Juliusz Cezar (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1895)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Juliusz Cezar
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom II
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Paszkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JULIUSZ CEZAR.
Przekład
JÓZEFA PASZKOWSKIEGO.

OSOBY.

JULIUSZ CEZAR.

OKTAWIUSZ CEZAR   Tryumwirowie po śmierci
Juliusza Cezara.
MAREK ANTONIUSZ
MAREK EMILIUSZ LEPIDUS
CYCERO   Senatorowie.
POPILIUSZ LENA
PUBLIUSZ
MAREK BRUTUS   Sprzysiężeni przeciw
  Juliuszowi Cezarowi.
KASYUSZ
KASKA
TREBONIUSZ
LIGARYUSZ
DECYUSZ BRUTUS
METELLUS CYMBER
CYNNA
FLAWIUSZ   Trybunowie.
MARULLUS

ARTEMIDORUS, sofista z Kuidos.
WIESZCZEK.
CYNNA, poeta.
DRUGI POETA.
LUCYNIUSZ, TYTYNIU8Z, MESSALA, młodszy KATO, WOLUMNIUSZ, przyjaciele Brutusa i Kasyusza.
WARRO, KLITUS, KLAUDYUSZ, STRATO, LUCYUSZ, DARDANIUSZ, słudzy Brutusa.
PINDAR, sługa Kasyusza.
KALPURNIA, małżonka Juliusza Cezara.
PORCYA, małżonka Brutusa.

Senatorowie, obywatele, straże i inne osoby.
Scena odbywa się przez większą część sztuki w Rzymie, następnie w Sardes i pod Filippami.

AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA
Jedna z ulic Rzymu.
FLAWIUSZ, MARULLUS i gromada obywateli.

Flawiasz. Precz stąd: do domów, do domów próżniaki!
Czy to dziś święto? Jakto, czy nie wiecie,
Że w dzień roboczy, bez znaku profesyi
Rzemieślnikowi włóczyć się nie wolno?
Jakiegoś Wasze rzemiosła?
Pierwszy obywatel. Ja, Panie? jam sobie cieśla.
Manillas. Gdzież masz skórzany fartuch i liniał?
Dla czegoś dzisiaj tak strojnie wystąpił?
A Wasze, jakież Waścine rzemiosło?

Drugi obywatel. Prawdę mówiąc, Panie, daleko mi być znakomitym majstrem. Jestem sobie po prostu, jak to mówią, partacz.

Marallus. Ale ja pytam o Waści rzemiosło,
Wprost odpowiadaj.

Drugi obywatel. Jestto rzemiosło, którem zdaje mi się, iż mogę się z spokojnem trudnić sumieniem. Łatam, Panie, skórę tym, co nie statkują.

Manillas. Jakie rzemiosło twoje, gburze, pytam:
Jakie rzemiosło?

Drugi obywatel. Proszę was, Panie, nie zaczynajcie ze mną tak z kopyta, bo na kopyto! mógłbym wam łatkę przypiąć.

Marullus. Mnie łatkę przypiąć! Co przez to rozumiesz,
Zuchwalcze?

Drugi obywatel. Nie chcecie łatki, Panie, no, to mógłbym wam dać przyszczepkę.

Marullus. To tedy z ciebie naprawiacz obuwia?

Drugi obywatel. Nieinaczej, Panie, z szydła tylko żyję. Nie mieszam się do interesów niczyich, nie wyłączając kobiecych, niczem innem jak szydłem. Słowem, Panie, jestem chirurgiem starych chodaków, jeżeli im wielkie niebezpieczeństwo grozi, robię im operacyę i mogę się pochlubić, że moja partanina służy niejednemu z owych wielkich panów, co na wołowej skórze chodzą.

Flawiusz. Ale dlaczegoś dziś nie przy warsztacie?
Dlaczego wodzisz po mieście tych ludzi?

Drugi obywatel. Dlatego, Panie, mówiąc między nami, żeby zdarli obuwie i żeby mi się tym sposobem dostała robota. Ale rzetelnie mówiąc, świątkujemy dziś, Panie, dlatego, żeby zobaczyć Cezara i cieszyć się jego tryumfem.

Marilllus. Cieszyć się? Z czego? Jakież on Rzymowi
Niesie podboje? Jakież shołdowane
Przez niego ludy spętanym orszakiem
Uwieńczyć mają koła jego wozu?
O, głąby! o! wy bałwany nieczułe,
Stokroć nieczulsze od nieczułych głazów!
O! twarde serca, okrutni Rzymianie,
Zapomnieliścież już o Pompejuszu?
Ileż to razy nie tak dawno jeszcze,
Wdzieraliście się na mury i domy,
Na wieże, okna, nawet na kominy,
Z dziećmi na ręku i tam siedzieliście
Całymi dniami, cierpliwie czekając,
Rychło Pompejusz, ów wielki Pompejusz
Przejeżdżać będzie przez ulice Rzymu.
A gdyście jego wóz ujrzeli zdala,
Nie wydaliścież jednocześnie wszyscy
Takich okrzyków, że aż Tyber zadrżał
W swoich łożyskach, słysząc powtórzenie
Odgłosów waszych nad brzegami swymi?

I wyżto dzisiaj przywdziewacie stroje?
I wyżto dzisiaj obchodzicie św ięto?
I wyżto kwiaty dziś posypujecie
Na drodze temu, który tryumfuje
Dlatego, że krew Pompejusza przelał?!
Precz stąd zmienniki!
Idźcie do domów, zegnijcie kolana,
Błagajcie bogów, błagajcie penatów
O odwrócenie klęsk, jakie podobna
Niewdzięczność musi pociągnąć za sobą.
Flawiusz. Odejdźcie, dobrzy ludziska, odejdźcie.
Dla naprawienia zaś waszego błędu,
Zgromadźcie rzeszę równych wam biedaków
U brzegów Tybru i dopóty lejcie
Łzy wasze w jego koryto, dopóki
Najniższy jego strumień nie podskoczy
Do najwyższego z okolicznych brzegów.

(Wychodzą obywatele).

Patrz, i najlichszy kruszec da się wzruszyć.
Świadomość winy krępuje im język.
Milcząc rozchodzą się. Idź ty tą stroną,
Ja tędy pójdę; pozdzieraj z posągów
Ozdoby, jeśli je na nich zobaczysz.
Marullus. Nie będzież to krok za śmiały?
Wszakże to Rzym dziś święci Luperkalia?
Flawiusz. Cóż z tego, wara trofeom Cezara
Wisieć na jakimbądź posągu. Przejdę
Do koła miasta, pospędzam gmin z ulic,
Ty zrób to samo, skoro tłum spostrzeżesz.
Rosnące pióra u skrzydeł Cezara
Trzeba oskubać, powściągnąć wzlot jego,
Inaczej mógłby wznieść się za wysoko
I nas obrócić w drżących poddańczuchów.

(Wychodzą obadwaj).

SCENA DRUGA.
Plac publiczny w Rzymie.
Procesyonalnie, z towarzyszeniem muzyki, wchodzą: CEZAR, ANTONIUSZ, w pogotowiu do gonitwy; KALPURNIA, PORCYA, DECYUSZ, CYCERO, BRUTUS, KASYUSZ i KASKA, za nimi wielki tłum ludu, wśród którego WIESZCZEK.

Cezar. Kalpurnio!
Kaska. Hola! milczcie, Cezar mówi.

(Muzyka ustaje).

Cezar. Kalpurnio!
Kalpurnia. Jestem, Panie.
Cezar. Stań na drodze
Antoniuszowi. gdy przebiegać będzie.
Gdzie jest Antoniusz?
Antoniusz. Cezarze, rozkazuj.
Cezar. Pamiętaj, biegnąc, dotknąć się Kalpurnii.
Starzy albowiem zapewniają ludzie,
Ze na niepłodnych niewiastach przestaje
Ciężyć przekleństwo, gdy się ich kto dotknie,
Świętą gonitwę odbywając.
Antoniusz. Będę
O tem pamiętał. Kiedy Cezar powie:
Zróbcie to, już to zostało spełnionem.
Cezar. Postąpmy dalej:
A nie pomińcie nic z zwykłych obrzędów.

(Muzyka).

Wieszczek. Cezarze!
Cezar. Kto mnie wzywa?
Kaska. Hola! uciszcie się, Cezar chce mówić.

(Muzyka ustaje).

Cezar. Kto się tam w ciżbie tej odezwał? Jakiś
Głos donośniejszy od muzyki wołał:
Cezarze! Cezar gotów go wysłuchać.
Wieszczek. Strzeż się dnia Idus w marcu.
Cezar. Któż to taki?
Brutus. To jakiś wieszczek daje ci przestrogę.
Cezar. Przywiedźcie go tu, niech ujrzę twarz jego.
Kaska. Bracie, wyjdź z tłumu, przystąp do Cezara.

Cezar. Cóżeś to wasze mi powiedział? powtórz.
Wieszczek. Strzeż się dnia Idus w marcu.
Cezar. To marzyciel.
Nie zatrzymujmy się. Naprzód, panowie.

(Odgłos trąb. Wszyscy wychodzą, prócz Brutusa i Kasyusza).

Kasyusz. Czy i ty pójdziesz przyjrzeć się gonitwie?
Brutus. Ja, nie.
Kasyusz. Proszę cię, pójdź.
Brutus. Nie mam humoru do zabaw; nie jestem
W usposobieniu takiem jak Antoniusz.
Nie zatrzymuję cię jednak, Kasyuszu;
Idź, jeśli masz chęć.
Kasyusz. Brutusie, już ja od pewnego czasu
Uważam ciebie: nie widzę w twych oczach
Owej życzliwej dobroci, do której
Zdawna przywykłem; zimno, obojętnie
Podajesz teraz dłoń przyjacielowi,
Który cię szczerze miłuje.
Brutus. Kasyuszu!
Nie wiń mnie; jeślim wzrok pokrywał chmurą,.
To nie dla czego innego, jak tylko
Dla utajenia wnętrznych niepokojów.
Miotany jestem od pewnego czasu
Rozmaitemi troskami, myślami,
Mojej jedynie głowie właściwemi,
Które rzucają może cień na moje
Postępowanie. Ale niech się na to
Nie żalą moi dobrzy przyjaciele.
(Do których rzędu pozwól mi i ciebie
Liczyć Kasyuszu); niech obojętności
Mojej za powód to jedynie dają,
Że biedny Brutus sam z sobą w niezgodzie,
Czule na drugich patrzeć zapomina.
Kasyusz. Skoro tak, błędniem więc sobie, Brutusie,
Tłómaczył stan twej duszy, i dla tego
Pierś ta przed tobą ukrywała dotąd
Ważne, wielkiego znaczenia pomysły.
Powiedz mi, proszę Brutusie, czy możesz
Ujrzeć twarz własną.

Brutus. Nie, Kasyuszu; oko
Nie może bowiem samo siebie widzieć,
Chyba w odbiciu.
Kasyusz. Prawda: to też wielu
Boleje nad tem, Brutusie, że nie masz
Takich zwierciadeł, któreby ci mogły
Stawić przed oczy twą ukrytą wartość,
Abyś ją ujrzał widomie. Słyszałem
Najszanowniejszych Rzymian, (z wyłączeniem
Nieśmiertelnego Cezara), mówiących
Wśród utyskiwań nad niedolą wieku:
„Gdyby szlachetny Brutus chciał się przejrzeć!“
Brutus. Na bogi, w jakież to niebezpieczeństwo
Chcesz mnie pociągnąć, Kasyuszu, żądając,
Ażebym w sobie szukał tego, czego
Znałeśćbym nie mógł?
Kasyusz. Słuchaj mnie, Brutusie:
Skoro uznajesz, że nie możesz siebie
Widzieć inaczej, jak tylko w odbiciu;
Ja, niby lustro, spróbuję ci odkryć
Tę twoją stronę, której jeszcze nie znasz.
Nie miej szczerości mojej w podejrzeniu,
Brutusie. Gdybym był gminnym pustakiem,
Gdybym, szafując przysięgą za bezcen,
Sprzedawał przyjaźń moją lada komu;
Gdybyś był świadom, że się komukolwiek
Przypochlebiałem, żem go czule ściskał,
A potem czernił za oczyma; gdybyś
Był świadom, że się z lada zbiegowiskiem
Łączę, dla podłych uczt i pohulanek:
Wtedybyś mógł mnie niebezpiecznym sądzić.

(Odłos trąb i okrzyki).

Brutus. Cóżto za okrzyk? Lękam się, czy tylko
Lud nie chce królem obwołać Cezara.
Kasyusz. Lękasz się tego? Byłżebyś wiec temu
Przeciwny?
Brutus. Byłbym przeciwny, Kasyuszu,
Pomimo tego, że mu bardzo sprzyjam.
Ale dlaczego mnie tu zatrzymujesz
Tak długo? Cóżeś to miał mi powiedzieć?

Jeżeli idzie o dobro ogółu,
Staw mi przed oczy honor obok śmierci,
A pewnie kroku nie cofnę; bo niech mię
Bogowie skarżą, jeżeli nie bardziej
Miłuję honor, niż się śmierci lękam.
Kasyusz. Znam ja tę twoją cnotę, o, Brutusie!
Znam ją tak dobrze, jak rysy twej twarzy.
W istocie, honor jest osnową tego,
O czem ci mówić zamierzyłem. Nie wiem,
Jak tam kto sobie wyobraża życie,
Ale co do mnie, mniemam, że na jedno
Wychodzi nie żyć wcale, jak żyć w ciągłej
Obawie kogoś nam równego. Jam się
Urodził wolnym, tak samo jak Cezar;
Ty także: obu nas równie karmiono,
I oba, tak jak on, umiemy znosić
Zimowe chłody. Baz w dzień niepogodny,
Kiedy wzburzony Tyber wstrząsał brzegi,
Rzekł do mnie Cezar: „Miałżebyś, Kasyuszu,
Odwagę, rzucić się ze mną w te fale,
I płynąć razem do tamtego punktu?“
Ledwie to wyrzekł, ja nierozebrany
Skoczyłem w rzekę, wyzywając go, żeby
Zrobił toż samo; co on też uczynił.
Nurt ryknął, myśmy smagali go siłą
Naszych muskułów, roztrącali na bok,
Wstrzymywali go przekornemi pierśmi.
Aleśmy jeszcze nie dosięgli kresu,
Aliście Cezar zawołał: „Kasyuszu,
Ratuj mię, tonę!“ Jak niegdyś Eneasz,
Nasz wielki pradziad, na barkach z pożaru
Troi starego wyniósł Anchizesa,
Tak i ja wtedy nawpół omdlałego
Cezara z Tybru wyniosłem. I tento
Człowiek jest dzisiaj bożyszczem, a Kasyusz
Nędznem stworzeniem, pokornie się musi
Chylić do ziemi, kiedy Cezar ledwie
Głową mu kiwnie z niechcenia. Kiedyśmy
Byli w Hiszpanii, miał on zimną febrę,
I uważałem, jak drżał, ile razy

Przyszedł paroksyzm. Tak, to bóstwo drżało;
Z tchórzliwych jego lic uciekła farba,
Wzrok jego stracił blask, ten sam wzrok, który
Trwogą świat teraz krępuje. Słyszałem
Jego jęk, i te usta, które dzisiaj
Każą Rzymianom na czatach mieć słuchy
I mowy jego do ksiąg zapisywać,
Wołały: „Daj mi wody, Kasyuszu“,
Jak chora dziewka. O! bogi, słupieję,
Kiedy pomyślę, że tak kruchy człowiek
Może wybiegać nad majestat świata
I palmę dzierzyć sam jeden.

(Okrzyki. Odgłos trąb).

Brutus. Znów jednogłośne okrzyki!
Pewnie ten poklask jest oznaką jakichś
Nowych honorów, którymi Cezara
Lud obsypuje.
Kasyusz. Tak, mój przyjacielu;
Rozkraczył on się na tym ciasnym świecie
Jak kolos, a my, maluczcy jak mrówki,
Przechodzić musim między olbrzymiemi
Jego nogami i zerkać, ażali
Gdzieś w kącie sobie nie upatrzym grobu.
Przecież czasami, kochany Brutusie,
Ludzie panami są swoich przeznaczeń;
Jeżeli nisko spadamy, częstokroć
Nie jest to wina gwiazd, ale nas samych.
Brutus i Cezar! czemże tu jest Cezar?
Czemuż to imię ma twoje zacierać?
Napisz je razem: twoje niemniej piękne;
Wyrzecz je razem: twoje równie zabrzmi;
Zważ je: nie będzie pewnie twoje lżejszem;
Użyj obudwu do zaklęć: a Brutus
Wywoła duchów tak dobrze, jak Cezar.

(Okrzyki).

Jeszcze ten okrzyk! W imię wszystkich bogów,
Jakiemiż to się pokarmami żywi
Ten nasz potężny Cezar, że tak wyrósł?
Hańba ci, wieku! Ezymie, wysechł w tobie

Zdrój krwi szlachetnej!... W jakimż to okresie
Ubiegłych czasów, od daty potopu,
Jeden mąż tylko sławą świat napełniał?
Kiedyż to kto mógł powiedzieć o Rzymie,
Że jego mury, te rozległe mury,
Jednego tylko męża w sobie mieszczą?
Dziś Rzym jest Rzymem, taż sama w nim przestrzeń,
Ale w nim tylko jeden mąż. —
Opowiadali nam ojcowie nasi,
Że żył przed laty jakiś Brutus, który
Byłby był raczej ścierpiał w Rzymie panem
Dyabła, niż króla.
Brutus. O! ja nie wątpię, że mi szczerze sprzyjasz.
Pojmuję trochę to, coś mi nasunął.
Co o tem wszystkiem myślę, później powiem.
Teraz zaś proszę cię w imię przyjaźni,
Nie chciej mię badać. To, coś mi powiedział,
Rozważę; tego, co mi jeszcze powiesz,
Wysłucham, i mam nadzieję, że wkrótce
Znajdę sposobną chwilę do bliższego
Rozmówienia się w tak ważnej materyi.
Tymczasem przestań na tem, przyjacielu:
Że Brutus prędzej by wieśniakiem został,
Niżby uchodzić chciał za syna Rzymu
Pod tak twardymi warunkami, jakie
Zdaje się na nas wkładać czas obecny.
Kasyusz. Przestaję na tem i cieszę się z tego,
Że słabe słowa moje wywołały
Z piersi Brutusa choć tyle zapału.
(Cezar wraca z orszakiem swoim).
Brutus. Już po igrzyskach i Cezar powraca,
Kasyusz. Kiedy nas będą mijać, uchwyć Kaskę
Za krawędź szaty, jeżeli dziś zaszło
Co ciekawego, on nam to opowie
Oryginalnym swoim stylem.
Brutus. Dobrze, Kasyuszu, ale patrz, czy widzisz,
Jak się płomieni na czole Cezara
To zdradzające gniew znamię, a orszak
Jego wygląda jak stukana gawiedź.
Kalpurnia blada, a Cycero błyska

Tym samym wzrokiem łasicy ognistym,
Jakiśmy nieraz u niego widzieli
Na Kapitolu, gdy senatorowie
Oponowali mu się w czasie obrad.
Kasyusz. Kaska nam powie, co to wszystko znaczy.
Cezar. Antoniuszu!
Antoniusz. Cezarze!
Cezar. Otocz mię ludźmi poszytymi w ciało,
Którym się świeca policzki i którzy
W nocy sypiają. Ten Kasyusz wygląda
Chudo i głodno, snać, za wiele myśli,
Z takimi ludźmi niebezpiecznie.
Antoniusz. Oddal obawę, Cezarze, ten człowiek
Nie może się zwać niebezpiecznym, jestto
Szlachetny, dobrze myślący Rzymianin.
Cezar. Szkoda, że nie je st cokolwiek otylszy,
Ale ja się go nie obawiam, chociaż,
Gdyby me imię szło w parze z obawą,
Nie ma człowieka, któryby mnie bardziej
Mógł niepokoić, niż ten suchy Kasyusz.
On wiele czyta, wiele obserwuje,
Wdaje się w rozbiór spraw ludzkich, nie lubi
Igrzysk, do których ty, mój Antoniuszu,
Taki masz pociąg, nie lubi muzyki,
Rzadko się śmieje, a gdy się rozśmieje,
To tak jak gdyby sam z siebie chciał szydzić,
Jakby się z siebie samego naśmiewał,
Że go coś w świecie zdołało rozśmieszyć.
Ludzie takiego charakteru nigdy
Nie patrzą chętnie na wyższych od siebie,
Stąd też są oni wielce niebezpieczni.
Mówię ci o tem jak o rzeczy, której
Baćby się można, nie której się boję,
Boć nie przestałem być jeszcze Cezarem.
Pójdź tu na prawo, bo to ucho głuche,
I szczerze powiedz mi, co o nim myślisz.

(Cezar z orszakiem wychodzi, Kaska pozostaje).

Kaska. Pociągnąłeś mnie za płaszcz, czy masz mi co do powiedzenia?
Brutus. Nie inaczej; Kasko, powiedz nam, co się to stało, że Cezar tak ponuro — wygląda?
Kaska. Albożeście to z nim nie byli? Jakto? nie byliście?
Brutus. Gdybym z nim był, nie pytałbym Kaski, co się stało.
Kaska. Cóż się miało stać? Ofiarowano mu koronę, a on ją płazem ręki odepchnął: ot tak. Co widząc lud, dalejże wrzeszczeć.
Brutus. Cóż znaczył ów drugi okrzyk?
Kaska. To, co i pierwszy.
Brutus. Ale ten okrzyk trzy razy się powtórzył, — cóż spowodowało ostatni?
Kaska. To samo, co i pierwszy.
Brutus. Wiec mu po trzykroć ofiarowano koronę?
Kaska. A jakże, i on ją po trzykroć odepchnął, jednakże za każdym razem łagodniej, a za każdem jej odepchnięciem, szanowni moi sąsiedzi huknęli z całego gardła.
Brutus. Któż mu koronę podawał?

