeć, co niedługo trwało i powrócił wkrótce w jednym pantoflu, do pierwszej izby.
Na twarzy jego nietajone malowało się zniecierpliwienie; poznał je i pan Teodor, szedł widocznie zbyć się co najrychlej natręta. Usiadł w krześle, nałożył fajeczkę, spojrzał na Męczyńskiego i począł:
— Sądzę, że cię nie wymyślony pozór, ale jakaś istotna tu sprowadziła potrzeba; boć ciekawość już zaspokojona. Radbym wiedzieć o co idzie?
Odetchnął mocno.
— Przyznam ci się — mówił dalej — że ostatnia twoja bytność i przyniesione przez ciebie wspomnienia, wcale mi przyjemnemi nie były. Wzburzyło się we mnie wszystko, wystąpiły niedogasłe zarzewia głupiej przeszłości. Nierozumiem ludzi, którzy z zimną krwią bawią się cudzą męczarnią.
— W istocie, takiej zabawki i jabym nie rozumiał — odezwał się Męczyński — byłaby głupią i okrutną. Jesteś dziwak, ale ci dobrze z twem dziwactwem, albo przynajmniej znośnie, dlaczegożbym miał chcieć cię nawracać, nie wiedząc czy cię potrafię szczęśliwym uczynić? Widzisz więc, Krzysiu, żem chyba ani tak zły, ani tak nierozsądny, jak myślisz.
— Zatem... do rzeczy! — przerwał chmurno pan Krzysztof.
Męczyński wstał, przeszedł się, namyślił i stanąwszy naprzeciw brata, począł:
— Byłem w Zamostowie kilka razy; Wanda mi się podoba, jest-to dla mnie jakby stworzona na osłodzenie reszty mojego życia kobieta; chcę się z nią ożenić, uczynię co jest w ludzkiej mocy, aby się jej podobać, aby jej rękę pozyskać; otwarcie ci to oznajmuję.
— Po cóż u kaduka oznajmujesz mi to! — wybuchnął pan Krzysztof — po co? Kto ci broni czynić co ci się podoba. Idź, jedź, staraj się, kochaj, żeń; co mnie do tego!
Z tak gwałtownym wyrazem powiedział te słowa Pobóg, iż Męczyński chwilę stał zmięszany.
— Słuchaj-że — odezwał się — z tego gniewu wnieść łatwo, że się w niej jeszcze kochasz. Ludzie mi mówią i składają dowody, że ona o tobie nietylko pamięta, ale że prawdopodobnie kocha cię jeszcze. Widzisz, żem człowiek uczciwy, mówię to przeciwko własnym interesom, chcę twojego szczęścia. Idź! zobacz ją, zbliż się, ja ci ustąpię.
Oczy pana Krzysztofa złowrogim jakimś palące się blaskiem wlepione były w Męczyńskiego, uderzył pięścią w stół, i rozśmiał się dzikim przymuszonym śmiechem.
— Szatanie! kusicielu! szaleńcze! stary dzieciaku! — krzyknął — idź precz ode mnie! idź! to są głupie domysły i fałsze. Młodość się nie wraca i miłość nie wraca; mnie o grobie myśleć nie o małżeństwie; stanie przed ołtarzem, ale chyba trumna moja. Dajcie mi pokój! nie dręczcie mnie — wołał podnosząc głos — co wam do mnie? Nie jestem dzieckiem, nie potrzebuję opieki, nie chcę rady; dosyć tego, na miłość Boga! dosyć tego!
— Ale nie gniewaj-że się! nie gniewaj! — odpowiedział pan Teodor — zkąd ta passya cię bierze? jeśli nie z niedogasłych żarów, jak sam przyznajesz. Kochasz ją więc, a niechcesz jej.
Krzysztof oburącz chwycił się za głowę i milczał uparcie. Gwałt sobie zadawał widocznie. Nagle wstał, podniósłszy oczy, które poczęły błądzić po izbie.
