Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zaczęły się teraz dla Kaśki dni dziwnego niepokoju, który ogarnął nią całą. W tem zdrowem i niezużytem ciele budziła się namiętność wielka, powstrzymywana uczciwością, stanowiącą w tej dziewczynie główną część jej istoty. Jan nie zasypiał przecież sprawy. Z całą przebiegłością ulicznego uwodziciela usiłował oplątać dziewczynę i namówić do złego. Ale ona trzymała się ostro, odpowiadając zawsze — nie, pełna pomimo tego chęci osunięcia się w ramiona mężczyzny, który pierwszy w życiu robił na niej silne wrażenie. Nieraz, gdy spotkał ją na strychu lub w korytarzu, prowadzącym do piwnic, usiłował przytrzymać ją gwałtem, — ona patrzyła mu wtedy prosto w oczy i jednym ruchem ręki odsuwała się do ściany, torując sobie wolne przejście.
Nie! ona nie mogła tak upaść, jak Marynka lub inne dziewczęta. Napatrzyła się nieraz w fabryce, jak wychodziły na podobnych zabawkach jej towarzyszki. Schodziły na poniewierkę i robotnicy dobrego słowa nie dali takim kobietom.
Gdyby zechciał wziąć ją za żonę!
Kaśka nie wspomina o tem nigdy, a przecież wie, że byłaby wtedy zupełnie szczęśliwą. Mieszkaliby pod jednym dachem, a ona mogłaby brać bieliznę do prania. Nie przysporzyłaby mu kłopotu, ba, i na dzieci zapracowaćby mogła.
Jan przecież jest przeciwnym małżeństwu. Kaśka wie o tem dobrze. Wszakże nie zapomni nigdy, jak wyśmiewał się z niej pierwszego wieczoru, gdy ją spotkał przed bramą. Pytał ją, czy zechce czekać na „ślubnego“, — jakże można nawet myśleć, aby on sam chciał być tym „ślubnym“.
I Kaśka w swem szczęściu czuje się bardzo nieszczęśliwą. Wie przecież, że mężczyzna łatwo się zrazić może, skoro kobieta uwodzi go zbyt długo, a ta sama myśl, że Jan gotów odwrócić się od niej i stać się znów jej wrogiem, napełnia ją rozpaczą nieokreśloną.
Powoli cała służba, zamieszkująca kamienicę, nie mając teraz poparcia w złośliwości Jana, przestaje dokuczać Kaśce. Teraz tylko szepczą na boku, podglądając z ciekawością jej stosunek ze stróżem. Tylko jedna Marynka pozostaje otwartym wrogiem „tłumoka“ i usiłuje choć w ten sposób okazać swą pogardę dla swej następczyni.
Kaśka stara się wszystkie te zaczepki pomijać milczeniem. Nie odpowiada wcale na złośliwe docinki, których jej Marynka nie szczędzi. Szybko przechodzi mimo, udając, że nic nie słyszy.
Stan ten jednak nie mógł długo potrwać; stanowisko Jana pomiędzy temi dwiema kobietami zaczynało wymagać jakiejś interwencji — i ta nastąpiła niebawem. Jan zajął się Kaśką nie na żarty. Opór dziewczyny drażnił go i podniecał jego grubą, trywjalną naturę. Wobec łatwo upadających kobiet, z któremi miał do tej chwili do czynienia, Kaśka była zjawiskiem niezwykłem. Żadne wypróbowane już przez niego fortele i sztuczki nie osiągały celu. Odmawiała ciągle, pomimo że drżała jak w febrze. Jan widział dobrze, co się z nią działo, i liczył na tę wrażliwość, ale wprędce zrozumiał, że zawiódł się i że nic nie zdoła skłonić Kaśki do zostania jego kochanką.
Rozumiał przecież, dlaczego się opiera. Powiedziała mu to wyraźnie owego wieczoru, gdy spotkali się przed bramą.
Chciała zostać żoną i tylko czepek mężatki mógł ugiąć jej głowę, którą teraz tak wysoko nosiła. Ba! ale Jan nie chciał się żenić — uważał to za głupstwo.
