Juliusz Cezar (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1895)/Akt pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Juliusz Cezar
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom II
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Paszkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA
Jedna z ulic Rzymu.
FLAWIUSZ, MARULLUS i gromada obywateli.

Flawiasz. Precz stąd: do domów, do domów próżniaki!
Czy to dziś święto? Jakto, czy nie wiecie,
Że w dzień roboczy, bez znaku profesyi
Rzemieślnikowi włóczyć się nie wolno?
Jakiegoś Wasze rzemiosła?
Pierwszy obywatel. Ja, Panie? jam sobie cieśla.
Manillas. Gdzież masz skórzany fartuch i liniał?
Dla czegoś dzisiaj tak strojnie wystąpił?
A Wasze, jakież Waścine rzemiosło?

Drugi obywatel. Prawdę mówiąc, Panie, daleko mi być znakomitym majstrem. Jestem sobie po prostu, jak to mówią, partacz.

Marallus. Ale ja pytam o Waści rzemiosło,
Wprost odpowiadaj.

Drugi obywatel. Jestto rzemiosło, którem zdaje mi się, iż mogę się z spokojnem trudnić sumieniem. Łatam, Panie, skórę tym, co nie statkują.

Manillas. Jakie rzemiosło twoje, gburze, pytam:
Jakie rzemiosło?

Drugi obywatel. Proszę was, Panie, nie zaczynajcie ze mną tak z kopyta, bo na kopyto! mógłbym wam łatkę przypiąć.

Marullus. Mnie łatkę przypiąć! Co przez to rozumiesz,
Zuchwalcze?

Drugi obywatel. Nie chcecie łatki, Panie, no, to mógłbym wam dać przyszczepkę.

Marullus. To tedy z ciebie naprawiacz obuwia?

Drugi obywatel. Nieinaczej, Panie, z szydła tylko żyję. Nie mieszam się do interesów niczyich, nie wyłączając kobiecych, niczem innem jak szydłem. Słowem, Panie, jestem chirurgiem starych chodaków, jeżeli im wielkie niebezpieczeństwo grozi, robię im operacyę i mogę się pochlubić, że moja partanina służy niejednemu z owych wielkich panów, co na wołowej skórze chodzą.

Flawiusz. Ale dlaczegoś dziś nie przy warsztacie?
Dlaczego wodzisz po mieście tych ludzi?

Drugi obywatel. Dlatego, Panie, mówiąc między nami, żeby zdarli obuwie i żeby mi się tym sposobem dostała robota. Ale rzetelnie mówiąc, świątkujemy dziś, Panie, dlatego, żeby zobaczyć Cezara i cieszyć się jego tryumfem.

Marilllus. Cieszyć się? Z czego? Jakież on Rzymowi
Niesie podboje? Jakież shołdowane
Przez niego ludy spętanym orszakiem
Uwieńczyć mają koła jego wozu?
O, głąby! o! wy bałwany nieczułe,
Stokroć nieczulsze od nieczułych głazów!
O! twarde serca, okrutni Rzymianie,
Zapomnieliścież już o Pompejuszu?
Ileż to razy nie tak dawno jeszcze,
Wdzieraliście się na mury i domy,
Na wieże, okna, nawet na kominy,
Z dziećmi na ręku i tam siedzieliście
Całymi dniami, cierpliwie czekając,
Rychło Pompejusz, ów wielki Pompejusz
Przejeżdżać będzie przez ulice Rzymu.
A gdyście jego wóz ujrzeli zdala,
Nie wydaliścież jednocześnie wszyscy
Takich okrzyków, że aż Tyber zadrżał
W swoich łożyskach, słysząc powtórzenie
Odgłosów waszych nad brzegami swymi?

I wyżto dzisiaj przywdziewacie stroje?
I wyżto dzisiaj obchodzicie św ięto?
I wyżto kwiaty dziś posypujecie
Na drodze temu, który tryumfuje
Dlatego, że krew Pompejusza przelał?!
Precz stąd zmienniki!
Idźcie do domów, zegnijcie kolana,
Błagajcie bogów, błagajcie penatów
O odwrócenie klęsk, jakie podobna
Niewdzięczność musi pociągnąć za sobą.
Flawiusz. Odejdźcie, dobrzy ludziska, odejdźcie.
Dla naprawienia zaś waszego błędu,
Zgromadźcie rzeszę równych wam biedaków
U brzegów Tybru i dopóty lejcie
Łzy wasze w jego koryto, dopóki
Najniższy jego strumień nie podskoczy
Do najwyższego z okolicznych brzegów.

(Wychodzą obywatele).

