Kapitanowie zuchy/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ  VII.

Nazajutrz spotkali większą ilość żaglowców — wszystkie kołowały zwolna z północo-wschodu ku zachodowi. Lecz w sam raz gdy spodziewano się wpłynąć na snadzizny koło „Dziewicy“, na morzu legła zwarta zapora mgły, wobec czego musiano zarzucić kotwicę. Wokół rozlegały się pobrzęki niewidzialnych dzwonów. Nie zajmowano się zbytnio rybołowstwem, tylko i tu owdzie czółna rybackie spotykały się wzajem z sobą i dzieliły się nowinami.
Owej nocy, tuż przed świtem, Dan i Harvey, którzy wałkonili się przez większą część dnia, wypełzli z legowisk, ażeby „zahaczyć“ nieco pierożków. Mogliby wprawdzie czynić to jawnie — jednakże zdobyte w ten sposób lepiej im smakowały, zwłaszcza że pobudzało to kucharza do gniewu. Gorąco i zaduch skłoniły ich do wyjścia, wraz ze zdobyczą, na pokład. Zastali tam Diska, bijącego w dzwon. Ujrzawszy Harveya, Disko przekazał na niego tę funkcję, mówiąc:
— Bij, ile wlezie. Zdaje mi się, że coś słyszę. Jeżeli do czegoś przyjdzie, najlepiej, żebym był tam, gdzie mogę przystąpić do rzeczy.
Istotnie było słychać jakieś ciche poszczękiwanie, gubiące się w zgęszczonem, jakby dławiącem je, powietrzu. Chwilami Harvey słyszał przygłuszony ryk syreny linjowca — a był już natyle obznajomiony z Rewami, że wiedział, co to oznacza. Z przerażającą wyrazistością uświadamiał sobie, jak to pewien chłopak w wiśniowego koloru bluzeczce — obecnie Harvey czuł do fantazyjnych bluzeczek wstręt, na jaki tylko stać rybaka, — jak więc pewien głupi, hałaśliwy smarkacz wyraził się był w swoim czasie, że byłoby to „kapitalne“ widowisko, gdyby parowiec najechał na bat rybacki. Ów chłopak miał wytworną kajutę z ciepłą i zimną kąpielą, a każdego ranka dziesięć minut poświęcał na zgłębianie jadłospisu o złoconych brzegach. I oto ten sam chłopak — nie, jego brat, o wiele starszy — stał na nogach teraz o godzinie czwartej w chwilę mrocznego przedświtu, w ociekających, chrzęszczących buksach, kując młotkiem (dosłownie: w obronie własnego życia!) w dzwon mniejszy od dzwonu obiadowego, używanego przez stiuartów... a tymczasem gdzieś nieopodal pędził, jak orkan, z szybkością dwudziestu mil na godzinę, żelazny kolos, mierzący trzydzieści stóp! Nadewszystko jednak gorzką była myśl, że tam w suchych, dywanami wyściełanych, kajutach śpią ludzie, którzy może nigdy się nie dowiedzą, że przed śniadaniem rozbili na miazgę statek rybacki. To też Harvey dzwonił, co miał sił.
— Tak, zwolnią o jeden obrót swą ohydną śrubę, ażeby być w porządku z prawem, i to będzie pociechą dla nas, gdy już znajdziemy się wszyscy na dnie! — mówił Dan, dmąc z całą usilnością w rożek Manuela. — Posłuchajno jego głosu... to-ci olbrzym!
Euuuuu — huuuu — uuup! — buczała syrena.
Bim — bim — bim! — brzęczał wciąż dzwon.
Tra-a-a! tra-a-a! — brzmiał wciąż róg.
A niebo i morze były zmielone, jak mąka, na miazgę białej, mlecznej mgły.