— Spiknęliście się na mnie — zawołał. — Słuchaj Teodorze, kochałem cię jak brata, więcej niż tego rodzonego, którego za nieboszczyka uważam; nie godzi się, abyś mnie za to wystawiał na męczarnie. Pierwszą twą bytność odbolałem srodze, chodziłem po niej jak szalony. Uczucia i namiętności gwałtowne dała mi natura, walczyć musiałem z niemi, aby je pokonać. Stłumiłem, — zasklepiły się rany, wy pod pozorem przywiązania przychodzicie je rozdzierać. Jestem stary, szczęścia sobą nie przyniosę nikomu i nikt mi go na ziemi dać nie jest w stanie. Młodość poniosła z sobą złudzenia, sny i marzenia. Niezużyta jej gorączka została mi na lata stare, ale co po niej, gdy nie ma służyć już komu. Wiem, że to co dla was wygląda owocem, jest popiołem; że to co wam wygląda złotem, jest szychem; że to co dla was nieśmiertelnością, jest znikomą chwilą. Życia na nowo rozpoczynać nie chcę. Trupem między żywych nie wejdę. Wasz świat.
— Aleś mi to wszystko mówił pierwszym razem — przerwał Teodor — ja ci więc powiem także: dosyć! Odpędzasz mnie, pójdę i niewrócę więcej. Człowiekowi szczęścia narzucić niepodobna.
To mówiąc, Męczyński wziął za kapelusz.
— Nie gniewaj się... i... bywaj zdrów.
Kilka kroków postąpił wtył, Krzysztof ochłonął był nieco i poszedł ku niemu.
— I ty się nie gniewaj na mnie — rzekł cicho — wstydzę się mojego uniesienia. Siadaj, spocznij.
Męczyński usiadł widocznie uradowany.
— Wiem, że mi źle nie życzysz — dodał gospodarz — ale, wy... wy... ty... nie wychodziłeś ze społeczeństwa, nie zakosztowałeś ciszy, nie pożegnałeś się ze światem. Wnijdź w położenie moje.
— W dziwactwo chyba — dodał Teodor — tego inaczej nazwać nie można. Jesteś w istocie młodym i gorączkowym nad wyraz wszelki. Ja ten ogień posiałem po gościńcach, nie ma go już we mnie i... doprawdy ci go zazdroszczę. Na twojem miejscu, wiesz cobym zrobił?
— Naprzykład? — spytał Krzysztof.
— Oto pojechałbym z panem Teodorem do Zamostowa w odwiedziny, zobaczyć najprzód jakie uczynię wrażenie, potem jakiego doznam. Masz zupełną słuszność, że nieśmiertelnego na świecie szczęścia nie ma, ale znikome musimy chwytać, aby go skosztować! Dlaczegóż nie sięgnąć po nie? czemu nie spróbować.
Milczący pan Krzysztof chodził podśpiewując coś po pokoju, Teodorowi się zdawało, że słowa jego czyniły pewne wrażenie, ciągnął więc dalej.
— Nie godzi się gardzić i resztką żywota, że się go zmarnowało wiele, nie jest-to przyczyną, ażeby wyrzekać się pozostałego. Jesteś w sile wieku i zachowałeś serce gorące.
Krzysztof się rozśmiał.
— A! tak! — rzekł ironicznie — w człowieku umiera najprzód co w nim jest dobrego, tak jak z wiekiem ściera się najprzód wdzięk z twarzy, pozostają olbrzymiejące brodawki i przerosłe wady. Miła jest taka dojrzałość! Z usposobieniem jak moje, z humorem, stanąć do Holbejnowskiego tańca śmierci, bardzo dobrze, ale do menueta z piękną panią...
Rękami strzepnął gwałtownie, pan Teodor śmiał się, w mowie pana Krzysztofa zaszła już widoczna zmiana na lepsze, nie rozpaczał więc, że go, jeśli nie nawróci od razu, to przynajmniej przysposobi ku temu.
— Krzysiu! — zawołał — kradliśmy z tobą razem wiśnie z ogrodu, truskawki na inspektach, lataliśmy za wiejskiemi dziewczętami, nasza przyjaźń stara jak my, czemubyśmy dziś z sobą tak szczerzy być nie mieli, jak niegdyś? Nie odziewaj się żadną szatą pustelniczą, żadnym płaszczem dziurawym hiszpańskiego granda, bądź dla mnie jednego Krzysiem... proszę cię.
— Chcesz rzeczy niepodobnej — westchnął gospodarz — ja nim nawet sam dla siebie być nie mogę. Ów Krzyś roztopił się gdzieś, rozwiał, zniknął, nie poznaję samego siebie; nie ma mnie we mnie. Com kochał, dziś mi obojętne, czem się brzydziłem, to drogie.
