Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Joanna |
Rozdział | XXIV. Nieszczęście |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1875 |
Druk | S. Burzyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bogumił Wisłocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Raguet szedł spoglądając za siebie z ostrożnością, i starał się ze zwalisk wyprowadzić Wilhelma i jego przyjaciela.
— Szukacie dziewczyny, — rzekł ten szpieg czujny, — ale bezemnie jéj nigdy nie znajdziecie. Ileż mi za to dacie?
— Ileż chcesz, mój przyjacielu? — odpowiedział Wilhelm. — Nie oszukałeś nas poprzód, nie będziemy przeto z tobą się targować.
— Bardzo ładnie, paniczu! dajcież mi, dajcie! — rzekł Raguet podstawiając swój kapelusz.
Wilhelm wyjął garść pieniędzy, i rzucił mu ją do kapelusza, nie licząc w istocie.
— To dobrze idzie, noc nie bardzo zła dla mnie, — rzekł Raguet, — dzieci chodźcie za mną.
I poprowadził ich wzdłuż muru zewnętrznego starego zamczyska, aż w miejsce, gdzie się zatrzymał. Ziemia podwyższona upadkiem gruzów zamkowych, w tém miejscu była rozkopana i oczyszczona z kamieni jak gdyby przez to chciano było oddalić od ziemi to okno wązkie, kraty swojéj pozbawione, i oświécające wnętrze owéj izdebki w wieży, która Marsillatowi służyła za zwykłe mieszkanie. Odrzucono daléj gruz i kamienie, nakupione aż po piérwsze piętro prawie, a tym sposobem okno to było o cztérdzieści stóp blizko wysokie nad rodzajem rowu, któren tylko był przywróceniem dawnéj równi rowów zamkowych. Marsillat, przepędzając często nocy całe w tém mieszkaniu samotném, obwarował się téż w nim, jak mógł najlepiéj.
— Dokąd-że to nas prowadzisz? — zapytał Wilhelm, widząc Ragueta wskazującego mu końcem swojéj laski głąb rowu.
— Ona jest tutaj, — rzekł Raguet, mówiąc zawsze cicho, i ukrywając się za odłamem gruzu, aby go z okienka wieży widzieć nie można było. Potém podniósł swoją laskę, wskazał na okno, zakreślił nią znak spadnięcia z góry na dół, i dodał z okrutną obojętnością: — Małe tylko w tém jest nieszczęście, że ta dziewczyna nie żyje!.... Jednak idźcie ją zobaczyć.... Nie mógłbym na to przysiędz.... Widziałem ja dobrze, jak z okna leciała..... ale ja się zbliżyć nie chciałem.... nie jestem ja taki głupi!.... Gdyby cała ta sprawa do sądu oddaną została, to jeszcze winę na mnie zwalić gotowi.
I znikł jak piérwszą razą. Bał się Marsillata; ale ten, z progu swéj wieżyczki pilnując wyjścia Arthura i Wilhelma, szukał Joanny po łączce w tej chwili, i zacierał sobie ręce na myśl, że ją może w jakim kącie skuloną i drżącą znajdzie.
Arthur i Wilhelm byli już na dnie rowu. Z trwogą śmiertelną błąkali się w cieniu nadaremnie. Joanny tam nie było.
— Chwała bogu, — rzekł Arthur, — tą razą ten włóczęga nas oszukał.
— Niestety, nie, — odpowiedział Wilhelm, — gdyż oto płaszczyk Joanny! — i podniósł kaptur dziewczyny.
Wyszli nad brzég potoczka, idąc zabiegiem rowu i szukając ciągle, nie śmiejąc sobie jednak udzielić wzajemnie swych uwag okropnych.
Na dnie tego potoku płynie nić wody kryształowéj mrucząc między skałami. Źródło tryska z ziemi między wielkimi białymi głazami, i sączy daléj z szmérem do padania dészczu podobnym. Wilhelm pobiegł ku téj ławie kamieni, i wydał okrzyk radości, widząc wyraźnie kobiétę siedzącą nad brzegiem tego źródła. — Księżyc, uwolniwszy się od chmur, pełném światłem ją otaczał. Była to Joanna, nieruchoma, blada jak śmierć, z uśmiechem jednak na ustach i rękami założonemi, w postawie spokojnego zamyślenia. Finetka leżała u jéj nóg.
— Joanno! — zawołał Wilhelm, upadając na kolana przed nią, — jesteś zbawioną! Bogu najwyższemu dzięki!