Kaska. Któżby? Antoniusz.

Brutus. Opowiedz nam to, Kaśko, dokładnie.
Kaska. Dam się obwiesić, jeśli dokładnie opowiedzieć to potrafię; było to istotne dzieciństwo. Nie natężałem uwagi. Widziałem, że mu Marek Antoniusz podał koronę, to jest właściwie nie koronę, tylko pewien rodzaj tego, co królowie noszą na głowie; a on ją odepchnął, jak powiedziałem: chociaż, o ile mogę sądzić, nie byłby jej zatrzymał niechętnie. Po niejakim czasie podał mu ją znowu Antoniusz i on ją znowu odepchnął; chociaż, o ile mogę sądzić, nie bez odrazy przyszło mu od niej odjąć palce. Nareszcie podał mu ją Antoniusz po raz trzeci i on ją po raz trzeci odepchnął; a za każdem takowem jego postąpieniem motłoch wyć zaczął, klaskać w popękane dłonie, rzucać do góry obszarpane czapki, przyczem wyzionął taką dozę nieprzyjemnego oddechu z radości, że Cezar nie przyjął korony, iż Cezarowi musiało się mdło zrobić, bo zemdlał i padł na ziemię. Co się mnie tyczy, nie śmiałem się roześmiać, bom się bał usta otworzyć i wciągnąć w siebie zepsute, powietrze.
Kasyusz. Zwolna, zwolna, mówisz więc, że Cezar zemdlał?
Kaska. Padł na środku rynku; pianą mu się usta pokryły i głos mu się zatamował w piersiach.
Brutus. Nie ma w tem nic nadzwyczajnego; on choruje na padaczkę.
Kasyusz. Nie on to na nią choruję; ale, ty i ja i nasz poczciwy Kaska.
Kaska. Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć; wiem tylko tyle, że Cezar padł na ziemię, że ta hołota poklaskiwała mu lub sykała na niego w miarę, jak się jej podobał lub niepodobał; tak jak to robi komedyantom na teatrze. Jeżeli to nieprawda, to nie chcę się zwać poczciwym człowiekiem.
Brutus. Cóż powiedział, przyszedłszy do siebie?
Kaska. Jeszcze przed swoim upadkiem, widząc radość pospólstwa, z powodu, że nie przyjął korony, obnażył szyję, na znak, że gotów ją sobie dać urżnąć. Gdybym był prostym, rzemieślnikiem i nie był go wtedy wziął za słowo, to niechby mnie była z tymi szubrawcami ziemia pochłonęła. Potoczył się więc i upadł. Powróciwszy do zmysłów, rzekł: że jeżeli coś niestosownego zrobił lub powiedział, prosi szanowne publicum, aby to było na karb jego słabości policzone. Trzy czy cztery baby, wpodle mnie stojące, wykrzyknęły: „Niestety, poczciwa dusza!“ i przebaczyły mu z całego serca. Ale tego nie trzeba brać tak ściśle, bo choćby im był Cezar kazał matki zarżnąć, nie byłyby były mniej czułe.
Brutus. I dlatego to Cezar miał minę tak posępną?
Kaska. Zdaje się, iż dla tego.
Kasyusz. Nic-że Cycero nie powiedział?
Kaska. I owszem, mówił po grecku.
Kasyusz. Cóż mówił?
Kaska. Ba! i bardzo! Gdybym wam to powtórzył, nigdybym wam już w oczy nie mógł spojrzeć; ale ci, co go zrozumieli, śmieli się między sobą i potrząsali głowami. Co do mnie, było dla mnie po grecku. Mogę wam jeszcze więcej nowin udzielić: Marullus i Flawiusz zostali na odosobnienie skazani za zdzieranie ozdób z posągów Cezara. Bądźcie zdrowi. Było tam jeszcze więcej dzieciństw, ale mi wywietrzały z pamięci.
Kasyusz. Przyjdziesz-li do mnie na wieczerzę, Kasko?
Kasko. Nie, jużem zamówiony gdzieindziej.
Kasyusz. To może jutro na obiad?
Kaska. Zgoda, jeżeli żyw będę; twoja chęć dobra i obiad twój wart jedzenia.
Kasyusz. Będę cię oczekiwał.
Kaska. Możesz. Bądźcie zdrowi obadwa.

(Odchodzi).

Brutus. Jakże ten człowiek ociężał na duchu!
Kiedyśmy razem chodzili do szkoły,
Byłto chłop dziarski.
Kasyusz. Jest on i dziś takim.
Ilekroć razy przychodzi m u spełnić
Jaki czyn piękny i śmiały, i tylko
Na pozór takim tępym się wydaje.
Jego rubaszność jest jak sos zaprawą
Jego dowcipu i żołądki ludzkie
Sposobi z lepszym apetytem trawić
Jego wyrazy.
Brutus. Być może. A teraz,
Żegnam cię. Jutro, jeśli wola twoja,
Przyjdę do ciebie na dłuższą rozmowę;
Albo jeżeli wolisz, sam przyjdź do mnie,
Będę na ciebie czekał.
Kasyusz. Dobrze, przyjdę;
Tymczasem pomnij o świecie.

(Wychodzi Brutus).

Wiedziałem
O tem, Brutusie, że szlachetnie myślisz,
Ale uważam, że twój grunt szacowny
Zmienić się może pod obcą uprawą.
Dlatego dobrze to, kiedy szlachetnie
Myślący ludzie zawsze się podobnych

Siebie trzymają: bo któż ma sam w sobie
Dosyć rękojmi, że się nie da uwieść?
Cezar coś na mnie krzywo patrzy, ale
Kocha Brutusa; gdybym był Brutusem
A ten Kasyuszem, mnieby nie polubił.
Tej nocy wrzucę mu przez okno listy
Odmiennej ręki, jakoby przez różnych
Obywateli pisane; a listów
Tych treścią będą wysokie nadzieje,
Jakie Rzym w jego pokłada imieniu;
Przyczem nieznacznie napomkniętym będzie
O Cezarowem pięciu się do władzy.
Niechże się potem to bożyszcze krzepko
Trzyma na nogach, bo albo usuniem
Jego piedestał, albo sami runiem.

(Wychodzi).
SCENA TRZECIA.
Inna ulica w Rzymie.
Grzmoty i błyskawice. Z przeciwnych stron wchodzą KASKA z dobytym mieczem i CYCERO.

Cycero. Cóżto za burza? Dobry wieczór, Kasko;
Odprowadziłeś Cezara do domu?
Dlaczegoś taki zdyszany i z miną
Tak przerażoną?
Kaska. Możnaż być spokojnym,
Gdy cała ziemia, by wątła machina,
Chwieje się w swoich posadach?
O! Cyceronie, widziałem ja burze
Takie, że wicher zdąsany
Sękate dęby wyrywał; widziałem
Dumny ocean wzdymający fale,
Wściekający się i plujący pianą
W twarz groźnym chmurom; ale nigdy dotąd,
Po tę noc, nigdy nie przyszło mi jeszcze
Być pośród dżdżąeej ogniem nawałnicy.
Albo w niebiosach jest domowa wojna,
Albo bogowie nie mogąc już ścierpieć
Nadużyć świata, zsyłają zniszczenie.

Cycero. Cóżeś to widział tak osobliwego?
Kaska. Niewolnik jeden, znany ci z widzenia,
Wzniósł lewą rękę, która zapłonęła,
Gdyby dwadzieścia złączonych pochodni,
I mimo tego żaru pozostała
Nieuszkodzoną. Potem, (jeszczem dotąd
Nie schował miecza), gdym Kapitol mijał,
Zaszedł mi drogę lew i wlepił we mnie
Wzrok gorejący, i nie zaczepiwszy,
Zuchwale przeszedł koło mnie. A owdzie
Zbiegło się jakie sto kobiet, okropnie
Z trwogi pobladłych, które zapewniały
I przysięgały, że widziały orszak
Ludzi w płomieniach, szybko tam i nazad
Przechadzających się pośrodkiem ulic.
A wczoraj w samo południe ptak nocny
Usiadł na rynku i huczał i kwilił.
Niech mi nie mówi nikt, że takie dziwy,
Tak jednocześnie się pojawiające.
W porządku rzeczy są, w zgodzie z naturą,
Jam przekonany, że to są złowróżbne
Znaki dla kraju, w którym się trafiają.
Cycero. w dziwnych żyjemy czasach, ani słowa;
Lecz nieraz ludzie uważają rzeczy
Wedle pozoru ich, nie wedle wątku.
Czy jutro Cezar przyjdzie na Kapitol?
Kaska. Przyjdzie, bo kazał się Antoniuszowi
Uprzedzić o tem, że będzie tam jutro.
Cycero. Dobranoc zatem, Kasko; w taką porę
Nie bardzo chce się używać przechadzki.
Kaska. Dobranoc wzajem, Cyceronie.

(Wychodzi Cycero).
(Wchodzi Brutus).

Kasyusz. Kto tu?
Kaska. Rzymianin.
Kasyusz. Kaśka, sądząc z głosu.
Kaska. Dobry
Masz słuch, Kasyuszu. Co to za noc dzisiaj!
Kasyusz. Wcale rozkoszna dla poczciwych ludzi.

Kaska. Któż kiedy widział tak gniewne niebiosa?
Kasyusz. Ci, co widzieli ziemię przepełnioną
Tak wielką masą zdrożności. Co do mnie,
Chodziłem sobie po ulicach szydząc
Z gróźb atmosfery; i tak, jak mnie widzisz,
Z rozpiętą szatą nadstawiałem łono
Strzałom piorunów. A kiedy zębato
Błękitny rozbłysk zdawał się otwierać
Pierś firmamentu, jam mu się umyślnie
Za cel w centrownym kierunku podawał.
Kaska. Dlaczegoś, bracie, tak doświadczał niebios?
Ludzi udziałem jest drżeć, gdy bogowie
Za pośrednictwem tych strasznych heroldów
Raczą nam swoją, potęgę obwieszczać.
Kasyusz. Za flegmatyczny jesteś, Kasko; nie masz
Tej iskry życia, która znamionuje
Rzymian, albo ją w sobie zaniedbujesz.
Lica twe blade, wzrok twój osłupiały,
Ulegasz trwodze i z zdumieniem patrzysz
Na niepojętą niecierpliw ość niebios.
Lecz gdybyś wejrzał w prawdziwą przyczynę
Tych zjawisk, gdybyś się chciał zastanowić
Nad rzeczywistem znaczeniem tych wszystkich
Ogniów, tych lotnych widm, ptaków i zwierząt,
Odstępujących od zwykłej swej normy;
Gdybyś pomyślał, dlaczego dziś starcy.
Dzieciństwa robią, a dzieci rachują;
Dlaczego wszystko dziś wychodzi jakoś
Z karbów porządku natury i bierze
Postać potworną: poznałbyś zaiste,
Ze fenomena te sprowadza niebo.
Jako narzędzia trwogi i przestrogi,
Uprzedzające o jakichś ogólnych,
Potwornych zmianach. Mógłbym ja ci teraz,
Kasko, wymienić nazwisko człowieka,
Do tej okropnej nocy podobnego,
Który grzmi, błyska, otwiera grobowce
I ryczy jak ów lew na Kapitolu,
Człowieka, który osobiście nie jest
Silniejszy od nas obudwóch, lecz który

Nad miarę wzmógł się i stał się nam groźnym,
Tak właśnie, jako te nocne straszydła.
Kaska. To Cezar, o nim myślałeś, Kasyuszu?
Kasyusz. Kto bądź, to jedno, bo Rzymianie tylko
Z rysów i z członków są podobni teraz
Do swoich przodków. Duchy ojców naszych
Wymarły, został nam tylko duch matek.
Jarzmo gniotące nas i obojętność,
Z jaką je znosim, pokazuje, żeśmy
Niewieściuchami.
Kaska. Słyszałem, że jutro
Senat ma królem obwołać Cezara,
Wolno mu będzie używać korony,
Gdzie tylko zechce, na morzu i lądzie,
Prócz tu, w Italii.
Kasyusz. Wiem ja, jaki wtedy
Użytek zrobię z tego puginału,
Kasyusz uwolni od więzów Kasyusza.
W tym punkcie dają nieśmiertelni słabym
Wigor, a karzą niemocą tyranów.
Niczem kamienne wieże, niczem wały
Z kutego spiżu, niczem lochy, niczem
Żelazne pęta, nie wstrzymają one
Potęgi ducha, rwącej się na wolność.
Życiu, któremu szranki tego świata
Już się sprzykrzyły, nie brak nigdy środków
Do wydobycia się z nich raz na zawsze.
Ponieważ to wiem, niechże wszyscy wiedzą,
Że skoro zechcę, mogę zrzucić z siebie
Tę część niewoli, któraby się mogła
Stać mym udziałem.
Kaska. I ja, i tak samo
Każdy niewolnik ma zawsze w swym ręku
Moc otrząśnienia się z więzów.
Kasyusz. Skądże to, proszę, Cezarowi przyszło
Chcieć być tyranem? Biedny człowiek! Wiem ja,
Żeby mu ani się śniło być wilkiem,
Gdyby nie wiedział, że Rzymianie owce,
Ni lwem, gdybyśmy nie byli sarnami.
Od wątłej słomy zaczyna, kto szybko

Wielki chce ogień rozniecić. I cóżto,
Czyto Bzym śmiecie, wiór albo łach jaki,
Aby miał żagwią być do oświecenia
Tak nikczemnego jestestwa jak Cezar?
Ale dokądże boleść mnie unosi?
Może ja mówię do służalca, który
Smakuje w więzach. Wiem, że w takim razie
Zmuszony będę zdać z słów moich sprawę,
Lecz mniejsza o to, jestem uzbrojony
I obojętne mi niebezpieczeństwa.
Kaśka. Mówisz do Kaski, do człowieka, który
Nie jest bezczelnym szczekaczem. Daj rękę,
Domyśl o środkach zaradzenia złemu,
A ja tą nogą tak postąpię naprzód,
Jak ten, co robi krok podwójny.
Kasyusz. Zgoda,
Układ zrobiony. Wiedz-że teraz, Kasko,
Żem już nakłonił kilku najszlachetniej
Myślących Bzymian do przyjęcia ze mną
Udziału w pewnem chlubnie hazardownem
I nader płodnem w skutki przedsięwzięciu.
Czekają oni na mnie o tej dobie
W Pompejuszowym portyku,
Ta noc, pod której zasłoną nie spotkasz
Żywego ducha, ta walka żywiołów
Sprzyja nam, bo jest tak, jako nasz zamiar,
Krwawą, palącą i przerażającą.

(Wchodzi Cynna).

Kaska. Cicho! ktoś ku nam spiesznym zdąża krokiem.
Kasyusz. To Cynna, jeden z naszych towarzyszów,
Znam go po, chodzie. Cynno, gdzie tak spiesznie?
Cynna. Szukam cię. Któż to jest? Metellus Cymber?
Kasyusz. Nie Cymber, Kaśka, świeżo zwerbowany
Przyjaciel. Cynno, czy na mnie czekają?
Cynna. Cieszę się z tego. Cóżto za noc! kilku
Z naszych widziało szczególne zjawiska.
Kasyusz. Cynno, czy na mnie czekają?
Cynna. Czekają.
O! gdybyś także potrafił, Kasyuszu,
Na naszą stronę Brutusa przyciągnąć!

Kasyusz. Bądź pod tym względem spokojny. Tymczasem,
Kochany Cynno, staraj się niezwłocznie
Złożyć to pismo na krześle pretorskiem,
Tak, aby Brutus je znalazł. To drugie
Wrzuć mu przez okno, a to trzecie przylep
Ponad statuą starego Brutusa.
Co uczyniwszy, jak można najprędzej,
Wróć do portyku Pompejuszowskiego,
Już ja tam będę. Czy jest tam Treboniusz
I Decyusz Brutus?
Cynna. Są wszyscy zebrani,
Oprócz Metella Cymbra, który poszedł
Szukać cię w domu. Spieszę bez odwłoki
I sprawię wszystko tak, jakeś mi zlecił.
Kasyusz. A pomnij wrócić w miejsce umówione.

(Wychodzi Cynna).

Pójdź, Kasko, zanim jutrzenka mrok spędzi,
Musimy jeszcze odwiedzić Brutusa.
Trzy jego części do nas już należą,
Beszta ulegnie przy pierwszej rozmowie.
Kaska. Wysoko stoi on w opinii ludu
I uczestnictwo jego jak alchemia
Zamieni w cnotę to, coby w nas mogło
Wydać się niecnem.
Kasyusz. Dobrze oceniłeś
Prawdziwą jego wartość i powody,
Które go czynią nam potrzebnym. Idźmy,
Bo już minęła północ, a przededniem
Musim go zbudzić i mieć jego słowo.

(Wychodzą).



AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA
Tamże. Ogród Brutusa.
Wchodzi BRUTUS.

Brutus. Lucjuszu, wstawaj!
Nie mogę dociec z biegu gwiazd, daleko
Jeszcze do rana. Lucjuszu, czy słyszysz?
Radbym módz zgrzeszyć snem tak twardym. Wstawaj,
Wstawaj, Lucyuszu!

(Wchodzi Lucyusz).

Lucyusz. Wołałeś na mnie. Panie?
Brutus. Idź, zanieś świecę do mego pokoju,
A jak zapalisz ją, przyjdź mi tu donieść.
Lucyusz. Stanie się. Panie, jak każesz.

(Wychodzi).

Brutus. Śmierć jego jest więc nieuchronną. Nie mam
Ja osobistej do niego niechęci,
Jedynie tylko ze względu na ogół.
Korony pragnie: o ile ta żądza
Mogła grunt jego zmienić, to pytanie.
Bliską jest chwila wyklucia się żmii,
Trzeba więc bacznie kroki stawiać. Mamyż
Mu dać koronę? Jeśli mu ją damy,
Damy mu żądło, którem, skoro zechce,
Będzie mógł stać się niebezpiecznym. Władza
Ma to do siebie, że jej trudno chodzić
W parze z sumieniem. Nie widziałem wprawdzie,
Ażeby kiedyś namiętność w Cezarze
Przeciwważyła uczucie słuszności,
Wiemy atoli, że często pokora
Młodej ambicyi służy za drabinę,
Do której zawsze ten, co się pnie w górę
Twarz ma zwróconą, lecz gdy na najwyższym

Ujrzy się szczeblu, natychmiast się do niej
Tyłem odwraca, spogląda w obłoki,
Z wzgardą za sobą zostawiając stopnie,
Po których przeszedł. Tak samo się może
Stać i z Cezarem, gdy się więc stać może,
Zapobiedz trzeba, aby się nie stało.
Że zaś spór z tego rodzaju
Osobistością bladoby wyglądał,
Tem go wypada ukoloryzować:
Że osobistość ta, wzmógłszy się bardziej.
Mogłaby dane przekroczyć granice.
Zaczem uważać go należy jako
Jaje gadziny, któreby się stało
Fatalnem, gdyby się z niego płód wylągł,
I wcześnie zgnieść go w skorupie.
Lucyusz (wchodzi). Panie, już świeca gore w twej pracowni.
Szukając skałki na oknie, znalazłem
Ten oto papier zapieczętowany,
A pewny jestem, że go tam nie było,
Kiedy się kładłem.
Brutus. Idź, połóż się jeszcze,
Jeszcze noc. Chłopcze, czy to jutro Idus?
Lucyusz. Nie wiem dokładnie.
Brutus. Zajrzyj w kalendarz i przyjdź mi powiedzieć.
Lucyusz. Natychmiast, Panie!

(Wychodzi).

Brutus. Błyski wyziewów krążących w powietrzu
Tak jasno świecą, że mogę rozpoznać
Przy nich litery.

(Rozkłada list i czyta).

„Ty spisz, Brutusie. Ocknij się! Wejdź w siebie!
Trzebaż, ażeby Rzym... Mów! uderz! popraw!
Ty śpisz, Brutusie: Ocknij się!“
Podobnych odezw siła już podniosłem
Na różnych miejscach.
„Trzebaż, ażeby Rzymu.. toby się dało
W taki podobno sposób uzupełnić:
Trzebaż, ażeby Rzym popadł pod władztwo
Jednego pana? Rzym? Przodkowie, moi

Wygnali przecie z Rzymu Tarkwiniusza,
Kiedy go królem ogłoszono.
„Mów! uderz! popraw!“ Wzywają mię tedy,
Abym głos zabrał i użył ramienia.
O! Rzymie! Ufaj, że jeżeli tylko
Poprawa złego ma potem nastąpić,
Otrzymasz z ręki Brutusa zupełne
Żądaniu twemu zadośćuczynienie.

(Lucyusz wraca).

Lucyusz. Panie, czternaście dni marca już przeszło.

(Pukanie zewnątrz).

Brutus. Dobrze. Pobiegnij do bramy, ktoś puka.

(Wychodzi Lucyusz).