— I niepotrzebnej deklamacyi nauczyłeś się rozmawiając z ludźmi, tylko się bawiąc z bibułą — dodał Teodor. — Jam zimniejszy, ostudzę ciebie Krzysiu, jedź ze mną, zaklinam cię, jedź ze mną. Raz, tylko raz pokaż się w Zamostowie, spokojniejszy będę w sumieniu.
Uśmiechnął się pan Krzysztof.
— Jeśli Wanda jest taką, jaką ją sobie wyobrażam, choć wiem, że zmienić się wielce musiała od tej, którą znałem i pamiętam, na sumieniu możesz być spokojnym, bo nigdy nie pójdzie za ciebie.
— Dlaczego? — spytał nieco[1] Teodor.
— Dlatego, żeś ty nadto człowiekiem... dla niej zbyt zimną istotą. Masz zmysły młodzieńcze, a zdaje ci się, że masz serce, masz może nawet uczucie, ale ono pełza po ziemi.
— Dziękuję — rzekł Teodor nieco urażony. — W istocie, od tych sfer, do których ty Ikarowemi skrzydłami dobijać się chciałeś, spadłeś i połamałeś sobie nietylko żebra, ale klepki w głowie; ja nigdy lecieć nie miałem najmniejszej ochoty. Dla mnie ideałem była... elegancya, przyzwoitość, atłasy i koronki, a pod niemi marmurowe kształty i uśmiech szczerze zalotny. Na starość ideał stał się poważniejszy, lecz jak nie wierzyłem w anioły i heroiny, tak dziś też nadziei spotkania się z niemi wyrzekam.
Trochę się nadąsał pan Teodor, ale to przeszło prędko.
— Powiedziałeś mi prawie impertynencyą —  rzekł w końcu. — Zdaje się więc, żeśmy się pokwitowali z sobą, piękne za nadobne.
Krzysztof rękę wyciągnął, ujął dłoń Teodora i jakiś czas ją trzymał w swej dłoni, twarz jego, jakby pod wrażeniem wewnętrznej walki zmieniła się i spoważniała.
— Nie potrafisz — rzekł — ani tego rozumieć ani ocenić, ani mi uwierzyć. Uczynię dla ciebie tę ofiarę, największą, jaką w życiu dla kogokolwiek bądź zrobiłem; tak, pojadę z tobą do Zamostowa, stanę przed nią zmieniony, stary, zdziczały, wstręt obudzający, ze wszystkiemi wadami memi, z szyderstwem w ustach i niewiarą. Pojadę z tobą, Wanda spojrzy na mnie... i pójdzie za ciebie. Coś przecie potrzeba uczynić dla przyjaciela młodości, któremu się dobrze życzy! — Uśmiechnął się smutnie. — Mam się męczyć myślami i wspomnieniami, które przyszedłeś rozbudzić we mnie, będę się męczył mniej może gdy ją zobaczę i... zostanę przyjęty jak zasługuję, powtarzam, trup, który bez paszportu na świat powraca.
Jakkolwiek może przygotowanym był Teodor do tego, iż Krzysztofa nakłoni do opuszczenia choćby chwilowego tej pustki w której się zagrzebał, z podziwieniem nietajonem usłyszał to nagłe postanowienie, prawie z niedowierzaniem.
— Tak, to rzecz postanowiona — odezwał się żywo Krzysztof, wlepiając w niego oczy — teraz gdybyś ty chciał, nic mnie od tego odstręczyć nie może, jadę, powinienem. Niech się to raz skończy i rozwiąże. Możesz-że wymagać więcej?
Pan Teodor rzucił mu się na szyję.
— Krzysiu! tak! bardzo dobrze, jedź ze mną, lecz na miłość Boga, nie z tem usposobieniem, nie z tem szyderstwem na ustach.
— Na ustach mogę to tylko mieć, co będę miał w sercu — zawołał gospodarz — nauczyła mnie samotność jednego: kłamać nie umiem. Mówisz, że deklamuję? może to być; słowo, którego używałem mało, stało się dla mnie świętem, płynie mi z serca. Gdybym chciał, to go ani powstrzymać, ani skrzywić nie potrafię. Z góry więc powiedzieć ci nie mogę, ani jakim będę, ani co usta moje poruszy: uczucie, czy szyderstwo.