— To nic, to nic, paniczu chrzestny, — rzekła Joanna pozwalając mu jéj ręce wziąć i ucałować. — Dzień dobry panie Arthur! Jużeście wrócili z podróży? Już mi lepiéj, dziękuję!
— Joasiu, Joasiu! z kądże przychodzisz? Gdzieżeś się ukrywała? Przecież nie spadłaś? — rzekł Wilhelm.
— Spadła? Tak, mnie się zdaje, żem spadła mocno.... To klacz pana Marsillata.... Nie.... nie pamiętam już paniczu chrzestny; spałam na ziemi niejaki czas, ale pies mię tak szarpał, że mnie obudził. A potém wstałam, i widać, żem się nie bardzo potłukła, bom mogła ujść kawał drogi. Ale jestem jak rozbita ze znużenia, i usiadłam tutaj, aby chwilkę odpocząć. Nie widzę mych krów więcéj. Klaudyja musiała je do stajni zagonić. Zapewnie to już czas wrócić do domu, mój paniczu chrzestny.
— Tak, do domu! kochana Joanno, moja droga Joanno, moja najdroższa siostro!
— Wasza siostra? Czy ona tu jest, ta kochana panna? Ja jéj nie widzę! Dalibóg, jestem całkiem zagłuszona, niewiém nawet, z kąd przychodzę.
— Wilhelmie, — rzekł Harley cicho, — nie pobudzaj ją bardzo do mówienia, wzruszenie by jej zaszkodzić mogło. Wyskoczyła z okna, to już rzecz pewna. — I obróciwszy się Arthur z drżeniem zmierzył wysokość tego okna, którą oddalenie jeszcze większą i okropniejszą robiło. — Co za wypadek! — rzekł, — i jaki cud bóg raczył dla nas uczynić! Spodziewam się, że to żadnych skutków szkodliwych za sobą niepociągnie. Ale widzisz, że głowę straciła. Sprobójmy z nią, czy będzie iść mogła, i nie zmuszajmy jéj do pozbierania za nadto prędko swéj pamięci. Przybywszy do Boussac, będzie najlepiéj, że jej krew puścić każemy.
— Idźmy! nieprawdaż paniczu chrzestny? — rzekła Joanna wstając bez trudności. — Coś mi tak jest, jak gdybym się tego miejsca tu bała, sama niewiém, dla czego? ale ja okolicy nie poznaję. Czy jesteśmy na łące koło zamku? Czyście nie widzieli ojca Raguet?
— Raguet! — rzekł Wilhelm, który sobie teraz przypomniał, gdzie napotkał tego włóczęgę. — Nie, Joasiu, tu nie ma Ragueta. Chodź, twoja kochana panna czeka na ciebie, aby ci powiedzieć dobra noc, nim się spać położy.
Joanna szła bez trudności, oparta na ramieniu Wilhelma, a Arthur, poszedłszy po konie, które był przywiązał do bramy zamku za swojém przybyciem, wziął ją do siebie na konia. Wyjechali na drogę do Boussac, trzymając się wzdłuż brzegu rzeczki Małéj-Creuse. Wilhelm poznał okolicę, oświéconą promieniem księżyca; lecz tylko stępem najwolniejszym jechali, gdyż Arthur się obawiał, aby wskutek tego wielkiego i okropnego wstrząśnienia przez spadnięcie nie wywołać u Joanny jakiego napadu gwałtownego zburzenia nerwów. Poczciwy Harley, rozczulony, smutny, i tkliwy, nieśmiał do niéj przemówić ani słowa, chyba pytając ją od czasu do czasu jak się ma?
— Dobrze się mam, — odpowiedziała nakoniec Joasia z zadziwieniem. — Dla czegóż mnie o to pytacie panie Harley? Nie jestem wcale chorą.
Joanna straciła pamięć owych wypadków. Zdawało się, że rozmyśla, a jednak czynność jéj myśli była tylko snem spokojnym i miłym. Noc się wypogodziła, a księżyc świecił jasno. Joanna słyszała jeszcze śpiéw świerszczyka i żaby zielonéj, podobnie jak wtedy, kiedy szła drogą do Tull. Ale tą razą była plecami obróconą do dzwonnicy swéj wioski rodzinnéj, dla tego na nią swéj uwagi zwrócić nie mogła. Wszystko jej w oczach pływało, wszystko się mieszało w jej pamięci i jej uczuciach: i owe czuwania na niwach Bourbonii, i marzenia poranne po rosie w koło zamku, i kózki jej w Ep-nell, i krowy w Boussac, i poczciwy ksiądz Alain, i kochana panna Maryja, i nawet matka Tula, która nie była umarłą w tém marzeniu jéj szczęśliwém, które śniła z otwartemi oczyma. Czasami pochyliła głowę swoją omdlewającą na ramie Arthura; a jéj wstydliwość bojaźliwa niespostrzegała się przytomności tego przyjaciela, którego wpływ przychylności tkliwéj i niewinnéj mimo jéj wiedzę nad nią się rozciągał.
