Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kaśka-Karjatyda |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor” |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Wielkie okazy! zwierzęta z krajów azjatycko-amerykańskich, lesiste poczwary, tygrysy ogoniaste, komgury workowate! Wielmożna publiczność, proszę do środka! Wąż Boa, trzy łokcie wokrąg mający, w tej chwili karmienie padliną, antre dziesięć grajcar, dzieci i żołnierze połowę... Kaśka otworzyła szeroko oczy i usta, a na dobitne szturknięcie Jana zamknęła usta bezwłocznie.
Stali przed płócienną budą, ciągnącą swój szary, długi korpus wzdłuż placu, pełnego śmieci i kup rozmaitej wielkości kamieni. Do zewnętrznej ściany, od strony chodnika, przybite olbrzymie tablice przedstawiały dwóch mężczyzn we frakach i damę w piernikowej sukni, trzymających w wyciągniętych rękach potwornej wielkości węża, zapewne owego Boa, znajdującego się wewnątrz namiotu. Ponad samem wejściem widniał wielki napis „West-Ind-Menagerie“, równie niezrozumiały dla prostaczków, jak i dla uczonych.
Innego wszakże zdania był nasz Jan, który przekręciwszy czapkę na lewe ucho, z nadzwyczajną znajomością rzeczy wyłożył ogłupiałej Kaśce, co znaczy west-ind-menagerie. Poczem, poczęstowawszy kilkoma kułakami kilka osób z tłumu, oblegającego dokoła wejście namiotu, utorował sobie w ten delikatny sposób drogę do kilku stopni, prowadzących na rodzaj maluchnej scenki, służącej za przedsionek, kasę i foyer owego płóciennego budynku.
Kaśka, według instrukcji Jana, uczepiona u poły jego „tuziurka“, z obawy zgubienia się w tłumie, patrzyła z podziwieniem na ogromnego draba w fantastycznej zielonej kurtce, w długich ceratowych sztylpach na zrudziałych i wykrzywionych butach, i z wielką szpicrutą w brudnej włosem obrośniętej ręce.
Drab ów wygłaszał schrypniętym głosem tyradę, przytoczoną na początku rozdziału. Mówił ją płynnie, bez zająknienia, patrząc szklannemi oczami w przestrzeń. Był to widocznie przewodnik po owej menażerji, jeden z jej nielicznych okazów, posiadających tylko mowę, lecz tak samo źle żywiony i drżący pod płótnem namiotu.
Z głębi dochodził ryk lwicy i wycie wilka. Były to jakieś przygłuszone głosy, dalekie od potężnych, wstrząsających wrzasków, napełniających pustynię lub lasy.
Jakiś jęk, skarga na nielitościwe kraty brzmiała w tym zwierzęcym krzyku, przedzierającym się z łatwością przez płócienne ściany namiotu.
Kaśka, posłyszawszy ryk lwicy, przysiadła nagle, pociągając w ten sposób trzymaną w ręku połę „tuziurka“. Jan płacący „antre“, obejrzał się z pogardą.
— To ci odważnica... aż kucnęła, jak lew japę otworzył. No, wstań panna, nic ci się nie stanie... od czegóż ja tu jestem?!
I z nadzwyczajną fantazją przekrzywiwszy czapkę, ujął za rękę Kaśkę, aby wprowadzić ją do środka. Ona szła wolno, przerażona, olśniona niezwykłym widokiem, jaki się przedstawił jej oczom.
Poza nimi postępował ów „oprowadzacz“ w zielonej kurtce. Ze zwykłą sobie obojętnością gotował się do recytowania zwykłych zdań, zastosowanych do każdej klatki. Była to maszyna, wiecznie funkcjonująca, rodzaj perpetuum mobile, błąkającego się wśród płóciennych ścian namiotu.
Kaśka z niezmiernem nabożeństwem weszła do wnętrza menażerji. Na progu przeżegnała się ukradkiem, z obawy przed dzikimi potworami, które z poza zczerniałych krat otwierały swe paszcze.
Jan, przeciwnie, urągał dzikim „bestjom“, przekrzywiał czapkę, a wpakowawszy ręce w kieszenie „tuziurka“, podsuwał się coraz bliżej ku klatkom z dziwną dezinwolturą i brawurą, która w podziw wprowadzała Kaśkę. Wydawał się w tej chwili czemś znacznie wyższem, gdy schwyciwszy długi patyk, wpakował go rysiowi pod nos. Nie! Kaśka nie zrobiłaby tego za nic w świecie. Ona się nawet do kraty nie zbliży, woli się patrzeć zdaleka. Ale Jan śmieje się z jej trwogi i staje się coraz zuchwalszym.
Powoli Kaśka, pociągnięta jego odwagą, nabiera cokolwiek śmiałości i rozgląda się uważniej.
Przed nią na podwyższeniu, ciągnie się cały szereg klatek, opatrzonych od frontowej ściany dość cienkimi żelaznymi prętami. W klatkach tych drzemią lub siedzą wpółsenne zwierzęta, patrzące dziwnym wzrokiem na tłum ludzi, cisnący się koło poręczy.
Wśród cieni, zalegających klatki, błyskają zielonawe oczy pantery lub piwne źrenice rysia.
Lwica tuż obok hieny ułożyła się do snu, wydając od czasu do czasu ryk, więcej do jęku podobny.
Dwa bobry rozrzucają gałązki i zwiędłe liście, włażąc co chwila do małego, płaskiego naczyńka, napełnionego mętną wodą.