Studenci, u których posługiwał, mówili nieraz bardzo rozumnie, że mądry człowiek nigdy nie powinien przykuwać się do jednej kobiety.
Jan nasłuchał się takich opowiadań i teraz wie, czego się trzymać. Baba prędko się starzeje i brzydnie, a potem ani rusz odczepić się od „ślubnej“ nie można, Kochanka — to co innego.
Skoro się sprzykrzy, to się ją porzuca. Jeśli awantury robi, od czego kułak lub miotła? Zawszeć sobie z kochanką poradzić można.
Chwilami więc Jan szedł po rozum do głowy i przestawał starać się o względy Kaśki. Udawał zajętego pracą i nie zaczepił jej, gdy przechodziła koło niego przez dziedziniec. Ale nie mógł się oprzeć pokusie, aby nie spojrzeć na tę rosłą, tęgą kobietę, tak dobrze i mocno zbudowaną, która z szelestem czystych spódnic przesuwała się koło niego. Wzrok jego z rozkoszą zatrzymywał się na czystej linji jej karku, który pokrywały zdobne, ciemne włosy, wymykające się z pod ciasno upiętego warkocza.
I nie pomagały wtedy najsilniejsze postanowienia. Jan porzucał miotłę lub blaszaną polewaczkę i biegł za Kaśką, aby przytrzymać ją w ciemnym kącie bramy lub klatki schodowej. Usiłował zaciągnąć ją zawsze do najciemniejszych zakątków, — czuł, że tam stawała się o wiele słabszą, łatwiejszą... Rzec można, że światło dzienne dodawało jej siły. Po dniu broniła się znacznie lepiej, w ciemnościach chwilami nie odpychała go i stawała się jakby odrętwiała.
Jan miał już nieraz nadzieję, ale ta do tej chwili zawodziła go przecież. Kaśka zwykle oprzytomniała w porę i uciekała, zostawiając go w największem podrażnieniu.
I ona czuła niebezpieczeństwo takiego spotkania, — instynktem wiedziona, unikała ciemności, w których nie czuła swej zwykłej pewności. Dlatego umyśliła przyjmować Jana w kuchni. Tam przecie jest spokojną, wie, że Jan zachowa się przyzwoicie. Choć on „państwa“ niebardzo szanuje, ale ona potrafi go uprosić i w ten sposób załatwi się cała sprawa przyzwoicie. Będą mogli widywać się spokojnie, po ludzku, a nie po kątach, jak jakie włóczęgi. Przecież państwo jej takiej rozrywki zabronić nie mogą.
Już i tak Marynka bezustannie podpatruje, kiedy się razem zejdą i choćby chwilkę żartują ze sobą. Ta niepoczciwa dziewczyna wiecznie po domu się kręci, niby to szukając Loli i Parysa.
Prawda, że psy latają ciągle z góry na dół, ale ona, pod pozorem pilnowania, jest ciągle tam, gdzie być nie powinna. Kaśkę to gniewa, bo wie, że Marynka ma ostry język i gotowa Bóg wie jakie plotki po ludziach poroznosić. Jan także kilka razy zniecierpliwił się, gdy mu Marynka w drogę wlazła. Teraz nie lubi tej dziewczyny, a jej zadarty nos i złośliwe oczy gniewają go. Przyzwyczaił się do łagodnego spojrzenia Kaśki i Marynka po prostu wydaje mu się brzydką i złą dziewczyną. Przypomina sobie łatwy upadek i jej płaską, głupią miłość, w której kolczyki, pierścionek i krzyżyk z turkusem wielką grały rolę.
Gdyby mógł odebrałby jej teraz te świecidełka: wielki ma żal do siebie, że się dał „wziąć na kawał“. Och! ona umiała „naciągać“ ta nic dobrego! Dlaczego Kaśka nigdy nie zażąda nic od niego? Jej chętnie kupiłby niejednę rzecz piękną, gdyby tylko się namyśliła i nie odpychała go ciągle. To przynajmniej byłoby warto, ale Marynka!...
