Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kaśka-Karjatyda |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor” |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szybko minął koniec lata i nadeszła jesień. U Budowskich ostatnie tygodnie wlokły się powoli, niosąc z dniem każdym chorobę i nieodłączne od niej kłopoty. Budowski leżał w łóżku, stękając i przesadzając w skargach i lamentach. Julja, ze zwykłą sobie obojętnością, doglądała go początkowo w chorobie, ale wkrótce znużyła ją ta rola, wymagająca bezustannego ruchu. Wprędce więc pozbyła się obowiązków dozorczyni, przelewając je w zupełności na Kaśkę. Na tę ostatnią więc spadł ciężar doglądania grymaśnego starca, podawania mu lekarstw, czuwania przy nim w nocy i pełnienia rozmaitych innych posług, nieodłącznych od łóżka chorego.
Julja, pod pozorem aptecznej atmosfery, panującej obecnie w mieszkaniu, dnie całe paliła trociczki i kadziła chińskimi papierkami, które kupowała teraz wraz z lekarstwami z apteki. Nie pomogła w tym razie opozycja Budowskiego, który krzykliwym głosem wołał, iż cała jego krwawa praca pójdzie z dymem.
Julja nie tłumaczy się nawet. Szczęśliwa, kąpała swą zgniecioną postać w sinawych obłoczkach, unoszących się w przestrzeni, — reszta obchodziła ją bardzo mało.
Kaśka więc miała teraz bardzo wiele do czynienia. Oprócz zwykłych zatrudnień, musiała co chwila zaglądać do sypialni, pytając, czy chory nie potrzebuje czegokolwiek.
Budowski nie był nigdy przyjemnym — i żółciowe kamienie mają to do siebie, że czynią człowieka niezmiernie zgryźliwym i niewyrozumiałym dla drugich.
Kaśka przeto cierpiała bezustannie łajanie i najostrzejsze wymysły, pomimo że dokładała wszelkich starań dla dogodzenia dziwacznemu starcowi.
Pewnego dnia, dusząc się w atmosferze medykamentów i chińskich papierków, nakazał Kaśce przynieść w garnku świeżego powietrza. Kaśka, posłuszna, wybiegła na dziedziniec, łowiąc owo „świeże powietrze“ dużym garnkiem glinianym. Poczem nakryła go szybko blaszaną pokrywką i pobiegła do pokoju pana. Ale to wszystko nie zadowolniło Budowskiego. Wetknąwszy głowę w garnek i odetchnąwszy głęboko, oświadczył Kaśce, ze mu przyniosła stęchłe powietrze, które musiała łowić koło śmietnika.
Nie pomogły zaklęcia Kaśki, która pragnęła przekonać chorego, że „brała“ powietrze ze środka dziedzińca koło kasztanów, Budowski twierdził uparcie, że powietrze jest stęchłe i że śmietnikiem trąci. Był to jeden z tysiąca kaprysów, jakie Kaśka musiała zadawalniać, upadając nieraz z bezsenności i znużenia. Miała jednak jedną wielką pociechę, która osładzała jej ciężkie dnie obecne.
Oto Jan, zaproszony pewnego wieczoru, przyszedł do kuchni i przesiedział kilka godzin, rozmawiając z nią bardzo przyzwoicie. Odtąd przychodził prawie codziennie i siedząc przy stole, patrzył, jak się krzątała po ciasnej kuchence, prasując lub zmywając naczynia. Pani, wyszedłszy do kuchni, zobaczyła Jana, ale on wstał i ukłonił się bardzo grzecznie, czem sobie do reszty zjednał Kaśkę.
Powiedział nawet „całuję rączki“ — a to było szczytem grzeczności z jego strony.
Pani, zapewne ujęta jego uprzejmością, nie zaoponowała przeciw tym wizytom. Owszem, popatrzyła jakoś dziwnie na Kaśkę, a potem na niego, i uśmiechnęła się pobłażająco. Kaśka była tym dowodem łaski tak rozczulona, ze schwyciwszy rękę pani, ucałowała ją gorąco.
Jan zganił natychmiast ten akt pokory.
Ale Kaśka nie zwracała uwagi na podobnego rodzaju gadaniny. Ona wie, że pani jest bardzo dobrą, i dla niej chętnieby w piekło skoczyła. Teraz tylko chodzi jej o przyzwoite przyjęcie Jana, tak, ażeby nabrał o niej dobrego wyobrażenia. Marcepanów przed nim nie postawi, ale „koszykowe“ pozwala jej na małe zbytki.
Kawałek salcesonu, krwawej kiszki lub wreszcie para pięknych świeżych kiełbasek pojawia się zwykle przed Janem. Przytem, odkąd pan leży, Kaśka zasypuje sama herbatę, pokazując zawsze dno czajnika, aby Budowski mógł sprawdzić, czy nie zawielką ilość użyła. Nie przeszkadza to przecież dosypać powtórnie, powracając z sypialni, — tego pan kontrolować nie może.
Marzenie więc Kaśki spełnione.
Owej niedzieli, którą tak smutnie spędziła, włócząc się sama po ulicach miasta i siedząc skurzona w kościele, marzyła o porządnym człowieku, który, usiadłszy koło stołu, rozmawiałby z nią życzliwie i w ten sposób życie znośniejszem uczynił.