Kiedy nasze trzy młode osoby do zamku Boussac przybyły, było już po północy. Dom cały już prawie całkiem był pusty. Klaudyja tylko sama niespokojna i przelękniona płakała w kącie jednym kuchni, a Kadeta nie było, aby konie odebrał. Na rozkaz pani Boussac, musiał siąść na konia, i szukać Wilhelma, którego nagły odjazd i długa niebytność największą niespokojność w zamku pobudziła.
— Mama pana czekała na drodze do Toull aż do dziesiątéj w nocy, — rzekła Klaudyja do młodego barona. — Nie dawno co wróciła, a panna Maryja jeszcze tam została z panią Charmois.
— Pójdę uspokoić pannę Maryją — rzekł Harley do Wilhelma, — a ty idź, i pociesz twoją matkę, i poleć Klaudyi, aby dobrze pielęgnowała Joannę. Przechodząc, poproszę lékarza, aby przyszedł ją zobaczyć.
— Lékarz jest jeszcze w zamku, — odpowiedziała Klaudyja. — Czyś chora moja Joasiu?
— To nic, — rzekła Joanna ściskając ją.
Pani Boussac burczała swego syna z łzami w oczach. Zupełnie przeciw zwyczajowi swojemu, Wilhelm przyjmował tkliwe wyrzuty matki trochę z wyniosłością i niecierpliwością. Utrzymywał, że nie wie, dla czego już od kilku dni cały świat chce w niego wmówić, iż jest słaby; zapewniał, że się ma bardzo dobrze, i że go chęć wzięła, jak się mu to często zdarzało, wyjść i przypatrzeć się wschodowi księżyca nad skałami krwawo-ofiernemi; że po drodze się zatrzymał, aby sobie pogawędzić z sir Arthurem, którego zdybał na drodze; że napotkali Joannę wracającą od swéj ciotki choréj z Toull; że swoją chrzestnicę wziął do siebie na konia, ale że miał to nieszczęście iż mu spadła; że nakoniec przybył stępem drogą dolną, aby nie zmęczyć bardzo biédnéj dziewczyny.
Cała ta powieść była w ten sposób bardziéj do prawdy podobna i w porządku rzeczy, jak prawda sama. Pani Boussac nie wątpiła wcale o prawdziwości tego wypadku; li tylko jedną uwagę zrobiła swojemu synowi, że to było rzeczą śmieszną i nieprzyzwoitą brać służącę do siebie na konia, gdyż to jest tylko zwyczajem ludzi niższego rzędu w tej okolicy, za nadto brzydkim, aby go naśladować. Lecz, że się zdawała być bardziéj czułą na tę nieprzyzwoitość, jak na upadnięcie samo Joanny, Wilhelm oburzony odpowiedział jej z niejaką goryczą, że Joanna była jego równą ze wszech względów, i że go bardzo dziwi ta różnica, którą ustanowić się starają w przesądach świata między ludźmi. Pani Boussac zauważyła, że się z pod jéj powagi wyłamuje; burczała go, płakała, i nie mogła go do tego doprowadzić, aby do końca wysłuchał jéj kazania.
— Kochana mamo, — rzekł, — coś innego bardziéj mię niepokoi; a to przypadek, któren dotknął moją siostrę mleczną, twoją chrzestnicę, tę przyjaciółkę i dziecko domu, któréj nigdy uważać nie mogę za służącą, ani się téż jako z taką obchodzić po tych wszystkich troskliwych staraniach, z któremi mnie pielęgnowała podczas mojéj długiéj choroby. Pozwolisz kochana mamo, że pójdę dowiedzieć się, jak się ma, i że do jutra zostawię sprzéczkę o wyższości, godności, i wspaniałości méj osoby. Prawda, żem bardzo źle zrobił, biorąc Joannę do siebie na konia, a to dla tego, żem nieszczęściem tak był niezręcznym, iż jej spaść dałem. I to jest, wyznać muszę, jedyna wina, któréj szczérze żałuję.