Patrz, i najlichszy kruszec da się wzruszyć.
Świadomość winy krępuje im język.
Milcząc rozchodzą się. Idź ty tą stroną,
Ja tędy pójdę; pozdzieraj z posągów
Ozdoby, jeśli je na nich zobaczysz.
Marullus. Nie będzież to krok za śmiały?
Wszakże to Rzym dziś święci Luperkalia?
Flawiusz. Cóż z tego, wara trofeom Cezara
Wisieć na jakimbądź posągu. Przejdę
Do koła miasta, pospędzam gmin z ulic,
Ty zrób to samo, skoro tłum spostrzeżesz.
Rosnące pióra u skrzydeł Cezara
Trzeba oskubać, powściągnąć wzlot jego,
Inaczej mógłby wznieść się za wysoko
I nas obrócić w drżących poddańczuchów.

(Wychodzą obadwaj).

SCENA DRUGA.
Plac publiczny w Rzymie.
Procesyonalnie, z towarzyszeniem muzyki, wchodzą: CEZAR, ANTONIUSZ, w pogotowiu do gonitwy; KALPURNIA, PORCYA, DECYUSZ, CYCERO, BRUTUS, KASYUSZ i KASKA, za nimi wielki tłum ludu, wśród którego WIESZCZEK.

Cezar. Kalpurnio!
Kaska. Hola! milczcie, Cezar mówi.

(Muzyka ustaje).

Cezar. Kalpurnio!
Kalpurnia. Jestem, Panie.
Cezar. Stań na drodze
Antoniuszowi. gdy przebiegać będzie.
Gdzie jest Antoniusz?
Antoniusz. Cezarze, rozkazuj.
Cezar. Pamiętaj, biegnąc, dotknąć się Kalpurnii.
Starzy albowiem zapewniają ludzie,
Ze na niepłodnych niewiastach przestaje
Ciężyć przekleństwo, gdy się ich kto dotknie,
Świętą gonitwę odbywając.
Antoniusz. Będę
O tem pamiętał. Kiedy Cezar powie:
Zróbcie to, już to zostało spełnionem.
Cezar. Postąpmy dalej:
A nie pomińcie nic z zwykłych obrzędów.

(Muzyka).

Wieszczek. Cezarze!
Cezar. Kto mnie wzywa?
Kaska. Hola! uciszcie się, Cezar chce mówić.

(Muzyka ustaje).

Cezar. Kto się tam w ciżbie tej odezwał? Jakiś
Głos donośniejszy od muzyki wołał:
Cezarze! Cezar gotów go wysłuchać.
Wieszczek. Strzeż się dnia Idus w marcu.
Cezar. Któż to taki?
Brutus. To jakiś wieszczek daje ci przestrogę.
Cezar. Przywiedźcie go tu, niech ujrzę twarz jego.
Kaska. Bracie, wyjdź z tłumu, przystąp do Cezara.

Cezar. Cóżeś to wasze mi powiedział? powtórz.
Wieszczek. Strzeż się dnia Idus w marcu.
Cezar. To marzyciel.
Nie zatrzymujmy się. Naprzód, panowie.

(Odgłos trąb. Wszyscy wychodzą, prócz Brutusa i Kasyusza).

Kasyusz. Czy i ty pójdziesz przyjrzeć się gonitwie?
Brutus. Ja, nie.
Kasyusz. Proszę cię, pójdź.
Brutus. Nie mam humoru do zabaw; nie jestem
W usposobieniu takiem jak Antoniusz.
Nie zatrzymuję cię jednak, Kasyuszu;
Idź, jeśli masz chęć.
Kasyusz. Brutusie, już ja od pewnego czasu
Uważam ciebie: nie widzę w twych oczach
Owej życzliwej dobroci, do której
Zdawna przywykłem; zimno, obojętnie
Podajesz teraz dłoń przyjacielowi,
Który cię szczerze miłuje.
Brutus. Kasyuszu!
Nie wiń mnie; jeślim wzrok pokrywał chmurą,.
To nie dla czego innego, jak tylko
Dla utajenia wnętrznych niepokojów.
Miotany jestem od pewnego czasu
Rozmaitemi troskami, myślami,
Mojej jedynie głowie właściwemi,
Które rzucają może cień na moje
Postępowanie. Ale niech się na to
Nie żalą moi dobrzy przyjaciele.
(Do których rzędu pozwól mi i ciebie
Liczyć Kasyuszu); niech obojętności
Mojej za powód to jedynie dają,
Że biedny Brutus sam z sobą w niezgodzie,
Czule na drugich patrzeć zapomina.
Kasyusz. Skoro tak, błędniem więc sobie, Brutusie,
Tłómaczył stan twej duszy, i dla tego
Pierś ta przed tobą ukrywała dotąd
Ważne, wielkiego znaczenia pomysły.
Powiedz mi, proszę Brutusie, czy możesz
Ujrzeć twarz własną.