W nadmiarze swego zuchwalstwa pragnęła, aby ten człowiek miał rysy i postać Jana! Dziś — marzenie jej spełnione; oto Jan sam we własnej osobie siedzi, oparty o stół, zastawiony brudnem naczyniem, i kręcąc gałeczki z chleba, rzuca niemi na uszczęśliwioną Kaśkę. Ona, zaczerwieniona, świecąca cała od potu, z rękawami zawiniętemi, krząta się po ciasnej kuchence, szorując właśnie szaflik, napozór zajęta robotą, ale wpatrzona w Jana jak w tęczę.
W kuchni nie boi się żadnej napaści z jego strony. Bliska obecność państwa ratuje ją. Jan nie spróbował nawet żadnej ze zwykłych sobie zaczepek. Rzuca na nią od czasu do czasu gałeczkami z chleba, lub schwyciwszy kropidło, skrapia ją obficie wodą, ale Kaśka zna się na żartach i wie, co znaczą podobne figle. Ona tylko boi się ciemnych kątów, w których siły zupełnie ją odbiegają.
Tu, przy świetle, koło pani, jest silna i pewna siebie. Dlatego nawet uśmiecha się częściej i staje się zalotną. Jan pochwalił jej ręce, czerwone, grube, pokryte lśniącą skórą.
Powiedział, że lubi takie „łapska”, bo to zdrowie i pracowitość pokazuje. Kaśka od tej chwili podnosiła zwykle rękawki swego kaftanika, starając się o ile możności pokazać jaknajwięcej swych rąk czerwonych. Była to kokieterja niewinna, istotnie kuchenna, ale zawsze kokieterja. Kaśka powoli przekształcała się na doskonałą kobietę. Cała służba, będąca w kamienicy wiedziała o wizytach Jana u Kaśki i śledziła z nieokreśloną ciekawością cały przebieg tego stosunku.
Kucharka pani hrabiny, wróciwszy właśnie z adoracji Najświętszego Serca Jezusowego, zaopinjowała, że jeszcze nigdy pod dachem takiego domu nie spała! Coś podobnego mogło się zdarzyć tylko w Sodomie i Gomorze, o czem właśnie pozawczoraj z ust samej pani hrabiny słyszała. Pokojówka, młodsza i niewpisana do bractwa bezustannej adoracji, wyrażała tylko swe ubolewanie nad Janem, który będąc tak „szykantnym mężczyzną, kompromituje się z taką dziewczyną“.
Właścicielka sklepiku, żona tapicera, cały legjon nianek i posługaczek z oficyny, stanowiły niezłą armję, pełniącą obowiązki policji śledczej.
Gdy Jan szedł na górę, cała kamienica wrzała oburzeniem. Jakto, o ósmej? proszę, teraz już nie krępują się wcale. Niedługo zacznie tam przesiadywać w południe. Lepiejby było, aby właściciel komórkę stróża wynajął — Kaśka przyjmie go na mieszkanie wraz z manatkami. I nienawiść do dziewczyny rosła w miarę przychylności, jaką Jan jej okazywał. Budowskich nie oszczędzano wcale. Musi być porządna taka pani, która pozwala na takie szkaradzieństwa tuż obok siebie. Zresztą, wszyscy wiedzą, co są ci ludzie warci — jaki pan, taki kram...
Tylko jedna Marynka zachowywała się nad podziw umiarkowanie. Gdy inne służące gromadziły się w bramie lub na schodach, celem zajęcia się losem Kaśki, ona przechodziła zwykle obok nich milcząca i zachmurzona. Nie dorzuciła nigdy słówka do ich rozmów, unikając poprostu najmniejszej wzmianki o swym dawnym wypadku.
Rzec można, że przeżuwała w myśli jakiś plan, który wykonać zamierzała w niedalekiej przyszłości.
Tymczasem Kaśka, zupełnie szczęśliwa, mimo nadmiernej pracy i nędznego pożywienia, żyła z dnia na dzień, czekając przybycia Jana z gorączkową niecierpliwością. Gdy zbliżała się ósma, Kaśka dostawała febrycznego dreszczu i purpurowych na twarzy wypieków. Drżącemi rękami przygotowywała nakupione poprzednio wiktuały, lub rozpalała ogień dla przyrządzenia kiełbasek, które Jan lubił nad wszystko. Jakże szczęśliwą się czuła, gdy Jan spożył kolację z apetytem i wypił kilka szklanek herbaty, którą lubił mocną i z arakiem. Kaśka całą swoją pensję traciła na te traktamenta, a „koszykowem“ dzieliła się w sposób bardzo nierówny z panią. Był to jedyny sposób, w jaki Kaśka ujawniała nazewnątrz swą miłość do Jana. Zaczerwieniona, zgorączkowana, z pustym żołądkiem, śledziła wrażenie, jakie robi na Janie kapusta zostawiona z obiadu, lub kiszka w nowy przyrządzona sposób.
Gdy jeść nie chciał lub nie mógł, Kaśka ze zmartwienia długo spać nie mogła.
Widocznie był u innej i tam mu lepiej smakowało... Ach! w takie dnie byłaby Kaśka zdolna do kradzieży choćby dwóch szóstek, aby tylko kupić jakiś marcepan, który byłby w guście Jana. Gdy zjadł wszystko, a chlebem zmiótł talerz do czysta, Kaśka śmiała się, zatykając ścierką usta.
Otóż tak, to lubi! widać zaraz, że ona u niego — jedyna!
Tymczasem Budowski powracał powoli do zdrowia. Siedział o własnych siłach i niedługo wstać zamierzał. Julja, pozbawiona możności widywania się z kochankiem, przyśpieszyła o ile mogła u męża chwilę opuszczenia łóżka, gdyż wiedziała, że równocześnie będzie mogła udać się na schadzkę.