W kilka chwil potém, pani Boussac, Wilhelm, Maryja, Arthur i lékarz otaczali Joannę, którą Maryja do swego pokoiku wzięła, a którą ta niespokojność ich mocno dziwiła. I lékarz sam dziwił się nad tém nie mało. Joanna nie przypominała sobie dobrze, z kąd spadła, i wmawiając w siebie, że to, co słyszała o swoim spadnięciu było prawdą rzeczywistą, zachowała jednak wyraźną pamięć tego, że padła na nogi na ziemię świéżo rozkopaną, potém na kolana, i że tak pozostała jakby śpiąca przez przeciąg czasu, którego oznaczyć nie umiała.
— To nic nie będzie, tylko odurzenie, — rzekł lékarz, — zadziwienie, i bojaźń może. Nic ją wyraźnie nie boli, a zatém nic się jej stać nie musiało. Niema się przeto obawiać niczego.
— Mój panie, — rzekł sir Arthur biorąc go na stronę, — ten upadek jest bardziéj niebezpieczny, niż sobie go Joanna przypomnieć może. Kiedy się koń przestraszył, jechaliśmy właśnie nad brzegiem drogi do Toull, w miejscu bardzo przepaścistym. Joanna spadła blizko trzydzieści stóp na dół; prawda, że na trawnik, ale więcéj może jak ćwierć godziny leżała omdlała, i od tego czasu, nie jest dobrze przytomna. Zaledwie wie, gdzie jest, i co się z nią dzieje.
— Jeżeli tak, to całkiem co innego, — rzekł lékarz, — i puszczę jej krew natychmiast. Porażenia świeczki pacierzowéj, rozdarcia błon sercowych, i poruszenia mózgu w podobnych przypadkach zawsze się bardzo obawiać potrzeba.
Po upuszczeniu krwi rumieńce pomału na lica Joanny powróciły, i w krótce zasnęła na łóżku, które jej Maryja koło swojego zaścielić kazała. Niespokojna o swoją drogą pasterkę, jak ją nazywała, nie chciała jéj opuścić ani na chwilę. Sir Arthur, silniejszy jak Wilhelm, u którego zawsze po gwałtownych wzruszeniach następowało wielkie osłabienie, niemyślał nawet o położeniu się spać. Baczny na najmniejszy szelest, często bardzo na palcach wychodził do sieni, i nieuspokoił się dotąd, dopokąd ze świtaniem nie zobaczył Joanny, wychodzącéj z świéżością na licach z pokoiku swéj panienki, aby odetchnąć powietrzem czystém pól. Joanna sądziła, że i on zaledwie co wstał dopiéro, i upierając się w tej wierze, że jest żonaty, nie czując do niego żadnéj nieufności, podała mu z szczérą otwartością rękę, i dziękowała mu za wszystko co dla niéj uczynił.
— Czyliż sobie wszystko przypominasz? — zapytał ją.
— Tak, panie; dziś rano wszystko sobie przypominam. Ale to nic nie znaczy, trzeba zostać przy tém, jakeście wczoraj powiedzieli. To wszystkiemu zapobiega i pana Marsillat od nieprzyjemności uchroni.
— Joasiu, czyliż przebaczasz temu nędznikowi?