Pewnego popołudnia zauważył Jan, że Kaśka musiała skończyć zwykłe tygodniowe pranie i z pewnością koło piątej pójdzie na strych wieszać bieliznę.
Rzeczywiście, przyszedłszy pod pozorem obejrzenia zepsutego dachu, zastał Kaśkę, która przyniosła cały kosz mokrej zupełnie bielizny, a postawiwszy go na ziemi, czerwonemi i wilgotnemi jeszcze rękami przymocowywała sznury do wystających naukos belek.
Strych był dość obszerny i podzielony drewnianemi sztachetkami na kilka oddziałów. Każdy lokator miał swój własny oddział, który zamykał na kłódkę. I Budowscy, jakkolwiek niewielkie zajmowali mieszkanie, mieli także oddzielną klatkę, dość widną, bo opatrzoną właśnie okienkiem, wychodzącem na dachy. Zdawało się, że rozpalona blacha dachu przesyła w głąb domu swe gorąco. Kaśka oddychała ciężko, a pot kroplami spływał jej z czoła. Chwilami krew zalewała jej mózg i odbierała przytomność. Jednę z mokrych chusteczek położyła na wierzchu głowy, pragnąc ulżyć sobie i ochłodzić się trochę.
Gdy przymocowywała sznury, dostrzegła wchodzącego Jana. Była pewną, że przyjdzie; nie zdziwiła się wcale, przywitała go uprzejmie i rozpoczęła wieszanie bielizny. Śpieszyć się musiała... pani dziś wieczór miała iść na schadzkę, dlatego samowar musiał być wcześniej podany.
Jan udał się na przeciwległy koniec strychu, udając niezmiernie zajętego ważnością naprawy owego popsutego dachu. Stały tam kufry pani hrabiny i woda lała się wprost na nie, tak przynajmniej mówiła wczoraj kucharka. I podnosząc głos, opowiadał Kaśce o rozmiarze owej szczeliny, jaka pozostała w świeżo naprawionym dachu.
Kaśka, zajęta bielizną, przyznaje mu słuszność w konieczności zawezwania dekarza, — choć jeśli to niewielka szpara, to sam Jan jakoś załatać może.
Ale Jan oponuje.
— Niech psia wiara gospodarz płaci, kiedy mu się domu zachciewa — mówi, zbliżając się do Kaśki; — ja ta pańskiej kieszeni oszczędzać nie będę, nawet dekarza namówię, coby naprzód dach jeszcze gorzej rozwalił, a potem se więcej płacić kazał.
Kaśka milczy.
Dawniej przecież byłaby stanowczo oświadczyła się za oszczędzeniem pańskiej kieszeni, ale dziś, gdy sama oszukuje pana, nie śmie ganić postępowania Jana. Zresztą, kto wie, może on ma i rację. Mój Boże, taki właściciel komorne zbiera a zbiera, a taki biedny dekarz dobrze napracować się musi, zanim kilka centów uskłada.
Jan siada na małej pace, stojącej na samem przejściu i, wyciągając z kieszeni króciuchną fajeczkę, zaczyna zabierać się do palenia.
Kaśka widocznie uznaje za stosowne zaoponować.
— Niech pan Jan da z tą fajką pokój, jeszcze się ogień zaprószy i wszystko z dymem pójdzie.
Ale Janowi obojętna jest widocznie cudza własność. Z niewysłowioną ironją patrzy na Kaśkę, a zapaliwszy fajkę, rzuca niedbale niezagaszoną zapałkę poza siebie.
— Owa! — mówi wolno, puszczając sinawe kółka, które rozpływają się powoli w powietrzu; — owa! toby ci była heca, żeby się ta hardyga spaliła! Abo to moje, albo panny? Ja ta po mój kuferek jeszczebym zdążył, a Kasię tobym na plecach wyniósł. A niechby się spaliło, nauczyłoby to pana bumblować po ulicach i nic nie robić. On pieniądze od lokatorów furtem ciągnie, a czy mu to dom prosi jeść albo pić? Nic go to nie kosztuje, a on za byle klitkę setkę se kłaść każe. Jabym go puścił w taniec, ażeby się piętami bił po plecach. Psia krew zwykła!