Pewnego wieczoru Jan przyszedł jeszcze wcześniej niż zwykle. Były to imieniny Kaśki i Jan pamiętał dobrze o tym ważnym dniu. Przyniósł jej bilet z powinszowaniem, piękny, ozdobiony bukietem z pomarańczowych i błękitnych kwiatków. Bukiet ten stanowił rodzaj przykrywki. Pod nim znajdował się prześliczny obrazek, przedstawiający ogród, w którym róże były tych samych rozmiarów, co głowy przechadzających się po ogrodzie gości. Piękna dama w krynolinie i żółtej sukni trzymała białą wstęgę z napisem: „z powinszowaniem imienin“, a na odwrotnej karcie wielkiemi literami wypisano:
„Od Jana Viebika, pannie Katarzynie na dowód szacunku i życzliwości, w dniu św. Katarzyny roku bieżącego“.
Kaśka nigdy nie widziała tak pięknego biletu. Mój Boże! i to dla niej! Ach! zaraz zatknie go za ramę świętego obrazu. Przecież Matka Boska nie pogniewa się o to.
Ale jeszcze nie koniec.
Jan wydobywa paczkę i kładzie ją na stole. W paczce tej jest para ciepłych pończoch czerwonych z niebieskim, w paski i ciepłe włóczkowe rękawiczki, całe fioletowe z pięknym zielonym szlaczkiem.
Nie! stanowczo, Kaśka doprawdy nie zasłużyła na tyle dowodów dobroci; jakże można wydać na nią tyle pieniędzy? I z oczyma łez pełnemi dziękuje Janowi za otrzymane prezenta; on nadyma się, dumny z okazanej galanterji, która go kosztowała wprawdzie kilka szóstek, ale uchylić się od przyniesienia prezentu nie mógł.
I on przecież wie, co się komu należy, i już nie z jedną dziewczyną miał do czynienia.
Kaśka za resztę swej pensji kupiła dnia tego trochę piwa i „waniljówki“. Wydobyła więc flaszki z ukrycia i stawia je przed Janem. On wykrzykuje na widok podobnej fety. Owszem, dziś chętnie coś przetrąci, bo ma właśnie apetyt.
I zabiera się do pałaszowania podanej przez Kaśkę przekąski, odkładając nóż i widelec, jako sprzęty zupełnie w tym razie zbyteczne.
Kaśka stoi tuż przy nim, uśmiechnięta, zadowolniona, dolewając co chwila likieru do wypróżnionego kieliszka. Sama się napiła trochę na wyraźne żądanie Jana, i gorąco jej teraz tak, że nie wie, co ze sobą zrobić. Włożyła na ręce fioletowe rękawiczki, grube, śmieszne z jednym palcem, ale bardzo praktyczne do miasta na zimę. Pończochy leżą nieopodal. Jan proponuje, aby je przymierzyć.
Kaśka ze śmiechem odmawia.
I dobrze im tak razem w tej atmosferze dusznej, ale pełnej jakiegoś spokoju. Rozpalona do czerwoności blacha wydziela z siebie wiele ciepła, a w ten drżysty wieczór jesienny przyjemnie rozgrzać zziębnięte ciało. Jan lubi takie gorąco i prawie plecami ociera się o piec, pomimo że Kaśka przestrzega go przed możnością dostania kataru.
Deszcz z głuchym łoskotem spada na dach, przytykający do ściany, w której się znajduje okienko, zamknięte teraz i nawet już kitem oblepione; Kaśka wcześnie pomyślała o zabezpieczeniu się od zimna, w razie potrzeby — można drzwi od sieni otworzyć.
Tłumaczy to Janowi, który zupełnie podziela jej zdanie.
Zresztą, Jan dziś jest bardzo wesoły. Wypiwszy piwo, zapytuje nagle zapatrzoną w swe rękawiczki Kaśkę:
— Budzę Kaśkę!
Kaśka przecież, jakkolwiek nie taki bywalec jak Marynka, ale wie, co się w takich razach odpowiada.
— W kolorze?
Jan uśmiecha się figlarnie i myśli długo.
— W szaro-papuczastym! — odpowiada, spoglądając ze znaczeniem na swoją kratkowaną kamizelkę.
Kaśka milczy chwilę zakłopotana. Zapewne Jan mówi o sobie.
Nie może mu powiedzieć całej prawdy, a niegrzecznie odpowiedzieć też nie chce. Najlepiej wybierze drogę pośrednią.
I ze spuszczonemi oczyma, sercem bijącem, szepcze.
— Bardzo... szacuję.
Ale Jan wybucha śmiechem i z całą radością z zakłopotania Kaśki woła triumfalnie:
— Salceson!
Kaśka dzieli jego radość. Mała kuchenka rozbrzmiewa wybuchami śmiechu tych dwojga ludzi, tak dobrze odpowiadających sobie rozmiarami inteligencji. Śmieją się hałaśliwie, pokazując rzędy zdrowych zębów, połyskujących lśniącą białością w czerwonej oprawie warg grubych.
Nagle śmiech milknie i ręka Jana, niosącego właśnie do ust kawałek salcesonu, opada, jakby sparaliżowana. W otwartych drzwiach jadalnego pokoju stoi Budowski, drżący, niepewny na osłabionych nogach, chwytający się ramy drzwi, jak małe dziecko, które niedawno chodzić zaczęło. Wychudła ta postać, bardziej do widma niż do istoty żyjącej podobna, rysuje się ostro w jasnem świetle, padającem od lampy, zawieszonej nad stołem jadalnym.