Na górze dwa wspaniałe puhacze tulą się do siebie, prezentując białe, puszyste piersi i zakrzywione dzioby. Wysoka czapla, zgięta w pół w zbyt niskiej klatce, kilka nędznych, suchotniczych małpek o szarej sierści i czerwonych, zmęczonych oczach, siedziały smutne i jakby zgnębione. W ostatniej klatce przewalał się ogromny niedźwiedź o rudawych, olbrzymich kudłach, wyciągając co chwila swą włochatą łapę przez dość szerokie otwory kraty. W namiocie panowała dusząca, smrodliwa atmosfera. Zapach nieświeżego mięsa, którego szczątki walały się w niektórych klatkach, łączył się z odorem różnorodnych zwierząt i tysiącem zatrutych oddechów ludzkich, które to miazmaty odwiedzający menażerję tam zostawiali. Schrypnięte tony nadwerężonej katarynki, grającej bez przerwy oklepane melodje, zagłuszył ryk zwierząt i szmer głosów ludzkich.
Kilka naftowych lampek oświetlało skąpo tę nędzę zwierzęcą i ludzką, która wyzierała z każdej klatki, z każdego zakątka, nawet z twarzy człowieka w zielonej kurtce.
Teraz stał on tuż przy Kaśce i monotonnym głosem ciągnął swe opowiadanie. Wskazywał właśnie na klatkę, w której dwa szopy drzemały spokojnie, wetknąwszy pyszczki pomiędzy druty.
— Dwa szopy! samiec, mający półtora roku, samica ma dwa roki. Razem półtrzecia roku!
Dokoła cisnął się tłum ciekawy, spragniony zasięgnięcia bliższych wiadomości o zwierzętach, tak niepodobnych do zwykle w życiu spotykanych. Tłum ten popychał się, kłócił, smutny swą ciemnotą, z wyrazem dziwnej głupoty na lśniących od potu twarzach.
— Amerykański sztrauss — objaśniał dalej mężczyzna w kurtce.
Jan uznał za stosowne zablagować.
— Patrzajcie! a to rarytne stróże w tej Ameryce!
Cały ten tłum wybuchnął śmiechem. Kaśka zatykała sobie usta rękami, aby nie śmiać się zbyt głośno, poprostu przez przyzwoitość.
W klatkach zwierzęta, zdziwione tym śmiechem, przepełniającym nagle wnętrze namiotu, pootwierały szeroko oczy; ryś cofnął się w głąb klatki, a puhacze przycisnęły się bliżej do siebie.
— Hiena! wykopuje trupy i pożera je żywcem...
W tłumie zrobił się ruch niezwykły. Jan zaopinjował, że to jest „hamatorka kwaśnych jabłek“, a jakiś ułan podawał w wątpliwość owe „żywe trupy“. Ale nie było czasu na dalszą dyskusję, zbliżano się do klatki niedźwiedzia i zewsząd okrzyki zadowolenia witały niekształtną masę, wstrząsającą swe kudły w niepewnem świetle przyczepionej do słupa lampy.
Na widok człowieka w zielonej kurtce, niedźwiedź przywlókł się na sam brzeg klatki. Powstawszy na tylne łapy, wyciągnął przednie, jakby do uścisku, rozsuwając szeroko czarne, jakby nabrzmiałe palce. Człowiek w kurtce przysunął się do klatki i pozwolił zwierzęciu objąć swe ramiona, poddając się z przyjemnością tej niebezpiecznej pieszczocie. I długą chwilę stali tak złączeni, jak dwaj towarzysze niedoli, obaj silni, a mimo to słabi, bo związani niedolą, z której się wyplątać nie mogli. Niedźwiedź, widocznie przywiązany do swego człowieka, mruczał bezustannie, przyciągając go do siebie. W tłumie podziwienie rosło z każdą chwilą: jakto? więc ten „pan“ nie boi się niedźwiedzia? To chyba czarownik.
Kaśka aż całą chustkę wpakowała do gęby, tak bardzo była zdziwiona. Tylko Jan zachował zwykłą równowagę i blagował w sobie tylko właściwy sposób.
Wielka historja! — i on by to sam zrobił, tylko nie ma ochoty, by mu bestja powalała nowy „tuziurek“. To nie żadna sztuka, tylko trzeba mieć moc w rękach.
I szerokiemi, spracowanemi dłońmi wywija przed oczami tłumu, prezentując w mdłem świetle lamp odciśniętą skórę na dłoni i grube, niekształtne palce, zakończone tępo uciętymi paznogciami. Kaśka z uwielbieniem spogląda na te ręce. Muszą być rzeczywiście silne, skoro pan Jan mówi, że można niemi przytrzymać niedźwiedzia.
Ale już wszyscy zwracają się w inną stronę. W ciemnym kącie wisi zasłona, maskująca widocznie przejście do dalszych ubikacji menażeryjnych.
Człowiek w zielonej kurtce, wyswobodziwszy się z uścisków niedźwiedzia, staje przed zasłoną i pyta potężnym głosem:
— Lediżerca!... kto chce zobaczyć lediżercę?
W gromadzie robi się ruch gwałtowny. Część widzów nie pojmuje, co znaczy wyraz „lediżerca“. Może to jaki zwierz nieznany, ale pewnie coś osobliwego, skoro go na osobności trzymają. I kilkadziesiąt par źrenic z najwyższą ciekawością stara się przejrzeć zasłonę, kryjącą to dziwo natury, pokazywane pod mianem „lediżercy“.