Odkąd mię Kasyusz przeciw Cezarowi
Podburzył, jeszcze nie zmrużyłem oka.
Między spełnieniem okropnego czynu
A pierwszem jego wszczepieniem się w umysł,
Wszystko pośrednie jest jako fantazya
Lub sen straszliwy. Duch wtedy odbywa
Walną naradę z wszystkiemi władzami,
I całe wnętrzne jestestwo człowieka,
Jakoby małe królestwo,
Zostaje w stanie chorobliwym buntu.

(Lucyusz wraca).

Lucyusz. Panie, to brat twój, Kasyusz, jest u bramy.
Chce mówić z tobą.
Brutus. Czy sam jest?
Lucyusz. Nie, Panie,
Jest w towarzystwie kilku.
Brutus. Któż są tamci?
Lucyusz. Nie wiem, wtłoczone mają kapelusze
Na same oczy i płaszcze napoły
Kryją im twarze, tak, żem w żaden sposób
Nie mógł rozpoznać ich rysów.
Brutus. Niech wnijdą.

(Wychodzi Lucyusz).

To sprzysieżeni. O, spisku!
Czy ty się wstydzisz swe złowrogie czoło

Odsłaniać w nocy, gdy tylko złość czuwa?
O! w takim razie, gdzieżbyś znalazł za dnia
Tak ciemną ustroń, byś w niej mógł pogrzebać
Potworne swoje oblicze? O! spisku!
Nie szukaj mroku jaskiń ani pieczar;
Pokryj się raczej uśmiechem, słodyczą;
Bo gdybyś szczerą twą postać ukazał,
Nawet ponury Ereb nie zdołałby
Zatrzeć wrażenia twojego widoku.

(Wchodzą Kasyusz, Kaska, Decyusz, Cynna, Metellus Cymber i Treboniusz).

Kasyusz. Za śmiało może przychodzimy przerwać
Twój wypoczynek, Brutusie? Dzień dobry!
Nie przeszkadzamyż ci?
Brutus. Już dawno wstałem.
Nie spałem całą noc. Czy to znajomi?
Kasyusz. Wszyscy znajomi; nie ma tu nikogo,
Coby cię nie czcił, i każdy serdecznie
Pragnie, ażebyś miał o sobie samym
Takie mniemanie, jakie ma o tobie
Każdy szlachetnie myślący Rzymianin.
To jest Treboniusz.
Brutus. Witam go w mym domu.
Kasyusz. To, Decyusz Brutus.
Brutus. Witam go podobnież.
Kasyusz. To Kaslca; tamto Cynna; to Metellus
Cymber.
Brutus. Witam ich wszystkich najuprzejmiej.
Cóżto za troska stanęła napoprzek
Między waszemi oczyma a nocą?
Kasyusz. Mogęż cię prosić na ustęp?

(Rozmawiają po cichu).

Decyusz. Wszak to wschód? Czyliż tu dzień nie dochodzi?
Kaska. Zdaje się, że nie.
Cynna. Przepraszam, i owszem;
Owe szarawe szlaki na obłokach
Są zwiastunami dnia.
Kaska. Przyznajcie, że się obadwa mylicie:
Słońce tu wschodzi, gdzie wskazuję mieczem,
I na tak wczesną, jak dziś porę roku,

Za bardzo Zwraca się ku południowi.
Za dwa miesiące posunie się ono
Wyżej na północ i ranny wschód będzie
Tu prosto w stronie Kapitolu.
Brutus. Podajcie mi dłoń wszyscy po kolei.
Kasyusz. I przedsięwzięcie swe stwierdźmy przysięgą.
Brutus. Przysięgą? na co? Jeżeli współczucie,
Boleść dusz naszych, nadużycia czasu,
Słabą są dla nas pobudką: niech każdy
Wstecz się zawróci, w gminne skoczy łoże;
Niechaj tyrania z podniesioną głową
Grasuje, póki ostatni mąż z mężów
Z kolei losu nie padnie.
Ale jeżeli te wszystkie powody,
Jak się spodziewam, są dostatecznymi
Do obudzenia męstwa nawet w tchórzach,
I do nadania hartu nawet miękkim,
Niewieścim sercom: o! rodacy moi,
Na cóż nam bodźca innego do czynu,
Jak własny nasz stan? i innych ubezpieczeń,
Jak tajemnica Rzymian, jedno słowo
Ludzi niezdolnych kłamać? Na co przysiąg
Tam, gdzie prawości prawość z cicha ręczy,
Że to lub owo spełnim albo zginiem?
Niech przysięgają sektarze, oszusty,
Tchórze i dziady, i te chore dusze,
Którym pochlebia doznawana krzywda.
W złej sprawie zwykle przysięgają tacy,
Którym nie daje wiary żaden mąż,
Ale my cnego przedsięwzięcia swego
I niepodległej tęgości dusz naszych
Nie plammy myślą, że do naszej sprawy
I do szczęsnego jej przeprowadzenia
Potrzeba przysiąg; kiedy każda kropla
Krwi Rzymianina bękarcieje hańbą,
Jeżeli który, choćby najdrobniejszą
Cząstkę danego przyrzeczenia złamie.
Kasyusz. Lecz cóż Cycero? Mamy go wybadać?
Ja mniemam, że on silnie krok nas poprze.
Kaska. Nie pomijajmy go.

Cynna. O! nie inaczej!
Metellus. Starajmy się go pozyskać, koniecznie,
Bo jego srebrny włos kupi nam dobrą
Opinię świata i pochwalne głosy.
Jego to zdanie, powiedzą, wpływ miało
Na nasz postępek, wiodło nasze dłonie,
I nasza młodość, nasza szorstkość zniknie
Pod płaszczem jego powagi.
Brutus. Nie mówmy o nim, bądźmy mu życzliwi,
Ale nic więcej. Nigdy się on nie wda
W sprawę przez kogo innego zaczętą.
Kasyusz. Obejdźmy się więc bez niego.
Kaska. W istocie,
Nie jest to człowiek dla nas.
Decyusz. Samże ma tylko Cezar paść ofiarą?
Kasyusz. Słusznie rzuciłeś tę kwestyę, Deeyusza,
Ja mniemam, żeby niestosownem było,
Gdyby Antoniusz, którego tak bardzo
Cezar miłuje, miał Cezara przeżyć.
Zawiłąbyśmy z nim mieli przeprawę.
Ma on, jak wiecie, takie środki w ręku,
Że, gdyby użył ich, mógłby nam wszystkim
Bardzo zaszkodzić, dla zapobieżenia
Czemu, niech będzie zgładzon wraz z Cezarem.
Brutus. Za krwawymby to było czynem, bracie,
Obrzynać członki po ucięciu głowy,
Trąciłoby to gniewem i zawiścią.
Antoniusz bowiem jest poprostu tylko
Członkiem Cezara. O! Kasyuszu, bądźmy
Ofiarnikami, a nie rzeźnikami.
Powstajem przeciw duchowi Cezara,
A duch krwi nie ma. O! gdybyśmy mogli
Ugodzić w jego duch, nie szkodząc ciału!
Ale niestety, krew Cezara musi
Popłynąć! Skoro więc mamy go zabić,
O! przyjaciele, zabijmyż go śmiało,
Ale bez gniewu, poświęćmy go jako
Żertwę dla bogów, ale nie ćwiertujmy
Jako odprawę dla psów. Niechaj nasze
Serca tem będą względem rąk, czem owi

Wyrachowani w działaniu panowie,
Coto podżegłszy wściekłość swych podwładnych,
Łają ich wrzekomo po spełnionym czynie.
Wtedy postępek nasz będzie miał cechę
Potrzeby a nie zawiści, i w oczach
Ludu zbawcami będziem, nie zbójcami.
Co się zaś tyczy Marka Antoniusza,
Nie myślmy o nim, nie więcej on bowiem
Może uczynić, jak ramię Cezara,
Kiedy Cezara głowy już nie będzie.
Kasyusz. Ja się go jednak lękam, bo serdeczna
Przychylność jego do Cezara...
Brutus. Nie myśl
O nim, Kasyuszu, jeśli on istotnie
Kocha Cezara, to tylkoby biernie
Mógł dlań coś zrobić, mógłby co najwięcej
Mieć go w pamięci i umrzeć dla niego.
Byłoby to już wiele z jego strony,
Bo lubi uczty, gry i towarzystwa.
Treboniusz. Nie mamy się go powodu obawiać,
Niech żyje. Kecze, że nie umrze z żalu
I jutro wróci do zwykłej pustoty.

(Słychać bijącą godzinę).

Brutus. Którażto bije?
Kasyusz. Trzecia.
Treboniusz. Czas nam odejść.
Kasyusz. Wątpliwą wszakże jest rzeczą, czy Cezar
Wyjdzie dziś z domu. Od pewnego czasu
Stał się on bardzo przesądnym, zupełnie
Inne niż dawniej ma wyobrażenia
O snach, przeczuciach i świętych obrzędach.
Być może, że ta noc dziwnie okropna,
Te nadzwyczajne zjawiska, nareszcie
Rada augurów wstrzymają go dzisiaj
Od ukazania się na Kapitolu.
Decyusz. O to nie troszczcie się, gdyby przyjść nie chciał,
Ja go do tego potrafię nakłonić.
Lubi on bowiem, kiedy mu się prawi,
Że do złowienia jednorożców służą
Drzewa, niedźwiedzi zwierciadła, lwów sieci,

Słoni, wądoły, a ludzi pochlebstwa,
A kiedy mówię mu, że nienawidzi
Pochlebców, on mi odpowiada, tak jest,
Nie domyślając się, że wtedy właśnie
Najmocniej został pochlebstwem ujęty.
Spuśćcie się na mnie,
Nagnę ja jego humor według woli
I przyprowadzę wam go na Kapitol.
Kasyusz. My wszyscy raczej pójdziemy po niego.
Brutus. O ósmej. Czy to umówiony termin?
Cynna. Niech będzie, żaden z nas go nie uchybi.
Metellus. Kajus Ligaryusz nie cierpi Cezara
I ten do niego także czuje niechęć,
Odkąd śmiał przed nim Pompejusza chwalić.
Dziwi mnie, że on na myśl wam nie przyszedł.
Brutus. Biegnij do niego, kochany Metellu,
Poproś go do mnie, ja mu rzecz przedłożę.
Ma on niejakie dla mnie obowiązki,
Mogę więc liczyć na niego.
Kasyusz. Już ranek,
Musimy cię już pożegnać, Brutusie.
Niech teraz każdy idzie w swoją stronę,
Niech pomni na to, co wyrzekł i czynem
Dowiedzie, że jest prawym Rzymianinem.
Brutus. Przybierzcie lica, zacni przyjaciele,
W maskę wesołą, niech gra naszych rysów
Nie wyda na jaw naszego zamiaru.
Starajmy się go umiejętnie pokryć
Na wzór aktorów naszych, wyuczoną
Jednostajnością obejścia. A teraz
Żegnam was, życząc wszystkim dnia dobrego.

(Odchodzą wszyscy prócz Brutusa).

Lucyuszu! Znowu zasnął. Spij, mój chłopcze!
Ciesz się miodową rosą wypoczynku,
Nie znasz ty jeszcze owych widm dręczących,
Któremi troska napełnia pierś męża,
Dlatego spisz tak spokojnie.

(Wchodzi Porcya).

Porcya. Brutusie, Panie mój!

Bratus. Porcya! tak wcześnie?
Nie jest to dobrze dla twojego zdrowia
Tak się narażać na ostry chłód ranny.
Poreya. Podobnież i dla twojego, Brutusie.
Chyłkiem wykradłeś się z mojego łoża,
A wczoraj nagle powstałeś od stołu
I skrzyżowawszy na piersiach ramiona,
Chodziłeś tonąc w myślach i wzdychając.
Kiedym spytała, co ci jest, pochmurno
Spojrzałeś na mnie, a gdym nalegała,
Toś się odwróeił i tupnąłeś nogą.
Ja nie zrażona, nastawałam jeszcze,
Tyś ciągle milczał. Poznałam nakoniec
Po gniewnem ręki twojej poruszeniu,
Żebyś się rad był mnie pozbyć. Odeszłam,
Bojąc się zwiększać niecierpliwość twoją,
Której zbyt jawne widziałam oznaki.
Myślałam zresztą, że to było tylko
Wypływem złego humoru, humoru,
Którego przystęp każdemu się trafia.
Ależ ten humor nie pozwala tobie
Ani jeść, ani rozmawiać, ten humor
Odbiera ci sen. Gdyby twoja postać
Tak się zmieniła, jak twój stan wewnętrzny,
Nie poznałabym ciebie. O! mój mężu,
Wyjaw mi powód tej zmiany.
Brutus. Nie jestem
Zdrów tymi czasy, oto cały powód.
Porcya. Brutus roztropny jest; gdyby był nie zdrów,
Szukałby środków odzyskania zdrowia.
Brutus. Tak ja też czynię. Idź, połóż się, Porcyo.
Porcya. Brutus jest chory? godziż się choremu
Chodzić w tak lekkiej odzieży i wciągać
W siebie wyziewy wilgotnego ranku?
Brutus jest chory i porzuca zdrowe,
Krzepiące łoże, aby się narażać
Na zaraźliwy wpływ nocy? Doświadcza
Zgniłych powietrznych miazm, by tym sposobem
Wzmógł swą chorobę? Nie! Brutusie drogi,
W twoim to raczej umyśle jest jakiś

Zaród choroby, którybym ja z mocy
Praw mych w tym domu znać może powinna.
O! mężu, o! mój panie, na kolanach
Zaklinam ciebie, w imię moich niegdyś
Chwalonych wdzięków, w imię tej miłości,
Którąś mi ślubił i owej przysięgi,
Która nas w jedność nierozdzielną sprzęgła:
Odkryj mi stronę ukrytą twej duszy.
Co ci jest? Jacy to ludzie tej nocy
Byli u ciebie? Było ich tu bowiem
Sześciu czy siedmiu, a każdy starannie
Zasłaniał sobie twarz, choć było ciemno.
Brutus. Powstań, kochana Porcyo.
Porcya. O! Brutusie,
Nie klęczałabym, gdybyś ty mnie kochał.
Czy jest w układzie naszego małżeństwa
Zawarowane, że nie będę mogła
Znać twych tajemnic? Jestżem ja połową
Twoją pod pewnym tylko, marnym względem,
Na to jedynie, aby z tobą dzielić
Twój stół i twoje łoże rozweselać,
I lada kiedy przemówić do ciebie?
Toż ja więc mieszkam tylko na przedmieściu
Powszednich uciech twoich? W takim razie
Porcya jest tylko prostą nałożnicą,
Ale nie żoną Brutusa.
Brutus. Ty jesteś prawą, zacną żoną moją,
Tak drogą dla mnie jak ta krew,
Co wre w mem sercu stroskanem.
Porcya. Gdyby tak było, znałabym twe troski.
Jestem niewiastą, ale jestem przytem
Niewiastą, którą Brutus wziął za żonę,
Jestem niewiastą, ale jestem przytem
Niewiastą godną czci, córką Katona.
Mniemasz-li, że ja dzielę płci mej słabość,
Mając takiego ojca i małżonka?
Zwierz mi się, ja twej ufności nie zwiodę.
Jużem stałości mojej dała dowód,
Zadając sobie w udo z dobrej woli
Głęboką ranę: jęk z ust mych nie wyszedł,

A wyjśćżeby z nich miała tajemnica
Męża mojego?
Brutus. O! bogowie, sprawcie,
Abym był godnym tak szlachetnej duszy.

(Słychać kołatanie).

Ktoś puka, Porcyo, opuść mnie na chwilę,
Wkrótce podzieli pierś twa tajemnice
Mojego serca, odkryję ci wszelkie
Moje stosunki, objaśnię ci każda
Z tych chmur, co moje zasępiają czoło,
Ale w tej chwili oddal się.

(Porcya odchodzi).
(Wchodzą Lncyusz i Ligaryusz).

Lucyuszu,
Któż to kołatał?
Lucyusz. Jakiś chory, Panie,
Pragnie pomówić z tobą.
Brutus. To Ligaryusz,
O którym Cymber wspominał. Odejdź, chłopcze.
Cóż tam, mój dzielny Ligaryuszu?
Ligaryusz. Cherlak
Przyszedł ci oto powiedzieć: dzień dobry!
Brutus. Jakiżeś to czas wybrał, o! Kajuszu,
Do krępowania głowy bindą? Szkoda,
Ze jesteś chory!
Ligaryusz. Może nie tak bardzo,
Jeżeli Brutus ma na pogotowiu
Jaki czyn, godzien iść w parze z honorem.
Brutus. Mam ja podobny czyn na pogotowiu,
Jeżeli tylko szlachetny Ligaryusz
Do wysłuchania mnie zdrowe ma ucho,
Ligaryusz. Na wszystkich bogów, których czczą Rzymianie,
Nigdy nie byłem zdrowszy. Duszo Rzymu!
Synu szanownych lędźwi nieodrodny!
Ty jednem słowem, jako egzorcysta,
Rozbudzasz duch mój z letargu. Mów! rozkaż!
pójdę walczyć z niepodobieństwami
I wsiąść im na kark. Cóż jest do roboty?

Brutus. Coś, co powrócić może chorym zdrowie.
Ligaryusz. Ale czy nie ma tylko takich zdrowych,
Którychby trzeba przywieść o chorobę?
Brutus. Są, mój Kajuszu. Wyłuszczę ci bliżej
Rzecz, całą, skoro iść będziem do kogoś,
Kogo się głównie ta sprawa dotyczy.
Ligaryusz. Wyślij twą nogę naprzód, a ja moją
Z zapałem krok w krok powiodę do czynu,
Którego nie znam, ale dość mi na tem,
Że Brutus wzywa mnie do niego.
Brutus. Pójdź więc.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże, komnata w pałacu Cezara.
Grzmoty i błyskawice. CEZAR w nocnem ubraniu wchodzi.

Cezar. Niebo i ziemia szalały tej nocy;
Trzy razy przez sen krzyknęła Kalpurnia:
„Hola! ratunku! Chcą Cezara zabić!“
Jest tam kto?
Sługa (wchodzi). Jestem, Panie.
Cezar. Zarządź kapłanom ofiary i spiesznie
Wracaj mi donieść o skutku ich wieszczby.
Sługa. Stanie się temu zadość.

(Wychodzi).

Kalpurnia (wchodząc). Ja kto, Cezarze, chcesz wyjść? Dziś przynajmniej
Pozostań w domu.
Cezar. Wyjdzie z domu Cezar.
Złe zawsze tylko z tyłu mi groziło;
Skoro spojrzało Cezarowi w oczy,
Pierzchło natychmiast.
Kalpurnia. Nigdym ja tak wielkiej
Do złych wróżb wagi nie przywiązywała,
Jak dziś; dziś one dreszczem mnie przejmują.
Opowiadał mi właśnie jeden sługa
Okropne rzeczy, które oprócz tego,
Cośmy słyszeli sami i widzieli,
Wartom tej nocy miały się objawić:

Lwica wśród miasta porodziła młode.
Groby stanęły otworem i z głębi
Podziemnych ciemnic wyrzuciły zmarłych.
Ogniem ziejące wojska, ustawione
W roty i hufce, jak zwykle na wojnie,
Walczyły z sobą zawzięcie na chmurach,
Tak, że aż krew się lała na Kapitol,
Zgiełk bitwy dawał się słyszeć w powietrzu,
Konie parskały, jęczeli ginący,
A widma snuły się pośrodkiem ulic
Hucząc i kwiląc. Wszystko to, Cezarze,
Przechodzi zwykły bieg rzeczy i musi
Przejmować trwogą.
Cezar. Któż uniknie kresu,
Komu go wola bogów naznaczyła?
Dlatego wyjdzie Cezar: bo te wszystkie
Złowrogie znaki tak dobrze się mogą
Całego świata tyczyć, jak Cezara.
Kalpurnia. Gdy nędzarz kona, nie świecą komety;
Niebo płomieni się przed śmiercią książąt.
Cezar. Lękliwy stokroć umiera przed śmiercią;
Mężny kosztuje jej tylko raz jeden.
Ze wszystkich dziwów, o których słyszałem,
To mi się zdaje być najosobliwszem,
Że ludzie boją się śmierci i szemrzą
Na to, że ona będąc nieuchronną,
Musi przyjść kiedyś.

(Wchodzi sługa).

Cóż augurowie?
Sługa. Augurowie proszą,
Abyś dziś, Panie, nie opuszczał domu.
W rozprutem wnętrzu zabitej ofiary
Nie mogli znaleść serca.
Cezar. Snać bogowie
Chcą tym sposobem zawstydzić tchórzostwo.
Byłby i Cezar bydlęciem bez serca,
Gdyby z bojaźni w domu dziś pozostał.
Nie, tak nie będzie.
Niebezpieczeństwo wie dobrze, że Cezar

Niebezpieczniejszy jest od niego. Myśmy
Dwa lwy bliźnięce w jednym dniu zrodzone,
A ja i starszy jestem i straszniejszy:
Dlatego wyjdzie dziś Cezar.
Kalpurnia. O, Panie!
Ufność zbyteczna usypia twą mądrość.
Nie wychodź dzisiaj: niech cię w domu wstrzyma
Nie twoja własna, ale moja bojaźń.
Marek Antoniusz pójdzie do senatu
I powie, że się czujesz dziś niezdrowym;
Błagam cię o to na kolanach.
Cezar. Dobrze:
Marek Antoniusz powie, żem niezdrowy,
I kaprysowi twemu dogadzając,
Zostanę w domu.