Budowski wstał nagle i zapragnął przejść się po pokoju. Śmiechy, dochodzące z kuchni, zdziwiły go niepomału. Cóż to za goście bawią się tak wesoło w jego kuchni?.
Wartałoby zajrzeć, co ten grenadjer Kaśka za bale wyprawia. Stanąwszy na progu, oniemiał z przerażenia. Jakto? pozwala sobie do tego stopnia, że przyjmuje jakichś mężczyzn w kuchni i traktuje specjałami? Nie? tego już zawiele!
I w najwyższej pasji chwyta się za głowę, wołając:
— Miłosierdzie Boże! co się tu dzieje! co się tu dzieje!...
Jan powstał z miejsca, zachmurzony i niezadowolniony z obrotu, jaki rzeczy wzięły. Kaśka uważa za stosowne wystąpić z obroną.
— Proszę wielmożnego pana — bełkoce, przypominając sobie kłamstwa pokojówki, pragnącej zasłonić swego kochanka przed gniewem pani Lewi, — „to mój... brat“.
Budowski zna dobrze Jana i nie daje się wywieść w pole.
— Brat? — krzyczy, przysiadając prawie na progu, — brat? kłamiesz, to tutejszy Jan Viebik! Brat!... one wszystkie mają stu pięćdziesięciu braci na rok.
Ach! tego już zawiele! Pan obraża tem niezmiernie honor Kaśki i czyni to wobec Jana. Stu pięćdziesięciu braci! — tak jakby ona przyjmowała jeszcze innych! Doprawdy, pan jest niesprawiedliwy.
Budowski tymczasem postępuje kilka kroków i staje przed stołem, przypatrując się porozstawianym talerzom i butelkom.
— No! No! ładnie się raczycie, niema co mówić! królewskie przyjęcie! — zaczyna znów sycącym głosem, a wargi mu nabrzmiewają od żądzy pokosztowania tłustego mięsa, którego kawałki walają się po talerzu. Jego wygłodzony żołądek zbyt długą djetą dopomina się o swoje prawa; z dziwną pożądliwością zagląda do flaszek nawpół wypróżnionych i do kieliszków, na dnie których czerwienią się resztki likieru.
Jan tymczasem szuka swej czapki, chcąc wyjść jaknajśpieszniej. Czuje, że zbiera mu się na złość i mógłby powiedzieć jakie przykre słowo, któregoby potem żałował.
Ale Budowski nie uwzględnia wcale tego pośpiechu, tylko w bezmiernej pasji woła zmienionym od gniewu głosem:
— Wynoś się stąd precz, włóczęgo jeden! żeby mi tu noga twoja nie postała nigdy!
Jan, będący już na progu, zatrzymuje się nagle. Ciemny rumieniec oblewa mu twarz i szyję. Ręce konwulsyjne mną czapkę, — zwierzę kopnięte budzi się w człowieku.
— To się wie, że pójdę! — odpowiada hardo, — ale panu zasię nazywać mnie włóczęgą! niech pan nie zaczyna, bo, jakem Viebik, zaskarżę, co pan mi honor pokrzywdził... i wtedy zobaczym, kto praw!
I roztworzywszy drzwi szeroko, wyszedł, stukając silnie obcasami. W sieni obrócił się jeszcze i rzekł łagodniejszym tonem:
— Do widziska, panno Kasiu!
Ale ona nie odpowiedziała nic, tak była przerażona całem tem zajściem.
Mój Boże! cóż w tem zdrożnego, że przyjęła Jana w kuchni? Przecież robota na tem nie ucierpiała wcale. Przeciwnie, szła jej o wiele raźniej, kiedy on siedział obok, uśmiechał się i rozpowiadał takie piękne rzeczy. Zresztą, lepiej uczciwie taki wieczór w domu przesiedzieć, niż się po szynkach włóczyć. Ale pan tego zrozumieć nie chce.
Wychodząc z kuchni, bardzo ostro, nakazał, aby się nie ważyła nigdy wpuszczać więcej Jana; jeśli kiedykolwiek zastanie jeszcze stróża lub jakiegokolwiek innego mężczyznę, odprawi ją i da jej w dodatku najgorsze świadectwo.
Zapewne — pan miałby rację, gdyby ona chciała przyjmować jakiego ułana lub pompiera — to wcale nieładnie i dom posponuje, ale Jan, taki uczciwy i przyzwoity mężczyzna, nie krzywdzi kuchni, w której siedzi.
Zresztą, panu dobrze w pokoju, bo ma panią i może z nią porozmawiać i posłyszeć dobre słowo, ale Kaśce bardzo smutno w tej ciemnej kuchence, pomiędzy balją i garnkami.
Teraz będzie musiała znów po schodach i piwnicach widywać się z Janem, a ona się tych ciemnych kątów lęka. W kuchni było tak miło gawędzić we dwoje, wieczory upływały niewiadomo kiedy.
Teraz będzie inaczej...
I Kaśka, szczerze zmartwiona, opiera głowę o kratę okienka i stoi tak długo z przymkniętemi oczami. Cały dzień pracuje tak ciężko! Dlaczego w wieczór nie może rozerwać się przyzwoicie?