Ale Jan znów zabiera głos. On wie, co to za djabeł siedzi za tą firanką. On go widział już nieraz. Jest to człowiek, tylko czarny jak kominiarz i zjada ludzkie mięso...
Tłum nie dowierza.
To przecież być nie może, — policaje by na to nie pozwolili. Ale Jan gniewa się i waląc kułakiem w piersi, zaręcza za prawdziwość swych słów. Wtedy powstaje w tłumie chętka obejrzenia potwora zbliska. Dopłacić jednak trzeba szóstaka!... Niejeden odchodzi, zrażony tym podwójnym wydatkiem, wymyślając na przedsiębiorcę menażerji, który każe płacić antre, a mimo to nie pokazuje wszystkiego, co ma w szopie.
Jan wszakże dopłaca żądane dwa szóstaki i, ująwszy Kaśkę za rękę, wprowadza ją za zasłonę. Za nim wchodzi kilkanaście osób z tych, którzy mogą sobie użyć w niedzielę uczciwej rozrywki. Kaśka po raz pierwszy znajduje się w takiem towarzystwie. Czuje się odróżnioną od motłochu i to jej sprawia wielką przyjemność. Ten Jan umie dziewczynę uczcić jak się należy. Aż przyjemność wybrać się z nim na spacer!
Ów „lediżerca“ jest umieszczony w maleńkim kąciku, utworzonym ze złączenia dwóch ścian namiotu. Siedząc na podwyższeniu, pokrytem czerwonem suknem, na tle ciemnej firanki przedstawia się dość efektownie, w dość jasnem oświetleniu kilku lampek naftowych, opatrzonych reflektorami. Rysy jego drobnej twarzy wskazują pochodzenie żydowskie, a włosy pokręcone, czarne, mają wszelką cechę właściwą izraelskiemu plemieniu. Jest-to poprostu biedny żydek, urodzony w Brodach, pomalowany na czarno i pobierający płacę dwudziestu centów dziennie za jedzenie żywych królików, które obowiązany jest rozszarpywać w oczach publiczności. Żydek ów ma minę człowieka pogodzonego z losem i niezmiernie życzliwie spogląda na tłum, cisnący się u jego stóp. Ubrany w tiunikę z farbowanych piór gęsich i jakiejś brudnej wełnianej tkaniny, wystawia naprzód swą nagą pierś, lśniącą od czarnej farby, którą mu całe ciało pociągnięto. Na głowie ma również koronę z piór gęsich, a w uszach ogromne tombakowe kolczyki, przytwierdzone zapomocą cieniuchnych drucików.
Wszystko to razem sprawia olbrzymie wrażenie na zgromadzonej publiczności, która z wielkim szacunkiem i przestrachem spogląda na tę czarną, nagą, żywiącą się mięsem ludzkiem istotę.
Jan blaguje znowu. Stoi w pierwszym rzędzie i, nie zważając na przerażenie Kaśki, usiłuje wmówić w tłum, że „lediżerca“ za chwilę rzuci się i wybierze kogoś do „zeżarcia“. Jakiś mały, chuderlawy czeladnik kryje się w najodleglejszy kąt z obawy przed spodziewaną napaścią. I w tej maluchnej, zacieśnionej przestrzeni powstaje niepokój wielki. Ludzie mimowoli cisną się do siebie, przerażeni o swe nędzne, wychudłe ciała, które z takim trudem odżywiać muszą. Jakiś ułan przecież nie dowierza słowom Jana, pragnie wyjaśnienia — i dlaczegóżby wpuszczono tu ludzi, jeśli ta potwora rzeczywiście krzywdę sprawić może? Nie! na to by „majstrat“ nie pozwolił i wydał stosowny „befel“. A zresztą, jakby miał kogo zjeść, to pewnie tę tłustą pannę, która tak blisko niego stoi.
I wszystkie oczy zwracają się na Kaśkę, która rzeczywiście w tem całem zgromadzeniu przedstawia najlepszy materjał spożywczy.
Ona, zawstydzona, zmieszana, bezwiednie przysuwa się do Jana, jakby szukając u niego opieki i ratunku.
— Ty! cisarska sługo! — wrzeszczy Jan, rozstawiając szeroko nogi, — stul tam dziapę, bo ci się prababka przyśni, jak cię lunę w kontramarkę!
Kaśka przypomina sobie zajście z kanonierem i przerażona, stara się uspokoić rozdrażnienie Jana, tembardziej, że i ułan chce załatwić sprawę w sposób dość stanowczy. Na szczęście, wnoszą małego białego królika — i ciekawość przemaga drażliwość honoru. Ci panowie milkną i wpatrują się z ciekawością w niezwykły widok, przedstawiający się ich oczom.
Żydek z Brodów chwyta w obie ręce nieszczęśliwego królika, nader zręcznie rozdziera go i, wyjmując z wnętrza ciepłe, krwią ciekące wnętrzności, zaczyna zajadać go bez żadnego wstrętu. Obok niego na estradzie pojawia się człowiek w zielonej kurtce i monotonnym głosem wygłasza następującą tyradę.
— Oto jest lediżerca! po rusku, mieszkaje na libanckoj hore; jak Angliki na Turcję iszli, tak go złowili a oswoili. Pod Wiedniem starą babę złowił, złupił a zjadł!
