Kapitan Paweł/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Paweł |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1842 |
Druk | Drukarnia J. Wróblewskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. F. |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Paul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
IM bardziej zbliżali się ku okrętowi, tem więcéj okazywała się piękność jego budowy, tak że młody hrabia d’Auray obojętny na podobne widoki, sam zaczął uwielbiać wykwintną kształtność jego. Na okręcie zawsze jednakowa panowała cichość; nasi młodzieńcy byli pogrążeni w dumaniu, z którego wyrwał ich głos pochodzący z okrętu.
— Czego żądacie? zawołał strażnik fregaty.
— Wejść na pokład okrętu, odpowiedział Emanuel. Podajcie nam linę.
— Udajcie się na drugą stronę, a znajdziecie wschody.
Wioślarze posłuszni temu poleceniu, okrążyli statek, i wkrótce ujrzeli się przy wejściu.
— Oficer od służby przyjął ich uprzejmie przy wschodach prowadzących na pokład.
— Panie, rzekł kadet, zwracając mowę do młodego oficera, przedstawiam ci mego przyjaciela hrabiego... za pozwoleniem, zapomniałem nazwiska.
— Hrabia Emanuel d’Auray.
— Przedstawiam więc mego przyjaciela hrabiego d’Auray, który życzy sobie widzieć się z kapitanem Pawiem, Czy jest u siebie?
— Dopiero co powrócił, odpowiedział oficer.
— A zatem pójdę go uwiadomić o pańskich odwiedzinach. Tymczasem pan Walter pokaże mu wnętrze fregaty. Jest-to rzeczą bardzą ciekawą dla oficera ze stałego lądu, tem bardziéj, że wątpię, abyś widział kiedy okręt podobny temu. Czy to nie jest czasem godzina wieczerzy!
— Tak.
— To będzie tem więcej zajmującem.
— Lecz jestem dziś na służbie.
— Wszak znajdziesz którego z kolegów, który cię na chwilę zastąpi. Starać się będę, aby kapitan jak najprędzéj mógł przyjąć hrabiego: do widzenia.
Po tych słowach, młody kadet zniknął na wschodach: oficer pozostały przy Emanuela zaprowadził go do bateryj. Jak przewidział towarzysz podróży hrabiego, załoga była przy wieczerzy.
Tu poraz pierwszy ujrzał hrabia podobny widok i mimo największéj niecierpliwości mówienia z kapitanem, zapomniał o tem na chwilę, aby mu się przypatrzyć.
Pomiędzy działami znajdowały się stoliki i ławki, zawieszone na sznurach, na każdéj siedziało czterech ludzi, i pożywali swoją część, składającą się z kawałka wołowiny; na każdym stole stały dwa gąsiorki wina; co się, tyczy chleba, spożywali go do woli. Zresztą między dwustoma zebranemi, prawie głuche panowało milczenie.
Chociaż nikt nie przemówił ani słowa, Emanuel poznał jednak wielką różnicę między temi ludźmi, z których każdy właściwą swemu narodowi nosił cechę. Przewodnik postrzegł jego zadziwienie, i odpowiedział nim tenże go zapytał.
— Tak, rzekł akcentem amerykańskim, mamy tu ładne próbki różnych narodów z całego świata, a jeżeliby czasem potop uniósł dzieci Noego, jak uniósł dzieci Adama, pozostałoby nam nasienie każdego narodu.
— Widzisz pan tych trzech, są to Galijczycy, których przyjęliśmy na przylądku Ortegal, a którzy nie pójdą pierwéj do bitwy, aż zmówią modlitwę do S. Jakóba; lecz którzy skończywszy ją, dadzą się posiekać na kawałki, a nie ustąpią placu. Dwaj inni są Holendrzy; na pierwszy rzut oka podobni, do dwóch kufli piwnych; ci ludzie na pierwsze uderzenie bębna, stoją na pogotowiu; rozpocznij z niemi rozmowę, mówić ci będą o swych przodkach; nadmienią, że pochodzą od tych sławnych miotlarzy morskich, którzy zamiast pawilonu wywieszali miotłę. Około tego stołu śmiejący się cicho, są Francuzi: na głównem miejscu siedzi naczelnik wybrany przez nich samych, Paryżanin, biegły we wszystkiem: zawsze wesół i szczęśliwy, śpiewa mustrując się i bijąc, umierając takie będzie śpiewał, jeżeli przypadkiem halstuch konopiany ścisnąwszy gardło, co łatwo może się przytrafić, gdy wpadnie w ręce John Bulla, nie pozwoli mu tego. Spojrzyj pan tu teraz, i przypatrz się tym kwadratowym głowom; są to rośliny nam nieznajome, nieprawdaż? sąto Amerykanie, urodzeni między morzem Hudson i odnogą Mexyku; jest między niemi ze czterech ślepych; pochodzi to ze sposobu bicia się. Chwytają bowiem przeciwnika za włosy i silnie w oko uderzają palcem; niektórzy z nich są bardzo zręczni i nigdy nie chybią celu; gdy przyjdzie do bitwy, rzucają noże, i tak idą w zapasy, oślepiając przeciwnika w jednéj chwili.