Deszcz z suchym łoskotem spada na dach i w przygłuszonym szmerze spływa do rynny. Na dworze ściele się smutna słota jesienna, wiodąca za sobą plusk błota i kaszel suchotników. Kaśka stoi smutna i zgnębiona jakby przeczuwając, że razem z tą chmurną jesienią ulatuje od niej jaśniejsza dola, a spływa ciężka, czarna godzina, tak czarna, jak ta noc jesienna, siekąca ziemię zimnym, niezdrowym deszczem.
Powoli Budowski podniósł się z choroby i powrócił do dawnych swoich zajęć. Schudł tylko jeszcze więcej, zżółkł, a skóra na czaszce porysowała się w dziwaczne fałdy. Mimo nadmiernego osłabienia, ujął w swe ręce ster rządów domowych, starając się oszczędnością, posuniętą do możliwych granic, wyrównać szczerby, powstałe wskutek jego choroby. Dla Kaśki przecież było to rzeczą obojętną. Słoty jesienne nie pozwalały marzyć nawet o niedzielnych spacerach, a widywanie się z Janem na schodach lub przed bramą nie pociągało za sobą żadnych wydatków.
Jeśli kradła, czyniła to więcej dla Julji, która od czasu choroby męża zużywała podwójną ilość pachnideł, a tem samem potrzebowała znacznie więcej pieniędzy. Kaśka żyła teraz dziwnem, gorączkowem życiem. Sypiała mało, budząc się co chwila niespokojna, pełna jakichś trwożliwych przeczuć. Zdawało się jej, że musi spaść na nią jakieś wielkie nieszczęście, którego uniknąć nie może. Z Janem stosunek jej nie zmienił się prawie wcale. Mówiła ciągle „nie“, ale czuła już, że słabnie i siły ją opuszczają.
Jan, wypędzony z kuchni, czatował na nią po ciemnych zakątkach, chwytając w przejściu i szepcząc do ucha rzeczy, od których Kaśce w oczach ciemniało.
Zresztą, cały dom popychał ją do upadku: sługi, spoglądające na nią tak, jak się patrzy na zgubioną dziewczynę, — pan, wyrzucający jej co chwila spotkanego w kuchni kochanka. Napróżno zaprzeczała ze łzami w oczach, nikt jej nie wierzył, — zsuwała się nad krawędź przepaści, jak kamień z góry rzucony.
Nie wołała o ratunek, ale chwilami ogarniała ją trwoga, szczególniej, gdy klękła do wieczornego pacierza. Modliła się mało i czuła, że modlitwa nie płynie jej z serca.
Dawniej — miała przesąd, że skoro zaśnie, nie zmówiwszy pacierza, — we śnie zobaczy djabła. Wierzyła w to święcie i za nic nie poszłaby spać bez pacierza. Zwierzyła się z tą swoją wiarą Janowi, który wyśmiał ją i zaręczył, że on nigdy nie mówi pacierza, a mimo to nie widział nigdy we śnie djabła, choć pragnąłby go raz zobaczyć. Kaśka zgorszyła się narazie, ale powoli zaczęła zastanawiać się nad słowami stróża, i rezultatem tego zastanowienia było pewne zaniedbanie owych, tak pilnie odmawianych Zdrowasiek.
Od pewnego czasu Jan stał się dziwnie podejrzliwym i zazdrosnym. Czy z własnej inwencji, czy też ulegając czyimś poszeptom, zaczął wmawiać w siebie, że opór Kaśki ma źródło w jakiejś tajemniczej miłości, której przedmiotem musi być jakaś nieznana mu osobistość.
Napróżno Kaśka zaklinała się, tłumacząc, że nigdy, ale to nigdy nie „bawiła się“ z innym mężczyzną.
Jan trwał ciągle przy swojem, sądząc, że w ten sposób prędzej dojdzie do zamierzonego celu. Był to ostatni środek, — jeśliby ten się nie udał, Jan czuł, że musi się wyrzec wszystkiego. Była w tym człowieku zaciekłość dziwna do zgubienia Kaśki, zaciekłość mężczyzny, pełnego nienasyconej żądzy. Może w głębi tej nieokrzesanej, a nawet wulkanicznej natury tlało jakieś lepsze, rzewniejsze uczucie, ale namiętność głuszyła głos serca i zwierzę rozwielmożniało swe panowanie, głusząc wrodzony, nawet najniżej postawionej klasie ludzi, pierwiastek duchowy.
Kaśka drżała z trwogi przed tem zwierzęciem, które czatowało na nią po ciemnych zakątkach, lecz z uległością istoty skazanej na zatratę nie miała siły uciekać, ani wołać o pomoc. Zresztą, gdzież miała się udać? Do pani, którą odprowadzała na schadzki z kochankiem? — do pana, liczącego polana drzewa lub ziarnka kawy?...
Modlić się nie mogła, nie umiała... zdało się jej, że Bóg odwrócił się od niej; młoda krew dopominała się także praw swoich... Szamotała się jeszcze, ale były to konwulsyjne drgania, które ocalenia jej zapewnić nie mogły. Wrodzoną uczciwość zagłuszało życie i nędzne warunki istnienia.
Piękna strona tej szlachetnej istoty zamało była rozwijana, aby mogła stanowić dość silną tarczę pokusom, które ją zewsząd otaczały. I w Kaśce było zwierzę, które budziło się pod wpływem Jana.
Podejrzenie Jana sprawiło jej boleść wielką. Skąd powstało? Dlaczego wyrzuca jej bezustannie tego drugiego, o którym ona sama nic nie wie? Nawet kilka dni temu wspominał, że to jest jakiś „cylinder“. Ach! Kaśka wie, że „cylindry“ nie dla niej. Nie wdawałaby się nigdy w żadne konszachty z panami.