Schrypnięte tony katarynki wpadały przez zasłonę i mięszały się z głosem mężczyzny. Tak jak ta katarynka, jęcząca w tej chwili Miserere Verdiego, grała wiecznie jedno i to samo, pragnąc rozweselić nędzę, panującą pod płóciennym namiotem, — tak i ten człowiek recytował od lat kilku jedne i te same brednie, włócząc się po rozmaitych zakamarkach, wsiach i miasteczkach.
Na estradzie ludożerca zajadał ciągle królika mięszając farbę swego ciała z krwią zwierzęcia. Było to ohydne rzemiosło, wykonywane dla łatwego zarobku, dziwne w człowieku żydowskiego pochodzenia, który zwykle przekłada drobną ruchliwość handlu nad bezczynne życie. Krew królika ściekała na ziemię, zastygając na suknie, pokrywającem estradę. Pełno było tych plam naokoło, nawet na ścianach namiotu.
Stojąca u stóp podwyższenia garstka ludzi patrzyła w milczeniu na akt rozdzierania królika i, tłumiąc oddech w sobie, śledziła najlżejszy ruch mniemanego ludożercy. Kaśka w przerażeniu przycisnęła się do Jana, który, korzystając z chwilowego zapomnienia się dziewczyny, szczypał ją lekko w ramię. Ona przecież nie gniewała się teraz za to. Ból ten sprawiał jej jakąś przyjemność, nie taką wprawdzie, jaką na widok Jana doznawała. O! nie — to było zupełnie co innego, ale teraz za każdem dotknięciem się stróża ogarniała ją dziwna niemoc, osłabienie, które niedozwalało się bronić i zbyt śmiałej ręki odtrącać.
Dlatego i teraz stoi przed estradą, wpatrzona w ludożercę, dojadającego resztki królika, ale mimo to czuje dobrze owo szczypanie Jana w ramię, tuż nad łokciem. Dawniej broniłaby się z pewnością — teraz nie ma poprostu siły. Mój Boże, Jan był dla niej dziś tak dobry! Przyszedł po nią aż do kuchni i powiedział, że „szykantno“ wygląda. Mógłby przecież zgrymasić, bo dziewczyna bez kapelusza — to już wielka nędzota, ale on, przeciwnie, mówi, że woli dziewczynę „we włosach“, bo okrzętniej wygląda.
Potem zeszli razem po schodach, tuż koło kuchni, należącej do mieszkania pani hrabiny. Kucharka siedziała, jak zawsze, przy oknie i czytała z książki, a młodsza czesała fałszywy warkocz, zaczepiwszy go o kurek od samowara. Gdy zobaczyły Kaśkę i Jana, aż wstały z wielkiej ciekawości i, położywszy warkocz i książkę, wyszły na schody, aby ich lepiej zobaczyć. Kaśka zarumieniła się z radości, przechodząc koło stojących na przejściu kobiet. Czysta spódnica szeleściła dokoła niej, jakby wykrojona z papieru, a buciki świeżo podzelowane skrzypiały za każdem stąpnięciem. Kaśka prawie żałowała, że Marynka wyszła wcześniej i nie widziała jej parady. Marynka byłaby się zdziwiła, że Jan z „tłumokiem“ na spacer idzie.
Gdy Kaśka opuściła wreszcie menażerję, stała chwilę na środku ulicy, pragnąc się przyzwyczaić do światła dziennego. Jan zapalił cygaro — Virginię, długie, piękne, od którego słomkę założył sobie za ucho. Powoli skierowali się ku Wysokiej Górze, idąc wolno szerokiemi, jasnemi ulicami, oprawionemi w rzędy biało pomalowanych kamienic.
Kaśka szła drobnym krokiem, zarumieniona, uśmiechnięta. Jan, tuż przy niej, puszczał kłęby dymu pod nos przechodzącym „cylindrom“.
Gdy weszli na Wysoką Górę, zapuścili się w aleje, ocienione gęstemi gałęziami drzew. Drobny żwir chrzęścił pod ich stopami, a drzewa szumiały zrywającym się co chwila wichrem. Kaśka oparła się o niski płotek, okalający dokoła brzeg góry nakształt balustrady. Jan stanął też przy niej, cygaro mu zgasło, usiłował je zapalić, co przy zrywającym się wichrze nie było nazbyt łatwem.
Kaśka tymczasem patrzyła przed siebie z zajęciem wielkiem.
Przed nią, na dole, rozkładało się miasto, imponując na oko swym obszarem i ilością wspanialszych budowli. Rozlewało się jak obszerne jezioro, mające niekształtne, wyszarpane brzegi. Z powodzi dachów i kominów wybiegały wieże kościołów, złocąc swe krzyże w promieniach letniego słońca. Zębata wieża ratuszowa prezentowała czarną tarczę zegaru, na którym wskazówki oznaczały piątą godzinę.
Na wzniesieniu cokolwiek za miastem rozsiadła się wspaniała cerkiew, stara, poważnie wznosząc swe mury, podobna do babki, błogosławiącej swe wnuczęta.
Czyste linje Domu Inwalidów, nieposzlakowanie równe, pięknie wyglądały z ciemnej zieloności otaczających dokoła drzew, a w środku miasta okrągła kopuła kościoła OO. Dominikanów wychylała swój grzbiet wypukły, jak olbrzymia tarcza żółwia, grzejącego się na słońcu. I całe miasto leżało ciche, spokojne u stóp tej góry, która wznosiła ponad niem swoje uwieńczone zielonością czoło.