Brutus. Nie, Kasyuszu; oko
Nie może bowiem samo siebie widzieć,
Chyba w odbiciu.
Kasyusz. Prawda: to też wielu
Boleje nad tem, Brutusie, że nie masz
Takich zwierciadeł, któreby ci mogły
Stawić przed oczy twą ukrytą wartość,
Abyś ją ujrzał widomie. Słyszałem
Najszanowniejszych Rzymian, (z wyłączeniem
Nieśmiertelnego Cezara), mówiących
Wśród utyskiwań nad niedolą wieku:
„Gdyby szlachetny Brutus chciał się przejrzeć!“
Brutus. Na bogi, w jakież to niebezpieczeństwo
Chcesz mnie pociągnąć, Kasyuszu, żądając,
Ażebym w sobie szukał tego, czego
Znałeśćbym nie mógł?
Kasyusz. Słuchaj mnie, Brutusie:
Skoro uznajesz, że nie możesz siebie
Widzieć inaczej, jak tylko w odbiciu;
Ja, niby lustro, spróbuję ci odkryć
Tę twoją stronę, której jeszcze nie znasz.
Nie miej szczerości mojej w podejrzeniu,
Brutusie. Gdybym był gminnym pustakiem,
Gdybym, szafując przysięgą za bezcen,
Sprzedawał przyjaźń moją lada komu;
Gdybyś był świadom, że się komukolwiek
Przypochlebiałem, żem go czule ściskał,
A potem czernił za oczyma; gdybyś
Był świadom, że się z lada zbiegowiskiem
Łączę, dla podłych uczt i pohulanek:
Wtedybyś mógł mnie niebezpiecznym sądzić.

(Odłos trąb i okrzyki).

Brutus. Cóżto za okrzyk? Lękam się, czy tylko
Lud nie chce królem obwołać Cezara.
Kasyusz. Lękasz się tego? Byłżebyś więc temu
Przeciwny?
Brutus. Byłbym przeciwny, Kasyuszu,
Pomimo tego, że mu bardzo sprzyjam.
Ale dlaczego mnie tu zatrzymujesz
Tak długo? Cóżeś to miał mi powiedzieć?

Jeżeli idzie o dobro ogółu,
Staw mi przed oczy honor obok śmierci,
A pewnie kroku nie cofnę; bo niech mię
Bogowie skarżą, jeżeli nie bardziej
Miłuję honor, niż się śmierci lękam.
Kasyusz. Znam ja tę twoją cnotę, o, Brutusie!
Znam ją tak dobrze, jak rysy twej twarzy.
W istocie, honor jest osnową tego,
O czem ci mówić zamierzyłem. Nie wiem,
Jak tam kto sobie wyobraża życie,
Ale co do mnie, mniemam, że na jedno
Wychodzi nie żyć wcale, jak żyć w ciągłej
Obawie kogoś nam równego. Jam się
Urodził wolnym, tak samo jak Cezar;
Ty także: obu nas równie karmiono,
I oba, tak jak on, umiemy znosić
Zimowe chłody. Baz w dzień niepogodny,
Kiedy wzburzony Tyber wstrząsał brzegi,
Rzekł do mnie Cezar: „Miałżebyś, Kasyuszu,
Odwagę, rzucić się ze mną w te fale,
I płynąć razem do tamtego punktu?“
Ledwie to wyrzekł, ja nierozebrany
Skoczyłem w rzekę, wyzywając go, żeby
Zrobił toż samo; co on też uczynił.
Nurt ryknął, myśmy smagali go siłą
Naszych muskułów, roztrącali na bok,
Wstrzymywali go przekornemi pierśmi.
Aleśmy jeszcze nie dosięgli kresu,
Aliście Cezar zawołał: „Kasyuszu,
Ratuj mię, tonę!“ Jak niegdyś Eneasz,
Nasz wielki pradziad, na barkach z pożaru
Troi starego wyniósł Anchizesa,
Tak i ja wtedy nawpół omdlałego
Cezara z Tybru wyniosłem. I tento
Człowiek jest dzisiaj bożyszczem, a Kasyusz
Nędznem stworzeniem, pokornie się musi
Chylić do ziemi, kiedy Cezar ledwie
Głową mu kiwnie z niechcenia. Kiedyśmy
Byli w Hiszpanii, miał on zimną febrę,
I uważałem, jak drżał, ile razy

Przyszedł paroksyzm. Tak, to bóstwo drżało;
Z tchórzliwych jego lic uciekła farba,
Wzrok jego stracił blask, ten sam wzrok, który
Trwogą świat teraz krępuje. Słyszałem
Jego jęk, i te usta, które dzisiaj
Każą Rzymianom na czatach mieć słuchy
I mowy jego do ksiąg zapisywać,
Wołały: „Daj mi wody, Kasyuszu“,
Jak chora dziewka. O! bogi, słupieję,
Kiedy pomyślę, że tak kruchy człowiek
Może wybiegać nad majestat świata
I palmę dzierzyć sam jeden.