(Wchodzi Decyusz).

Oto Decyusz Brutus,
Ten im obwieści me postanowienie.
Decyusz. Wszelkich powodzeń, Cezarze! Dzień dobry,
Wielki Cezarze! Przychodzę tu celem
Towarzyszenia ci do Kapitolu.
Cezar. W sam czas przychodzisz, abyś senatorom
Uprzejme moje zaniósł pozdrowienie
I uwiadomił ich, że dziś nie przyjdę
Do Kapitolu. Nie przyjdę, bo nie chcę.
Fałszem byłoby mówić, że nie mogę,
A większym jeszcze powiedzieć, że nie śmiem.
Nie chcę przyjść, tak im powiedz mój Decyuszu.
Kalpurnia. Powiedz, że Cezar słaby.
Cezar. Nie, to kłamstwo;
Cezar nie kłamie. Natożem rozpostarł
Zwycięskie ramię moje tak szeroko,
Abym się lękał siwobrodym starcom
Prawdę powiedzieć? Powiedz im Decyuszu,
Że Cezar nie chce przyjść.
Decyusz. Wielki Cezarze,
Racz mi objawić przyczynę, ażebym
Donosząc o tem, nie został wyśmiany.
Cezar. Przyczyna tego leży w woli mojej.
Nie chce przyjść, to dość dla zaspokojenia

Przedostojnego grona senatorów.
Dla prywatnego zaś zaspokojenia
Twego, kochany Decyuszu, dodaję:
Oto Kalpurnia, żona moja, nie chce
Puścić mnie z domu. Śniło jej się dzisiaj,
Jakoby moją statuę widziała,
Z której ze wszech stron przez mnóstwo otworów
Krew jak z fontanny tryskała; a wielu
Rzymian ochoczo, z uśmiechem na ustach
Przystępowało i w krwawym tym stoku
Maczało dłonie. Upatruje ona
W tym śnie przestrogę, przepowiednię jakiejś
Wielkiej niedoli; i klęcząc błagała,
Ażebym dzisiaj z domu nie wychodził.
Decyusz. Nie takby sen ten potrzeba tłómaczyć:
Było to owszem fortunne widzenie.
Statua twoja, potężny Cezarze,
Mnogie strumienie krwi wyrzucająca,
Krwi, w której wielu Rzymian, jak powiadasz,
Z uśmiechem dłonie maczało, oznacza,
Że z ciebie wielki nasz Rzym czerpać będzie
Zdrój krwi ożywczej i że wielcy ludzie
Cisnąć się będą do ciebie po leki,
Maści, kordyały i rady zbawienne.
To się rozumie przez ów sen Kalpurnii.
Cezar. Wcaleś go nieźle wyłożył.
Decyusz. I wcale
Nie czczy to wykład, jak się to okaże
Z dalszych słów moich. Wiedz bowiem, że senat
Zamierzył dzisiaj koroną ozdobić
Skroń potężnego Cezara.
Gdybyś im doniósł, że przyjść nie chcesz, wieść ta
Mogłaby zły wpływ wywrzeć na ich chęci.
Byłby to zresztą żart, na który łatwo
Mógłby ktoś także żartem odpowiedzieć:
„Czekajmy, póki małżonka Cezara
Nie będzie lepszych snów miewała“. Gdyby
Cezar się schował, ażaliżby wtedy
Pomiędzy sobą nie szeptano: „Patrzcie,
Cezar się boi?“ Przebacz mi, Cezarze;

Miłość to moja dla twych cnót, dla ciebie,
Każe mi mówić w ten sposób, a rozum
Jest sprzymierzeńcem tej mojej miłości.
Cezar. Jakże się teraz dziecinnemi zdają
Twoje obawy, Kalpurnio?
Wstydzę się, żem im uległ. Daj mi szaty;
Idę natychmiast.

(Wchodzą Publiusz, Brutus, Ligaryusz, Metellus, Kaska, Treboniusz, Cynna).

Oto już i Publiusz
Przychodzi po mnie.
Publiusz. Dzień dobry, Cezarze.
Cezar. Witaj, Publiuszu. Ho! i Marek Brutus;
Ranny dziś z ciebie ptak. Dzień dobry, Kasko,
Jakże się miewasz Kaju Ligaryuszu?
Wierz mi, że Cezar nigdy nie był takim
Nieprzyjacielem twoim, jak ta febra
Od której schudłeś. Któraż to godzina,
Moi panowie?
Brutus. Ósma biła właśnie.
Cezar. Dzięki za trudy i uprzejmość waszą.

(Wchodzi Antoniusz).

Patrzcie, Antoniusz! i on już na nogach,
Chociaż się lubi późno w noc weselić:
Dzień dobry, Marku Antoniuszu.
Antoniusz. Tegoż
Samego życzę cnemu Cezarowi.
Cezar. Powiedz tam, aby mój orszak był gotów.
Za złe mam sobie, gdy na mnie czekają.
A! Cynna: witaj, Cymbrze! Treboniuszu!
Z tobą szeroko mam do pomówienia;
Pamiętaj o tem i bądź w pobliskości,
Ażebym o tem nie zapomniał.
Treboniusz. Będę
Tuż, o Cezarze; (na stronie) i tak blisko nawet,
Ze radbyś potem, ażebym był dalej.
Cezar. Teraz-że, moi przyjaciele, pójdźcie
Skosztować mego wina; poczem wszyscy,
Jak tu jesteśmy, udamy się razem,
Na podobieństwo drużyny przyjaciół.

Brutus. Że podobieństwo bywa często różnem
Od tożsamości, myśl ta, o, Cezarze,
Gorzkim napełnia smutkiem pierś Brutusa.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Tamże. Ulica w pobliskości Kapitolu.
ARTEMIDORUS wchodzi, czytając list.

Artemidorus. Cezarze, strzeż się Brutusa, unikaj Kasyusza, nie zbliżaj się do Kaski; miej Cynnę na oku, nie ufaj Treboniuszowi; zważaj na Metella Cymbra; Decyusz Brutus nie lubi cię, naraziłeś się Ligaryuszowi. Jedna jest tylko myśl w tych wszystkich ludziach, a ta zwróconą jest przeciw tobie. Jeżeli nie jesteś nieśmiertelnym, miej się na baczności. Zaufanie toruje drogę sprzysiężeniu. Niech cię potężni bogowie chronią.

Twój wielbiciel, Artemidorus.

Tędy ma Cezar przechodzić, tu czekać
Będę na niego i niby błagając
O jakąś łaskę, oddam mu ten papier.
Serce mnie boli na myśl, że zasługa
Nie może obstać przed zębem zawiści.
Jeśli natychmiast przeczytasz to pismo,
Jeszczeć, Cezarze, ratunek nie zniknął;
Jeśli nie, los twój z zdrajcami się spiknął.



SCENA CZWARTA.
Tamże. Inna cześć tejże samej ulicy przed domem Brutusa.
Wchodzą PORCYA i LUCYUSZ.

Porcya. Biegnij co żywo do senatu, chłopcze;
Nie odpowiadaj nic, tylko pospieszaj.
Czemu nie idziesz?
Lucyusz. Bo nie wiem, o, Pani,
Co mi masz zlecić.

Porcya. Wolałabym, żebyś
Już był z powrotem, niż żebym ci miała
Mówić dopiero, po co cię posyłam.
O, wytrwałości! bądź mi nieodstępną!
Staw nieprzepartą zaporę
Pomiędzy sercem a ustami memi.
Męski mam umysł, lecz siły niewieście;
A dla niewiasty skrytość jest nieznośną.
Jeszcześ tu?
Lucyusz. Pani, cóż mam czynić? Pobiedz
Do Kapitolu i wrócić, nic więcej?
Porcya. Zobaczysz tylko, jak twój pan wygląda,
Bo wyszedł chory. A uważaj dobrze,
Co robi Cezar i kto będzie przy nim.
Cóżto za wrzawa? czy słyszysz?
Lueyusz. Nie, pani,
Ja nic nie słyszę.
Porcya. Nadstaw pilnie ucha:
Zdawało mi się słyszeć odgłos walki,
A wiatr przynosił go od Kapitolu.
Lucyusz. Łaskawa Pani, rzetelnie powiadam,
Że nic nie słyszę.

(Wchodzi Wieszczek).

Porcya. Zbliż się tu, człowieku.
Skąd idziesz?
Wieszczek. Z domu, miłościwa Pani.
Porcya. Która godzina?
Wieszczek. Niespełna dziewiąta.
Porcya. Czy Cezar poszedł już do Kapitolu?
Wieszczek. Nie jeszcze, Pani. Idę właśnie zająć
Miejsce na drodze, którą on iść będzie.
Porcya. Masz pewnie jaką prośbę do Cezara?
Wieszczek. Tak, Pani, mam ją: jeśli Cezar zechce
Tak się okazać względnym dla Cezara,
Iż mię wysłucha, to go prosić będę,
Ażeby sobie sam łaskę wyświadczył.
Porcya. Miałżebyś wiedzieć że mu coś zagraża?
Wieszczek. Nie wiem nic, co się stanie, ale z tego.
Czego się lękam, wiele się stać może.
Żegnam cię Pani. Ulica w tem miejscu

Trochę przyciasna. Ów tłum senatorów,
Pretorów, gminnych suplikantów, który
W trop za Cezarem postępować będzie,
Zgniótłby takiego jak ja nieboraka.
Otwartsze sobie zajmę stanowisko
I tam Cezara oczekiwać będę.

(Odchodzi).

Porcya. A ja tu muszę pozostać. Jak wątłem
Jest serce niewiast! O, Brutusie! niech cię
Nieba wspierają w twojem przedsięwzięciu! —
Pewnie mnie Lucyusz zrozumiał. — I Brutus
Ma także prośbę, do której się Cezar
Nie chce przychylić. Coraz mniej sił czuję —
Biegnij, kochany Lucyuszu, i pozdrów
Odemnie pana. Powiedz mu, tak, powiedz,
Żeś mnie zostawił zdrową i wesołą
I wracaj donieść mi, co on ci powie.





AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA
Tamże. Kapitol. Posiedzenie senatu.
Tłum ludu na ulicy wiodącej do Kapitolu: wśród tego tłumu ARTEMIDORUS i WIESZCZEK. Odgłos trąb. CEZAR, BRUTUS, KASYUSŻ, KASKA, DECYUSZ, METELLUS, TREBONlUSZ, CYNNA, ANTONIUSZ, LEPIDUS, POPILIUSZ, PUBLIUSZ i inni wchodzą.

Cezar. Idus marcowy nadszedł.
Wieszczek. Tak, Cezarze,
Ale nie przeszedł.
Artemidorus. Wspaniały Cezarze,
Cześć ci i chwała! Przeczytaj ten papier.
Decyusz. Treboniusz prosi, abyś w wolnej chwili
Przejrzał to jego pokorne podanie.

Artemidorus. Przejrzyj wprzód moje, Cezarze; bo moje
Bliżej się ciebie dotyczy: przeczytaj,
Wielki Cezarze.
Cezar. Co się nas dotyczy,
To się zachowa na koniec.
Artemidorus. Przeczytaj
Zaraz, Cezarze, nie zwlekaj przeczytać.
Cezar. Cóż to za jakiś szaleniec.
Publiusz. Precz z drogi!
Cezar. Dla czegóż mi tu podania wręczacie?
Pójdźcie do sali obrad.

(Cezar wchodzi do Kapitolu, za nim inni. Wszyscy senatorowie powstają).

Popiliusz. Życzę, ażeby się wam przedsięwzięcie
Wasze udało.
Kasyusz. Jakie przedsięwzięcie,
Popiliu...?
Popiliusz. Bądźcie zdrowi.

(Przystępuje do Cezara).

Brutus. Co powiedział
Popiliusz Lena?
Kasyusz. Powiedział, że życzy.
Ażeby się nam przedsięwzięcie nasze
Udało. Czyżby odkryto nasz zamiar?
Brutus. Patrz, jak się zbliżył do Cezara.
Kasyusz. Kasko,
Spiesz się, bo lękam się zdrady. Cóż mamy
Czynić, Brutusie? Jeśli rzecz się wyda,
Cezar lub Kasyusz nie wyjdzie stąd żywcem,
Bo sam śmierć sobie zadam.
Brutus. Bądź spokojny;
Popiliusz Lena mówi o czem innem,
Bo się uśmiecha, jak widzisz, i wyraz
Twarzy Cezara nic się nie odmienił.
Kasyusz. Treboniusz czasu nie traci; patrz, oto
Odwodzi na bok Marka Antoniusza.

(Antoniusz i Treboniusz wychodzą. Cezar i senatorowie zasiadają)

Decjusz. Gdzie jest Metellus Cymber? Niech wystąpi
I Cezarowi przedłoży swą prośbę.

Brutus. Już on postąpił naprzód. Stańmy przy nim,
Ażeby poprzeć jego przedstawienie.
Cynna. Kasko, ty pierwszy dłoń wzniesiesz; bądź gotów.
Cezar. Czyśmy już wszyscy? Czyjąż naprzód prośbę
Cezar i jego senat ma rozpoznać?
Metellus. Dostojny, wielki, potężny Cezarze!
Metellus Cymber uchyla przed tobą
Korne swe czoło.

(Klęka).

Cezar. Muszę cię uprzedzić,
Cymbrze, że tego rodzaju przemowy
I uniżone gesta mogą działać
Na krew zwyczajnych ludzi i dzisiejsze
Postanowienia przeistaczać jutro
W wyroki godne żaków. Nie przypuszczaj
Tak niedorzecznej myśli, aby Cezar
Do tego stopnia miał krew łaskotliwą,
Iżby jej obieg mógł być przyspieszony
Tem, co ją wzrusza w niedołężnych sercach.
Rozumiem przez to: słodkobrzmiące słówka,
Korne submisye i nadskakiwania
Łaszących się psów stawiające obraz.
Twój brat skazany został na wygnanie,
Jeżeli za nim przychodzisz tu skomleć,
Odtrącam cię precz, jak pudla. Wiedz o tem,
Że Cezar krzywdy nie czyni nikomu
I nie bez słusznych powodów wymaga,
Aby mu stało się zadość.
Metellus. Nie ma tu głosów godniejszych od mego,
Któreby w uszach wielkiego Cezara
Milej zabrzmiały i silniej poparły
Sprawę mojego wygnanego brata?
Brutus. Nie przez pochlebstwo całuję dłoń twoją
Cezarze, prosząc, aby Publiusz Cymber
Niezwłocznie wolność powrotu uzyskał.
Cezar. Co słyszę? Brutus!
Kasyusz. Przebacz mi, Cezarze,
Że się uniżam do nóg twych padając:
Na klęczkach błaga cię Kasyusz o rychłe
Ułaskawienie dla Publiusza Cymbra.

Cezar. Mógłbym wam uledz, gdybym był z was jednym,
Gdybym mógł kogo prośbami chcieć wzruszyć,
Wtedyby prośby wzruszyć mnie zdołały.
Alem ja stały jak gwiazda polarna,
Która pod względem swej niewzruszoności
Na firmamencie nie ma sobie równej.
Jest co nie miara iskr na sklepie niebios,
Każda z nich płonie, każda jasno świeci,
Lecz tylko jedna trzyma się na miejscu.
Tak i na świecie jest bez liku mężów,
Każdy ma ciało, krew i światło swoje,
Ale w tym tłumie znam jednego tylko,
Który jak skała na swem stanowisku
Żadnem wzruszeniem niezachwiany stoi.
Tym jednym jestem ja, że zaś nim jestem,
Pozwólcie, abym poniekąd wam dowiódł
W agitującej się okoliczności:
Żem stały — Cymber poszedł na wygnanie,
Żem stały — Cymber na niem pozostanie.
Cynna. Łaski!
Cezar. Precz! Chcesz-że Olimp wzruszyć z posad?
Decyusz. Wielki Cezarze!
Cezar. Oszczędzaj kolana.
Kaska. Mów-że ty za mnie, ręko!

(Uderza Cezara w kark puginałem. Cezar chwyta go za ramię. W tejże chwili otrzymuje pchnięcia od kilku innych sprzysiężonych, nakoniec od Marka Brutusa).

Cezar. Et tu, Brute!
Stań się więc dolo Cezara!

(Umiera. Senat i lud rozpierzcha się w nieładzie).

Cynna. Skonał już Cezar! Wolność przywrócona!
Biegnijcie, głoście tę wieść po ulicach.
Kasyusz. A inni niech się udadzą na rynek,
I z mównic powrót wolności obwieszczą.
Brutus. Senacie i ty ludu, oddal trwogę,
Pozostań w miejscu, spłaciliśmy dumie
Dług przynależny.
Kaśka. Idź ty na mównicę,
Brutusie.
Decyusz. I ty, Kasyuszu.

Brutus. Gdzież Publiusz?
Cynna. Stoi tu jeszcze na wpół odurzony
Zaszłym wypadkiem.
Metellus. Poczekajmy trochę,
Bo może jaki przyjaciel Cezara
Zechce wystąpić.
Brutus. Nie mów o czekaniu.
Publiuszu. ocknij się, bądź dobrej myśli,
Nie pragnie tu nikt krzywdy ci wyrządzić,
Ani komubądź z Rzymian, powiedz o tem
Wszystkim, Publiuszu.
Kasyusz. Opuść nas Publiuszu,
Ażeby czasem lud wieku twojego,
Jeśli się na nas rzuci, nie zobaczył.
Brutus. Uczyń tak, niechaj skutki tego czynu
Tylko na sprawców spłyną.

(Wraca Treboniusz).

Kasyusz. Gdzież Antoniusz?
Treboniusz. Pobiegł do domu, zdjęty przerażeniem.
Męże, niewiasty, dzieci uciekają,
Krzyczą jak w sądny dzień.
Brutus. Losie, zobaczym,
Co nam przeznaczasz. Ze musimy umrzeć,
To nam wiadomo, o czas tylko idzie
I liczbę pasem dni, które snuć mamy.
Kasyusz. Tak, i kto sobie odcina naprzykład
Parę dziesiątków lat życia, ten sobie
Odcina tyleż lat obawy śmierci.
Brutus. To przypuściwszy, śmierć jest dobrodziejstwem,
I myśmy dali Cezarowi wielki
Dowód przyjaźni, skracając mu liczbę
Lat, w ciągu których byłby się był musiał
Śmierci obawiać. A teraz, Rzymianie,
Idźmy na ranek i wznosząc do góry
Zbroczone miecze, wołajmy:
Wolność wrócona, niech się święci wolność!
Kasyusz. Zróbmy tak, dalej! — Przez ileż to wieków
Wzniosła ta scena powtarzaną będzie
W nieznanych dotąd językach i formach?

Brutus. Ileż to jeszcze razy na żart skona
Ten wielki Cezar, który jak proch teraz
U stóp posągu Pompejusza leży?
Kasyusz. Ilekroć razy wznowi się ta scena,
Tylekroć razy nazwą nas zbawcami
Swojego kraju.
Decyusz. Mamyż iść zaraz?
Kasyusz. Idźmy, Brutus przodem,
W ślad jego kroków ponieśmy odważnie
Kwiat nieodrodnych rzymskich serc.

(Wchodzi sługa).

Brutus. Któż to nadchodzi? Antoniusza sługa.
Sługa. Tak mi, Brutusie, pan mój klęknąć kazał,
Marek Antoniusz tak mi upaść kazał
I tak na klęczkach kazał mi powiedzieć:
Brutus jest mężny, cny, mądry i prawy,
Cezar był silny, śmiały, wielki, słodki.
Powiedz, że kocham Brutusa i czczę go,
Żem się Cezara bał, czcił go i kochał.
Jeśli z Brutusa wolą zgodnem będzie,
Ażeby Marek Antoniusz bezpiecznie
Przybył do niego i powziął wiadomość,
Co śmierć Cezara mogło spowodować:
Żyjący Brutus w Antoniusza sercu
Zastąpi miejsce zmarłego Cezara,
I stanie Marek Antoniusz przy boku
Cnego Brutusa i z niezłomną wiarą
Podzieli jego los i wszelkie sprawy.
To ci oznajmia Antoniusz, mój pan.
Brutus. Twój pan, zaiste, mądry jest i mężny,
Nigdym z tej strony źle o nim nie trzymał.
Idź mu powiedzieć odemnie, że śmiało
Może tu przybyć, stanie mu się zadość,
I na mój honor, powróci nietknięty.
Sługa. Spieszę po niego.

(Odchodzi).

Brutus. Wiem, że będziemy mieć w nim przyjaciela.
Kasyusz. Oby tak było! Ale jest coś we mnie,
Co go się lęka i nieufność moja
Trudno się godzi z jego oświadczeniem.

(Wchodzi Antoniusz).