W powodzi tych spokojnych dachów o kominach zda się zastygłych, niesączących nigdzie ani najwęższego pasma dymu, niktby nie przypuszczał tylu nędz moralnych i materjalnych, które pod tymi dachami założyły stałe siedlisko. Był to zwierz uśpiony, nawet łagodny w swym spoczynku, grzejący swój grzbiet w cieple słonecznem, ale wewnątrz kryjący brud, hipokryzję i skończoną ohydę.
Kaśka patrzyła ciągle na to niezliczone mnóstwo domów, rozciągających się u jej stóp. Wiedziała, że miasto rzeczywiście wielkie, ale nie przypuszczała, ażeby zajmowało aż tyle przestrzeni. I błąkała się wzrokiem po przedmieściach, szukając zamieszkanego przez nią domu. Nie! stanowczo sama go nie znajdzie, Jan musi jej w tem dopomóc...
Ale Jan jest teraz zajęty czem innem. Przechodzi właśnie żyd, mający na sprzedaż rozmaite łakocie. Cały ubogi kramik, który się nosi w koszyku, przytwierdzonym skórzanym rzemieniem. Jan wybiera paczkę pierników, owiniętych w różową bibułę, i kilka karmelków z „wierszami”.
Kaśka czerwieni się, jak piwonja, na ten niespodziewany objaw galanterji. I drżącemi od wzruszenia rękami rozwija bibułę, kryjącą pierniki. Jan tymczasem zajmuje się przeczytaniem głośno znajdujących się przy karmelkach wierszydeł, które Kaśce wydają się czemś zupełnie niezwyczajnem. Szczególniej jeden wiersz napełnia Kaskę wielkiem pomieszaniem. Od wstydu mało się nie udławi piernikami. A ten Jan niepoczciwy śmieje się na całe gardło, powtarzając raz dziesiąty:
„Każda Kasia
Znajdzie swego Jasia“.
Nie! to nie może być tak właśnie wydrukowane. Jan to chyba ułożył naprędce. I pragnie zobaczyć na własne oczy, przekonać się poprostu, czy tak jest rzeczywiście. Jan pokazuje jej zmięty papierek, na którym drobnemi czcionkami wydrukowano:
„Każda Kasia
Znajdzie swego Jasia“ —
a Kaśka z wielkim mozołem odczytuje ową poezję. To dziwne! tak jakby dla nich napisane. I Jan rozweselony szepcze dziewczynie do ucha Bóg wie jakie głupstwa i śmiałe propozycje, popierając je argumentem zupełnie niezwykłym:
— Tak stoi drukowane, panna musi być „moiną“.
Kaśka przecież nie jest zupełnie przekonaną, zajada teraz z wielkim smakiem pierniki, przegryzając je miętowymi karmelkami. Zapewne, że te wiersze wcale się udały, ale czyż to jeden Jan i jedna Kaśka na świecie?
I powoli odzyskuje pozornie chwilowo utraconą równowagę. Uśmiecha się nawet i pokrywa w ten sposób zmieszanie swoje. Usiedli teraz na ławce pod rozłożystym dębem i patrzą na siebie w zupełnie różny sposób. Jan poprostu zjada dziewczynę oczyma, tak mu się wydaje ładną w tej czystej, krochmalnej sukience, z dobrze wymytą szyją i lśniącymi od pomady włosami. Ona patrzy w ziemię, a tylko chwilami podnosi swe piwne, łagodne źrenice i, spojrzawszy w twarz stróża, oblewa się rumieńcem. Dobrze im jest w tej ciszy, przerywanej tylko szumem liści lub odgłosem kroków jakiegoś przechodnia. U ich stóp miasto odpoczywa po całotygodniowej pracy, wyciągając ku niebu bezczynne kominy fabryczne. Dokoła widnokrąg płaski, poprzecinany krętemi drogami, prowadzącemi do okolicznych wiosek; na prawo szklanna, czworograniasta tafla stawu, jak olbrzymie zwierciadło oprawne w zielone ramy.
Nad nimi, przedzierając się przez gęste liście drzew, przegląda niebo czyste, pogodne, letnie. Jan zdjął czapkę i całą piersią wciągał świeże powietrze. Mieli go tak mało, zamknięci wiecznie wśród murów, gdzie miastowe wyziewy zastygały w przestrzeni. Kaśka, od tylu tygodni pozbawiona tej koniecznej do życia potrzeby, czuła się jak pijaną od tego czystego powietrza, od którego odwykły jej płuca. Przywykła już do woni mydlin, pomyj i nieświeżego masła. Doznawała uczucia podobnego do wzruszenia więźnia, gdy go nagle na swobodę wypuszczą.
Koło nich przesuwały się pary, będące ich wiernem odbiciem. Dziewczyny, ze śladami większego lub mniejszego moralnego zepsucia na twarzy, w towarzystwie mężczyzn o zdobywczych, wyzywających postawach. Kaśka patrzyła na te pary i doznawała jakiejś nieokreślonej trwogi, z której sobie sprawy zdać nie umiała. Było to instynktowne przeczucie swego upadku, a te dziewczyny, wlokące się ze skradzionemi gałązkami akacji w rękach, mierzyły ją wzrokiem, który ją mieszał niewypowiedzianie. Gdyby nie to, byłaby się czuła nad wyraz szczęśliwą, tak jej dobrze przechodziło to popołudnie niedzielne. Ale Jan wstał z ławki i wezwał Kaśkę do dalszej wędrówki. Chciał wypełnić co do joty swój plan i teraz mieli pójść do szynku napić się po kufelku piwa. Kaśka wahała się chwilę, ale Jan zaręczył jej, że śmiało z nim wejść może. Nie jest tą żadna prosta szynkownia, uchowaj Boże, — Jan wie przecież, gdzie porządną pannę zaprowadzić można. Jest to ogródek, gdzie gra muzyka i schodzi się przyzwoite towarzystwo. Nawet kupcy, ba! i majstrowie przychodzą wypić kufelek i przysłuchać się graniu damskiej kapeli. Kaśka otwiera szeroko oczy.