Kaśka nie odpowiada nic, przyzwyczajona już do tych gwałtownych wybuchów, które ogarniają Jana na myśl o cudzym dobrobycie. Może być, że on ma i rację, tylko że ona woli się znów w takie rzeczy nie mięszać. Niech będzie tak jak jest, podpalać dom — to byłoby nieuczciwie.
Co innego kilka centów „koszykowego“, to przecież państwa nie zrujnuje. Zresztą, pani sama pokazała jej drogę...
I rozmyśla w ten sposób, wieszając powoli bieliznę, sztuka po sztuce, uważając, aby wszystko się wygodnie rozmieścić udało. Cała nędza skąpego urzędniczego życia prześwieca z tej bielizny o tanich, bazarowych fasonach, z rzadkiego perkalu uszytej. Te koszule o pospolitych haftach; kaftaniki z długimi, ubranymi falbanką rękawami; prześcieradła, obrębione tylko u dołu, niezakończone ani haftem, ani koronką; poszewki, równie trywjalne, jak głowy, które na nich spoczywały; — świadczą zbyt wyraźnie o życiu, pozbawionem wszelkiej elegancji, komfortu, zamiłowania piękna. Kaśka zawiesiła ostatnią spódniczkę i odetchnęła z zadowoleniem. Upał stawał się nadto ciężki do wytrzymania.
Zabrała już pusty kosz, a zamknąwszy kłódkę, gotowała się do odejścia.
Od kilku minut Jan śledził ruchy dziewczyny z wielkiem natężeniem. Niezdrowa żądza zaczynała ogarniać go znowu, a w tem gorąca namiętność jego rosła nad miarę.
Gdy Kaśka przechodziła koło niego, pociągnął ją tak gwałtownie, że mimowoli usiadła na pace. Objął ją wpół i przyciągnął ku sobie. Ona, bezsilna, pozwoliła pocałować się w usta raz, drugi i dziesiąty... Nagle, przyciszony chichot rozległ się pod niskim dachem strychu.
Kaśka, przerażona, spojrzała w stronę, skąd głos pochodził. W otwartych drzwiach wchodowych w jasnej smudze światła stała Marynka, trzymając pod pachą Parysa, który, wywiesiwszy język, dyszał ciężko wśród tego strasznego gorąca. Jak zwykle, dziewczyna ta musiała się zjawić i podpatrzyć ich, kiedy się całowali.
To już zaczynało być nieznośne!
Kaśka zerwała się szybko i, schwyciwszy kosz chciała wyjść ze strychu. Nie było to jednak tak łatwe. Marynka tamowała przejście i stała wciąż we drzwiach, chichocząc się ze źle ukrytą złością.
Nie miała przecież pretensji, ażeby Jan nie miał innej kochanki, skoro się rozeszli w dobrej zgodzie, ale brać po niej Kaśkę — zdało się jej nadto oburzające.
Jan przecież wpadł w gniew i widocznem było, że teraz Marynki wcale oszczędzać nie będzie. Szło mu tak dobrze, a Kaśka pierwszy raz nie odsuwała go od siebie.
Gdyby nie ta nieznośna dziewczyna, kto wie, coby się stać mogło!
Podniósł się więc z paki, a przez zaciśnięte zęby wyszeptał ulubione swoje:
— Psia krew! a! psia krew zwykła!
Marynka przecież nie uważała tej zmiany na twarzy Jana, ona wciąż patrzyła na Kaśkę, uszczęśliwiona ze zmieszania dziewczyny. Nakoniec, nie przestając się chichotać, zapytała:
— Nie widział tu pan Jan przypadkiem „tłumoka?“ tym z magistratu zapodział się gdzieś... pewnikiem jest na strychu!
Kaśka poczerwieniała cała.
Nazywa ją wobec Jana „tłumokiem!“ O! na cztery oczy niech mówi co chce, ale nie przy nim! nie przy nim!