Teodor znalazł się nagle w położeniu człowieka, który dopraszał się czegoś usilnie bez nadziei otrzymania, a nagle zdobywszy to czego pragnął, nie wie co ma począć ze zdobyczą.
— Ha! wiec jedziemy! — rzekł — jedziemy! Kiedyż? jak?
— Natychmiast — odpowiedział pan Krzysztof — nosić się z tą myślą wyjazdu nie umiałbym, ona by mnie spaliła. Słowo się rzekło... jedziemy.
— Do mnie najprzód — dodał Teodor. — Nim staniemy w Zieleniewszczyznie, czas na odwiedziny przyzwoity minie. Nocujesz u mnie, jutro jesteśmy w Zamostowie. Czy każesz się spytać wprzódy o pozwolenie?
— Po co? — rzekł brwi marszcząc Krzysztof — dlaczego? Nie może mi być wzbronionym wstęp do jej domu. Opowiemy się u drzwi, nie zechce mnie przyjąć? tem lepiej; przyjmie...
Cichym szeptem dokończył spuszczając głowę.
Można sobie wyobrazić przerażenie starego sługi, gdy go zawoławszy, pan Krzysztof kazał tłómoczek pakować.
Niedowierzając swym uszom stał długo biedny stary, patrząc panu w oczy i naostatku zapytał:
— A ja?...
— Zostaniesz w domu, bo i ja jutro się tu powrócić spodziewam. Jadę do pana Teodora.
Jakiś czas postawszy jeszcze, jakby oczekiwał na odwołanie nieprawdopodobnego rozkazu, stary się poruszył mrucząc. Tysiące trudności stawało na przeszkodzie spełnienia woli pana; o tłómoku od lat kilkunastu nieużywanym nie miał wyobrażenia stary sługa, nie wiedział co do niego wpakować. Świąteczna garderoba pustelnika była fantastyczną i więcéj do lasu niż na pokoje zastosowaną. Potrzeba więc było kilkakrotnie wywoływać pana Krzysztofa dla narady. Na wyjezdnem podano spartańskie śniadanie: flaszeczkę wódki z przywiązanym do niej na sznureczku korkiem, chleb i masło. W domu nie było nic innego. Głodny pan Teodor z rezygnacyą napił się i zjadł co podano, mając też na widoku, aby się tem Krzysiowi przypodobać, który chodził, jak noc posępny, chmurny i w miarę jak się chwila odjazdu zbliżała, niecierpliwszy coraz.
Konie pana Teodora stały pod górą zamkową, stary więc suknie w derkę dla niedostatku tłómoka, który szczury zjadły, zawiązane, zaniósł za panem do powozu. W milczeniu zeszli obaj po ścieżce. Teodor wskazał miejsce w powozie bratu, sam usiadł przy nim, pożegnali skinieniem głowy wkutego nad drogą starego sługę i ruszyli.
Pozostawszy sam, patrzał aż dopóki powóz nie zniknął mu z oczu, i rzekł w duchu: — Sądny dzień! Na nogę przebitą nie uważał, but wdział, jakby o niej zapomniał, głowa mu się zawróciła. Co teraz dalej będzie?
Tego nieumiejąc już rozwiązać, powlókł się nazad powoli. Stanął tylko u krzyża z cierniową koroną na dole i pomodlił się. Na sercu lżej mu się jakoś zrobiło, bo pana opiece Bożej polecił.
Teodor nieznacznie woźnicy zaleciwszy, aby koni nieoszczędzał, siedział już niemal całą drogę milczący. Sam się dziwował cudowi, który dokazał. Dobrze, czy źle uczynił, nie wiedział spełna; zdawało mu się jednak, że dopełnił obowiązku. Pan Krzysztof zrazu jechał nic nie widząc; jazda po długiem zasiedzeniu upajała go. Nie wychodząc za obręb swych lasów oddawna, nie widział tej okolicy, w której przeżył lata młode. Tu wiele na podziw rzeczy zostały nietkniętemi, jakby wczoraj je porzucił, inne zmieniły się do niepoznania. Mimowolnie pan Krzysztof dał się pochwycić wrażeniu. Kilka razy zapytał o coś, na co mu Teodor bez pomocy swych sług odpowiedzieć nie umiał, to znowu wykrzykiwał z podziwienia i wzdychał na widok ruin. Droga ta do Zieleniewszczyzny znacznie go uspokoiła. Gorączka, z jaką wyjechał z domu, ustała, zastępował ją innego rodzaju niepokój: męztwo słabło. Myśl o widzeniu Wandy niepokoiła go dziwnie i nierozczulała; gniew zastępowało rozrzewnienie, przeciw któremu sam się oburzał, a pokonać go nie mógł.