(Okrzyki. Odgłos trąb).

Brutus. Znów jednogłośne okrzyki!
Pewnie ten poklask jest oznaką jakichś
Nowych honorów, którymi Cezara
Lud obsypuje.
Kasyusz. Tak, mój przyjacielu;
Rozkraczył on się na tym ciasnym świecie
Jak kolos, a my, maluczcy jak mrówki,
Przechodzić musim między olbrzymiemi
Jego nogami i zerkać, ażali
Gdzieś w kącie sobie nie upatrzym grobu.
Przecież czasami, kochany Brutusie,
Ludzie panami są swoich przeznaczeń;
Jeżeli nisko spadamy, częstokroć
Nie jest to wina gwiazd, ale nas samych.
Brutus i Cezar! czemże tu jest Cezar?
Czemuż to imię ma twoje zacierać?
Napisz je razem: twoje niemniej piękne;
Wyrzecz je razem: twoje równie zabrzmi;
Zważ je: nie będzie pewnie twoje lżejszem;
Użyj obudwu do zaklęć: a Brutus
Wywoła duchów tak dobrze, jak Cezar.

(Okrzyki).

Jeszcze ten okrzyk! W imię wszystkich bogów,
Jakiemiż to się pokarmami żywi
Ten nasz potężny Cezar, że tak wyrósł?
Hańba ci, wieku! Ezymie, wysechł w tobie

Zdrój krwi szlachetnej!... W jakimż to okresie
Ubiegłych czasów, od daty potopu,
Jeden mąż tylko sławą świat napełniał?
Kiedyż to kto mógł powiedzieć o Rzymie,
Że jego mury, te rozległe mury,
Jednego tylko męża w sobie mieszczą?
Dziś Rzym jest Rzymem, taż sama w nim przestrzeń,
Ale w nim tylko jeden mąż. —
Opowiadali nam ojcowie nasi,
Że żył przed laty jakiś Brutus, który
Byłby był raczej ścierpiał w Rzymie panem
Dyabła, niż króla.
Brutus. O! ja nie wątpię, że mi szczerze sprzyjasz.
Pojmuję trochę to, coś mi nasunął.
Co o tem wszystkiem myślę, później powiem.
Teraz zaś proszę cię w imię przyjaźni,
Nie chciej mię badać. To, coś mi powiedział,
Rozważę; tego, co mi jeszcze powiesz,
Wysłucham, i mam nadzieję, że wkrótce
Znajdę sposobną chwilę do bliższego
Rozmówienia się w tak ważnej materyi.
Tymczasem przestań na tem, przyjacielu:
Że Brutus prędzej by wieśniakiem został,
Niżby uchodzić chciał za syna Rzymu
Pod tak twardymi warunkami, jakie
Zdaje się na nas wkładać czas obecny.
Kasyusz. Przestaję na tem i cieszę się z tego,
Że słabe słowa moje wywołały
Z piersi Brutusa choć tyle zapału.
(Cezar wraca z orszakiem swoim).
Brutus. Już po igrzyskach i Cezar powraca,
Kasyusz. Kiedy nas będą mijać, uchwyć Kaskę
Za krawędź szaty, jeżeli dziś zaszło
Co ciekawego, on nam to opowie
Oryginalnym swoim stylem.
Brutus. Dobrze, Kasyuszu, ale patrz, czy widzisz,
Jak się płomieni na czole Cezara
To zdradzające gniew znamię, a orszak
Jego wygląda jak stukana gawiedź.
Kalpurnia blada, a Cycero błyska

Tym samym wzrokiem łasicy ognistym,
Jakiśmy nieraz u niego widzieli
Na Kapitolu, gdy senatorowie
Oponowali mu się w czasie obrad.
Kasyusz. Kaska nam powie, co to wszystko znaczy.
Cezar. Antoniuszu!
Antoniusz. Cezarze!
Cezar. Otocz mię ludźmi poszytymi w ciało,
Którym się świeca policzki i którzy
W nocy sypiają. Ten Kasyusz wygląda
Chudo i głodno, snać, za wiele myśli,
Z takimi ludźmi niebezpiecznie.
Antoniusz. Oddal obawę, Cezarze, ten człowiek
Nie może się zwać niebezpiecznym, jestto
Szlachetny, dobrze myślący Rzymianin.
Cezar. Szkoda, że nie jest cokolwiek otylszy,
Ale ja się go nie obawiam, chociaż,
Gdyby me imię szło w parze z obawą,
Nie ma człowieka, któryby mnie bardziej
Mógł niepokoić, niż ten suchy Kasyusz.
On wiele czyta, wiele obserwuje,
Wdaje się w rozbiór spraw ludzkich, nie lubi
Igrzysk, do których ty, mój Antoniuszu,
Taki masz pociąg, nie lubi muzyki,
Rzadko się śmieje, a gdy się rozśmieje,
To tak jak gdyby sam z siebie chciał szydzić,
Jakby się z siebie samego naśmiewał,
Że go coś w świecie zdołało rozśmieszyć.
Ludzie takiego charakteru nigdy
Nie patrzą chętnie na wyższych od siebie,
Stąd też są oni wielce niebezpieczni.
Mówię ci o tem jak o rzeczy, której
Baćby się można, nie której się boję,
Boć nie przestałem być jeszcze Cezarem.
Pójdź tu na prawo, bo to ucho głuche,
I szczerze powiedz mi, co o nim myślisz.