Cały gniew mężczyzny zawiedzionego w swych nadziejach zawrzał w piersi Jana. Marynka w tej chwili staje mu się najwstrętniejszem stworzeniem pod słońcem. Kaśka może być spokojną — on się pomści za nią i za siebie. I cały grad obelg spada nagle na zdziwioną tym wybuchem Marynkę. Jan nazywa ją latawcem, urwipiętą, i ma minę tak groźną, jakby chciał ją zrzucić co najmniej z trzeciego piętra.
Ona przecież nie daje za wygranę. Owa! wielka historja, że im przerwała ich czułości! Taka dziewka, jak Kaśka, to stary praktyk! ona potrafi znów go do kąta zaciągnąć. Tylko czy nie wstyd Janowi zadawać się z taką dziewczyną, która Bóg wie skąd się przywlokła do kamienicy i nawet koszuli na grzbiecie nie ma?
Ale Jan jest już tuż przy niej i piorunującym głosem nakazuje Marynce milczenie. Każdej wolno, tylko nie jej! Ona to nie zasługuje na dobre słowo, włócząc się co tydzień z innym mężczyzną!... od Kaśki jej wara, bo to uczciwa, — a teraz takiej dziewczyny ze świecą wyszukiwać trzeba.
Marynka blednieje cała pod wpływem słów Jana. Tak? teraz on będzie jej wyrzucał, że się źle prowadzi? A któż to całował ją tak, jak przed chwilą Kaśkę, a na piwo się z nią prowadził? Niechże teraz jej zaprzeczy, niech ośmieli się powiedzieć, że jest urwipiętą!
Owszem, ona bardzo prosi, aby powiedział, czy jej nie kochał i nie zaklinał się, że będzie z nią żył rok cały. Tylko ona miała więcej rozumu, niż ta głupia Kaśka, i opatrzyła się prędko, że nie warta gra świecy.
— A nie dałem ci złota?! — woła rozwścieklony Jan, przyskakując do wrzeszczącej dziewczyny. — Oddaj złoto, a potem szczekaj... ale raz ci mówię, od Kaśki wara, bo nie takim jak ty buzię sobie nią wycierać!... Ona uczciwa dziewczyna, a ty psia krew zwykła!!!
I z najwyższą pasją trzęsie zaciśniętemi pięściami nad głową Marynki. Chwila jeszcze, a uderzyłby ją z pewnością. Ale ona w sam czas uciekła, rzucając poza siebie następujące słowa:
— Czekaj, ja cię przekonam o jej uczciwości! zobaczysz, dla kogoś mną poniewierał!
Słowa te padają jak groźba na rozpłakaną Kaśkę. Jakaś trwoga ściska jej serce. Przecież nie popełniła nic złego, Jan może śledzić jej kroki, — a jednak obawa ogarnia ją całą.
Przytem to rozsuwanie przed jej oczyma całej nędzy miłostek Marynki i stróża sprawiło jej przykrość wielką.
Gdy schodziła ze strychu, płakała gorzko i długo jeszcze w kuchni nie mogła się uspokoić. Jan nie zatrzymywał jej przecież; czuł, że coś niedobrego stanęło pomiędzy nimi. Był widocznie zmieszany słowami Marynki i pragnął czemprędzej opuścić strych, przedstawiający mu się jako widownia dawnych, niesmacznych miłostek. Odprowadził Kaśkę do drzwi pomieszkania i pożegnał ją grzecznie. Gdy się drzwi za nią zamknęły, stał jeszcze długą chwilę zamyślony i jakiś markotny. Czuł się nieswój i chciał Kaśkę przeprosić za przykrość, jakiej doznała od dawnej jego kochanki.
Nie wiedział tylko jak zacząć i dlatego nie powiedział nic, sprowadzając ją ze schodów. Widział tylko łzy dziewczyny i te mu leżały kamieniem na sercu.
Pomedytowawszy trochę, zeszedł na dół i udał się wprost do szynku.