Jakto, damskiej kapeli?
Jan śmieje, się, uradowany, że same niespodzianki spotykają dziś dziewczynę. I tłumaczy jej co znaczy „damska kapela“. Ot, kobiety, takie same jak mężczyźni. To się nazywa damska kapela.
Przechodzą właśnie koło kościoła OO. Paulinów. Kaśka zatrzymuje się przy samem wejściu. Chciałaby wstąpić na pacierz. Zmówiłaby go chętnie, bo od trzech tygodni w kościele nie była. Ale Jan śmieje się z niej i żartuje w sposób sobie tylko właściwy.
Do kościoła? po co?
To dobre dla małych dzieci, co jeszcze koszule w zębach noszą; on zamądry na takie kawały! I z dziwną fantazją przekręca czapkę na bakier, patrząc z ironją na statuę św. Onufrego, klęczącego w niszy, tuż przy wejściu do kościoła.
Kaśka czuje się zmieszaną. Mimowoli porusza się z miejsca i idzie za Janem w stronę piwiarni. Wesołe tony muzyki wybiegają aż na ulicę. Zapewne — tam o wiele weselej, jak w tym ciemnym, smutnym kościele, tylko, że...
I Kaśka doznaje jakiejś zgryzoty, wchodząc do piwiarni. Ale Jan zasiadł już za stołem i woła na nią, aby się śpieszyła, bo miejsce zajmą. Rzeczywiście ścisk jest wielki i tłumy ludzi cisną się dokoła. Tylko dzięki zręczności Jana, dostali jakieś niezłe miejsce przy rogu stołu, tuż obok estrady.
Już Jan dysponuje brudnemu i nieczesanemu od tygodnia kelnerowi „dwa chleby z masłem, wędzonkę, i dwa kufle piwa“. Kaśka rozpatruje się, szukając jakiejkolwiek znajomej twarzy. Nagle, tuż obok siebie, przy drugim jednak stole, dostrzega Marynkę, pijącą „bruderschaft“ z jakimś dobrze wypomadowanym elegantem. Kaśka doznaje na widok Marynki wielkiej pociechy, — nareszcie zobaczy ją w towarzystwie Jana. Tylko czy nie będzie się z niej wyśmiewać wobec wszystkich tych ludzi i nazywać ją „tłumokiem?’“
Ach, to byłoby bardzo nieprzyjemne. I Kaśka o ile możności kryje się i kurczy swą wielką postać, aby nie być dostrzeżoną przez nieprzyjaciółkę. Abneguje z miłości własnej i woli nie nacieszyć się triumfem z pozyskanej przyjaźni Jana. Ale Marynka, cała zajęta swym kawalerem, nie zwraca na nią uwagi. Czerwona od gorąca i rozpalających napojów, rozkłada swą zniszczoną alpagową sukienkę, prezentując czerwone ręce, wychodzące z półkrótkich rękawków.
Kaśka uspakaja się powoli.
Już kelner przyniósł żądany chleb z masłem i dwie halby piwa. Kaśka ujmuje w prawą rękę nóż, a pokrajawszy wędzonkę na drobne kawałki, zjada ją razem z chlebem powoli, nie śpiesząc się wcale; Jan wypił już swoje piwo i woła o drugie. Głos jego ginie w gwarze, przepełniającym ogródek. Setki ludzi o zniszczonych, zawiędłych twarzach, maczają usta w kuflach, napełnionych jasnem, przejrzystem piwem. Niekiedy piją koniak i jedzą jaja na twardo, maczając je w grubo tłuczonej soli. Wszyscy mężczyźni palą tanie cygara lub ordynarne papierosy. Niektórzy porozpinali kamizelki i porozwiązywali krawaty. W ten sposób więcej wypić można...
Na estradzie siedzą rzędem młode dziewczyny, poubierane w jednakowe czerwone welwetowe suknie. Jest ich sześć; a wszystkie mają wyraz znużenia i przedwczesnego rozwinięcia na wynędzniałych twarzach. Rzec można, że uwiędły pod wpływem tej zgęszczonej atmosfery, jaka je codziennie otacza. Za niemi widać kilku mężczyzn, również w czerwonych frakach, grających na dętych instrumentach i walących w bębny. Dziewczyny poopierały brody na skrzypcach i, nie patrząc w nuty, wodzą smyczkami po strunach, — troszczą się mało o doskonałość harmonji. Każda z nich ma kochanka w jednym z mężczyzn, należących do orkiestry, który ją bije, ale zarazem kocha zapamiętale. Dlatego to publiczność nie przedstawia dla nich żadnego szczególnego interesu; grają, byle odegrać to, co program im nakazuje, a potem powrócić do domu po razy i pieszczoty. Szczęk kufli, brzęk talerzy, gwar rozmów zagłuszał prawie melodję walca, która z trudnością przebijała się przez ten hałas trywjalny, pełen gminnych wyrażeń, i szczęku grubego szkła i ordynarnego fajansu. Jan wprędce wynalazł sobie towarzystwo. Jakiś ślusarz przysiadł się do nich, wlokąc za sobą żonę, chudą i zawiędłą kobiecinę. Kaśka usunęła się, robiąc jej miejsce, i po krótkiej „polityce“ rozpoczęto rozmowę od debatowania nad ilością wody, dolanej do piwa. Gawędka w ten sposób rozpoczęta, ciągnęła się dalej, zmieniając co chwila tematy.