Cóż, kiedy Jan wytłumaczyć sobie nie pozwoli i boczy się na nią, a nawet wczoraj „dobranoc“ jej nie powiedział. Może dziś przecie udobrucha go trochę.
Pani wybiera się wieczorem na zwykłą przejażdżkę, — postoi więc trochę przed bramą i porozmawia dłużej.
Zamysł jej wszakże nie udaje się wcale.
Gdy nastawiła samowar, wpadł do kuchni zdyszany posłaniec, oddając karteczkę, zakreśloną niekształtnem pismem. Nakazał oddać to natychmiast pani Budowskiej, dodając, że matka pani umiera. Na Julji wiadomość ta wywarła dość silne wrażenie, bądź-co-bądź, była dzieckiem, i przywiązanie rozbudziło ją na chwilę z latargu, w którym była pogrążona.
Nie odpowiadając ani słowa na zgryźliwe uwagi Budowskiego, że matka zaczęsto umiera, wyszła szybko, nawpół ubrana, z włosami w nieładzie.
Kaśka pobiegła za nią, chcąc jej być pomocną, lecz Julja wstrzymała ją ruchem ręki.
— Daj znać... — wyrzekła tylko, schodząc szybko ze schodów, daj znać, wiesz komu!
Za chwilę znikła na zakręcie, pozostawiając po sobie woń tanich pachnideł i paczulowego mydła. Śpieszyła się bardzo do łoża matki, której choroby tak często używała za pretekst do pokrycia swych niegodziwości. Może sumienie ocknęło się wreszcie w tej wiarołomnej żonie i złej córce.
Kaśka przecież nie zastanawiała się nad tem. Ona wiedziała tylko jedno, że pani kazała jej znów rozmawiać ze swym kochankiem, a Kaśka w głębi duszy nienawidziła tego człowieka. Musi iść przecież i wypełnić rozkaz pani, — inaczej, mogłaby się na gniew narazić.
Gdy wybiła oznaczona godzina, Kaśka zarzuciła chustkę na głowę i wybiegła szybko na ulicę. Przed bramą stał Jan, paląc fajkę. Nie pozdrowił wszakże Kaśki, śledził tylko uważnie jej kroki. Gdy oddaliła się cokolwiek, porwał się z miejsca i pobiegł za nią. W oczach miał niepoczciwą iskrę, a przez zaciśnięte zęby przeciskały się jego zwykle słowa:
— Ach! psia krew zwykła! psia krew zwykła!...
Kaśka prędko przebyła drogę, oddzielającą ją od miejsca, na którem zwykle oczekiwał kochanek jej pani. Spostrzegła go zaraz, palącego, jak zwykle, papieros.
Przystąpiwszy ku niemu, szybko opowiedziała mu przyczynę, niedozwalającą Julji przyjść na schadzkę. Nie dodała jednak — „pani przeprasza“.
Po bliższem zastanowieniu, uważała tę grzeczność za rzecz zupełnie zbyteczną.
On wszakże patrzał na nią z tem samem upodobaniem i ponowił swą propozycję z całą bezczelnością studenta, szczęśliwego w przedpokojowych konkietach. Kaśka, milcząc, odwraca się, pragnąc wrócić do domu, lecz spotyka się oko w oko z Janem.
Ten ostatni stoi na środku ulicy i, nie mogąc słyszeć słów, widzi jednak wszystko. A teraz już wie, dlaczego Kaśka pogardza nim, biednym stróżem! „Cylindry“ na nią czekają... do nich wybiega wieczorem, z tą minką jezuitki, a jemu o buziaka komedyje wyprawia!
Teraz już wie, czego się trzymać z tą obłudnicą.
Ale Kaśka przechodzi mimo niego, pragnąc oddalić się jaknajśpieszniej.
Noc już ciemna, ale latarnie powozu ścielą żółte smugi światła. Kaśka dostrzegła niedobry płomień w oczach Jana, widzi jego twarz skurczoną od wewnętrznej złości. Boi się awantury, skandalu i pragnie zażegnać tę burzę. Wszakże nie może Janowi powiedzieć, że rozmawiała z kochankiem swej pani, — mógłby jeszcze komu opowiedzieć, a ona wie, że to przecież nie są żarty.
Idzie więc szybko w kierunku domu, a za nią postępuje o kilka kroków Jan, z zaciśniętemi pięściami, z siną prawie twarzą. Gdy dochodzą do bramy, Kaśka zatrzymuje się nagle. Deszcz zaczyna padać, mocząc jej chustkę, jedyne okrycie nawet na największe mrozy. Ona wszakże nie uważa na to, cała drżąca i zmieszana zwraca się do Jana.
— Pan Jan... — zaczyna wolno, chcąc się w jakikolwiek sposób usprawiedliwić, ale urywa, targnięta nagle silnie za ramię przez rozwścieklonego stróża.
— Ach! ty jezuitko! — woła Jan, nie zważając na przechodniów, — ty gadzino nieczysta, ty jezuitko faryzejska! to ty po nocy za cylindrami latać będziesz! a mnie to szopy grasz? Ja cię nauczę ludzi tumanić, ja cię nauczę...
Gniew dławi go. Krew bije mu do głowy i zalewa oczy purpurową strugą. Oszalały, bezprzytomny, uderza kilkakrotnie Kaśkę, która zatacza się z jękiem i przyklęka pod silnymi razami.