(Cezar z orszakiem wychodzi, Kaska pozostaje).

Kaska. Pociągnąłeś mnie za płaszcz, czy masz mi co do powiedzenia?
Brutus. Nie inaczej; Kasko, powiedz nam, co się to stało, że Cezar tak ponuro — wygląda?
Kaska. Albożeście to z nim nie byli? Jakto? nie byliście?
Brutus. Gdybym z nim był, nie pytałbym Kaski, co się stało.
Kaska. Cóż się miało stać? Ofiarowano mu koronę, a on ją płazem ręki odepchnął: ot tak. Co widząc lud, dalejże wrzeszczeć.
Brutus. Cóż znaczył ów drugi okrzyk?
Kaska. To, co i pierwszy.
Brutus. Ale ten okrzyk trzy razy się powtórzył, — cóż spowodowało ostatni?
Kaska. To samo, co i pierwszy.
Brutus. Więc mu po trzykroć ofiarowano koronę?
Kaska. A jakże, i on ją po trzykroć odepchnął, jednakże za każdym razem łagodniej, a za każdem jej odepchnięciem, szanowni moi sąsiedzi huknęli z całego gardła.
Brutus. Któż mu koronę podawał?

Kaska. Któżby? Antoniusz.

Brutus. Opowiedz nam to, Kaśko, dokładnie.
Kaska. Dam się obwiesić, jeśli dokładnie opowiedzieć to potrafię; było to istotne dzieciństwo. Nie natężałem uwagi. Widziałem, że mu Marek Antoniusz podał koronę, to jest właściwie nie koronę, tylko pewien rodzaj tego, co królowie noszą na głowie; a on ją odepchnął, jak powiedziałem: chociaż, o ile mogę sądzić, nie byłby jej zatrzymał niechętnie. Po niejakim czasie podał mu ją znowu Antoniusz i on ją znowu odepchnął; chociaż, o ile mogę sądzić, nie bez odrazy przyszło mu od niej odjąć palce. Nareszcie podał mu ją Antoniusz po raz trzeci i on ją po raz trzeci odepchnął; a za każdem takowem jego postąpieniem motłoch wyć zaczął, klaskać w popękane dłonie, rzucać do góry obszarpane czapki, przyczem wyzionął taką dozę nieprzyjemnego oddechu z radości, że Cezar nie przyjął korony, iż Cezarowi musiało się mdło zrobić, bo zemdlał i padł na ziemię. Co się mnie tyczy, nie śmiałem się roześmiać, bom się bał usta otworzyć i wciągnąć w siebie zepsute, powietrze.
Kasyusz. Zwolna, zwolna, mówisz więc, że Cezar zemdlał?
Kaska. Padł na środku rynku; pianą mu się usta pokryły i głos mu się zatamował w piersiach.
Brutus. Nie ma w tem nic nadzwyczajnego; on choruje na padaczkę.
Kasyusz. Nie on to na nią choruję; ale, ty i ja i nasz poczciwy Kaska.
Kaska. Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć; wiem tylko tyle, że Cezar padł na ziemię, że ta hołota poklaskiwała mu lub sykała na niego w miarę, jak się jej podobał lub niepodobał; tak jak to robi komedyantom na teatrze. Jeżeli to nieprawda, to nie chcę się zwać poczciwym człowiekiem.
Brutus. Cóż powiedział, przyszedłszy do siebie?
Kaska. Jeszcze przed swoim upadkiem, widząc radość pospólstwa, z powodu, że nie przyjął korony, obnażył szyję, na znak, że gotów ją sobie dać urżnąć. Gdybym był prostym, rzemieślnikiem i nie był go wtedy wziął za słowo, to niechby mnie była z tymi szubrawcami ziemia pochłonęła. Potoczył się więc i upadł. Powróciwszy do zmysłów, rzekł: że jeżeli coś niestosownego zrobił lub powiedział, prosi szanowne publicum, aby to było na karb jego słabości policzone. Trzy czy cztery baby, wpodle mnie stojące, wykrzyknęły: „Niestety, poczciwa dusza!“ i przebaczyły mu z całego serca. Ale tego nie trzeba brać tak ściśle, bo choćby im był Cezar kazał matki zarżnąć, nie byłyby były mniej czułe.
Brutus. I dlatego to Cezar miał minę tak posępną?
Kaska. Zdaje się, iż dla tego.
Kasyusz. Nic-że Cycero nie powiedział?
Kaska. I owszem, mówił po grecku.
Kasyusz. Cóż mówił?
Kaska. Ba! i bardzo! Gdybym wam to powtórzył, nigdybym wam już w oczy nie mógł spojrzeć; ale ci, co go zrozumieli, śmieli się między sobą i potrząsali głowami. Co do mnie, było dla mnie po grecku. Mogę wam jeszcze więcej nowin udzielić: Marullus i Flawiusz zostali na odosobnienie skazani za zdzieranie ozdób z posągów Cezara. Bądźcie zdrowi. Było tam jeszcze więcej dzieciństw, ale mi wywietrzały z pamięci.
Kasyusz. Przyjdziesz-li do mnie na wieczerzę, Kasko?
Kasko. Nie, jużem zamówiony gdzieindziej.
Kasyusz. To może jutro na obiad?
Kaska. Zgoda, jeżeli żyw będę; twoja chęć dobra i obiad twój wart jedzenia.
Kasyusz. Będę cię oczekiwał.
Kaska. Możesz. Bądźcie zdrowi obadwa.