Ale i przy kieliszku nie mógł zapomnieć o tem przykrem przejściu. Żałował prawie, że uniósł się tak bardzo i obraził Marynkę. Dziewczyna zła, gotowa się mścić na nim i na Kaśce, a kobieta mściwa — toć gorzej djabła samego!
Kaśka tymczasem otarła łzy i zabrała się do nastawiania samowara. Pani oddała jej znany list — i miała znów wykonać zwykły manewr, dla umożliwienia pani zobaczenia się z kochankiem. Przez te kilka miesięcy Kaśka przyuczyła się do kłamstwa i szło jej nadspodziewanie gładko. Nie jąkała się teraz tak, jak dawniej, gdy coś nieprawdziwego miało jej przejść przez gardło. Tylko oczy trzymała zwykle wlepione w ziemię, nie mogąc przemóc na sobie, aby spojrzeć niemi prosto w twarz pana. Drobne, powszednie grzechy zaczynały przychodzić jej z większą niż się spodziewała łatwością. To ją poprostu zachęcało do większych przestępstw.
Gdy gotowała się wejść do pokoju, uderzyły ją jakieś jęki, dochodzące od strony sypialni. Wszedłszy do jadalni, zastała samą panią, stojącą na środku pokoju, niezmiernie zakłopotaną. W kilku słowach objaśniła Kaśce istotny stan rzeczy.
Pan, powróciwszy z biura, czuł się niezdrów, — była to choroba przykra, kamienie żółciowe, które mu już nieraz dokuczały w życiu. Teraz to widocznie powraca i trzeba przyszykować kataplazmy z lnianego siemienia, a do kieliszka wycisnąć sok z kilku cytryn.
To mniejsza, ale cóż teraz będzie z tą schadzką? Niesposób odejść, bo pan jest w takich razach szalenie grymaśny i nie pozwala jej odejść na krok od łóżka. Trzeba więc zawiadomić tamtego, aby nie czekał na nią. Kaśka tylko to może uczynić.
Wie przecież, gdzie zwykle staje kareta; skoro się ściemni, musi pobiegnąć na wiadome miejsce i tam opowiedzieć, dlaczego pani nie mogła dotrzymać danego przyrzeczenia.
Kaśka zgadza się chętnie i, przygotowawszy kataplazmy, oczekuje nadejścia nocy.
Tymczasem Budowski przeraźliwymi jękami napełnia wnętrze mieszkania. Jego zżółkła, pomarszczona twarz wykrzywia się bezustannie, kurczona bólami, szarpiącymi jego wnętrzności. Julja z apatycznym wyrazem twarzy zmienia kataplazmy, podaje mu cytryny, nie okazując najmniejszego współczucia da cierpień męża. Wygląda jak płatna dozorczyni, zgodzona na dnie do doglądania obojętnego dla niej człowieka.
Myśl jej krąży gdzieindziej, jak przy łóżku chorego. Nie wie, czy Kaśka sprawi się dobrze i opowie istotną przyczynę, która ją zatrzymuje w domu.
Ściemnia się zupełnie.
Kaśka, narzuciwszy chustkę na plecy, wybiega z domu i dąży w stronę, gdzie zwykle oczekuje na Julję jej kochanek. Zdaleka widzi już dwie latarnie, świecące żółtym blaskiem. Zbliża się do powozu i spotyka opartego o drzwiczki młodego, wysokiego mężczyznę. Pali, jak zwykle, papierosa, ale na widok zbliżającej się Kaśki rzuca go na ziemię. Dziwi się jednak, nie dostrzegłszy Julji. Kaśka staje przed nim zmieszana, zadyszana cała od zbyt pośpiesznego biegu.
— Pan zasłabł — mówi szybko, nie podnosząc oczu na patrzącego na nią mężczyznę, — pan zasłabł, a pani robi kataplazmy, przyjść nie może, pięknie pana przeprasza.
To „przeproszenie“ dodała już z własnej głowy. Wydało jej się to o wiele polityczniej. Pani wprawdzie nie mówiła o tem, ale Kaśka wie dobrze, co się komu należy.