Naraz Harvey poczuł, że się znajduje w pobliżu jakiegoś poruszającego się cielska — i uświadomił sobie, że spogląda coraz to wyżej i wyżej, na ociekający wodą, ostrokończysty niby rafa, dziób okrętu, pędzący (zda się) wprost na szoner. Przed tym dziobem zawadjacko toczył się opuszek wody, a za każdem wzniesieniem się tegoż widać było długi szereg liczb rzymskich — XV, XVI, XVII, XVIII itd. — na czerwono malowanym, połyskującym boku okrętowym. Wszystko to pędziło naprzód w ustawicznych przegibach, z sykiem, od którego z trwogi zamierało serce... — S — s — s — s — s — U — u — u — u — u — u!! — Skala cyfr już znikła — przed oczyma Harveya mignął rząd okrągłych okien kajutnych, ujętych w mosiężne futryny — na bezsilnie wzniesione ręce chłopaka zionął kłąb gorącej pary, poczem słup wrzącej wody zahuczał wzdłuż parapetów We’re Here. Mały szoner zadygotał i zakołysał się gwałtownie na wzburzonej topieli, rozdartej uderzeniem śruby okrętowej — jednocześnie zaś ujrzano rufę linjowca, ginącą już we mgle. Harvey był już przygotowany na atak choroby morskiej lub omdlenie — albo na jedno i drugie — gdy naraz doszedł go silny łoskot jakby pnia masztowego, walącego się na pokład, a w chwilę potem obiło się o jego uszy jakieś ciche, niewyraźne i odległe, jakby ze słuchawki telefonicznej wychodzące wołanie:
— Zatrzymajcie się! Zatopiliście nas!
— Czy to my? — spytał Harvey zdławionym głosem.
— Nie! To jakisik inszy bat... po tamtej stronie. Dzwoń co masz sił. Pójdziewa obaczyć, co się haw stało — odpowiedział Dan spuszczając łódź na wodę.
W pół minuty później wszyscy oprócz Harveya, Penna i kucharza zeszli w łódź i popłynęli na morze. W tejże chwili przed dziobem statku przemknął się dryfujący złom strzaskanego fokmasztu, pochodzący najwidoczniej z jakiegoś szonera. Tuż za nim nadpłynęła pusta zielona łódź rybacka i jęła obijać się o bok We’re Here, jak gdyby prosiła, by ją wzięto na pokład... Tuż poza tą łodzią ukazała się jakaś postać w błękitnym kubraku, zwrócona twarzą w dół... ale były to jeno szczątki człowieka. Penn zmienił się na twarzy i rozwarł szeroko usta, wydając jakiś dźwięk nieartykułowany. Harvey tłukł w dzwon rozpaczliwie, lękając się, że lada chwila tamci mogą zatonąć... Aż podskoczył z radości, posłyszawszy wołanie Dana. Oto załoga powracała.
— To Jennie Cushman... — wyjaśnił Dan ze spazmem w głosie —... rozcięta wpół... wywróciła się dnem do góry... i tak ją zmiażdżyło!... Niecałe ćwierć mili stąd... Tata wyratował staruszka. Nikt więcej nie ocalał, a... a on miał syna! Och, Harveyu, Harveyu, nie mogę, nie mogę myśleć o tem spokojnie! Widziałem...
Opuścił głowę, tuląc ją rąk splotem, i rzewnie zaszlochał. Tymczasem inni wyciągali na pokład jakiegoś siwego mężczyznę.
— Pocoście mnie wyciągnęli? — jęczał przybysz. ~ Disko, pocóżeś mnie wyciągnął?
Diskowi głowa ciężko osunęła się na barki, bo oto nieszczęśnikowi wargi się trzęsły, a szeroko rozwarte oczy dziko spoglądały na milczącą załogę. Naraz powstał i głos zabrał Pennsylvania Pratt, który — ilekroć stryjowi Saltersowi wyleciało z pamięci jego nazwisko — nazywał 6ię również Haskins, Rich lub M’Vitty; twarz jego z głupiej gęby prostaczka przemieniła się w oblicze sędziwego mędrca — i głosem donośnym jął przemawiać:
— Pan dał i Pan wziął; niech imię Jego będzie błogosławione! Jestem... byłem... służebnikiem Ewangelji. Zostawcie go mnie!
— Ach, to ty jesteś...? — toś ty sługą Bożym? — ozwał się ów mężczyzna. — A więc wyjednaj mi swą modlitwą powrót mego syna! Wyjednaj mi, bym odzyskał bat, co mnie kosztował dziewięć tysięcy dolarów, wyjednaj mi zpowrotem tysiąc centnarów ryb! Gdybyście mnie zostawili w spokoju, moja owdowiała żona poszłaby do Provident i zarabiała na utrzymanie... i nie wiedziałaby nigdy, nigdy... A teraz będę musiał jej opowiedzieć...
— Niema tu co mówić, — rzekł Disko, — lepiejbyś się trochę położył, Jasonie Olley.