Gdy stanęli przed dworem, który pan Krzysztof świetnym jeszcze pamiętał, nie powstrzymał wykrzyknika:
— O mój Boże! cóż to za ruina.
— Niestety! masz słuszność! — odparł, wesołością pokrywając wstyd swój, Teodor. — Qui va à la chasse, perd sa place. I łowy mi się nie udały, i majątek podupadł.
Jak zwykle gdy Teodor do domu powracał, a powóz jego zdala poznał pan Zamorski, tak i teraz znalazł się usłużny dzierżawca na wysiadanem. Zdziwiła go niezmiernie nieznana mu postać pana Krzysztofa, w której się odludka domyślił. Przychodził z zaproszeniem od żony na herbatę i wieczerzę, ale mu wyrazy na ustach zamarły.
— Panowie się znać nie możecie, choć sąsiedzi blizcy — odezwał się Teodor — jest-to mój zacny a miły przyjaciel i dzierżawca pan Zamorski, a to... domyślisz się pan zapewne... mój cioteczny, pan Krzysztof Pobóg.
Pobóg się zdala, sucho, sztywnie i dumnie ukłonił.
Nastąpiło milczenie, Zamorski jednak nie stracił głowy i wracając do zwykłego swego tonu, odezwał się:
— A ja tu na mojego dziedzica dobrodzieja czekałem z herbatką. Czem chata bogata tem rada. Gdyby szanowny pan Pobóg, szlacheckiem ubóstwem hreczkosieja nie pogardził, bardzobym był szczęśliwy powitać go w progach naszego folwarku.
To mówiąc, skłonił się, spojrzał w oczy interpellowanemu, który stał wyprostowany, milczący, jakby nie do niego mówiono. Nie przewidywał wcale wyjeżdżając z domu, iż zmuszonym być może wstąpić jeszcze gdzieś więcej, niż do brata i do Zamostowa. Niewysłowienie przykre owładło nim uczucie.
— Darujesz mi pan — odezwał się w końcu — nie bywam nigdzie od wieków, odwykłem od ludzi, a nawykłem do lasu. Na nic się wam nie przydam, zostanę tu, niech pan Teodor idzie na herbatę, ja jej nie pijam, dziękuję.
— Ale to nie może być! to nie może być! — począł przyskakując ku niemu Zamorski — moja chata uboga żadnej panu nie uczyni subjekcyi. Myśmy ludzie prości; wreszcie będziesz pan zawsze jakby u brata, boć to wszystko jego, a ja i moja rodzina szczycimy się tylko, żeśmy jego wierni słudzy.
Krzysztof ręką się pochwycił za czoło, zawahał, wtem natrętny Zamorski śmiało go za rękę pochwycił.
— Nie puszczę pana dobrodzieja! Bóg widzi, musisz mi ten honor uczynić! zaszczycisz chatę naszą. Proszę, błagam.
Co począć było? Pan Teodor się uśmiechał, Krzysztof nie śmiał się opierać. Poszli więc ku folwarkowi, tąż samą drogą przez ogród, jak ostatnim razem. I, jak naówczas, w ogrodzie znowu spotkali bawiące się Lizę i Misię, które na widok nieznajomego, posępnej twarzy, dziwnie trochę ubranego mężczyzny, stanęły osłupiałe. Krzysztof także byłby się cofnął od białych sukienek, gdyby Zamorski nie uspokoił go zawczasu w swym szlacheckim języku wyrazistym, oznajmiając mu... że to były te... smarkate jego dziewczęta.
Gdy pierwszy popłoch przeminął, obie panny przyłączyły się do towarzystwa, Misia ze zwykłą sobie bojaźliwością, Liza wesoło i z mocy dobrej znajomości z dziedzicem, poufale go witając. Po chwili namysłu obie one nie pytając odgadły kto był ów nieznajomy, a że o nim dziwy słyszały, z niezmierną mu się ciekawością przypatrywały. Pan Krzysztof szedł milczący i zamyślony, z twarzy mu wyczytać było łatwo, jak był nierad z siebie i swego położenia. Cofnąć się bez dziwactwa i obrazy ludzi nie było podobna. Szedł więc jak na ścięcie.