— Bóg przykazuje wszystkiém przebaczyć; a potém z pana Marsillat nie jest zły człowiek. Chciał sobie tylko głupi żart trochę ze mnie zrobić. Wiécie sami, że z niego chłopiec, co ma brzydkie zwyczaje. Chce tylko zawsze dziéwczęta ściskać i całować. Mnie się to nie podoba, i ręczę wam, żebym była w krótce z nim skończyła. Jestem mocniejsza jak on, i nigdy by mnie nie był pocałował. Ale jemu się podobało mnie zamknąć w swoim pokoju i tysiąc różnych rzeczy mi prawić, aby tylko przeszkodzić mojemu odejściu. Zdaje się, jak gdyby chciał mnie u siebie całą noc zatrzymać, aby potém ludzie źle o mnie mówili. Dla tego téż bardzo byłam rada, kiedym usłyszała wasz głos i chrzestnego panicza. Ale on się tak rzucał, jak gdyby was chciał zabić obudwóch. Wziął strzelbę i rzekł do mnie: „Jeżeli nie udasz, że dobrowolnie tu jesteś ze mną, to roztrzaskam głowę twojemu Anglikowi.“ Nie chciałam aby się jakie nieszczęście stać miało, gdyż on w tej chwili był jak szalony, a to, coście z po za drzwi do niego mówili, tak go gniewało, że mi wiele rzeczy nieprzyjemnych i groźnych nagadał. W tedy to, bojąc się z jednéj strony, ażeby w złości nie wystrzelił, a z drugiéj wstydu, gdybyście mnie u niego znaleźli, a ja bym się bronić nie mogła przeciwko temu, coby o mnie złego mówił, skłoniłam się do tego, abym przez okno wyskoczyła. Było właśnie tyle miejsca, żem się przecisnąć mogła. Prawdę mi powiedział, że okno było wysoko. Jużem raz chciała tamtędy wyskoczyć. On powiedział, że się zabiję. Ale wolałabym się była sama zabić, jak żeby mego chrzestnego panicza lub was zabić miano. A wreszcie, to wszystko było kłamstwem. On wam nie chciał nic złego uczynić, jestem tego pewna teraz, a okno jego nie było tak wysokie, bo się mi nic złego nie stało, i gdyby mię nie byli osłabili, puszczając mi krew, tobym się miała jak zwyczajnie. Ale cóż robić, jestem i tak bardzo rada, że się to już raz skończyło, i że w pole wyjść mogę. Byłam tak prosta, żem wierzyła we wszystkie głupstwa, które mi wczoraj prawiono. Widzę ja dobrze teraz, że mój panicz chrzestny i moja pani chrzestna zawsze dobrzy dla mnie, i że moja kochana panieneczka mię kocha zawsze. Tylko pani Charmois jedna mię nie lubi. A nie wiém dla czego, bom przecież i ją i jéj córkę, jakem mogła najlepiéj obsługiwała.
Sir Arthur chciał Joannę do tego pobudzić, aby mu opowiedziała to, co zaszło między nią i panią Charmois, ale byłby musiał to odgadnąć z odpowiedzi bojaźliwych i niedostatecznych młodéj dziewczyny, za nadto wstydliwéj, aby powtórzyć miała te wyrazy których la Charmoisse użyła, znieważając ją.
— Moja luba, — rzekła do pani Charmois pani Boussac pijąc z nią czekoladę na śniadanie w swojej sypialni, gdzie pani podprefektowa, będąc na dodatek jeszcze pieczeniarzem, przyszła ją zbudzić wcześnie, — nic ci się nie powiodło. Nie wiém wcale, coś wymyśliła powiedzieć wczoraj wieczór Wilhelmowi, ale twoja tajemnica nie musiała być bardzo rozsądna. Wilhelm jeszcze bardziéj jak poprzód w Joannie zakochany. Moje dzieci oboje zachwycili się szalenie i śmiésznie tą dziewczyną; wszak wiész, że Wilhelm przez całą noc za nią jak szalony uganiał. Zaledwie sobie karku nie skręciła, a to jeszcze powiększyło szaleństwo mego syna. Moja córka tak daleko się posuwa, że jej spać każe w swoim pokoju. Jeżeli się odważę zrobić jaką uwagę, te dzieci uniesione, niewiem nawet z jakiego powodu, gotowe wystąpić przeciwko mnie, a co gorsza jeszcze, przeciw całemu społeczeństwu. Zawsze mają tylko na języku cnoty i zasługi Joanny; ja jestem bardzo słaba kobiéta, i w istocie kocham tę dziewczynę. Nigdy o tém nie zapomnę, że ona wybawiła mi mojego syna. Kiedyś ją wczoraj wypędziła z domu, gniewałam się okropnie na ciebie, i nawet dzisiaj jeszcze, zdaje się mi, że się gniéwam trochę; boś wszystkim przykrość zrobiła, a niczemu nie zaradziła.
— Co robi Wilhelm dziś rano? — zapytała z wyrazem zwycięztwa spokojnego tłusta pod-prefektowa.
— Śpi.
— Dziewiąta z rana, a on jeszcze śpi? A téj nocy, czy spał?
— Bardzo dobrze, o ile mi Kadet powiedział, który na mój rozkaz bez jego wiedzy, całą noc przy nim przepędził.
— A zatém, — mówiła daléj pani Charmois, — jeźli śpi tak dobrze, więc jest wyléczony ze swéj miłości.
— Czy tak sądzisz?