(Odchodzi).

Brutus. Jakże ten człowiek ociężał na duchu!
Kiedyśmy razem chodzili do szkoły,
Byłto chłop dziarski.
Kasyusz. Jest on i dziś takim.
Ilekroć razy przychodzi m u spełnić
Jaki czyn piękny i śmiały, i tylko
Na pozór takim tępym się wydaje.
Jego rubaszność jest jak sos zaprawą
Jego dowcipu i żołądki ludzkie
Sposobi z lepszym apetytem trawić
Jego wyrazy.
Brutus. Być może. A teraz,
Żegnam cię. Jutro, jeśli wola twoja,
Przyjdę do ciebie na dłuższą rozmowę;
Albo jeżeli wolisz, sam przyjdź do mnie,
Będę na ciebie czekał.
Kasyusz. Dobrze, przyjdę;
Tymczasem pomnij o świecie.

(Wychodzi Brutus).

Wiedziałem
O tem, Brutusie, że szlachetnie myślisz,
Ale uważam, że twój grunt szacowny
Zmienić się może pod obcą uprawą.
Dlatego dobrze to, kiedy szlachetnie
Myślący ludzie zawsze się podobnych

Siebie trzymają: bo któż ma sam w sobie
Dosyć rękojmi, że się nie da uwieść?
Cezar coś na mnie krzywo patrzy, ale
Kocha Brutusa; gdybym był Brutusem
A ten Kasyuszem, mnieby nie polubił.
Tej nocy wrzucę mu przez okno listy
Odmiennej ręki, jakoby przez różnych
Obywateli pisane; a listów
Tych treścią będą wysokie nadzieje,
Jakie Rzym w jego pokłada imieniu;
Przyczem nieznacznie napomkniętym będzie
O Cezarowem pięciu się do władzy.
Niechże się potem to bożyszcze krzepko
Trzyma na nogach, bo albo usuniem
Jego piedestał, albo sami runiem.

(Wychodzi).
SCENA TRZECIA.
Inna ulica w Rzymie.
Grzmoty i błyskawice. Z przeciwnych stron wchodzą KASKA z dobytym mieczem i CYCERO.

Cycero. Cóżto za burza? Dobry wieczór, Kasko;
Odprowadziłeś Cezara do domu?
Dlaczegoś taki zdyszany i z miną
Tak przerażoną?
Kaska. Możnaż być spokojnym,
Gdy cała ziemia, by wątła machina,
Chwieje się w swoich posadach?
O! Cyceronie, widziałem ja burze
Takie, że wicher zdąsany
Sękate dęby wyrywał; widziałem
Dumny ocean wzdymający fale,
Wściekający się i plujący pianą
W twarz groźnym chmurom; ale nigdy dotąd,
Po tę noc, nigdy nie przyszło mi jeszcze
Być pośród dżdżąeej ogniem nawałnicy.
Albo w niebiosach jest domowa wojna,
Albo bogowie nie mogąc już ścierpieć
Nadużyć świata, zsyłają zniszczenie.