Poczem wpada do bramy i zamyka się w swej komórce, jakby w obawie przed zbytkiem wściekłości, która mu piersi rozsadza.
Kaśka pozostaje chwilę przed bramą, klęcząc ciągle, odurzona od niespodziewanych uderzeń, które otrzymała w prawą stronę głowy. Garstka przechodniów zaczyna się gromadzić przed tą klęczącą dziewczyną, której spadła z ramion chustka, a włosy potargane spadają na plecy: Kaśka przecież przychodzi szybko do przytomności i, trzymając się z boku za głowę, wchodzi wolno do bramy.
Uderzył ją!
Zbił ją nawet mocno... Kaśka jest pewna, że mieć będzie jutro siniaki. Nie ma jednak do Jana żadnej urazy; gdy chłop bije dziewczynę, jest przecież w swojem prawie. To już jest tak dawno postanowione i żaden policaj nie ma prawa wtrącać się między taką parę. Nie chodzi jej przecież o siniaki, ale boli ją to głównie, że Jan ma o niej złe wyobrażenie i posądza ją o stosunki z tym wstrętnym dla niej człowiekiem. Mój Boże! co też się nacierpieć musi przez panią! Przecież, gdyby ją pani nie wysłała do swego kochanka, Jan nie miałby powodu do zazdrości. Czyż to jej wina, że musi wypełniać rozkazy pani? Ale Janowi nie podobna nawet było wytłumaczyć, jak to jest w istocie: napadł na nią tak gwałtownie, że do słowa przyjść nie mogła. Potem uciekł i zamknął się w komórce. Kaśka boi się do domu zastukać.
I zmieszana, zbolała, z twarzą nabrzmiałą od silnych uderzeń, idzie wolno po schodach, wzdychając ciężko. Co też zawiniła, że Bóg ją tak ciężko karze?
Gdy weszła do kuchenki, zajęła się przygotowaniem ługu, potrzebnego do szorowania kuchennej podłogi. Była to sobota i czekało na nią mnóstwo roboty. Ale ból głowy dokuczał jej bardzo. Twarz spuchła, a żyły na skroniach nabrzmiały. Obmyła się zimną wodą, ale to nie przyniosło jej żadnej ulgi, owszem, sprawiało jej dotkliwe pieczenie.
Już od dwóch godzin zajęta była uporządkowaniem wiecznie czyszczonych i wiecznie zbrudzonych przedmiotów. Budowski, wbrew swemu zwyczajowi, nie spał, czekając na żonę. Kręcił się po pokojach ze świecą, kapiąc stearyną na podłogę i meble. Kilkakrotnie zaglądał do kuchni wtrącając się do roboty Kaśki, która zmoczona, powalana cegłą, przedstawiała istny obraz zwierzęcia, — zbitego, źle nakarmionego, a mimo to wprzęgniętego do nocnej pracy.
Nagle, Budowski zniecierpliwił się bardzo.
Nie! ta Julja widocznie dziś powrócić nie myśli. Czy chce tam nocować?
I stanowczym głosem nakazuje Kaśce iść natychmiast na ulicę Berlińską do starszej pani i nie powracać bez Julji. Na Kaśkę uderzają poty. Miły Boże! cóż ona pocznie teraz, ona, która nie wie, gdzie ta matka pani mieszka? Pan wszakże nie ustępuje. Kaśka okrywa się zmoczoną jeszcze od deszczu chustką i wybiega do sieni.
Trudno, pan każe — sługa musi.
Na schodach już zupełnie ciemno. Klatka schodowa przedstawia się jak wielka studnia, brudna, cuchnąca. Kaśka z odwagą zapuszcza się w ten ciemny labirynt.
Brama już zamknięta, trzeba obudzić stróża. Ach! na tę myśl dreszcz przechodzi Kaśkę. Jakże ona ośmieli się to uczynić po tem, co pomiędzy nimi zaszło? Ale musi przecież zdecydować się i na to upokorzenie. Pan kazał, iść trzeba, — przecież o Berlińską ulicę dopyta się z łatwością, a raz na ulicy może i pomieszkanie matki pani znajdzie...
Drżąc cała, puka do szybki, która daje światło komórce stróża. Chwilę trwa spokój zupełny — Kaśka ponawia pukanie. W komórce budzi się Jan z głośnem stękaniem i mrucząc, narzuca na siebie rodzaj dreliszkowej kapoty. Bierze klucz, wiszący zwykle na gwoździku koło drzwi i, nie zapalając światła, wychodzi do bramy, dzwoniąc zębami z wilgotnego zimna, w które wszedł nagle nawpół odziany i od snu ciepły.
Ciemność zalega bramę. Kaśka tuli się do ściany, pragnąc, aby Jan nie poznał jej i uwolnił tem samem od nowych razów i przekleństw. Ale rachuby zawodzą ją. W chwili otwarcia furtki Jan po wzroście poznaje Kaśkę i cała wściekłość odzywa się w nim na nowo.
Gdzież idzie znów po nocy?
Zapewne do tego „cylindra“, który rozmawiał z nią wieczorem na ulicy. Więc niedość jej takich schadzek? czyż będzie po nocach wykradać się, aby biegać do kochanka?
I on sam! on ma jej bramę otwierać, aby ułatwić jej w ten sposób wyjście na schadzki nocne!
I przypomina mu się, jak przed tą samą bramą Kaśka zaręczała, że pragnie iść za mąż, jak na uczciwą dziewczynę przystało.