Brutus. Otóż on. — Witaj, Marku Antoniuszu!
Antoniusz. Tyżto, Cezarze, leżysz tak nikczemnie?
W takiż to lichy zamknęły się wątek
Wszystkie zwycięstwa, wszystkie laury twoje,
Wszystkie tryumfy, trofea i łupy?
Żegnam cię. — Nie wiem ja moi panowie,
Co zamierzacie, kto może być jeszcze
W waszem uznaniu potępienia godnym
I kto ma zginąć. Jeśli mnie to czeka,
Nie ma ku temu stosowniejszej chwili,
Jak chwila śmierci Wielkiego Cezara,
Ani narzędzia odpowiedniejszego,
Jak te oręże wasze, uzacnione
Najszlachetniejszą krwią z wszystkich krwi świata.
O! jeśli macie jaką niechęć ku mnie,
Zaspokójcie ją teraz, błagam o to,
Dopóki wasze purpurowe ręce
Tą krwią się dymią. Choćbym żył lat tysiąc,
Nigdy nie umrę chętniej niż w tej chwili,
W tem miejscu, obok Cezara, z rąk waszych,
Wyboru, wzoru tegoczesnych mężów.
Brutus. Nie żądaj od nas śmierci, Antoniuszu!
Musimy ci się wydawać okrutni,
Sądząc po rękach i obecnym czynie,
Ale ty widzisz tylko nasze ręce
I to zbroczone krwią ciało, nie widzisz
Gruntu serc naszych — jest w nich wszakże litość.
Litość ta nasza nad niedolą Rzymu
Śmierci Cezara stała się powodem,
Bo litość litość ruguje, jak ogień
Ruguje ogień. Co się ciebie tyczy,
Oręże nasze, Marku Antoniuszu,
Mają dla ciebie ołowiane ostrza.
Ramiona nasze silne przeciw złości,
I serca nasze skłonne do braterstwa
Stoją dla ciebie otworem:
Znajdziesz w nich przyjaźń, szczerość i szacunek.
Kasyusz. Głos twój słuchany będzie przy rozdziale
Nowych godności.

Nowych godności.
Brutus. Bądź tylko cierpliwym,
Ukoim pierwej lud, potem ci powiem,
Dlaczego Brutus, miłując Cezara,
Dłoń swoją przeciw Cezarowi podniósł.
Antoniusz. Znaną mi mądrość wasza. Niechże każdy
Skrwawioną poda mi rękę. Ty naprzód,
Marku Brutusie, pozwól mi prawicę
Swoją uścisnąć, pozwól mi toż samo
Kaju Kasyuszu, Decyuszu Brutusie,
I ty Metellu, i ty dzielny Cynno,
I ty mój mężny Hasko, i ty także
Cny Treboniuszu, ostatni z kolei,
Ale zaprawdę nie ostatni w sercu.
Szlachetni moi panowie, niestety,
Cóż mam powiedzieć? Kredyt mój na śliskim
Gruncie spoczywa, jestem w oczach waszych
Na jednej z dwóch dróg nagannych. Myślicie,
Ze ze mnie albo tchórz albo pochlebca.
Żem cię, Cezarze, kochał, o! to prawda.
Jeśli w tej chwili duch twój patrzy na nas,
Nie boli cię to gorzej, niż śmierć, widzieć
Twojego Marka zawierającego
Z nieprzyjaciółmi twymi sojusz zgody,
I krwawe dłonie ich ściskającego
Wobec twych martwych zwłok? O! wielki mężu!
Gdybym miał tyle ócz, ile ty ran,
Roniących tyle łez, ile z ran twoich
Krwi popłynęło, byłoby to z mojej
Strony przystojniej, niż zachodzić w przyjaźń
Z wrogami twymi. Przebacz mi, Juliuszu!
Dzielny jeleniu! Tu uszczwano ciebie,
Tu padłeś. Oto stoją łowcy twoi,
Nacechowani i zarumienieni
Śladem twojego upadku. O! świecie!
Ty byłeś temu jeleniowi lasem,
A on był twoją, o! świecie, ozdobą.
Jakżeś podobny do pysznego zwierza,
Którego dłonie książąt powaliły!
Kasyusz. Miarkuj się, Marku Antoniuszu.

Antoniusz. Wybacz,
Kaju Kasyuszu, takby powiedzieli
Nieprzyjaciele Juliusza Cezara.
Skromne to zatem ze wszech miar i zimne
Umiarkowanie w jego przyjacielu.
Kasyusz. Nie mam ci za złe, że Cezara chwalisz,
Ale na jakiejż z nam i chcesz stać stopie?
Chcesz-że się liczyć do naszych przyjaciół,
Czyli też mamy obejść się bez ciebie?
Antoniusz. Podawszy wam dłoń, jużem wam dał poznać,
Co myślę, ale w tej chwili na nowo
Tknięty zostałem widokiem Cezara.
Sprzyjam wam wszystkim, wszystkich was miłuję,
W nadziei, że mi raczycie oznajmić:
Pod jakim względem i dlaczego Cezar
Był niebezpiecznym.
Brutus. Gdybyśmy w tej mierze
Milczeli, czyn nasz dzikoby wyglądał.
Powody nasze tak są sprawiedliwe,
Że choćbyś nawet był synem Cezara,
Byłbyś z nich kontent.
Antoniusz. Tego tylko żądam.
Teraz zaś proszę, abym mógł na rynek
Zanieść to ciało i, jako się godzi
Przyjacielowi, z publicznej trybuny
Mieć na cześć jego mowę pogrzebową.
Brutus. Masz k ’tem u wolność, Marku Antoniuszu.
Kasyusz. Brutusie, słowo. (Na stronie). Na bogi! co czynisz?
Nie pozwalaj mu na to, nie wiesz, jaki
Wpływ na lud wywrzeć może jego mowa,
Brutus. Nie troszcz się, ja wprzód wstąpię na mównicę
I powód śmierci Cezara wyłożę.
Niechaj Antoniusz, co chce potem mówi,
Postaram się wprzód dać do zrozumienia,
Że on za naszem mówi pozwoleniem,
Za naszą zgodą, że pragniemy szczerze,
Ażeby Cezar z wszelkieini zwykłemi
Ceremoniami pogrzebiony został.
Nie stracim na tem nic — zyskamy raczej.

Kasyusz Nie wiem, co z tego wyniknie, jednakże
Nie jestem za tem.
Brutus. Marku Antoniuszu,
Wolno ci zabrać to ciało. Nie będziesz
Ganić nas w swojej pogrzebowej mowie,
Powiesz jedynie o Cezarze wszystko,
Co się dobrego o nim da powiedzieć,
I dodasz, żeś do powiedzenia tego
Otrzymał od nas przyzwolenie.
Nie będziesz zresztą z pogrzebem Cezara
Nic miał wspólnego i rzecz swą mieć będziesz
Z tej samej, co ja mównicy, i po mnie.
Antoniusz. Niech i tak będzie.
Brutus. Uczyń wiec potrzebne
Przygotowania i zdążaj za nami.

(Wszyscy, prócz Antoniusza, wychodzą).

Antoniusz. Przebacz mi, o! ty krwawa garści prochu,
Żem tak łagodny względem tych rzeźników!
Ty jesteś szczątkiem największego z ludzi,
Jacy kiedybądź żyli w toni czasów.
Biada przelewcom tej krwi tak szacownej!
Tu, w obec tych ran, które nakształt niemych
Ust otwierają rubinowe wargi,
Piersi mych o głos prosząc, przepowiadam:
Że od tej chwili klątwa na Rzym padnie,
Domowa wściekłość i dziki bój bratni
Ze wszech stron będą szarpały Italię,
Mord i zniszczenie tak pójdzie w obyczaj,
I zgrozy tak się powszedniemi staną,
Iż matki rzymskie uśmiechać się będą,
Widząc swe dzieci rwane zębem wojny,
Nałóg występków stłumi wszelką litość,
A duch Cezara, łaknąc zemsty, wyjdzie
Z pośrodka piekieł z Hekatą przy boku
I krążyć będzie po kraju, wołając
Monarszym głosem: biada! A psy wojny
Głosowi temu odpowiadać będą,
Aż się ta zbrodnia ulotni ku niebu,
W wyziewach trupów wyzutych z pogrzebu.

(Wchodzi sługa).

Nie jestżeś ty u Oktawiusza w służbie?
Sługa. Jestem w niej, Marku Antoniuszu.
Antoniusz. Cezar
Pisał do niego, by przybył do Rzymu.
Sługa. Odebrał on list i przybywa,
Mnie zaś polecił ustnie ci oznajmić...
Co widzę? Cezar!

(Spostrzegając ciało).

Antoniusz. Serce twe wzbiera, idź i płacz na stronie.
Jest, snać, w wzruszeniu coś zaraźliwego,
Widząc te krople żalu w twoich oczach,
I moje także wilgnąć zaczynają.
Twój pan przybywa więc?
Sługa. Tak jest, dziś jeszcze
Stanie na nocleg o siedm mil od Rzymu.
Antoniusz. Wracaj mu co tchu donieść, co się stało.
W Rzymie żałoba teraz, niebezpiecznie.
Nie byłby teraz w nim twój pan jak w domu,
Spiesz go uprzedzić o tem. Ale czekaj,
Nie wprzód oddalisz się, aż ja to ciało
Zaniosę na plac publiczny. Przemówić
Chcę tam do ludu i zobaczyć, jak on
Przyjmie postępek tych okrutnych ludzi.
Będziesz mógł wtedy dokładnie młodemu
Oktawiuszowi stan rzeczy opisać.
Pomóż mi!

(Wychodzą z ciałem Cezara).
SCENA DRUGA.
Tamże. Forum.
Wchodzą BRUTUS i LUCYUSZ, za nimi tłum obywateli.

Obywatele. Objaśnień chcemy, żądamy objaśnień!
Brutus. Pójdźcie więc za mną moi przyjaciele,
I posłuchajcie mnie. Bracie Kasyuszu,
Odwiedź część tłumu na inną ulicę.
Chcący mnie słuchać niech tu pozostaną,

Ci zaś, co wolą posłuchać Kasyusza,
Niech pójdą za nim. Śmierć Cezara będzie
Wszem w obec zaraz usprawiedliwioną.
Pierwszy obywatel. Ja chcę Brutusa słyszeć.
Drugi obywatel. Ja Kasyusza:
Niechaj oddzielnie mówią, mniejsza o to,
My ich powody porównamy potem.

(Kasyusz odchodzi z pewną liczbą mieszczan, Brutus wstępuje na rostrum).

Trzeci obywatel. Szlachetny Brutus wstąpił na mównicę.
Słuchajmy!
Brutus. Bądźcie cierpliwi do końca.

Rzymianie! współobywatele i łaskawcy moi! Posłuchajcie mnie przez życzliwość dla mnie i uciszcie się, abyście mnie mogli usłyszeć. Zawierzcie mi na uczciwość moją i miejcie wzgląd na moją uczciwość, abyście mi mogli zawierzyć. Sądźcie mnie w swojej mądrości i zbierzcie zmysły wasze, abyście mnie lepiej mogli osądzić. Jeżeli się w tem zgromadzeniu znajduje serdeczny jaki przyjaciel Cezara, niech wie, że Brutus nie mniej od niego Cezara miłował. Jeżeli się zaś ten przyjaciel spyta, dlaczego Brutus podniósł na Cezara rękę, oto moja odpowiedź: nie przeto, żem mniej Cezara kochał, ale żem bardziej kochał Rzym. Woleliżbyście widzieć Cezara przy życiu, a sami żyć jak niewolnicy, niż widzieć Cezara zmarłym, a sami żyć wolnymi? O ile mnie Cezar kochał, o tyle opłakuję go; o ile los mu sprzyjał, o tyle się cieszę z tego; o ile był walecznym, o tyle czczę go; o ile był dumnym, o tyle nie miałem dlań litości. Tak więc ma łzy za miłość; radość za szczęście; cześć za waleczność; a śmierć za dumę. Jest-li tu kto tak podły, iżby chciał być służalcem? Niech się odezwie; bo zaiste, obraziłem go. Jest-li tu kto tak nędzny, iżby nie chciał być Rzymianinem? Niech się odezwie; bo zaiste, obraziłem go. Jest-li tu kto tak nikczemny, iżby ojczyzny swej nie kochał? Niech się odezwie; bo zaiste, obraziłem go. Zatrzymuję się i czekam na odpowiedź.
Obywatele (jednogłośnie). Nikt z nas, Brutusie, nikt z nas!
Brutus. Nikogo wiec z was nie obraziłem? Nie. postąpiłem sobie z Cezarem inaczej, jak wybyśeie sobie z Brutusem postąpili. Śmierć jego zapisaną jest w Kapitolu: nie ujęto mu chwały, na którą zasłużył, ani powiększono win jego, za które śmierć poniósł.

(Antoniusz wchodzi z orszakiem niosiącym ciało Cezara).

Oto się zbliża jego ciało pod żałobnym konwojem Marka Antoniusza, który aczkolwiek nie miał w jego śmierci udziału, otrzyma jednak udział w korzyściach z tej śmierci, to jest miejsce w rzeczypospolitej. A komuż z was ono zagrodzone? Kończę oświadczeniem, że ten sam sztylet, którym dla dobra Rzymu zabiłem najlepszego mego przyjaciela, zachowuję i dla siebie na przypadek, jeżeli się mojej ojczyźnie podoba zażądać śmierci mojej.
Obywatele. Żyj, żyj Brutusie, żyj!
Pierwszy obywatel. Odprowadźmy go w tryumfie do domu.
Drugi obywatel. I postawmy mu posąg obok przodków.

Trzeci obywatel. Niech będzie drugim Cezarem.
Czwarty obywatel Ukoronujmy lepszą część Cezara
W jego osobie.
Pierwszy obywatel. Wznieśmy go na rękach
I z oklaskami zanieśmy do domu.
Brutus. Ziomkowie moi!
Drugi obywatel. Cicho! Brutus mówi.
Pierwszy obywatel. Milczenie!
Brutus. Drodzy ziomkowie, pozwólcie mi, proszę,
Odejść samemu, i przez miłość dla mnie
Zostańcie tutaj z Markiem Antoniuszem:
Uczcijcie zwłoki Cezara, uczcijcie
Mowę ku jego chwale zmierzającą,
Którą Antoniusz ma tu mieć niebawem
W skutku naszego pozwolenia. Niechaj
Prócz mnie jednego, nikt stąd nie odejdzie
Przed wysłuchaniem mowy Antoniusza.

(Wychodzi).

Pierwszy obywatel. Zgoda! Słuchajmy Marka Antoniusza.

Trzeci obywatel. Będziem go słuchać; niech zajmie mównicę.
Wstąp na mównicę, zacny Antoniuszu!
Antoniusz. Z łaski Brutusa winienem wam wdzięczność.
Czwarty obywatel. Cóż on tam mówi o Brutusie?
Trzeci obywatel. Mówi,
Że nam z Brutusa łaski winien wdzięczność.
Czwarty obywatel. Otby Brutusa lepiej nie zaczepiał.
Pierwszy obywatel. Cezar był tyran,
Trzeci obywatel. Rzecz jasna jak słońce:
Szczęście, że z niego Rzym jest oczyszczony.
Drugi obywatel. Cicho! Słuchajmy, co powie Antoniusz.
Antoniusz. Mili Rzymianie!
Obywatel. Cicho! już zaczyna.
Antoniusz. Rzymianie, bracia, rodacy, użyczcie
Ucha mym słowom. Nie przychodzę tutaj
Chwalić Cezara, przychodzę mu tylko
Oddać ostatnią pośmiertną przysługę.
Złe czyny ludzi żyją po ich śmierci,
Dobre, bywają częstokroć grzebane
Z ich popiołami. Tak się ma z Cezarem:
Szlachetny Brutus mówił wam, że Cezar
Był chciwym władzy: jeżeli to prawda,
Była to ciężka wina z jego strony,
I on też ciężko ją odpokutował.
Za pozwoleniem Brutusa i innych,
(Bo Brutus jest mąż ze wszech miar szanowny,
I tamci wszyscy są szanowni ludzie)
Przyszedłem tu mieć pogrzebową mowę
Na cześć Cezara. Był on przyjacielem
Moim, rzetelnym, dobrym, sprawiedliwym;
Lecz Brutus mówi, że on był ambitnym,
A Brutus jest mąż ze wszech miar szanowny.
On mnogich jeńców sprowadził do Rzymu,
Których wykupem wzmógł się skarb publiczny:
Toż to był dowód ambicyi Cezara?
Kiedy ubogi jęczał, płakał Cezar,
Ambicya z twardszego kruszczu; jednakże
Brutus powiada, że on był ambitnym,

A Brutus jest mąż ze wszech miar szanowny.
Pomnicie, jakem w czasie Luperkaliów
Po trzykroć razy koronę mu podał,
A on po trzykroć razy ją odepchnął.
Byłaż to ambicya? Mimo to jednak
Brutus powiada, że on był ambitnym
A Brutus jest mąż ze wszech miar szanowny.
Nie zbijam tego, co Brutus powiedział,
Mówię tu tylko to, co wiem. Wy wszyscy
Miłowaliście go kiedyś i słusznie;
Słusznież to, że go dziś nie żałujecie?
Snać, rozum uciekł gdzieś między zwierzęta,
Bo go u ludzi nie ma. O, przebaczcie!
Serce me przeszło do trumny Cezara —
Musze zaczekać aż z niej do mnie wróci.
Pierwszy obywatel. Zda mi się, że on po części ma słuszność.
Drugi obywatel. Jeśli tak o tem sądzisz, toć zaiste
Wielka się stała Cezarowi krzywda.
Trzeci obywatel. Doprawdy boję się, żeby ktoś gorszy
Po nim nie nastał.
Czwarty obywatel. Czyście uważali?
Cezar po trzykroć nie przyjął korony;
Widoczna zatem, że nie był ambitny.
Pierwszy obywatel. Jeżeli się to dowodnie pokaże,
Pewnie ichmoście drogo to przypłacą.
Drugi obywatel. Biedny człeczysko! Czerwone miał oczy
Od łez, jak węgiel.
Trzeci obywatel. Nie ma w całym Rzymie
Szlachetniejszego jak Antoniusz męża.
Czwarty obywatel. Baczność, panowie, znów zaczyna mówić.
Antoniusz. Niestety, jeszcze nie dalej jak wczoraj,
Jedno Cezara słowo mogło z całym
Mierzyć się światem; dziś on leży tutaj,
I najbiedniejszy charłak nie pomyśli
Skłonić się przed nim. O! panowie moi!
Gdybym ja wasze umysły i serca
Pragnął do gniewu i zemsty zagrzewać,
Mógłbym Brutusa winić i Kasyusza,

Którzy, jak wiecie, są ludzie szanowni.
Nie chcę ja tego: wolałbym obwinić
Tego, co umarł, siebie i was wszystkich,
Niżbym miał winić tak szanownych ludzi.
Lecz oto pismo z pieczęcią Cezara,
Którem dziś znalazł w jego gabinecie:
Ostatnia to jest wola tego męża.
Skoro osnowa tego testamentu,
(Którego, że wam nie odczytam teraz,
Wybaczcie), będzie powszechnie wiadomą,
Obywatele tego miasta przyjdą
Całować rany zmarłego Cezara
I chusty swoje we krwi jego maczać;
Co mówię! błagać chociażby o jeden
Włos z jego głowy na wieczną pamiątkę,
I umierając włos ten w testamentach
Swoich wspominać, jako drogi legat
Dzieciom go swoim przekazując.
Czwarty obywatel. Cóż ten testament zawiera? Przeczytaj,
Przeczytaj go nam, Marku Antoniuszu.
Obywatele. Chcemy usłyszeć testament Cezara.
Antoniusz. Miejcie cierpliwość, moi przyjaciele,
Nie mogę go wam przeczytać; nie pora
Wam się dowiedzieć, jak was Cezar kochał.
Wyście nie drewna, nie głazy, lecz ludzie.
Ludźmi zaś będąc, nie możecie teraz
Słyszeć osnowy tego testamentu.
Toby uniosło was aż do szaleństwa.
Nie powinniście wiedzieć, że jesteście
Spadkobiercami jego, bo gdybyście
O tem wiedzieli, o! cóżby się stało!
Czwarty obywatel. Przeczytaj nam ten testament; koniecznie
Chcemy go poznać. Przeczytaj natychmiast.
Antoniusz. Bądźcież cierpliwi; poczekajcie nieco.
Żałuję teraz, żem wam o tem wspomniał,
Boję się skrzywdzić tych szanownych ludzi,
Których sztylety przebiły Cezara.
Czwarty obywatel. To zdrajcy; co mi za szanowni ludzie!

Obywatele. O! Antoniuszu! przeczytaj testament!
Drugi obywatel. To nikczemnicy, bezwstydni mordercy!
Ależ testament, testament!
Antoniusz. Gwałtem więc chcecie, bym go wam przeczytał?
Stańcie w krąg tedy przy zwłokach Cezara
I mnie pozwólcie podnieść całun tego,
Co w nim zapisał swą ostatnią wolę.
Mamże znijść? Czyliż zgadzacie się na to?
Obywatele. Znijdź! znijdź!

(Antoniusz zstępuje z mównicy).