Cycero. Cóżeś to widział tak osobliwego?
Kaska. Niewolnik jeden, znany ci z widzenia,
Wzniósł lewą rękę, która zapłonęła,
Gdyby dwadzieścia złączonych pochodni,
I mimo tego żaru pozostała
Nieuszkodzoną. Potem, (jeszczem dotąd
Nie schował miecza), gdym Kapitol mijał,
Zaszedł mi drogę lew i wlepił we mnie
Wzrok gorejący, i nie zaczepiwszy,
Zuchwale przeszedł koło mnie. A owdzie
Zbiegło się jakie sto kobiet, okropnie
Z trwogi pobladłych, które zapewniały
I przysięgały, że widziały orszak
Ludzi w płomieniach, szybko tam i nazad
Przechadzających się pośrodkiem ulic.
A wczoraj w samo południe ptak nocny
Usiadł na rynku i huczał i kwilił.
Niech mi nie mówi nikt, że takie dziwy,
Tak jednocześnie się pojawiające.
W porządku rzeczy są, w zgodzie z naturą,
Jam przekonany, że to są złowróżbne
Znaki dla kraju, w którym się trafiają.
Cycero. w dziwnych żyjemy czasach, ani słowa;
Lecz nieraz ludzie uważają rzeczy
Wedle pozoru ich, nie wedle wątku.
Czy jutro Cezar przyjdzie na Kapitol?
Kaska. Przyjdzie, bo kazał się Antoniuszowi
Uprzedzić o tem, że będzie tam jutro.
Cycero. Dobranoc zatem, Kasko; w taką porę
Nie bardzo chce się używać przechadzki.
Kaska. Dobranoc wzajem, Cyceronie.

(Wychodzi Cycero).
(Wchodzi Brutus).

Kasyusz. Kto tu?
Kaska. Rzymianin.
Kasyusz. Kaśka, sądząc z głosu.
Kaska. Dobry
Masz słuch, Kasyuszu. Co to za noc dzisiaj!
Kasyusz. Wcale rozkoszna dla poczciwych ludzi.

Kaska. Któż kiedy widział tak gniewne niebiosa?
Kasyusz. Ci, co widzieli ziemię przepełnioną
Tak wielką masą zdrożności. Co do mnie,
Chodziłem sobie po ulicach szydząc
Z gróźb atmosfery; i tak, jak mnie widzisz,
Z rozpiętą szatą nadstawiałem łono
Strzałom piorunów. A kiedy zębato
Błękitny rozbłysk zdawał się otwierać
Pierś firmamentu, jam mu się umyślnie
Za cel w centrownym kierunku podawał.
Kaska. Dlaczegoś, bracie, tak doświadczał niebios?
Ludzi udziałem jest drżeć, gdy bogowie
Za pośrednictwem tych strasznych heroldów
Raczą nam swoją, potęgę obwieszczać.
Kasyusz. Za flegmatyczny jesteś, Kasko; nie masz
Tej iskry życia, która znamionuje
Rzymian, albo ją w sobie zaniedbujesz.
Lica twe blade, wzrok twój osłupiały,
Ulegasz trwodze i z zdumieniem patrzysz
Na niepojętą niecierpliw ość niebios.
Lecz gdybyś wejrzał w prawdziwą przyczynę
Tych zjawisk, gdybyś się chciał zastanowić
Nad rzeczywistem znaczeniem tych wszystkich
Ogniów, tych lotnych widm, ptaków i zwierząt,
Odstępujących od zwykłej swej normy;
Gdybyś pomyślał, dlaczego dziś starcy.
Dzieciństwa robią, a dzieci rachują;
Dlaczego wszystko dziś wychodzi jakoś
Z karbów porządku natury i bierze
Postać potworną: poznałbyś zaiste,
Ze fenomena te sprowadza niebo.
Jako narzędzia trwogi i przestrogi,
Uprzedzające o jakichś ogólnych,
Potwornych zmianach. Mógłbym ja ci teraz,
Kasko, wymienić nazwisko człowieka,
Do tej okropnej nocy podobnego,
Który grzmi, błyska, otwiera grobowce
I ryczy jak ów lew na Kapitolu,
Człowieka, który osobiście nie jest
Silniejszy od nas obudwóch, lecz który