— Daję ci na to moje słowo honoru, powiedziałam mu wczoraj coś czarodziejskiego. Że pobiegł za Joanną, to rzecz bardzo prosta; że się z nią obchodził, jak ze swoją równą, to tak być musiało. On chce aby ją lubiono i szanowano, tego się téż spodziewałam. Ale on nie jest już więcéj zakochanym, i ożeni się z Elwirą, kiedy sami zechcemy.
— Nie rozumiém cię.
— Czyliż nie odgadujesz? muszę ci tedy pomóc. Mamka Wilhelma była służącą tu w domu przed twojém jeszcze zamęźciem. Była bardzo ładna, jak sobie przypominam, była może nawet i roztropną, ale to mnie wcale nie obchodzi, tyś była na nią zazdrosną po dwóch, czy trzech latach twojego zamęźcia; być może, iż niesłusznie.... Ale Joanna przecież mogła być córką twego męża, a zatém i siostrą Wilhelma.
— Wielki boże! też to bajki powiedziałaś mojemu synowi?
— Cóż to szkodzi?
— Ależ to jest nieprawda, to niedorzeczność! Pan Boussac był ciągle przy wojsku i nie widział Tuli przed narodzeniem Joanny.
— A mnie co to ma obchodzić? Któż Wilhelmowi będzie mógł dać takie wiadomości dokładnie? Jest on za nadto skromny i szlachetnego uczucia, aby się chciał dokładnie o tém wywiadywać. Nie powiedziałam mu tylko słówko, jedno pół-słówko, a on mię natychmiast odgadł.
— Wszak to potwarz rzucona na pamiątkę uczciwéj istoty?
— Uczciwość matki Tuli? wielka krzywda! Otóż jak widać i ty jesteś taka, jak twoje dzieci, moja kochana!
— Ależ ojca Wilhelma krzywdzisz, przypisując mu podobne przewinienie! Poniżasz go w oczach własnego syna.
— A to jakim sposobem? Czyliż to uczciwość mężczyzny od podobnych drobnostek zawisła? Gdybym była Joasię za twoją córkę udała, toby całkiem co innego było. Ale, w mojém przypuszczeniu, wszystko się cudownie godziło z położeniem Wilhelma. Ubrałam to wszystko w suknię poetyczną, użyłam wymowy. Przedmiot sam mi się nastręczał! Wilhelm zakochany w wieśniaczce.... I jego ojciec mógł nim być. Wilhelm powodujący się swej namiętności!.... i ojciec jego mógł to samo uczynić. Wypadek moralny z tego był następny, że z podobnych miłostek pochodzą dzieci biédne, które wychowane bywają w poddaństwie, rychléj czy późniéj w nędzę wpadają, i narażone są na poniżenie, upodlenie się, na spotkanie swych braci, i stanie się na koniec przedmiotem namiętności kazirodnych..... W tedy to Wilhelm zawołał: dziękuję ci, dziękuję moja pani! Dosyć tego będzie. Jestem uleczony; uczyniłaś mi wielką przysługę. Lecz niech moja matka o tém nigdy nic nie wie; niechaj wiary w niewinność mojego ojca nie traci. Biédny ojcze! jakim-że prawem mógłbym tobie naganiać, kiedy zaledwie że i ja sam... etc. etc. A teraz, kochana Zelio! zaśmiej-że się trochę, i powiedz mi jaką grzeczność!
Pani Boussac nie dała się długo prosić do śmiéchu, i w końcu podziwiać panią Charmois i dziękować jej zaczęła.
— Jeżeli cię pochwalam, — rzekła, — to tylko pod tym jedynym warunkiem, że mi przyrzeczesz w krótce Wilhelma wywieść z błędu, oświadczając mu, żeś się pomyliła co się dotycze jego mniemanego pokrewieństwa z Joanną.
— Dobrze, dobrze, — rzekła pani Charmois, — jak zostanie mężem Elwiry, a Joanna będzie bardzo daleko. Jeżeli zaś przeciwnie ją tutaj zatrzymasz, więc bądź na to przygotowaną, że Wilhelm zawsze się będzie uważał za jéj brata, i że, jak tego będzie potrzeba, dam na to dowody, i sprowadzę świadków.
— Djabła masz w ciele! — rzekła pani Boussac.