Trzeci obywatel. Zgadzamy się.
Czwarty obywatel. Stańmy w krąg.
Pierwszy obywatel. Stańmy opodal, usuńmy się.
Drugi obywatel. Hej! zróbcie miejsce najszlachetniejszemu
Antoniuszowi.
Antoniusz. Nie tłoczcie się tak koło mnie, odstąpcie.
Obywatele. Na bok! hej! na bok!
Antoniusz. Jeżeli macie łzy, lejcież je teraz.
Czy znacie ten płaszcz? Pomnę, kiedy Cezar
Po raz pierwszy na siebie zarzucił go,
Byłoto w letni wieczór pod namiotem,
Tego dnia, wieczór pogromił był Nerwów.
Patrzcie! w to miejsce pchnął zawistny Kaska,
W to miejsce sztylet Kasyusza ugodził,
Tędy cios zadał Brutus ukochany,
A kiedy wyjął fatalne narzędzie,
Pomyślcie, ile krwi z Cezara trysło.
Buchnęła ona jak przez drzwi, chcąc ujrzeć,
Czyli to Brutus tak silnie zapukał,
Czyli nie Brutus, bo Brutus, jak wiecie,
Był istnym w oczach Cezara aniołem.
Bogowie, wyście świadkami, jak bardzo,
Jak czule kochał go Cezar! Zaprawdę,
Byłto cios z wszystkich ciosów najdotkliwszy.
Skoro albowiem Cezar uczuł w piersiach
Sztylet Brutusa, niewdzięczność, silniejsza
Od ramion zdrajców, wraz go pokonała.
Pękło mu serce i twarz kryjąc płaszczem,
U stóp posągu Pompejuszowego,

Z którego ciekła krew, padł wielki Cezar.
O! jakiż to był upadek, rodacy!
Ja, wy, wszyscyśmy padli jednocześnie,
A krwawa zdrada nad naszym upadkiem
Wydała okrzyk radosny. Płaczecie,
Do łez jesteście rozrzewnieni, łzy te
Czynią wam zaszczyt. Czegóż wy płaczecie,
Poczciwe dusze? Płaczecie na widok
Przebitej szaty waszego Cezara,
Spójrzcie tu, tu on sam leży zakłuty,
Zamordowany sztyletami zdrajców.

Pierwszy obywatel. O, opłakany widoku!
Drugi obywatel. O, szlachetny Cezarze!
Trzeci obywatel. O, dniu żałoby!
Czwarty obywatel. O, zdrajcy! O, nikczemnicy!
Pierwszy obywatel. O, zgrozo!
Drugi obywatel. Zemsty nam trzeba, zemścijmy się. Dalej, biegnij, chwytaj ich, pal, kłuj, bij, zabijaj! Niech żaden zdrajca nie ujdzie żywy.

Antoniusz. Wstrzymajcie zapał, rodacy.

Pierwszy obywatel. Cicho! szlachetny Antoniusz przemawia.
Drugi obywatel. Gotowiśmy go słuchać, gotowiśmy pójść za nim, gotowiśmy z nim umrzeć.

Antoniusz. O! przyjaciele, drodzy przyjaciele,
Niech moje słowa nie będą wam bodźcem
Do tak nagłego wybuchu.
Sprawcy tej śmierci są to, jak mówiłem,
Szanowni ludzie. Jakie osobliwe
Powody mieli do takiego czynu,
Tego niestety, ja nie wiem, są oni
Niezaprzeczenie mądrzy i szanowni,
I niezawodnie wam się wytłómaczą!
Jam tu nie przyszedł kraść waszych afektów,
Nie jestem mówcą tak dobrym jak Brutus,
Jestem, jak wiecie, dobroduszny prostak,
Do przyjaciela swego przywiązany,
I dobrze o tem wiedzą ci panowie,
Którzy mi o nim pozwolili mówić.
Brak mi dowcipu, słów, min i powagi,

Kunsztownych zwrotów i potęgi głosu,
Tego wszystkiego, co krew ludzi wzrusza.
Ja tylko mówię wprost prawdę, ja tylko
Wam opowiadam to, co wiecie sami.
Pokazuję wam rany kochanego
Cezara, biedne, nieme jego usta,
I im wymowę całą przekazuję.
Lecz gdybym ja był Brutusem, a Brutus
Był Antoniuszem, wtedyby Antoniusz
Nie szczędził pewnie swych piersi i każdą
Ranę Cezara tak wymowną zrobił,
Ze nawet głazy Rzymu poruszone
Z wściekłościąby się do buntu podniosły.
Obywatele. I my bunt chcemy podnieść.
Pierwszy obywatel. Spalmy Brutusa dom.
Trzeci obywatel. Idźmy, szukajmy sprzysiężonych.
Antoniusz. Posłuchajcie mnie pierwej, posłuchajcie!
Obywatele. Hola! uciszcie się! Antoniusz mówi.
Antoniusz. O! przyjaciele, rodacy, nie wiecie,
Co zamierzacie. Przez cóż to się Cezar
Stał godnym waszej miłości? Niestety!
Nie wiecie sami — ja wam tedy powiem.
Nie napomknąłżem wam o testamencie
Cezara? Czyście zapomnieli o tem?
Obywatele. Prawda, testament, czekajmy, słuchajmy.
Antoniusz. Oto jest w mowie będący testament,
A na nim pieczęć Cezara. Przeznacza
On nim każdemu obywatelowi
Rzymu, ba, nawet każdemu z pospólstwa,
Po siedmdziesiąt i pięć drachm.
Drugi obywatel. Wielki Cezarze, pomścim się za ciebie.
Trzeci obywatel. Wspaniałomyślny Cezarze!
Antoniusz. Wysłuchajcie mnie cierpliwie do końca.
Obywatele. Hola! milczenie!
Antoniusz. Nadto leguje on wam wszystkie swoje
Wille i świeżo sadzone ogrody
Z tej strony Tybru, oddaje to wszystko
Wam i następcom waszym w posiadanie
Na wieczne czasy, ku wspólnej wygodzie

I przyjemności i wszelkiej korzyści.
Takim był Cezar. Kiedyż na świat przyjdzie
Drugi podobny?
Pierwszy obywatel. Nigdy, nigdy — idźmy,
Spalmy na świętym placu jego ciało,
Lecz jednocześnie puśćmy także z dymem
Mieszkania zdrajców. D alej, bierzcie ciało.
Drugi obywatel. Rozniećcie ogień.
Trzeci obywatel. Walcie na kupę ławki.
Czwarty obywatel. Rąbcie lamperye, okna, co się zdarzy.

(Obywatele wychodzą, niosąc ciało).

Antoniusz. Rzucona żagiew, nieprawość przerwała
Swoje zapory, niechże dalej działa.
Cóż tam?

(Wchodzi sługa).

Sługa. Oktawiusz przybył już do Rzymu.
Antoniusz. Gdzież on jest?
Sługa. W domu Cezara z Lepidem.
Antoniusz. Natychmiast spieszę do niego. W stosowną
Porę przybywa. Fortuna jest jakoś
W dobrym humorze i chce nam coś rzucić
Z swojego rogu.
Sługa. Mówią, że przed chwilą
Brutus i Kasyusz co tchu, jak szaleni
Pędzili konno przez ulice Rzymu.
Antoniusz. Snać im już doniósł lud, jakem go wzruszył,
Tem lepiej. Prowadź mnie do Oktawiusza.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Tamże. Ulica.
Wchodzi CYNNA, poeta.

Cynna. Śniłem dziś, żem był z Cezarem na uczcie
I rój mar groźnych napełnił mi umysł.
Nie miałem wcale ochoty wyjść z domu,
A przecież coś mnie wygnało.

(Wchodzą obywatele).

Pierwszy obywatel. Jak się nazywasz?
Drugi obywatel. Gdzie idziesz?
Trzeci obywatel. Gdzie mieszkasz?
Czwarty obywatel. Jesteś żonaty, czy nieożeniony?
Drugi obywatel. Odpowiedz prosto.
Pierwszy obywatel. I krótko.
Czwarty obywatel. I rozsądnie.
Trzeci obywatel. I rzetelnie, tak ci radzim.
Cynna. Jak się nazywam? Gdzie idę? Gdzie mieszkam? Czym żonaty? Czy nieożeniony? Mam na to wszystko odpowiedź prosto, krótko, rozsądnie i rzetelnie. Rozsądnie mówiąc — jeszczem nieożeniony.
Drugi obywatel. To się ma znaczyć: głupiec, kto się żeni. Boję się, żebyś za to nie dostał kuksa, bratku. Mów dalej, prosto.
Cynna. Idę prosto na pogrzeb Cezara!
Drugi obywatel. Jako przyjaciel, czy jako nieprzyjaciel?
Cynna. Jako przyjaciel.
Drugi obywatel. Na to pytanie prosto odpowiedział.
Czwarty obywatel. A gdzie waść mieszkasz? Mów krótko.
Cynna. Krótko: mieszkam wpodle Kapitolu.
Trzeci obywatel. A jakie waści nazwisko? Mów rzetelnie.
Cynna. Rzetelnie, nazwisko moje: Cynna.
Pierwszy obywatel. Rozszarpcie go na sztuki, to jeden ze sprzysiężonych.
Cynna. Jam Cynna, poeta, jam Cynna, poeta!
Czwarty obywatel. Rozszarpcie go za jego kiepskie wiersze, rozszarpcie go za kiepskie wiersze.
Cynna. Jam nie ten Cynna, co miał udział w spisku.
Drugi obywatel. Mniejsza o to, nazywasz się Cynna, to dosyć. Wydrzyjcie mu to nazwisko z serca i niech sobie potem idzie zdrów.
Trzeci obywatel. Rozszarpcie go, rozszarpcie. Hej! głowni, pochodni! Do Brutusa, do Kasyusza! Pal zdrajców! A inni do Decyuszowego, a inni do Ligaryuszowego domu, a inni do domu Kaski. Dalej, dalej!

(Wychodzą).



AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA.
Tamże. Komnata w domu Antoniusza.
ANTONIUSZ, OKTAWIUSZ i LEPID siedzą przy stole.

Antoniusz. Ci wszyscy mają więc umrzeć, nazwiska
Ich mam spisane.
Oktawiusz. Twój brat musi także
Umrzeć, Lepidzie, zgadzasz-li się na to?
Lepid. Zgadzam się.
Oktawiusz. Umieść go więc, Antoniuszu,
Na liście.
Lepid. Ale tylko pod warunkiem,
Że Publiusz, syn twej siostry, Antoniuszu,
Podobnież śmierci ulegnie.
Antoniusz. Ulegnie.
Patrz, oto jednem pociągnięciem pióra
Jużem go skazał. A teraz, Lepidzie,
Chciej nam tu przynieść Cezara testament,
Ażebyśmy się — wspólnie naradzili,
Czy się co nie da obciąć z uciążliwych
Jego legatów.
Lepid. Czy was tu zastanę?
Oktawiusz. Albo tu, albo w Kapitolu.

(Wychodzi Lepid).

Antoniusz. Lekki to człowiek i bez żadnych zalet,
Zdatny jedynie do posyłek. Jestże
On wart mieć udział przy podziale świata
I jedną trzecią część jego otrzymać?
Oktawiusz. Sameś tak sądził, skoroś go zawezwał
Do układania z nami czarnej listy
Skazanych na śmierć i proskrypcyę.
Antoniusz. Więcej
Ja, Oktawiuszu, niż ty, dni widziałem.
Jeśli na niego włożym część zaszczytów,
Co nas uwolni od pewnych drażliwych
Ciężarów władzy, dźwigać on je tylko
Będzie, jak osieł dźwiga wór ze złotem:
Pocić się, jęczeć w pracy, kierowany
Lub popędzany po wytkniętej drodze!
Skoro zaś skarb nasz doniesie, gdzie zechcem,
Wtedy zdejmiemy z niego drogi ciężar,
I usuniemy go na bok, jak osła,
Aby spokojnie z zwieszonemi uszy
Pasł się na trawie.
Oktawiusz. Rób jak chcesz, jednakże
Jestto odważny, doświadczony żołnierz.
Antoniusz. Takim jest także mój koń, Oktawiuszu.
Ja mu też za to wyznaczam nie skąpą
Porcyę obroku. Wkładam go do boju,
Uczę go zwrotów, uczę jak i kiedy
Ma stać, kłusować lub ruszyć z kopyta,
Ruch jego ciała jest grą woli mojej.
Tak samo prawie ma się rzecz z Lepidem.
I jego trzeba tresować, prowadzić,
Poganiać — bo duch jego jest leniwy.
Kocha się w sztukach, rupieciach i fraszkach,
I takie rzeczy, które już oddawna
Wyszły z użycia, na które my plujem,
U niego modą się stają. Nie miejmy
Go za nic więcej, jak za sprzęt przydatny.
Teraz-że otwórz, Oktawiuszu, ucho
I wpuść w nie ważną wieść: Brutus i Kasyusz
Gromadzą wojska, trzeba nam niezwłocznie
Stawić im czoło. Obrachujmy przeto

Złączone siły nasze, powołajmy
Naszych przyjaciół i rozwińmy wszelkie
Możliwe środki. Tymczasem zaś złóżmy
Walną naradę i pilnie rozważmy,
Jakby najlepiej tajne złe wyśledzić,
A jawnemu z pewnym skutkiem przeszkodzić.
Oktawiusz. Zróbmy tak, bośmy na sztych wystawieni
I obsadzeni mnóstwem nieprzyjaciół,
Ci zaś, co w oczy się śmieją, chowają
Nieraz jad w sercu.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Przed namiotem Brutusa w obozie pod Sardes.
Odgłos kotłów. BRUTUS, LUCYLIUSZ i LUCYUSZ wchodzą z żołnierzami, TYTYNIUSZ i PINDAR nadchodzą z przeciwnej strony.

Brutus. Stój!
Lucyliusz. Wymień hasło!
Brutus. Cóż tam, Lucyliuszu?
Gdzie Kasyusz? Rychłoż tu będzie?
Lucyliusz. Niebawem.
Pindar pozdrawia cię od niego, wodzu.

(Pindar oddaje list Brutusowi).

Brutus. Pięknie pozdrawia mię. Twój pan, Pindarze,
Bądź wskutek zmiany, bądź też złych poszeptów,
Każe mi. pragnąć, aby się odstało
To, co się stało, lecz skoro ma nadejść,
Porozumiemy się, mniemam.
Pindar. Nie wątpię,
Że mój pan takim, jak jest, się pokaże,
To jest zacności i honoru pełnym.
Brutus. Któż o tem wątpi? Lucyliuszu, słowo.

(Biorąc go na stronę).

Jakże on ciebie przyjął?
Lucyliusz. Dosyć grzecznie,
I z oznakami szacunku, jednakże
Nie z tą serdeczną otwartością, ani
Poufałością swobodną, jak dawniej.

Brutus. Odmalowałeś obraz przyjaciela,
Którego zapał ochłódł. Z dawien dawna
Znajome to są dzieje, Lucyliuszu,
Że przyjaźń, stygnąc, przywdziewa subtelną.
I wymuszoną szatę ceremonii.
Prosta rzetelność nienawidzi blichtrów,
Lecz ludzie zręcznie się układający
Są, jako owe Ironie paradiery,
Które na oko ogień obiecują,
Lecz niechno krwawą poczują ostrogę,
Wnet opuszczają grzywę i jak hetki
Padają w próbie. Idzież jego wojsko?
Lucyliusz. Dzisiejszej jeszcze nocy zajmie ono
W Sardes kwatery. Znaczniejsza część jego,
To jest konnica, nadciąga z nim razem.

(Marsz za sceną).

Brutus. Czy słyszysz? To on. — Biegnij, Lucyliuszu
Jak najuprzejmiej na jego spotkanie.

(Wchodzi Kasyusz z żołnierzami).

Kasyusz. Hola! Stój!
Brutus. Hola! Stój i wymień hasło.

(Za sceną trzy razy: „Stój“).

Kasyusz. Szlachetny bracie, bardzoś mi uchybił.
Brutus. Niech mię bogowie sądzą, nie uchybiam
Nieprzyjaciołom nawet, a miałżebym
Uchybiać bratu mojemu?
Kasyusz. Brutusie,
Kształtna to forma ukrytej niechęci!
Jeżeli chcesz w niej trwać...
Brutus. Zwolna, Kasyuszu,
Łagodnie wynurz swoj żal. Znam cię dobrze.
Nie toczmy sporów tu w obec wojsk naszych,
Które powinny widzieć tylko naszą
Przyjaźń i zgodę. Każ im się usunąć,
Pójdziemy potem do mego namiotu,
Tam mi twe skargi wypowiesz.
Kasyusz. Pindarze,
Powiedz dowódzcom, aby swoje roty
W tył stąd cofnęli nieco.

Brutus. Lucyliuszu,
Uczyń podobnież. Niech się nikt nie waży
Wnijść do namiotu mojego przed końcem
Naszej rozmowy. Lucyusz i Tytyniusz
Staną dlatego na straży u wnijścia.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
W namiocie Brutusa. Lucyusz i Tytyniusz przechadzają się w pewnej odległości).
Wchodzą BRUTUS i KASYUSZ.

Kasyusz. Żeś mi uchybił, dowód na to taki:
Skazałeś na śmierć i ukryłeś hańbą
Lucyusza Pellę, za to, że Sardyanom
Dał się przekupie, a kiedym listownie
Wstawiał się za nim, bom go znał, tyś listy
Moje odrzucił i prośbą pogardził.
Brutus. Sameś uchybił sobie, pisząc za nim.
Kasyusz. W obecnych czasach nie godzi się wdawać
W zbytnie rozbiory ladajakiej winy.
Brutus. Pozwolisz sobie powiedzieć, Kasyuszu,
Że i na tobie cięży podejrzenie,
Jakobyś maczał rękę w nadużyciach,
Skrycie frymarcząc stopniami i one
Niegodnym ludziom sprzedając za złoto.
Kasyusz. Ja, moją rękę maczać w nadużyciach?
Wiesz dobrze, że to Marek Brutus wyrzekł,
Inaczej mowa ta, na wszystkie bogi,
Byłaby twoją ostatnią.
Brutus. Nazwisko
Kasyusz uzacnia niecność twych postępków,
I kara przed niem kryje głowę.
Kasyusz. Kara!
Brutus. Przypomnij sobie marzec, Idus marca.
Za cóż to, jeśli nie za świętą sprawę
Słuszności, zginął wielki Juliusz Cezar?
Jakiż nikczemnik w innej, niż ta sprawie
Podniósł nań sztylet, tknął się jego ciała?

I my to teraz, my, cośmy przeleli
Krew najpierwszego z tegoczesnych mężów,
Za to jedynie, że cierpiał łupiestwa,
Myż to dziś mamy brudzić sobie palce
Plugawym wziątkiem i rozległy zakres
Obywatelskich dostojeństw sprzedawać
Za garść barłogu? Zaprawdę, wolałbym
Sto razy być psem, co szczeka na księżyc,
Niżeli takim Rzymianinem,
Kasyusz. Nie szczekaj na mnie, Brutusie, nie zniosę
I Tego obejścia. Chcąc mnie upokorzyć,
Zapominasz się, jam żołnierz, Brutusie,
Starszy od ciebie w praktyce i prędzej
Mógłbym ja tobie dyktować warunki,
Niż ty mnie.
Brutus. Tegobyś nie mógł, Kasyuszu.
Kasyusz. Mógłbym.
Brutus. Powiadam, że nie.
Kasyusz. Nie wyczerpuj
Mej cierpliwości; mógłbym się zapomnieć.
Miej wzgląd na siebie, nie kuś mego gniewu.
Brutus. Idź, gardzę tobą.
Kasyusz. Czy podobna?
Brutus. Słuchaj,
I nie przerywaj mi. Cóż to, czy myślisz,
Że ja wybrykom twoim kadzić będę;
Że zadrżę, gdy mi urąga szaleniec?
Kasyusz. O, bogi! bogi! mamże znieść to wszystko?
Brutus. To wszystko? Więcej jeszcze: Wrzej z wściekłości,
Dopóki dumne twe serce nie pęknie,
Idź, pień się w obec twoich niewolników
I każ służalcom twym truchleć. Co? jażbym
Miał się chwiać? ja stać na palcach przed tobą?
Czołgać się przed twym humorem? Na bogi,
Musisz sam w sobie strawić jad twej żółci,
Chociażby ci miał wnętrzności rozsadzić.
Od dzisiaj gniew twój jest dla mnie igraszką
I pośmiewiskiem.
Kasyusz. Do tegoż to przyszło?