Załatwiwszy się w ten sposób, pragnie odejść, ale wysoki mężczyzna przytrzymuje ją za rękę.
— Co pani robi? co? — zapytuje, chcąc zawiązać i przeciągnąć w ten sposób rozmowę.
Kaśka odpowiada chętnie, sądząc, ze ów pan nie dosłyszał, co do niego mówiła.
— Kataplazmy, proszę pana, z siemienia lnianego, i dlatego pana pięknie przeprasza.
— Za co przeprasza? — pyta znów mężczyzna, przysuwając się bliżej do zmieszanej tem niespodziewanem zbliżeniem dziewczyny.
— Za to... że przyjść nie może — odpowiada Kaśka, usuwając się o ile możności jaknajdalej.
On mierzy ją dziwnem spojrzeniem. Ta dziewczyna podoba mu się. W pogardzie swej dla kobiet lubi odmiany; dziewczyna z gminu jest tak łatwą zdobyczą, po którą wyciąga się rękę, a ona sama zbliża się zwykle, uszczęśliwiona zaszczytem, jaki ją spotyka.
I w mdławem świetle latarni rozbiera szybko jej wdzięki. Tak! ta dziewczyna może być niezłą rozrywką wśród wielu innych. Dlaczegóż nie zabawić się, skoro i ona chętnie skłoni się zapewne ku uczynionej propozycji.
I bez wahania, szczypiąc dziewczynę w policzek, daje do zrozumienia to, do czego dąży. Ona, zmieszana tym nieoczekiwanym zwrotem, stoi chwilę, jakby przykuta do miejsca.
Jakto?... i ten także?
Mając tak piękną panią, zaczepiać jej własną służącą... Kaśka stoi, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Cóż ci mężczyźni mają pod skórą, aby napadać na kobiety, które raz pierwszy w życiu widzą?!
On nalega.
Milczenie Kaśki bierze za wahanie i namysł. Wie z doświadczenia, że moralność nie kwitnie pomiędzy sługami, a każda prawie chętnie daje się namówić do złego. O Julję nie lęka się wcale, — wie również, że sługi często dzielą się ze swemi paniami przedmiotem miłości, ale mają tę wyższość nad swemi chlebodawczyniami, że są bardziej dyskretne. A wreszcie, Julja cięży mu po prostu, radby z nią zerwać, — lecz trudno poradzić z tą tajemniczą kobietą, wpółsenną, a mimoto namiętną. Kto wie, jaki ogień kryje się w tych przygasłych źrenicach. On się boi, może to zerwanie byłoby nadto kompromitującem, jeśli w nim źródło weźmie. Lepiej niech Julja da jaki powód, zrobi mu scenę, — choćby scenę zazdrości. Już wtedy poradzi sobie z pewnością.
Kaśka przecież pragnie odejść i wyrywa się niemal z gniewem.
— Nie bądź głupia i dzika — tłumaczy jej mężczyzna, — jesteś wcale przystojną, podobasz mi się, nie pożałujesz; zobaczysz!
Ale Kaśka nie słucha. Ona pragnie odejść czemprędzej, bo ogarnia ją dziwny wstręt do tego człowieka, którego ręka przytrzymuje ją silnie na miejscu.
— Puść mnie pan, puść! — odzywa się nareszcie silnym głosem; — puść, bo wszystko powiem pani!
I niezwykła energja brzmi w głosie dziewczyny. Ona, zwykle tak nieśmiała wobec ludzi zajmujących wyższe stanowisko społeczne, podnosi oczy i z wyrazem niewysłowionej pogardy spogląda w twarz mężczyzny.
W żółtawem świetle latarni spotykają się ich źrenice: jego — pociągnięte mgłą nagle zbudzonej żądzy, jej — czyste, prawdziwie dziewicze. Chwilę patrzą i Kaśka pierwsza odwraca głowę. Jakaś dziwna trwoga przejmuje jej całą istotę. Dawno już, będąc dzieckiem, widziała rycinę, przedstawiającą jakąś poczwarę — pół kozła, pół człowieka. Rycinę tę znalazła na śmietniku i długo zachowywała ją, przypatrując się codziennie kilka razy.