Wilhelm tymczasem, obudziwszy się, zadzwonił, i zażądał wiadomości o Joannie. Jego zadziwienie było bardzo wielkie, skoro się dowiedział, że pasie krowy, jak gdyby nic jej nie było. Pobiegł do siostry i następnie do niéj przemówił:
— Maryjo, trzeba koniecznie, aby marzenie szczęścia naszego przyjaciela na koniec się ziściło. Również i tego trzeba, aby los Joanny został podniesiony do wysokości jéj serca. Dotąd Harley był bojaźliwym, Joasia nieufną i niedowierzającą, a my Maryjo, my oboje słabemi. Czas teraz wyjść z naszéj obojętności; czas pracować otwarcie i czynnie, w celu zbliżenia te dwa serca do siebie, które na to stworzone, aby się rozumiały, i te dwie istoty, które, patrząc się na nie bez przesądu, jakby dla siebie są stworzone.
— Przerażasz mnie — odpowiedziała Maryja, — nierozumiém tego wcale, co tu wczoraj zaszło, gdyż przypadkiem, lubo z źródła pewnego się dowiedziałem, ze ciotka Joasi wcale nie jest chorą. Był to zatém pozór tylko, aby nas opuścić. Musiało się jej coś u nas niespodobać, i goryczą wielką jej serce przepełnić. Zdaje się mi, że to owe wieści o jéj małżeństwie, które mimo naszą wiedzę i wolę wszędzie krążyły, a które do niéj dójść i ją tym przedsięwzięciem natchnąć musiały, aby nas opuścić. Miałeś tyle mocy nad nią, żeś ją na powrót tutaj przyprowadził. Bodaj cię bóg za to błogosławił, gdyż czuję, że bez Joasi żyć bym nie mogła. Kocham ją Wilhelmie, kocham, jak gdyby naszą siostrą była! A jeżeli chcesz, to ci powiém, że, kiedy wczoraj wieczór na was z taką trwogą czekałam, tysiąc domysłów romantycznych przez głowę mi przeszło, tysiąc szalonych marzeń. Czybyś mi uwierzył, że mimowolnie myśl ta przyszła mi do głowy opuścić świat, wyprzysiądz się téj godności, która mi cięży, uciec w pustynię, ozuć trzewice drewniane, i z Joanną paść kozy po skałach w Ep-nell? Tak, miałam te marzenia przyjemne, i nie chciałabym na to przysiądz, żeby się nigdy nie ziściły, gdyby mi przyszło żyć daleko od mojej pięknéj pastérki, mojéj Joanny d’Arc, mojéj bohatérki wszelkich nieogłoszonych jeszcze poematów, które w mej piersi spoczywają od roku!
— Droga Maryniu! nieporównana marzycielko! — odrzekł młody baron, uśmiéchając się z rozczuleniem, — twoje marzenia spełnić się będą mogły bez zgorszenia, i bez boleści ze strony twojéj rodziny. Joanna pójdzie za sir Arthura, i będą żyć przy nas i z nami. Zakupią tutaj ziemie nieuprawne, które pomału użyźnią, a po których przez długi czas jeszcze będziesz się mogła błąkać z twoją ładną pastérką, śpiewając piosnki wiejskie, i przypatrując się biegającym koźlętom. Będziesz mogła nawet do woli nosić trzewice drewniane podczas dészczu, i uważać się za pastérkę. Aby to jednak nastąpić mogło, trzeba nam się spiesznie udać do Joanny, i wrócić jej tę ufność w nas, którąby mieć powinna. Trzeba, żeby się o tém przekonała, iż tu nie ma nikogo, co by ją chciał uwieść, i że człowiek zacny i godny z nią się chce ożenić. Nadewszystko potrzeba, aby swe krowy opuściła i wraz z nami trojga cały ten dzień w twoim pokoju przepędziła. Trzeba nakoniec, aby to małżeństwo dziwne, lubo szczęśliwe, dziś jeszcze stanowczo ułożone zostało, żeby sir Arthur mógł prosić o rękę Joanny naszą matkę, jéj matkę chrzestną, i właściwą opiekunkę.
— A więc idźmy! — rzekła Maryja, — serce mi bije, i boję się przebudzić ze snu tak przyjemnego!