Menażerja dostarczała wiele materjału do rozmowy, a ten „psia wiara lediżerca“ ciągle był na ustach Jana. Pomimo to wszakże nie zapominał i o Kaśce, która, zjadłszy chleb i wypiwszy piwo, siedziała dość spokojnie, biorąc niewielki udział w rozmowie. Zwracał się ku niej ciągle i wypytywał, czy wygodnie siedzi i ma dość miejsca przy stole. Kazał przynieść kwargli i bułek — i wszystko to postawił przed Kaśką, prosząc, aby sama jadła i częstowała kompanję. Kaśka wzięła jeden tylko kwargiel, choć bardzo lubiła ich ostry zapach, bała się jednak okazać „niepolityczną“. Ślusarz nie pozostał w tyle, kazał dać jedną „kolej“ — i wkrótce cztery kieliszki czystej żytniówki pojawiły się na stole. Spełniono raźno niewielkie miarki, a nawet Kaśka z przyjemnością wychyliła swój kieliszek. Dziwiono się tylko, że te kieliszki prędzejby służyć mogły za naparstki dla jakich szwaczek. Jan chciał raz jeszcze spróbować, bo przysięgał się, że nawet nie czuł, jak mu się wódka przelała przez gardło. Miał język zupełnie suchy, nawet się nie zmoczył od tych kilku kropel. I przywoławszy kelnera, zażądał cztery „pestkówki“.
Teraz towarzystwo zsunęło się bliżej. Zanosiło się na „traktament“ na serjo. Najlepiej wtedy siedzieć blisko siebie, ot, jak dobrzy przyjaciele. Jan przysuwa do siebie Kaśkę, która tuli się do niego w półsennem rozmarzeniu. Nie ma dobrej głowy ta dziewczyna! Zaledwie wypiła jeden kieliszek, a już ma oczy jak szperki. „Pestkówka" smakowała lepiej, — trochę słodkawa, ale o wiele przyjemniejsza. Ślusarka opowiada, że nieraz cierpi na „nerwy“ i wykrzywia dziwnie przy tych słowach zniszczoną twarz starej złośnicy.
— Jak mnie chyci, to wszystkichbym po gębie biła — mówi, dając wyobrażenie o rodzaju nerwowych napadów, których nieraz cały warsztat i kuchnia jest główną widownią. — Uspakajam się tylko waniljówką, to mi dobrze robi, zaraz zasypiam.
Jan, śmiejąc się, proponuje zażycie tego środka. I on cierpi czasem na „nerwy“, zwłaszcza gdy śmiecie na dziedziniec wyrzucą. Spróbuje, czy pani majstrowa prawdę powiada. Ale ślusarz nie chce pozwalać na tego rodzaju despekt. Ta kolej do niego należy, tembardziej że to jest proste lekarstwo, używane przez żonę.
Po trzecim kieliszku Kaśka doznaje dziwnego uczucia, pić musi, bo, inaczej, obrazi kompanję i nigdy ją nie wezmą ze sobą. Ona przecież wie, co się grzeczności komu należy. Tylko ta ostatnia wódka zawraca jej dziwnie w głowie. Wszystko się mięsza przed jej oczyma, drzewa, ludzie, kufle, stoły — zlewają się w jakąś bezkształtną masę. W głowie czuje jakby coś obcego, jakąś bryłę, którą jej włożono mimo jej woli. I obiema rękami opiera się na stole, aby nadać sobie pozory zupełnie pewnej siebie osoby. Tak, stanowczo ten Jan jest najpoczciwszy z ludzi, skoro się z nią tak godnie obchodzi i fetuje ją, jak jaką hrabinę. Czemże ona zasłużyła na tyle dobroci i w jaki sposób mu się odwdzięczy?
Wydał na nią ze dwa papierki i teraz znów każe dawać „piołunówki“, aby się jej lepiej zrobiło.
„Hułany zuchy
Piją piwo w nocy,
A piechury gałgany
Wytsescają ocy“.
Ochrypły głos żołnierza mięsza się z tonami orkiestry. Bliżsi goście okazują widoczne niezadowolenie z tego nieporządanego sola, które im w słuchaniu „muzyki“ przeszkadza. Ale ułan urąga wszystkim, coraz głośniej wykrzykuje, uderzając do taktu kuflem o brzeg stołu:
— „Tę chusteczkę, coś mi dała
Ja za gałgan brał —
Cobyś sobie nie myślała,
Żem ja cię za frajlu miał“.
Jan uważa za stosowne wmięszać się w tę sprawę.
— Cicho ta, ty świecąca nędzo! idź do kantyny wyć, a ludziom uspokojenie zostaw.
Kaśka z trudnością otwiera oczy i pociąga Jana za połę „tuziurka“. Po co się kłócić z jakimś pierwszym z brzega? Czy chce pójść na inspekcję?
Jan, uspokojony trochę, siada i woła o cztery koniaki. Kaśka stanowczo pić więcej nie chce, już i tak dusi ją pod piersiami. Jan nalega, mówią sobie „ty“ i głowy ich dotykają się, tak siedzą blisko siebie. Zresztą mogą się nie krępować wcale, uwaga publiczności skierowana teraz na pewną familijną scenę, która się rozegrywa przy samem wejściu do ogródka. Jakieś małżeństwo poróżniło się przy ósmym kuflu piwa — teraz wzajemnie wyrzucają sobie rozmaite zdrożności popełnione. Ona broni się zawzięcie jak lwica, napełniając ciasne wnętrze ogródka trywjalnym wrzaskiem nawpół pijanej rzemieślniczki.