Nad miarę wzmógł się i stał się nam groźnym,
Tak właśnie, jako te nocne straszydła.
Kaska. To Cezar, o nim myślałeś, Kasyuszu?
Kasyusz. Kto bądź, to jedno, bo Rzymianie tylko
Z rysów i z członków są podobni teraz
Do swoich przodków. Duchy ojców naszych
Wymarły, został nam tylko duch matek.
Jarzmo gniotące nas i obojętność,
Z jaką je znosim, pokazuje, żeśmy
Niewieściuchami.
Kaska. Słyszałem, że jutro
Senat ma królem obwołać Cezara,
Wolno mu będzie używać korony,
Gdzie tylko zechce, na morzu i lądzie,
Prócz tu, w Italii.
Kasyusz. Wiem ja, jaki wtedy
Użytek zrobię z tego puginału,
Kasyusz uwolni od więzów Kasyusza.
W tym punkcie dają nieśmiertelni słabym
Wigor, a karzą niemocą tyranów.
Niczem kamienne wieże, niczem wały
Z kutego spiżu, niczem lochy, niczem
Żelazne pęta, nie wstrzymają one
Potęgi ducha, rwącej się na wolność.
Życiu, któremu szranki tego świata
Już się sprzykrzyły, nie brak nigdy środków
Do wydobycia się z nich raz na zawsze.
Ponieważ to wiem, niechże wszyscy wiedzą,
Że skoro zechcę, mogę zrzucić z siebie
Tę część niewoli, któraby się mogła
Stać mym udziałem.
Kaska. I ja, i tak samo
Każdy niewolnik ma zawsze w swym ręku
Moc otrząśnienia się z więzów.
Kasyusz. Skądże to, proszę, Cezarowi przyszło
Chcieć być tyranem? Biedny człowiek! Wiem ja,
Żeby mu ani się śniło być wilkiem,
Gdyby nie wiedział, że Rzymianie owce,
Ni lwem, gdybyśmy nie byli sarnami.
Od wątłej słomy zaczyna, kto szybko

Wielki chce ogień rozniecić. I cóżto,
Czyto Bzym śmiecie, wiór albo łach jaki,
Aby miał żagwią być do oświecenia
Tak nikczemnego jestestwa jak Cezar?
Ale dokądże boleść mnie unosi?
Może ja mówię do służalca, który
Smakuje w więzach. Wiem, że w takim razie
Zmuszony będę zdać z słów moich sprawę,
Lecz mniejsza o to, jestem uzbrojony
I obojętne mi niebezpieczeństwa.
Kaśka. Mówisz do Kaski, do człowieka, który
Nie jest bezczelnym szczekaczem. Daj rękę,
Domyśl o środkach zaradzenia złemu,
A ja tą nogą tak postąpię naprzód,
Jak ten, co robi krok podwójny.
Kasyusz. Zgoda,
Układ zrobiony. Wiedz-że teraz, Kasko,
Żem już nakłonił kilku najszlachetniej
Myślących Bzymian do przyjęcia ze mną
Udziału w pewnem chlubnie hazardownem
I nader płodnem w skutki przedsięwzięciu.
Czekają oni na mnie o tej dobie
W Pompejuszowym portyku,
Ta noc, pod której zasłoną nie spotkasz
Żywego ducha, ta walka żywiołów
Sprzyja nam, bo jest tak, jako nasz zamiar,
Krwawą, palącą i przerażającą.

(Wchodzi Cynna).

Kaska. Cicho! ktoś ku nam spiesznym zdąża krokiem.
Kasyusz. To Cynna, jeden z naszych towarzyszów,
Znam go po, chodzie. Cynno, gdzie tak spiesznie?
Cynna. Szukam cię. Któż to jest? Metellus Cymber?
Kasyusz. Nie Cymber, Kaśka, świeżo zwerbowany
Przyjaciel. Cynno, czy na mnie czekają?
Cynna. Cieszę się z tego. Cóżto za noc! kilku
Z naszych widziało szczególne zjawiska.
Kasyusz. Cynno, czy na mnie czekają?
Cynna. Czekają.
O! gdybyś także potrafił, Kasyuszu,
Na naszą stronę Brutusa przyciągnąć!

Kasyusz. Bądź pod tym względem spokojny. Tymczasem,
Kochany Cynno, staraj się niezwłocznie
Złożyć to pismo na krześle pretorskiem,
Tak, aby Brutus je znalazł. To drugie
Wrzuć mu przez okno, a to trzecie przylep
Ponad statuą starego Brutusa.
Co uczyniwszy, jak można najprędzej,
Wróć do portyku Pompejuszowskiego,
Już ja tam będę. Czy jest tam Treboniusz
I Decyusz Brutus?
Cynna. Są wszyscy zebrani,
Oprócz Metella Cymbra, który poszedł
Szukać cię w domu. Spieszę bez odwłoki
I sprawię wszystko tak, jakeś mi zlecił.
Kasyusz. A pomnij wrócić w miejsce umówione.

(Wychodzi Cynna).

Pójdź, Kasko, zanim jutrzenka mrok spędzi,
Musimy jeszcze odwiedzić Brutusa.
Trzy jego części do nas już należą,
Beszta ulegnie przy pierwszej rozmowie.
Kaska. Wysoko stoi on w opinii ludu
I uczestnictwo jego jak alchemia
Zamieni w cnotę to, coby w nas mogło
Wydać się niecnem.
Kasyusz. Dobrze oceniłeś
Prawdziwą jego wartość i powody,
Które go czynią nam potrzebnym. Idźmy,
Bo już minęła północ, a przededniem
Musim go zbudzić i mieć jego słowo.

(Wychodzą).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.