Brutus. Mówisz, żeś lepszy żołnierz: dowiedź tego.
Zamień chełpliwość w czyn, będzie to dla mnie
Miłym widokiem; bo co się mnie tyczy,
Lubię się uczyć od szlachetnych ludzi.
Kasyusz. Krzywdzisz mię ciągle, krzywdzisz mię, Brutusie,
Pod każdym względem; mówiłem, żem starszy,
Nie zaś, żem lepszy żołnierz. Czym ja mówił,
Żem lepszy?
Brutus. Mniejsza mi o to, czyś mówił.
Kasyusz. Cezar za życia nie śmiał mię tak drażnić,
Brutus. Milcz: tyś to nie śmiał go tak niecierpliwić?
Kasyusz. Jam nie śmiał?
Brutus. Tak jest.
Kasyusz. Jego niecierpliwić?
Brutus. Tak jest: nie śmiałeś, bo ci miłe życie.
Kasyusz. Nie dufaj zbytnie w mą przyjaźń, bo mógłbym
Zrobić coś, czegobym potem żałował.
Brutus. Mógłbyś żałować tego, coś już zrobił.
Groźby twe niczem są dla mnie, Kasyuszu;
Bo mnie poczciwość tak warownie zbroi,
Że one koło mych uszu przechodzą.
Jak ów wiatr, którym gardzę. Posyłałem
Po pewną sumę pieniędzy do ciebie:
Odmówiłeś mi onej; posyłałem
Po nią do ciebie, bo nie umiem grosza
Podłymi zbierać środkami. Na bogi!
Wolałbym raczej serce me stęplować
I krew mą sączyć za drachmy, niż z twardych
Rąk biednych kmieci, pokątnym sposobem,
Wyciskać krwawo zarobione mienie.
Chciałem od ciebie pożyczyć pieniędzy
Na zapłacenie żołdu mym legionom;
Odmówiłeś mi. Któżby po tym kroku
Poznał Kasyusza? Byłżebym ja sobie
Tak był postąpił z Kajusem Kasyuszem?
Jeżeli Marek Brutus kiedykolwiek
Do tego stopnia okaże się sknerą,
Iż nędzne swoje skrzynie na klucz zamknie
Przed przyjaciółmi: o! wtedy, bogowie,

Spuśćcie na niego wszystkie swe pioruny
I w proch go zgniećcie!
Kasyusz. Jam ci nie odmówił.
Brutus. Odmówiłeś mi.
Kasyusz. Nie, nie odmówiłem.
Jakiś półgłówek przyniósł ci tę bajkę.
Brutusie, ciężko zraniłeś mi serce:
Przyjaciel kryje wady przyjaciela,
A ty, Brutusie, zwiększasz owszem moje.
Brutus. Nie zwiększam, gdy wprost sam tylko je znoszę.
Kasyusz. Nie cierpisz mnie więc?
Brutus. Nie cierpię twych przywar.
Kasyusz. Przyjazne oko nie dostrzega nigdy
Podobnych rzeczy.
Brutus. Nie dostrzega onych
Oko pochlebców, chociażby ta k wielkie
Były jak Olimp.
Kasyusz. Przybądź, Antoniuszu,
I ty, bezbrody Oktawiuszu, przybądź,
Nasycić zemstę swą we krwi Kasyusza.
Bo Kasyuszowi obrzydł już świat, skoro
Go nienawidzi ten, co był droższym
Nad wszystko w świecie; skoro nim brat gardzi,
Jak psem pomiata, wszystkie jego błędy
Notuje, uczy się onych na pamięć,
Aby mu nimi z regestra pluł w oczy.
O! mógłbym z żalu we łzy się rozpłynąć!
Oto mój sztylet, oto moja pierś.
Bije w niej serce pełniejsze, bogatsze
Od Plutusowych min, droższe od złota;
Wyrwij je, jeśli jesteś Rzymianinem.
Jam ci odmówił złota, dajęć serce;
Uderz w nie, jakoś uderzył w Cezara;
Boś ty Cezara bardziej nienawidził,
Aleś go lepiej kochał niż Kasyusza.
Brutus. Schowaj swój sztylet; gniewaj się i zżymaj,
Jeśli chcesz; wszelką masz wolność potemu.
Rób, co chcesz. Zakał nazwijmy kaprysem.
O! mój Kasyuszu, tyś wprzęgnięty w jedno
Jarzmo z jagnięciem, którego zawziętość

Równie jest trwałą, jak ogień krzemienia,
Który, skrzesany nieco silniej, szparką
Wydaje iskrę i wnet znowu chłodnie.
Kasyusz. Na toż żył Kasyusz, aby Brutusowi
Za pośmiech tylko i igraszkę służył,
Gdy go gwałtowna krew i żal uniesie?
Brutus. Jeślim to wyrzekł, wyznaję, że byłem
Niemniej gwałtowny.
Kasyusz. Ty mi to wyznajesz?
Daj rękę.
Brutus. Razem z sercem.
Kasyusz. O, Brutusie!
Brutus. Czegóż chcesz więcej?
Kasyusz. Zechcesz-że być odtąd
Pobłażającym dla mnie, gdy porywczość,
Którą mam z matki, sprawi kiedykolwiek,
Iż się zapomnę?
Brutus. Będę nim, Kasyuszu!
Ilekroć razy okażesz się cierpkim
Względem Brutusa, on sobie pomyśli
O twojej matce i chętnieć wybaczy.

(Hałas za sceną).

Poeta (za sceną). Wpuśćcie mię, wpuśćcie do wodzów; jest jakieś
Pomiędzy nimi nieporozumienie:
Nie należy ich samych pozostawiać.
Lucyliusz (za sceną). Nie wnijdziesz.
Poeta (za sceną). Chyba śmierć zdoła mnie wstrzymać.

(Wchodzi).

Brutus. Cóż to jest, co się to znaczy?
Poeta. Wodzowie!
Wstydźcie się; wamże przystoi się waśnić?
Podajcie sobie dłonie, mir uderzcie:
Dawniej ja od was żyję, więc mi wierzcie.
Kasyusz. Cha, cha, jak nędznie rymuje ten cynik?
Brutus. Precz stąd, zuchwały natręcie; precz zaraz.
Kasyusz. Wybacz mu, jużto taka jego mania.
Brutus. Umiem cierpliwie słuchać jego dziwactw,
Kiedy stosowny do nich czas wybierze.
Wojna obejdzie się bez tych kuglarzy.
Precz stąd, precz.

Kasyusz. Oddal się, dobry człowieku.

(Wychodzi Poeta).
(Wchodzą Lucyliusz i Tytyniusz).

Brutus. Idź, Lucyliuszu, i ty Tytyniuszu,
Kazać dowódzcom przygotować nocleg
Dla wojsk nadeszłych.
Kasyusz. I wróćcie tu zaraz
Z Messalą.

(Wychodzą Lucyliusz i Tytyniusz).

Brutus. Chłopcze, przynieś puhar wina.
Kasyusz. Nie spodziewałem się nigdy, Brutusie,
Abyś mógł być tak gniewnym.
Brutus. O, Kasyuszu,
Gdybyś znał wszystkie moje utrapienia!
Kasyusz. Gdzież się podziała twoja filozofia,
Skoro chwilowym troskom się poddajesz?
Brutus. Nikt smutków lepiej odemnie nie znosi.
Porcya nie żyje.
Kasyusz. Co! Porcya?
Brutus. Nie żyje.
Kasyusz. Dlaczegożeś mię nie zabił na miejscu,
Kiedym ci przyszedł w takiej chwili drażnić!
O niepowrotna, opłakana strato!
Na cóż umarła? co spowodowało
Tę śmierć tak nagłą?
Brutus. Niespokojność o mnie,
A przytem rozpacz, że młody Oktawiusz
Oraz Antoniusz przyszli do takiego
Stopnia potęgi; jednocześnie bowiem
Wieść ta mię, doszła z wieścią o jej śmierci.
To ją dotknęło tak, że w obłąkaniu,
Pod nieobecność sług połknęła ogień...
Kasyusz. I tak umarła?
Brutus. Tak.
Kasyusz. O, nieśmiertelni!

Lucyusz wchodzi z winem i światłem).

Brutus. Nie mówmy o niej. Dobrze, daj tu puhar:
W nim wszelką niechęć pogrzebiem, Kasyuszu.

(Pije).

Kasyusz. Szlachetny toast ten łechce mi serce;
Lucyuszu, napełń czarę aż po brzegi.
Pijąc za zdrowie mojego Brutusa,
Nie mogę wypić zawiele.

(Pije).
(Wchodzi Tytyniusz z Messalą).

Brutus. Wnijdź, Tytyniuszu; witaj nam Messalo!
Siądźmy tu teraz razem przy tej świecy
I radźmy, co nam pozostaje czynić.
Kasyusz. Już cię więc nie ma, Porcyo!
Brutus. Przestań, proszę.
Siądźcie panowie. Odebrałem właśnie
Wieść, że Oktawiusz i Marek Antoniusz
Z ogromną siłą przeciwko nam ciągną,
I ku Filipom kierują swój pochód.
Messala. I ja przed chwilą odebrałem listy
Podobnej treści.
Brutus. Z jakimże dodatkiem?
Messala. Z tym, że Oktawiusz, Antoniusz i Lepid
Stu senatorów skazali na gardło.
Brutus. W tym punkcie nie są zgodne nasze listy.
W moich jest mowa o siedemdziesięciu,
Którzy zginęli skutkiem ich proskrypcyi.
W liczbie tych był i Cycero.
Kasyusz. Cycero!
Messala. Tak jest, Cycero padł z innymi razem.
Nie miałżeś, wodzu, listów od swej żony?
Brutus. Nie miałem.
Messala. I nic ci o niej nie piszą?
Brutus. Nic.
Messala. To mnie dziwi.
Brutus. Dlaczegóż mnie badasz?
Miałżebyś o niej co wiedzieć?
Messala. Nie, wodzu,
Nic nie wiem.
Brutus. Jeśli jesteś Rzymianinem,
Powiedz mi prawdę.
Messala. Znieśże, wodzu, prawdę
Jako Rzymianin. Zona twa umarła,
I to sposobem nadzwyczajnym.

Brutus. Żegnam cię, Porcyo! Messalo, my wszyscy
Musimy umrzeć. Często myśląc o tem,
Że kiedyś będę ją musiał utracić,
Znoszę dziś mężnie myśl, żem ją utracił.
Messala. Tak wielkie serca znoszą wielkie ciosy.
Kasyusz. W sztuce tej chciałbym ci zrównać, Brutusie,
Lecz siły moje sprostać ci nie mogą.
Brutus. Wróćmy do rzeczy. Jakież wasze zdanie,
Mamyż się teraz udać ku Filippom?
Kasyusz. Nie jestem zatem.
Brutus. Jakiż tego powód?
Kasyusz. Następujący: Według mego zdania,
Zawsze jest lepiej, kiedy nieprzyjaciel
Nas szuka, nie my jego. Tym sposobem
Nuży on wojsko, wyczerpuje środki,
Słowem, przyprawia się sam o uszczerbek,
Kiedy tymczasem my, spokojnie siedząc
Pełne i świeże zachowujem siły.
Zawsze gotowi dzielny stawić odpór.
Brutus. Dobre powody winny zawsze lepszym
Miejsca ustąpić. Lud zamieszkujący
Całą od Sardes do Filippów przestrzeń.
Sprzyja nam tylko w przymuszony sposób,
Żywiąc tajemną niechęć za pobrane
Przez nas podatki. Gdyby nieprzyjaciel
Ciągnął tym krajem, powiększyłby siły
I, pokrzepiony tym nabytkiem, śmielej
Natarłby na nas. Utraci tę korzyść,
Jeżeli spiesznie stawimy mu czoło
Pod Filippami, dalszym niebezpiecznym
Pochodom jego zagradzając drogę.
Kasyusz. Bracie, posłuchaj mnie.
Brutus. Za pozwoleniem.
Trzeba ci jeszcze obok tego zważyć,
Żeśmy już wszelkie wyczerpali źródła,
Ze nasze legie są już wypełnione,
Że nasza sprawa doszła dojrzałości,
Nieprzyjaciołom sił przybywa codzień,
A nam na szczycie przesilenie grozi.
W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ,

Pora przypływu stosownie schwytana
Wiedzie do szczęścia, kto one opuszcza,
Ten podróż życia po mieliznach z biedą
Musi odbywać. Myśmy teraz właśnie
Na tak wezbrane wypłynęli morze,
Trzeba nam z fali przyjaznej korzystać,
Inaczej okręt nasz zginie.
Kasyusz. Chcesz tego,
Niechże tak będzie, postąpimy naprzód
I stoczym z nimi bój pod Filippami.
Brutus. Późna w rozmowie noc nas zaskoczyła.
Natura musi konieczności uledz.
Skrzepmy ją trochą snu. Jestże co więcej
Do załatwienia?
Kasyusz. Nic więcej. Dobranoc.
Jutro ze świtem opuścimy leże
I marsz!
Brutus. Lucyuszu, daj mi nocne szaty.

(Lucyusz wychodzi).

Bądź zdrów, kochany Messalo, dobranoc,
Cny Tytyniuszu, szlachetny Kasyuszu,
Dobranoc: śpijcie zdrowi.
Kasyusz. Drogi bracie!
Źle się zaczęła ta noc. Niech się odtąd
Takie jak dzisiaj rozdwojenie nigdy,
Nigdy pomiędzy nami nie powtarza!
Dobrze, Brutusie?
Brutus. Wszystko będzie dobrze.
Kasyusz. Dobranoc, wodzu nasz.
Brutus. Dobranoc, bracie.
Tytyniusz i Messala. Dobranoc, wodzu.
Brutus. Żegnam was, koledzy.

(Kasyusz, Tytyniusz i Messala wychodzą).
(Lucyusz przynosi nocne ubranie).

Daj tu tę szatę. Gdzież jest twoja lutnia?
Lucyusz. Jest tu w namiocie, Panie.
Brutus. Drzemiąc mówisz.
Nie mam ci tego za złe, biedny chłopcze,
Za długoś czuwał. Zawołaj Klaudyusza

I jeszcze kogo, chciałbym, żeby przy mnie
Spali tej nocy.
Lucyusz. Warronie! Klaudyuszu!

(Wchodzą Warro i Klaudyusz).

Warro. Czy nas pan wołał?
Brutus. Proszę was, przepędźcie
Tę noc pod moim namiotem. Być może,
Iż będę musiał was zbudzić i posłać
Z jakiem zleceniem do mojego brata
Kasyusza.
Warro. Stanie się, Panie, jak każesz,
Będziem tu stali i czuwali.
Brutus. Tego ja nie chcę; połóżcie się, śpijcie;
Może się jeszcze namyślę inaczej.
Patrzaj Lucyuszu, oto owa książka,
Której szukałem, wetknąłem ją wczoraj
W kieszeń tej nocnej szaty.

(Słudzy pokładają się).

Lucyusz. Pewny byłem,
Żeś mi jej, Panie, nie oddał.
Brutus. Wybacz mi: złą mam pamięć, mój Lucyuszu;
Będziesz-li jeszcze m ógł unieść na chwilę
Ciężkie powieki i ze strun twej lutni
Wydobyć parę akordów?
Lucyusz. Panie, jeżeli ci to będzie miłem...
Brutus. Będzie. Za bardzo trudzę cię, mój chłopcze,
Ale ty dla mnie chętnie trud ponosisz.
Lucyusz. Panie, to moja powinność.
Brutus. Nie żądam,
Aby powinność przechodziła siły.
Wiem, że krew młoda potrzebuje wczasu.
Lucyusz. Jużem się trochę przespał.
Brutus. Dobrześ zrobił.
Będziesz mógł wkrótce znowu się położyć,
Wkrótceć uwolnię. Jeżeli bogowie
Żyć mi pozwolą, będziesz ze mnie kontent,

(Muzyka i śpiew).

Senna tych dźwięków melodya.
Nielitościwy śnie, jużżeto kładniesz

Twe ołowiane berło na tem dziecku,
Które cię pieśnią chce zakląć? Spij słodko,
Lube pacholę, nie będę tak srogim,
Iżbym cię budził. Lecz on zgniecie lutnię,
Jak się pochyli, odłóżmy ją na bok.
Dobranoc, mój ty chłopczyno.

(Bierze książkę).

Zobaczmy,
Czy nie ma czasem znaku, gdzie stanąłem
A! tu podobno.

(Siada).
(Wchodzi duch Cezara).

Jak źle się pali ta świeca! — Na bogi!
Któż się to zbliża? Chorobaż to wzroku
Stawia przedemną to widmo okropne?
Zbliża się ku mnie. — Stój! powiedz, czem jesteś,
Straszliwa maro, od której widoku
Krew moja marznie i włos mój się jeży?
Jest-żeś ty jakim rzeczywistym tworem.
Bóstwem, aniołem lub wyrzutkiem piekieł?
Mów!
Duch. Jestem twoim złym duchem, Brutusie.
Brutus. Po coś tu przyszedł? Czego chcesz?
Duch.Przyszedłem
Powiedzieć tobie, że mnie wkrótce ujrzysz
Pod Filippami.
Brutus. Dobrze, mam więc ciebie
Zobaczyć znowu?
Duch. Tak, pod Filippami.

(Znika).

Brutus. Pod Filippami mam cię tedy ujrzeć!
Teraz gdy serca nabrałem, ty znikasz,
Złowrogi duchu, byłbym był rad dłużej
Z tobą pomówić. Hej, Lucyuszu, wstawaj!
Warro, Klaudyuszu, wstawajcie, wstawajcie!
Klaudyuszu!
Lucyusz. Struny fałszywe są, Panie.
Brutus. Myśli, że jeszcze przygrywa na lutni.
Lucyuszu, przebudź się!

Lucyusz. Panie, co każesz?
Brutus. Miałżeś zły jaki sen, żeś tak wykrzyknął?
Lucyusz. Nic o tem nie wiem, Panie, czy krzyknąłem.
Brutus. Krzyknąłeś, mówię. Nie widziałżeś czego?
Lucyusz. Niczego, Panie, nie widziałem.
Brutus. Idź spać, Lucyuszu. Klaudyuszu, Warronie,
Wstawajcie!
Warro. Jestem, Panie.
Klaudyusz. Jestem, Panie.
Brutus. Dlaczegożeście tak krzyknęli przez sen?
Warro i Klaudyusz. Czyśmy krzyknęli, Panie?
Brutus. Nie inaczej.
Nie widzieliścież nic?
Warro. Jam nic nie widział.
Klaudyusz. Ani ja.
Brutus. Idźcie odemnie pozdrowić
Brata Kasyusza; powiedźcie mu, żeby
Wcześnie się z swymi pułkami wyprawił,
A my ruszymy za nim.
Warro i Klaudyusz. Spieszym, Panie.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.

SCENA PIERWSZA.
Równina pod Filippami.
Wchodzą OKTAWIUSZ i ANTONIUSZ z wojskiem.

Oktawiusz. Tak więc nadzieje moje, Antoniuszu,
Nie okazują się płonne. Mówiłeś,
Ze nieprzyjaciel nie zechce zejść ku nam,
Tylko się trzymać będzie wzgórz i wyżyn.

Przecież inaczej się stało: ich wojska
Stoją przed nami tu pod Filippami.
Chcą nas zastraszyć, dając nam odpowiedź
Pierwej, niżeśmy przemówili do nich.
Antoniusz. Gardź tem, przenikam ja ich i wiem dobrze,
Czemu tak czynią. Nie byliby oni
Wcale nie radzi być teraz gdzieindziej,
I jeśli z trwożną junakieryą przyszli
Działać zaczepnie, to tylko dlatego,
Że tym pozorem myślą nas przekonać,
O swej odwadze, nie złudzą nas jednak.

(Goniec nadchodzi).

Goniec. Baczność, wodzowie: nieprzyjaciel śmiało
W zbitych szeregach postępuje ku nam,
Wojenne jego znaki powiewają.
Czas nagli coś przedsięwziąć.
Antoniusz. Oktawiuszu,
Poprowadź swoje kolumny na lewo.
Oktawiusz. Idź ty na lewo, ja w prawo się udam.
Antoniusz. Dlaczegóż mi się sprzeciwiasz!
Oktawiusz. Sprzeciwiasz?
Bynajmniej, tylko tak chcę i tak czynię.

(Marsz).
(Odgłos kotłów. Brutus, Kasyusz, Lucyliusz, Tytyniusz i Messala wchodzą na czele wojsk).

Brutus. Stoją, chcą widać rozmówić się z nami.
Kasyusz. Zdaje się. Wstrzymaj pochód, Tytyniuszu,
Trzeba nam z nimi kilka słów zamienić.
Oktawiusz. Mamyż rozpocząć walkę?
Antoniusz. Nie, Cezarze,
Niech lepiej oni nas zaatakują.
Postąpmy nieco, panowie dowódzcy
Chcą pierwej z nami zmierzyć się na słowa.
Oktawiusz. Nie ruszcie się na krok, aż damy sygnał.
Brutus. Słowa przed rzezią. Także to, rodacy?
Oktawiusz. Nie przeto byśmy kochali się w słowach,
Tak jak wy.
Brutus. Dobre słowa, Oktawiuszu,
Lepsze są, wierzaj, niż złośliwe ciosy.

Antoniusz U was złośliwe ciosy w parze chodzą
Z dobremi słowy, świadczy o tem rana,
Którąście w łonie Cezara otwarli,
Wołając: Żyj, żyj, Cezarze!
Kasyusz. Co twoje ciosy mogą, Antoniuszu,
Nikt jeszcze nie wie, ale słowa twoje
Niebezpiecznemi są dla pszczół hyblejskich,
Kradną im bowiem miód.
Antoniusz. Ale nie żądła.
Brutus. I owszem, i głos, bo ty im odjąłeś
Możność brzęczenia, Marku Antoniuszu,
I mądrze grozisz pierwej, nim ukąsisz.
Antoniusz. Nędznicy! wyście tak nie uczynili,
Gdy wasze nędzne sztylety zaszczękły
W piersiach Cezara, wyście wyszczerzyli
Zęby jak małpy, jak psy się łasili,
Jak niewolnicy pełzali, całując
Nogi Cezara, nim przeklęty Kaska,
Jak wściekły brytan na kark mu się rzucił.
Nędzni pochlebcy!
Kasyusz. Pochlebcy! Brutusie,
Twoja to wina. Nie byłby nam dzisiaj
Ten jadowity język tak nabluźnił,
Gdyby Kasyusza głos miał był przewagę.
Oktawiusz. Dalej do rzeczy! Jeżeli spór słowny
Potem okrywa nas, w sporze bojowym
Czerwieńsze krople niebawem wystąpią.
Patrzcie!
Oto dobywam miecz przeciw spiskowym.
Kiedyż, myślicie, miecz ten spocznie w pochwie
Nie prędzej, bogi świadkami, aż każda
Z dwudziestu dwóch ran Cezara zostanie
Z pełna pomszczoną, lub aż drugi Cezar
W ślady pierwszego zarzezany padnie
Ofiarą zdrajców.
Brutus. Nie bój się, Cezarze,
Nie zginiesz ty z rąk zdrajców, chyba żeś ich
Z sobą sprowadził.
Oktawiusz. Tak tuszę, nie mojem
Jest przeznaczeniem paść z Brutusa ręki.