Teraz przypomina sobie, że ta poczwara miała twarz bardzo podobną do mężczyzny, który stoi przed nią. Kaśka boi się takich złych twarzy, jest przekonana, że one nieszczęście za sobą noszą, a należą tylko do najgorszych ludzi.
Dlatego się przeraziła i teraz stoi cała drżąca cisnąc wolną ręką gwałtownie bijące serce.
On, rozgniewany oporem dziewczyny, a zwłaszcza jej groźbą, puszcza ją nagle, rzuciwszy za uciekającą niezbyt grzeczne:
— Idź sobie do djabła!
Kaśka woli iść do samego djabła, jak rozmawiać dłużej z takim „niegodliwym panem“. Pierwszy raz w życiu nienawidzi kogoś. Mój Boże, pani taka piękna, taka grzeczna, taka wychowana, a ten pan się jeszcze jej biednej sługi czepia!
Dlaczego?
Kaśka tego zrozumieć nie może.
Wie tylko, że chce uciec jaknajprędzej od nienawistnego sobie człowieka. Uszedłszy kilka kroków, potrąca jakąś dziewczynę, stojącą niedaleko miejsca, na którem przed chwilą rozmawiała z kochankiem swej pani. Ponieważ powóz jeszcze nie ruszył, gdyż zawiedziony podwójnie w swych nadziejach załatwia rachunek z woźnicą, — smuga światła, bijąca z latarni oświetla dostatecznie potrąconą przez Kaśkę kobietę.
Jest-to Marynka, idąca z koneweczką po wodę do bliskiego wodociągu. Kto wie, może owa konewka to tylko pozór dla śledzenia Kaśki...
Ta ostatnia wszakże nie rozumuje i nie podejrzywa Marynki o zamiary podpatrywania jej czynności. Przechodzi mimo, cała zmieszana jeszcze dziwną propozycją i napaścią, jakiej doznała. Nie! ona tego nigdy swej pani nie opowie. Ta biedna poczciwa pani zmartwiłaby się z pewnością. Mój Boże, przecież Jan jeszcze dla niej niczem nie jest i poprostu nie ma do niego żadnego prawa, a mimo to byłaby szczerze zgryziona, gdyby się dowiedziała, że inną dziewczynę zaczepiał. Nawet na tę myśl dostaje zawrotu głowy i o mało nie wpada pod koła nadjeżdżającej dorożki. Stanowczo — kocha się w nim! ot, nowa bieda do jej utrapień. I po co jej było wdawać się w takie awantury? Teraz ani go z serca wygryść. Wpił się głęboko, jak pijawka.
Kaśka tylko o nim ciągle myśli i chodzi poprostu jak bez głowy... Biednej dziewczynie, jak ona, nie do kochania. To zawsze prowadzi albo do płaczu, albo do grzechu.
I Kaśka zatrzymuje się na ulicy, czując w oczach łzy, które powoli zaczynają jej ściekać po policzkach. Owszem, niech się wypłacze, może jej lżej choć trochę będzie, bo teraz ma tyle smutku w gardle, że ją mało nie udusi.
Opiera głowę o mur kamienicy i stoi tak długą chwilę, potrącana przez przechodniów. Czegóż im stoi na drodze ta wielka i barczysta? Zabiera sobą z pół chodnika.
Może pijana?
Prawdopodobnie, bo ot wzięła się za głowę, zupełnie jak pijaczka...
Ale Kaśka nie jest pijana. Przecież ona nie piła nic, w ustach nawet dziś wódki nie miała. Tylko ją ta żałość tak „chyciła“, że się wypłakać musiała. Zapewne, że na ulicy to nie uchodzi, ale w kuchni płakać nie może, bo nie ma czasu, — pan chory, to będzie zakrętanina z kataplazmami. Na ulicy to swobodniej. Jeden, drugi się obejrzy, ale Kaśka znów o nieznajomych nie dba. Dlatego teraz stoi pod murem kamienicy i kułakiem ściera łzy, ciekące jej po twarzy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.