A on głupi uwierzył i obchodził się z nią, jak z taką, która ma coś jeszcze do stracenia!
I brutalną ręką potrąca Kaśkę, wyrzucając ją za bramę.
— Leć na złamanie karku! — woła stłumionym od gniewu głosem, zatrzaskując z furją ciężką, okutą furtkę.
Kaśka, uderzona gwałtownie w plecy, o mało nie upadła twarzą na mokre flizy chodnika. Deszcz lał strumieniami, przecinając z głuchym łoskotem powietrze.
Kaśka odkryła głowę, chcąc ochłodzić rozpalone skronie w tej zgniławej powodzi, która smagała jej twarz wśród ciemności, zalegających ulicę.
Puściła się w stronę miasta, brnąc po kostki w wodzie. Gdzieniegdzie paliły się jeszcze światła gazowe, błyskając chorobliwym blaskiem wśród ciemnej przestrzeni. Rynsztoki płynęły z szumem, wylewając ze swych krawędzi brudne i cuchnące fale. W powietrzu czuć było miazmy rozkładających się ciał, płynących z tą wodą, ściekającą z rynien z łoskotem jednostajnym podobnym do oddalonego głosu bębna. Kaśka biegła naoślep, przemoczona do kości, drżąca od fizycznego i moralnego bólu, wystawiając swą twarz spuchniętą pod zimne strugi wody. Ulice były puste, czasem tylko przemknęła dorożka, obryzgując trotuary wodą, lub spóźniony przechodzień biegł, usiłując parasolem zasłonić się przed ulewą.
Kaśka skręciła na prawo, nie wiedząc poprostu, gdzie ją ta ulica prowadzi.
Straciła już świadomość swych czynów, skórę miała rozpaloną, a wewnątrz zastygło w niej lodowate zimno, od którego zęby jej dzwoniły jak w febrze. Powalanemi cegłą rękami ocierała strugi wody, płynące jej po twarzy; suknie przemoczone ciężyły jej, a chustka na ramionach zdała się stofuntowym ołowiem.
Biegła, jak ścigane zwierzę, wiedząc tylko, że do domu powrócić nie powinna. W bramie musiała przecież spotkać Jana, a na górze czekał na nią pan, który przykazywał jej nie wracać bez pani. Gdzież wszakże tej pani szukać?
Nadomiar złego, nie może sobie przypomnieć, jak się nazywa matka pani. Gdyby się dowlokła na ulicę Berlińską — o kogóż po bramach pytać będzie?
Idzie więc nieznanemi sobie ulicami, słuchając uderzeń miejskich zegarów, których ponure dźwięki wpadają leniwie w przegniłą atmosferę jesienną.
Nagle, zatrzymuje się przerażona.
Wszakże to nie wolno samej dziewczynie błąkać się tak późno w nocy. Patrol zabiera takie włóczęgi i prowadzi na inspekcję. Och! wszystko, tylko nie to... już woli narazić się na razy i łajanie pana.
I chwiejąc się na nogach z osłabienia, kieruje się ku domowi, błądząc jeszcze wśród ulic, ale odgadując prawie instynktem punkt, do którego pcha ją szalona trwoga.
W ciemnościach zdają się ścigać ją widma „policajów“, a złowróżbne półksiężyce, zdobiące ich piersi, błyskają dziwnie groźno w rozgorączkowanej wyobraźni dziewczyny.
Jest już przy bramie i konwulsyjnie chwyta za rączkę od dzwonka.
Gdy Jan otworzył bramę, cofnął się, przerażony tą zmoczoną, bezkształtną masą, wpadającą do bramy z takim pośpiechem. Wprędce jednak poznał Kaśkę, i zatrzasnąwszy drzwi, zabierał się wejść do swej komórki. Ale na głuchy łoskot usuwającego się ciała odwrócił głowę. Pod ścianą czerniło się coś w dziwacznem skróceniu. Postąpił bliżej. Gdy wyciągnął rękę, natrafił na mokrą chustkę, która okrywała plecy Kaśki. Pociągnął za tę chustkę, natrafił na opór. Kaśka usunęła się na kolana, przybita moralnem i fizycznem cierpieniem. I zwierzę zbite, znędzniałe, upada pod brzemieniem niedoli. Czasem w najsilniejszych naturach następuje gwałtowny upadek i zmęczenie, — a Kaśka właśnie należała do tego rodzaju istot.
Gdy Jan pochylił się nad nią, czuła dobrze jego oddech, ale nie miała siły odsunąć się.
Ciemności zalegały bramę, a Jan uczuł nagle, jakby coś go przykuwało do miejsca i kazało mu zbliżyć się do zmaltretowanej przed chwilą dziewczyny. Były to zmysły, które brały w tej chwili górę nad uczuciem zazdrości i pogardy dla niewiernej kochanki. Nienawidził ją za latanie po nocach do innych mężczyzn, a mimo to kurczowo zaciskał ręce, aby nie porwać jej w swe objęcia.
Ona wiedziała, poznała, że chwila upadku przyszła... bronić się nie mogła, nie miała siły.
Lecz gdy nagle Jan porwał ją w swe ramiona, ona konwulsyjnie szarpnęła się jeszcze, jak zwierzę śmiertelnie ranione. On w swej namiętności pragnął ją uspokoić i rzucił jej słów kilka, które przyciszonym szeptem zasyczały wśród ciemnej przestrzeni;
—Głupia! ja się z tobą ożenię!