Było by bardzo trudno opisać zadziwienie szczére Joanny, kiedy, usiadłszy w pokoju Maryi, między swoją panienką i swoim paniczem chrzestnym, który do niéj żywo przemawiał, zobaczyła sir Harleya, pochylonego i klęczącego prawie przed nią, i błagającego ją, aby mu swéj ręki nie odmówiła. Z wielką biédą podołano nakoniec zwyciężyć jéj nieufność skromną, i skutek kłamstw pani Charmois. Jednakowo, skoro Arthur jej dał swoje słowo uczciwości, że nigdy żonatym nie był, a jéj chrzestny panicz i jéj luba panienka za prawdziwość tego twierdzenia zaręczyli, ona się głęboko zamyśliła, złożyła ręce, pochyliła głowę, i nic nie odpowiedziała. Zdawało się, że ona nic nie słyszy, i tylko wewnętrznie boga prosi, aby ją oświecił i natchnął. Cera jéj się ożywiła, jéj serce trochę silniéj i szybciéj bić poczęło. Nigdy jeszcze tak ładną nie była; a Marsillat, który ją tak często z Galatheą porównywał, byłby w tej chwili powiedział, że iskra święta życia po piérwszy raz w nią wstąpiła.
Lecz ten blask nie trwał długo. Pomału cera Joanny tak pobladła, jak dniem przedtém, po jéj spadnięciu była. Oczy jéj nieruchome ogień swój utraciły, a na jéj ustach osiadł na powrót ów wyraz ostrożności i stałości, który jej był właściwy.
— No i cóż Joasiu, — rzekła Marynia potrząsając nią, jak gdyby ją z rozmyślania przebudzić chciała, — czyż nie chcesz być szczęśliwą?
— Moja droga panienko, — odpowiedziała Joanna, całując ją w rękę, — panna mi życzysz niby więcéj szczęścia, jak sobie samej, a ja was prawdę tyle kocham, jak moją nieboszczkę matkę. Pomyślże panna sama, czybym wam nie chciała zrobić przyjemności! A wy mój paniczu chrzestny, wy bardzo wiele czynicie, aby mi wynagrodzić te trochę przykrości, którąście mi sprawili, a o czém już ani pamiętam. Bądźcie pewni, że mam do was tyle ufności, co i do siostry waszéj. A co do w?as panie, — rzekła do sir Arthura, biorąc go za rękę serdecznie, — to widzę, że z was człowiek godny, zacny, i dobry chrześcijanin, i tyle czuję dla was przyjaźni, jak gdybyście Anglikiem nie byli. Nie myślcie zatém, ażebym coś przeciwko was miała. Ale jak się Joanną nazywam, i bóg jest dobrotliwy, choćbym nawet iść chciała za was, to mi nie jest wolno. Dla tego, nie gniewajcie się na mnie, i nie myślcie że dla przyjemności wam odmawiam; powiedziałabym nawet, że to jest zmartwieniem dla mnie, gdyby to grzéchem nie było, powiedzieć, że nie jesteśmy radzi dopełniając wolę boga.
— Joasiu, — rzekł Harley, — nie znam wprawdzie twoich powodów, ale sądzę, żem je odgadł. Rozmawiałem wczoraj przez cały dzień z proboszczem Alain; a chociaż on nie zdradził tajemnicy mu powierzonéj, jednak tyle się dorozumieć mogłem, że zostajesz pod wpływem religijnych wątpliwości. Nie uważam tego za wielkie niepodobieństwo, aby religija sama tych wątpliwości rozwiązać nie miała. Pozwól tedy, abym ci jutro przyprowadził księdza Alain, żeby z tobą pomówił, i jako sędzia najwyższy zawyrokował, czy mi dać możesz, lub odmówić musisz wszelką nadzieję.
— Bardzo będę rada, jeżeli księdza Alain zobaczę, — rzekła Joanna; — jest to ksiądz dobry, i człowiek sprawiedliwy; ale on zawsze jest tylko księdzem, i tego zmienić nie może, co się samemu bogu winno. Sprowadźcie go panie, jeźli sobie tego życzycie. Będę rozmawiała z nim, jak długo się wam podobać będzie. Ale nie myślcie wcale, aby to mię do małżeństwa nakłonić miało.
— Joasiu, spodziewam się, że się mylisz, — rzekła panna Boussac, — i że twój proboszcz zmieni twoje zdanie. Pobladłaś coś bardzo, moja luba pasterko, a ja się obawiam, czyli odmawiając, nie zadajesz gwałt twojemu sercu.
Joanna zarumieniła się bardzo słabo, ale potém jeszcze bardziej pobladła.
— Głowa mię trochę boli, — rzekła, — ja nie mogę zostać tak nieczynna, i w pokoju zamknięta. Widzicie sami, panie Harley, żeby to śmiészna pani ze mnie była! Pozwólcie panno, że sobie pójdę do mego zatrudnienia.