— Jestem ślubne dziecko! macierzyńska córka! nie dam sobą poniewierać, jak jaką najduchą.
Mąż z równym wrzaskiem wygłasza pewne wątpliwości co do jej pochodzenia; publiczność zaczyna się niepokoić i powstaje z miejsc dokoła kłócącej się pary. Płacz dzieci, czepiających się spódnicy rozszalałej z gniewu kobiety, dopełnia miary tego chaosu i zamieszania.
Tymczasem cienie zalegają ogródek. Ponad tym wrzeszczącym, pijanym tłumem noc rozpościera swą zasłonę. Tu i owdzie pojawiają się na stołach świece, osłonięte od wiatru szklannymi kloszami. Ślusarka, zupełnie waniljówką pokrzepiona, staje się niezmiernie czułą i wylaną względem męża.
— Słuchaj, mężu! daj buzi, kiedy cię ślubna żona prosi.
Kaśka przygasłym wzrokiem spogląda na te pieszczoty. Wie, że powinna iść do domu. Państwo czekają. Ba! ale nogi ma jakby z ołowiu, a senność ogarnia ją zupełnie...
Jednak Jan wstaje i płaci kelnerowi rachunek za wypite napoje i chleb z wędzonką. Poczem podnosi prawie siłą Kaśkę i kieruje się z nią ku wyjściu. O! on ma o wiele silniejszą głowę i trzyma się pewniej na nogach, niż ta wielka dziewczyna, która się kołysze prawie, przechodząc koło Marynki. Ta ostatnia spostrzega ją nareszcie i krótką chwilę mierzą się obie pełnym znaczenia wzrokiem. Kaśka, pomimo swej łagodności, pod wpływem podrażniających napojów czuje jakąś nienawiść i głuchą złość do dawnej Jana kochanki. Marynka nie tai swego gniewu na widok „tłumoka“, który spaceruje tak jawnie przy boku jej dawnego kawalera. I mogłoby przyjść do jakiegoś starcia pomiędzy temi dwiema kobietami, gdyby nie interwencja Jana, przeczuwającego jakiś wybuch, mogący mieć złe skutki. Za chwilę Kaśka znajduje się na ulicy, gdzie ją świeższe powietrze przyprowadza do równowagi. Ale Jan obejmuje ją wpół i prowadzi, szepcząc jej do ucha rozmaite dwuznaczne słówka. Kaśka przecież nie poddaje się teraz tak łatwo. Tam, w ogródku, za stołem, to było jakoś inaczej. Muzyka, rozgrzewające napoje, gorąco, wszystko to mieszało ją i odbierało przytomność. Teraz przecież, wydostawszy się na ulicę, choć w części przychodzi do świadomości swego położenia. O! nie,nic z tego nie będzie, nie jest przecież dziewczyną, która się zapomni dla kufelka piwa. Kolację zjeść mogła, nawet pośmiać się i pożartować lubi, ale wie, gdzie jest granica — i Jan, jakkolwiek przyjemny i wcale „honetny" chłopak, może dać jej spokój, przynajmniej na dzisiaj.
Jan wszakże nie traci nadziei. Dochodzą już do bramy, ona zawsze odmawia, pomimo, że chętnie pozostałaby jeszcze w towarzystwie stróża. I prawie przemocą wyrywa się z jego ramion; któremi on ją przy sobie przytrzymuje. Walczy wtedy podwójnie, z mężczyzną i z samą sobą, z tą bezsilnością, która ją ogarnia teraz zwykle przy zbliżeniu się Jana. Gdy przebiegła bramę i wydostała się na dziedziniec, miała wielką ochotę zawrócić się, podziękować jeszcze Janowi za ten dzień, tak czule spędzony. Ale jakiś przestrach gnał ją na górę. Była to trwoga ściganego zwierzęcia, które czuje poza sobą śmierć pewną.
Każda kobieta doświadcza tej trwogi przed swoim upadkiem. Kaśka nie była wyłączoną od tej zasady. Biegnąc po schodach, otrzeźwiała zupełnie. Jedynem jej dążeniem było dostać się do kuchni i zamknąć drzwi za sobą.
Gdy wieczorem uklękła przy łóżku, jakiś niepokój owładnął jej istotę. Zapewne, bawiła się doskonale, piła bardzo wiele dobrych rzeczy, widziała różne dziwy. Jan był dla niej bardzo „haleganckim“, a mimo to miała dziwny niesmak w swem sercu. Przytem wódka rozmarzyła ją do reszty. Prawie nie mogła podnieść ręki, aby się przeżegnać. I odurzona trunkiem, zmęczona wrażeniami dnia całego, zasnęła klęcząc, oparłszy głowę na złożonych na prześcieradle rękach. Spała tak już pierwszej nocy, gdy przybyła na służbę do Budowskich, ale spała wtedy z nadmiaru pracy i wysilenia. Dziś szukała rozrywki i zabawy, a znalazła także umęczenie ciała i duszy; który stan sprawiał jej więcej przykrości, nad tem nie zastanawiała się wcale.
Spała tylko twardo, wydając od czasu do czasu westchnienie, bardzo do jęku podobne.