W ganku nowa męczarnia: stała jakby naumyślnie pani Zamorska.
— Jejmość! — zawołał dzierżawca — wielki zaszczyt dziś niespodzianie dom nasz spotyka: gość, jakim się nikt w sąsiedztwie nie pochlubi, nie pogardził naszym ubogim dachem, — pan Krzysztof Pobóg.
Z rodzajem przestrachu rzuciła nań okiem gospodyni i weszli wreszcie do domu, gdzie, zabrawszy miejsce jak najmniej widoczne, pan Krzysztof mógł spocząć i odetchnąć.
Jakkolwiek Liza rada była może osobliwej figurze, o której obiecywała sobie opowiadać później znajomym, gość ten nie bardzo był jej na rękę, gdyż niedozwalał z równą jak zwykle poufałością zaczepiać Pana Teodora. Ostrożnie tylko oczkami na niego rzucała Liza i strzelała półgłośnemi słówkami. Surowe oblicze pana Krzysztofa wszystkich chłodem jakimś obwiało, obudzał strach dziwny; spoglądano nań zdala, z obawą, a po kilku próbach daremnych wciągnięcia w rozmowę, dano mu pokój, i dozwolono milczeć. Zmęczyli się wszyscy tym gościem, który równie zdawał się niemi znużony. Teodor widząc to musiał nawet skrócić pobyt u Zamorskich, gdyż litość w nim Pan Krzysztof obudzał. Pożegnali się wprędce i wyszli nazad do pustego dworu.
Liza nie mogąc mówić wiele, oczyma tego wieczora tak dokazywała, iż w końcu pan Teodor uległ urokowi tego wejrzenia i wyszedł rozmarzony mocniej niż kiedy.
— Siedziałeś ze spuszczonemi oczyma — odezwał się, gdy weszli w ogród i oddalili się od folwarku — nieuważałeś nawet pewnie pięknych panienek. Co to za wyśmienite dziewczęta! naiwne, proste, wieśniaczki! Prawdziwie, nie mogę się niemi nacieszyć! Porosło to u mnie na grzędzie, jak polne maki.
Krzysztof się uśmiechnął.
— A tak — rzekł — doskonałe porównanie, teraz są jak różowe kwiatki makowe, ale w nich już jak w makach zaród trucizny. Będzie z tego doskonałe opium na upojenie czyjeś.
— To są dzieci, naiwne istoty!
Rozśmiał się jeszcze głośniej pan Krzysztof.
— Szczególniej ta, która za wami, panie Teodorze, nieustannie oczyma wodziła.
— Za mną! co się dzieje!
— Tak jest — powtórzył Krzysztof. — Tyś ślepy. Zamorski ma na ustach swe ubóstwo i hreczkosiejstwo, panny udają skromne dziewczątka.
Teodor okrutnie się oburzył.
— Pessymistą jesteś! — zawołał — ja tych ludzi znam, co ty mi mówisz. W takiem usposobieniu jak twoje, w istocie nie pozostaje nic, tylko się zamknąć na puszczy.
— Ja też to uczyniłem — dodał Krzysztof spokojnie.
Rozmowa skończyła się na tem wprawdzie, ale Teodor oburzonym pozostał na brata, za dziwny sąd wydany o Zamorskich; nie mógł mu darować tego. Wolał już zmilczeć, aby nic więcej nie słyszeć.
Zamorscy ujęli go sobie już byli zupełnie, wierzył im, może oczy Lizy przyczyniały się też do nadania wdzięku domowi całemu, choć się sam do tego nie przyznawał przed sobą. Miał za złe Krzysztofowi, iż śmiał widzieć ich inaczej i niedoceniać tej wieśniaczej prostoty i dobroduszności.
Zaledwie powróciwszy do starego dworu, znużony, milczący gość poprosił gospodarza, aby mu dozwolił przejść do przygotowanego pokoju na spoczynek.
Pan Teodor zbyt był poruszony, aby mógł o śnie pomyśleć; zapalił cygaro, otworzył okno, a że noc była piękna majowa, oddychając powietrzem wonnem, głęboko się zadumał.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że brakuje tu jednego wyrazu, najprawdopodobniej przydawki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.