— Lecz, rzekł Emanuel, który dotąd słuchał tego opowiadania z zajęciem, jakim sposobem wasz kapitan, może dowodzić tylu ludźmi z różnych narodów.
— Naprzód nasz kapitan posiada wszystkie języki, powtóre podczas bitwy lub burzy, chociaż mówi językiem ojczystym, nadaje mu taką moc, że go każdy rozumie. Lecz oto się kajuta kapitańska otwiera, Zapewne nas oczekuje.
Dziecię przybrane w ubiór kadeta zbliżyło się ku dwom oficerom, i zapytało Emanuela, czy się nazywa hrabią d’Auray: na potwierdzającą odpowiedź zaprosiło go do kajuty. Natenczas oficer towarzyszący mu, udał się zająć swe miéjsce na pokładzie; co do młodego hrabi, zbliżał się z uczuciem obawy i ciekawości: miał ujrzeć kapitana Pawła!
Był-to człowiek zdający się mieć około piędziesięciu pięciu lat; nosił mundur marynarki królewskiéj, w całem znaczeniu tego wyrazu; frak niebieski z wyłogami ponsowemi, kamizelka i spodnie koloru różowego, pończochy, rękawki i żaboty. Włosy zwinięte i upudrowane, w tyle arcab związany wstążką, a kapelusz trojgraniasty i szpada, leżały na stole. W chwili, gdy wszedł Emanuel, siedział na lawecie od działa, lecz ujrzawszy go podniósł się.
Młodzieniec uczuł bojazń na widok tego człowieka, w jego oczach zdawał się błyszczeć ogień przenikający do głębi serca tego, na którego rzucił spojrzenie. Ukłonili się nawzajem, a stary kapitan odezwał się w te słowa.
— To z hrabią d’Auray mam zaszczyt mówić?
— A ja z kapitanem Pawłem? zapytał Emanuel, i obadwa skłonili się sobie po raz drugi na znak potwierdzający.
— Mogęż wiedzieć co za szczęśliwy przypadek, zapytał kapitan, zaszczycił mnie odwiedzinami potomka jednéj z najzacniejszych rodzin Bretanii?
Emanuel jeszcze raz skłonił się i rzekł:
— Kapitanie, mówiono mi że płyniesz ku odnodze Mexyku.
— I prawdę powiedziano panu; myślę zawinąć do Nowego Orleanu.
— To wybornie, kapitanie, mam mu oddać rozkaz.
— Masz pan rozkaz, od kogo?
— Od ministra marynarki.
— Rozkaz do mnie adresowany, osobiście.
— Nie, lecz do każdego kapitana, który płynie do Ameryki.
— I o cóż to chodzi panie hrabio?
— O przewiezienie więźnia do Cayenne.
— I masz przy sobie rozkaz?
— Oto jest, odpowiedział Emanuel, podając papier kapitanowi.
Ten odebrawszy go, zbliżył się do okna i głośno przeczytał:
„Minister marynarki, poleca wszystkim kapitanom, lub oficerom, dowodzącym statkami, którzy udawać się będą do Ameryki, przyjąć na okręt i odwieść do Cayenne, Lusiniana, skazanego na wygnanie; przez drogę skazany, ma ciągle pozostawać w swej kajucie i nie łączyć się z osadą okrętu.”
— Czy rozkaz jest podług przepisów? zapytał Emanuel.
— Zupełnie, odpowiedział kapitan.
— Jesteś pan gotów wypełnić go?
— Czyż nie jestem pod rozkazami ministra?
— Więc można więźnia przysłać?
— Gdy pan zechcesz; tylko, — aby to mogło być jak najspieszniéj, gdyż niedługo tu pozostaniem.
— Będę się starał.
— Czy już mi wszystko pan powiedziałeś?
— Wszystko, winienem mu tylko podziękować.
— Nie dziękuj pan, minister każe, ja słucham, oto wszystko; wypełniam obowiązek, nie usługę. Po tych słowach pożegnali się rozstając dość obojętnie.
Przybywszy na powrót, Emanuel zapytał oficera od służby o towarzysza swéj podróży; na co tenże mu odpowiedział, że kapitan zatrzymał go na wieczerzę, tylko polecił odwieść go na ląd. Gdy Emanuel wstąpił w łódkę oddalali się z daleko większą szybkością jak przybył.
Tejże saméj nocy, więzień przyprowadzony był na okręt, a nazajutrz napróżno mieszkańcy Port-Louis szukali na Oceanie fregaty, która przez ośm dni nie pozwoliła im spokojnie zasnąć, drażniąc ciągle ich ciekawość.