Brutus. O! choćbyś ty był gwiazdą twego rodu,
Zaszczytniej umrzeć nie mógłbyś, młodzieńcze.
Kasyusz. Hardy żak, a z nim lalka i wszetecznik,
Nie warci tego zaszczytu.
Antoniusz. Po gębie
Poznać Kasyusza.
Oktawiusz. Idźmy, Antoniuszu.
Zdrajcy! rzucamy wam w oczy wyzwanie:
Jeżeli śmiecie dziś walczyć, wystąpcie,
Jeśli nie, czekać będziem, aż wam przyjdzie
Lepszy apetyt.

(Oktawiusz i Antoniusz oddalają się z wojskiem swojem).

Kasyusz. Dmij teraz wichrze, wrzej falo, płyń łodzi!
Ryknęła burza, los grę swą zaczyna.
Brutus. Hej, Lucyliuszu!
Lucyliusz. Co rozkażesz, Panie?

(Brutus rozmawia z nim na stronic).

Kasyusz. Messalo!
Messala. Słucham cię, wodzu.
Kasyusz. Messalo,
Dziś jest rocznica mych urodzin, w dniu tym
Rodził się Kasyusz. Daj rękę, Mesallo,
Bioręć za świadka, że wbrew woli, muszę
Tak, jak Pompejusz, stawiać wolność naszą
Na szalę jednej bitwy. Wiesz, żem dotąd
Był zwolennikiem wiernym Epikura
I jego zasad, teraz zmieniani zdanie
I wróżbom jakoś dowierzać zaczynam.
Kiedyśmy tu szli z pod Sardes, dwa orły
Siadły na naszych naczelnych chorągwiach
I przewiesiwszy łby, jak najspokojniej
Jadły i piły z rąk żołnierzy naszych.
Dziś równo ze dniem uleciały one.
Natomiast ponad głowami naszemi
Latają kruki, wrony i krogulce,
I patrzą na nas z góry jak na zdobycz,
Na którą wkrótce będą mogły zapaść.
Czarne ich chmary są jak gdyby kirem,
Pod którym skonać mają nasze wojska.

Mesala. Nie myśl tak, wodzu.
Kasyusz. Trochę tylko myślę,
Bom zresztą silny na duchu, i gotów
Niebezpieczeństwom śmiało stawić czoło.
Brutus. Tak, Lucyliuszu.
Kasyusz. No, szlachetny bracie,
Niechże nas dzisiaj bogowie wspierają,
Abyśmy mogli w pokoju i zgodzie
Pędzić dni nasze do późnego wieku!
Lecz że los ludzi zawsze jest wątpliwy,
Godzi się przeto być przygotowanym
Na gorsze. Jeśli przegramy tę bitwę,
Ostatnia to już będzie, o, Brutusie
Nasza rozmowa. Powiedz mi więc szczerze,
Co w takim razie postanawiasz czynić?
Brutus. To, co mi każe owa filozofia.
Dla której za złe miałem Katonowi,
Że sam śmierć sobie zadał. Nie wiem czemu,
Ale mi się to wydaje tchórzostwem,
A więc podłością, skracać sobie życie
Z obawy czegoś, co może nastąpić.
Uzbrajam się więc w cierpliwość i czekam
Wyroku owych niezbadanych potęg,
Które tu nami rządzą.
Kasyusz. Jeżeli zatem przegramy tę bitwę,
Pozwolisz na to, aby cię w tryumfie
Przeprowadzano po ulicach Rzymu?
Brutus. O! nie, Kasyuszu. Zacny Rzymianinie,
Nie myśl, ażeby Brutus kiedykolwiek
Miał iść w kajdanach do Rzymu: duch jego
Tak się nie zniży. W każdym jednak razie
Dzień ten zakończyć musi to, co zaczął
Marcowy Idus. Czy się zobaczymy,
Nie wiem, dlatego na wszelki przypadek,
Odbierz ostatnie moje pożegnanie:
Na wieczne czasy żegnam cię, Kasyuszu!
Jeśli nam jeszcze przyjdzie się zobaczyć,
Zamienim uśmiech, jeżeli przeciwnie,
Bracie mój, w poręśmy się pożegnali.

Kasyusz. Na wieczne czasy żegnam cię, Brutusie!
Jeśli nam jeszcze przyjdzie się zobaczyć,
Zamienim uśmiech, jeżeli przeciwnie,
Zaprawdę w poręśmy się pożegnali.
Brutus. Idźmy więc. Gdyby można było wiedzieć
O końcu tego dnia, nim się on skończy!
Że się on skończy jednak, to rzecz pewna,
Zatem wiadomy koniec. Dalej! naprzód!

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże. Plac bitwy.
Wojenna wrzawa. Wchodzą BRUTUS i MESSALA.

Brutus. Spiesz się co tchu oddać to pismo legionom
Po tamtej stronie.

(Głośniejsza wrzawa).

Niech natychmiast natrą,
Bo Oktawiusza skrzydło, jak uważam,
Powolnie działa. Nagły atak rzuci
Między nich popłoch. Spiesz co tchu, Messalo,
I każ im wszystkim uderzyć odrazu.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Tamże. Inna część pola bitwy.
Wrzawa wojenna. Wchodzą KASYUSZ i TYTYNIUSZ.

Kasyusz. Patrz, Tytyniuszu: patrz, łotry, pierzchają!
Musiałem zostać wrogiem własnych ludzi.
Chorąży mego legionu tył podał:
Przebiłem tchórza i wziąłem chorągiew.
Tytyniusz. Za wcześnie Brutus dał sygnał; za żywo
Wziął się do rzeczy, zyskawszy przewagę
Nad Oktawiuszem; żołnierz jego poszedł
Rabować; myśmy tymczasem zostali
Przez Antoniusza wojsko otoczeni.

(Pindar nadchodzi).

Pindar. Chroń się, o, Panie, chroń się stąd czemprędzej!
Marek Antoniusz jest już w twym obozie.
Chroń się, szlachetny Panie.
Kasyusz. Na tym wzgórku
Bezpieczny jestem. Patrzno, Tytyniuszu,
Nasz-że to obóz tam, gdzie widzę ogień?
Tytyniusz. Tak, to nasz, wodzu.
Kasyusz. Tytyniuszu, siadaj
Na mego konia, utop w nim ostrogę,
I póty ją w nim dzierz, aż cię zaniesie
Do tych pułków tam, i tu wróci z tobą;
Chcę bowiem wiedzieć, czyli owe pułki
Są przyjacielskie, czy nieprzyjacielskie.
Tytyniusz. Za chwilę będę tam i nazad, wodzu.

(Wychodzi).

Kasyusz. Wstąpno, Pindarze, wyżej na ten wzgórek,
Bo ja mam tępy wzrok; śledź Tytyniusza,
A jak co ujrzysz w polu, to mi powiedz,

(Wychodzi Pindar).

Dziś się rodziłem: czas obiegł swe koło.
Gdziem zaczął, tam i skończę; życie moje
Stoi u mety. Cóż tam?
Pindar (ze wzgórka). O, Panie!
Kasyusz. Cóż tam?
Pindar. Tytyniusz został otoczony jazdą;
Ze wszech stron godzą nań. On sadzi naprzód.
Już są tuż przy nim. Broń się Tytyniuszu!
Ha! oto zsiada z koni kilku jeźdźców:
On także zsiada. Wzięli go!

(Okrzyk).

Wydają
Okrzyk radości.
Kasyusz. Znijdź, nie patrz już więcej,
Jakiżem podły tchórz, że jeszcze żyję,
Kiedy najlepszy mój przyjaciel został
W pęta ujęty przed memi oczyma.

(Pindar wraca.)

Zbliż się tu, słuchaj:
W Partyi przed laty, wziąłem cię w niewolę,
Darowałem ci życie, tyś mi za to
Przysiągł wypełnić z całem poświęceniem
Wszystko, cobądź ci kiedykolwiek każę.
Nadeszła chwila: dotrzymaj przysięgi!
Wracam ci wolność. Lecz pierwej tym mieczem,
Który tkwił niegdyś w wnętrznościach Cezara,
Przeszyj mi łono. Nie marnuj przełożeń;
Oto rękojeść. Skoro twarz zasłonię
Ot tak, pchnij ostrzem. Pomszczonyś Juliuszu!
Ten sam, coć zabił, miecz tonie w Kasyuszu.

(Umiera).

Pindar. Jestem więc wolny: nie byłbym nim jednak,
Gdybym był wcześniej panem mojej woli.
Kasyuszu, żegnam cię! W świat idzie Pindar,
Gdzie nigdy rzymska nie postanie noga.

(Wychodzi).
(Tytyninsz wraca z Messalą).

Messala. To tylko prosty odwet, Tytyniuszu,
Bo Brutus zadał taką samą klęskę
Oktawiuszowi, jak Antoniusz legiom
Kasyusza.
Tytyniusz. Wieść ta pocieszy Kasyusza.
Messala. Gdzieżeś zostawił go?
Tytyniusz. Na tym pagórku,
Z sługą Pindarem.
Messala. Nie onże to leży?
Tytyniusz. Ktoś, co tak leży, nie żyje. O, bogi!
Messala. Onże to? powiedz.
Tytyniusz. On to był, Messalo,
Ale Kasyusza już nie ma. O, słońce!
Jak twój promienny krąg krwawo zachodzi.
Tak krwawo zaszła Kasyuszowa gwiazda.
Zgasło z nią słońce Rzymu! Dzień nasz zamierzchł;
Chmur, dżdżów i cieniów zaczyna się państwo.
Ciąg naszych czynów przerwany. Zwątpienie
O naszej sprawie czyn ten wywołało.
Messala. Tak jest, zwątpienie czyn ten wywołało.
O! błędzie, dziecię fatalne rozpaczy!

Czemuż ty musisz wyobraźni ludzkiej
Przedstawiać rzeczy, które nie istnieją?
Poród twój zawsze przedwczesny i smutny,
Bo ty się nigdy szczęśliwie nie rodzisz,
Owszem zabijasz tę, co cię poczęła.
Tytyniusz. Gdzież to jest Pindar? Pindarze!
Messala. Poszukaj
Go, Tytyniuszu, ja tymczasem pójdę
Wieścią tą ucho Brutusowi przeszyć:
Przeszyć zaiste, bo najjadowitszy
I najostrzejszy pocisk byłby pewnie
Dla jego uszu równie pożądanym,
Jak wieść podobna.
Tytyniusz. Dobrze, idź Messalo,
A ja tymczasem poszukam Pindara.

(Wychodzi Messala).

Dlaczegożeś mię wysłał, o, Kasyuszu!
Czyliżem twoich nie spotkał przyjaciół?
Czyliż mi na skroń nie włożyli tego
Wieńca zwycięstwa, bym go tobie oddał?
Nie doszedł-że cię ich radosny okrzyk?
Trzebaż ci było wszystko wziąć na opak?
Stało się. Odbierz ten wieniec: twój Brutus
Kazał mi włożyć go na twoje czoło.
Dopełniam tego. Przybywaj Brutusie,
Patrz, jakem uczcił Kajusa Kasyusza.
Rzymianinowi tak przystoi kończyć.
Mieczu Kasyusza, pójdź mię z nim połączyć!

(Przebija się i umiera).
(Wojenna wrzawa. Brutus i Messala wchodzą; za nimi młodszy Kato, Strato, Wolumniusz i Lucyliusz)

Brutus. Gdzie jego ciało, gdzie? Messalo pokaż.
Messala. Owdzie, a przy nim Tytyniusz w rozpaczy.
Brutus. Tytyniusz na wznak leży.
Kato. On zabity.
Brutus. Jakżeś ty jeszcze potężny, Juliuszu!
Duch twój wkoło nas krąży i obraca
Oręże nasze w własne nasze piersi.

(Głośniejsza wrzawa).

Kato. Zacny Tytyniusz! Patrzcie, jak sumiennie
Uwieńczył zimne czoło przyjaciela.
Brutus. Jest-że gdzie jeszcze dwóch podobnych Rzymian?
Ostatni z synów Rzymu, bądźcie zdrowi!
Nigdy on, nigdy równych wam nie wyda.
O! przyjaciele, winienem ja więcej
Łez tym dwom mężom, niż ich tu wylewam.
Znajdę czas na to, bądź pewien Kasyuszu.
Wyprawcie drogie te zwłoki do Tassos,
Nie pogrzebiemy ich w obozie naszym,
Boby ten obrzęd odjął nam odwagę.
Pójdź, Lucyliuszu, pójdź, młody Katonie.
Idźmy na nowy bój. Labro i Flawiusz
Niechaj prowadzą naprzód swoje hufce.
Teraz punkt ósma, zanim noc nastanie,
Raz jeszcze szczęścia spróbujmy, Rzymianie.

(Wychodzą).
SCENA CZWARTA.
Inna strona pola bitwy.
Wojenna wrzawa. Żołnierze obu wojsk wchodzą walcząc; następnie BRUTUS, KATO, LUCYLIUSZ i inni.

Brutus. Jeszcze, o, jeszcze, wytrwałości, bracia!
Kato. Bękart, kto stchórzy, któż nie pójdzie za mną,
Skoro na polach zagrzmi moje imię?
Jestem syn Marka Katona: słyszycie!
Przyjaciel swobód, w róg ciemiężycieli,
Słyszycie? Jestem syn Marka Katona!

(Naciera na nieprzyjaciół).

Brutus. A ja, jam Brutus, Marek Brutus. Brutus,
Wierny ojczyzny syn, wiedźcie, żem Brutus.

(Rzuca się między walczących. Kato śmiertelnie raniony pada).

Lucyliusz. I tyś legł, młody, szlachetny Katonie!
Umierasz jak mąż chrobry, jak Tytyniusz,
I godzien jesteś nazwiska Katona.
Pierwszy żołnierz. Poddaj się albo giń.

Pierwszy żołnierz. Poddaj się albo giń.
Lucyliusz. Poddam się tobie,
Dlatego tylko, abym prędzej zginął.
Masz złoto, ale zabij mię natychmiast.

(Podaje mu pieniądze).

Zabij Brutusa, zabójstwo wiecznąć
Sławę przyniesie.
Pierwszy żołnierz. Nie mogę. Taki jeniec...
Drugi żołnierz. Idźcie donieść
Antoniuszowi, że Brutus pojmany.
Pierwszy żołnierz. Ja mu doniosę. Otóż i on.

(Wchodzi Antoniusz).

Wodzu,
Brutus pojmany, Brutus w naszych rękach.
Antoniusz. Gdzież on?
Lucyliusz. W bezpiecznem miejscu, Antoniuszu,
Mogę ci ręczyć, że żaden wróg żywcem
W niewolę cnego nie weźmie Brutusa.
Niech go bogowie chronią od tej hańby!
Czyli go żywym znajdziesz, czy umarłym,
Znajdziesz go zawsze tem, czem jest — Brutusem.
Antoniusz. Nie jest to Brutus, przyjacielu,
Ale upewniam cię, że zdobycz twoja
Niemniej dlatego jest szacowną. Czuwaj
Nad tym człowiekiem, miej dlań winne względy.
Podobnych ludzi wolałbym zaiste
Mieć przyjaciółmi, niż nieprzyjaciółmi.
Idź, zobacz, co się tam dzieje, czy Brutus
Żyje czy zginął, i przynieś mi wieści
Do Oktawiusza namiotu.

(Wychodzą).
SCENA PIĄTA.
Inna strona pól.
Wchodzą BRUTUS, DARDANIUSZ, KLITUS, STRATO i WOLUMNIUSZ.

Brutus. Pójdźcie tu, biedne przyjaciół mych szczątki!
Spocznijmy na tej skale.
Klitus. Statyliusz ujrzał był światło pochodni,
Ale nie wrócił, snać wzięty lub zginął.

Brutus. Siądź tu, Klitusie, słowa zabijają,
Czyn tylko zbawia. Posłuchaj, Klitusie.

(Szepce mu).

Klitus. Co? ja, mój wodzu? Nigdy, za nic w świecie.
Brutus. Cicho więc.
Klitus. Prędzejbym zabił sam siebie.
Brutus. Pójdź, Dardaniuszu, coś ci powiem.

(Szepce mu).

Dardaniusz. Jażbym
Miał spełnić taki czyn?
Klitus. O, Dardaniuszu!
Dardaniusz. O, Klitusie!
Klitus. Czegożto Brutus zażądał od ciebie?
Dardaniusz. Żebym go zabił. Patrz, jak się zadumał.
Klitus. Boleść przepełnia tę szlachetną czarę,
Tak, że aż z oczu ścieka mu jej gorycz.
Brutus. Zbliż się, kochany Wolumniuszu, słuchaj.
Wolumniusz. Co każesz, wodzu?
Brutus. Słuchaj: duch Cezara
Po dwakroć mi się ukazał wśród nocy,
Raz w Sardes, drugi raz tu, na tych polach.
Ostatnia moja godzina nadeszła,
Wiem dobrze.
Wolumniusz. Tak źle nie będzie, mój wodzu.
Brutus. Będzie tak, pewny jestem, Wolumniuszu.
Sam widzisz, jaką rzeczy biorą postać;
Nieprzyjaciele nad dół nas zagnali.
Szlachetniej będzie, samym w niego skoczyć,
Niż czekać, aż nas wtrącą. Wolumniuszu,
Wiesz, żeśmy razem chodzili do szkoły;
W imię tak dawnych stosunków przyjaźni,
Proszę cię, nadstaw ostrze mego miecza,
Abym się piersią nań rzucił.
Wolumniusz. O! Panie.
Takiej przysługi nie czyni przyjaciel.

(Wrzawa nieustająca).

Klitus. Chroń się, o Panie; zguba cię tu czeka.
Brutus. Bądź mi zdrów, i ty, i ty Wolumniuszu —
Stratonie, spałeś, jak widzę, dotychczas —

I ty, Stratonie, bądź mi zdrów. Rodacy!
Serce me czuje pociechę, żem dotąd
Przez całe życie nie znalazł nikogo,
Coby mi święcie wiary nie dochował.
Więcej zyskuję chwały w tym dniu klęski,
Niż jej Oktawiusz i Marek Antoniusz
Odniosą z swego niecnego tryumfu
Raz jeszcze, żegnam was. Z tem pożegnaniem
Usta Brutusa zamykają dzieje
Jego żywota: noc wzrok mi pomracza,
Członki me pragną spoczynku po trudach,
Z jakimi wlokłem je do tej godziny.

(Wrzawa. Słychać za sceną: Uciekaj! uciekaj!).

Klitus. Uciekaj, Panie, uciekaj!
Brutus. Idźcie, niebawem pośpieszę za wami.

(Wychodzą: Dardaniusz, Klitus i Wolumniusz).

Stratonie, proszę cię, zostań tu przy mnie.
Poczciwy z ciebie człowiek; życie twoje
Zawsze prawością tchnęło i honorem.
Nadstaw mi miecz ten i odwróć się twarzą,
Gdy się nań rzucę. Czy dobrze, Stratonie!
Strato. Podaj mi pierwej rękę: O! mój wodzu,
Żegnam cię!
Brutus. Bądź mi zdrów, poczciwy Stratonie
Cezarze, teraz bądź zaspokojony.
Stokroć mi ciężej przyszło przeciw tobie
Użyć tej stali, niż w obecnej dobie.

(Rzuca się na miecz i umiera).
(Wrzawa. Odwrót. Oktawiusz i Antoniusz wchodzą; za nimi Messala, Lucyliusz i ich wojsko).

Oktawiusz. Co to za człowiek?
Messala. Sługa Brutusa. Gdzie twój pan, Stratonie
Strato. Wolny od jarzma, które ciebie tłoczy.
Zwycięzcy mogą mieć jego proch tylko,
Bo Brutus sam się jedynie pokonał,
I nikt nie zbierze chwały z jego śmierci...
Lucyliusz. Tak tylko Brutus mógł być znalezionym!
Dzięki ci składam, Brutusie, żeś sprawdził
To, co o tobie powiedział Lucyliusz.

Oktawiusz. Słudzy Brutusa znajdą miejsce u mnie.
Stratonie, chcesz-że mi czas swój poświęcić?
Strato. Jeśli Messala da za mną porękę.
Oktawiusz. Daj ją, Messalo.
Messala. Opowiedz mi pierwej,
Jakim rodzajem śmierci nasz pan zginął.
Strato. Padł na miecz, który ja mu nadstawiłem.
Messala. Weź go wiec do twych usług, Oktawiuszu.
Bo on ostatnią tą posługą dowiódł,
Jak wiernie umie służyć.
Antoniusz. Ze wszystkich Rzymian ten był najzacniejszy.
Wszystkich sprzysięgłych przeciw Cezarowi
Ślepa jedynie zawiść podżegała;
On jeden tylko w poczciwym zamiarze,
Dla ogólnego dobra wziął w tem udział.
Charakter jego był słodki, i wszelkie
Żywioły tak w nim były skojarzone,
Że się natura mogła nim poszczycić,
I rzec całemu światu: Oto człowiek!
Oktawiusz. Postąpmyż sobie z nim w miarę cnót jego,
I z czcią należną wyprawmy mu pogrzeb.
Niech jego zwłoki umieszczone będą
Przez tę noc w moim namiocie, z wystawą,
Jaka przystoi ciału wojownika.
Teraz zaś idźmy spocząć i szczęśliwem
Dnia dzisiejszego podzielić się żniwem.

(Wychodzą).
KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.