Człowieka, który w przeciągu trzydziestu sekund stracił syna-jedynaka, a ponadto zysk kilkumiesięcznej pracy i środki do życia, trudno zaiste pocieszyć!
— Ludzie wszyscy byli z Gloucester, nieprawdaż? — zagadnął go Tom Platt, bawiąc się bezmyślnie linami czółnowemi.
— Och, to nie sprawia najmniejszej różnicy — odrzekł Jazon, wyżymając zmoczoną brodę. Teraz poobwożę letnich moich stołowników dokoła Wschodniego Glosteru.

„Jakże szczęśliwe ptaki, co szczebiotną zgrają
dokoła Twych ołtarzy, Najwyższy, latają“...

— Chodź ze mną! Chodź na dół! — ozwał się Penn, jak gdyby miał prawo wydawać rozkazy.
Oczy ich spotkały się z sobą i przez chwilę wiodły jakby bój zawzięty.
— Nie wiem, ktoś ty, ale pójdę — rzekł Jazon pokornie. — Może odzyskam choć cząstkę... choć cząstkę... moich dziewięciu tysięcy dolarów.
Penn zaprowadził go do kajuty i zatrzasnął drzwi za sobą.
— Toć on nie Penn! — wykrzyknął stryj Salters. — To Jakób Boller... i... przypomniał sobie Johnstown! Nigdym nie widział takich oczu u nikogo z żyjących! Co teraz czynić? Co teraz pocznę?
Słychać było głos Penna, rozlegający się pospołu z Jazonowym. Potem dochodził już tylko głos samego Penna. Salters zdjął kapelusz — bo Penn odprawiał modły. W czas jakiś potem ów człek mizerny wyszedł znów po schodach na pokład i objął wzrokiem załogę — na twarz mu wystąpiły olbrzymie krople potu. Dan wciąż popłakiwał przy sterze.
— On nas nie poznaje — jęknął Salters. — I na cóż tu się zdało wszystko... te warcaby i różne różności?... i jak on tera do mnie przemówi?
Penn przemówił — z głosu jego wymiarkować można było, że mówi do ludzi obcych.
— Modliłem się — brzmiały jego słowa. — Nasz lud wierzy w potęgę modlitwy. Modliłem się o życie syna tego człowieka. Moi wszyscy utonęli przed memi oczyma ona i mój pierworodny... i inni. Zali człowiek ma być mędrszy od swego Stworzyciela? O ich życie nigdy się nie modliłem, lecz modliłem się za syna tego człowieka... i syn niewątpliwie do ojca powróci.
Salters — jakby się wzrokiem usprawiedliwiając — wpatrywał się w Penna, chcąc się przekonać, czy on go sobie przypomina.
— Jak długo byłem obłąkany? — zapytał nagle Penn, a usta mu się zacisnęły.
— Pst! Penn! Nigdy nie byłeś obłąkany — zaczął Salters. — Byłeś tylko ździebko roztargniony.
— Widziałem, jak domy uderzały o most, zanim roznieciły się ognie. Więcej nic nie pamiętam. Jak dawno to było?
— Nie zniosę tego! nie zniosę! — zaczął wołać Dan, a Harvey pochlipywał ze współczucia.
— Jakie pięć lat temu — odrzekł Disko drżącym głosem.
— W takim razie byłem komuś ciężarem przez wszystkie dni od owej chwili. I któż był tym człowiekiem?
Disko wskazał na Saltersa.
— Nie... nie... nie byłeś mi ciężarem! — zawołał żeglarz-hreczkosiej, składając ręce. — Zarobiłeś se więcej niż w dwójnasób na swoje utrzymanie i jeszcze ci się należą pieniądze, Penn, nie licząc połowy mego partu, która należy do ciebie wzamian za pieniądze jakieś mi dał kiedyś...
— Jesteście dobrymi ludźmi. Miarkuję to z waszych twarzy. Ale...
— Matko litościwa! — szepnął Długi Dżek — i on to był z nami na wszystkich wyprawach! Ależ on najwyraźniej jest zaczarowany.
Nieopodal rozbrzmiał dzwon, jakich używają na szonerach. Z pośród mgły zawołał czyjś głos:
— Disko! słyszałeś, co się stało z Jennie Cushman?
— Oni znaleźli jego syna! — krzyknął Penn. — Uciszcie się i obaczcie zbawienie, zesłane przez Pana!
— Owszem, wyratowałem Jazona i mam go na swoim statku — odrzekł Disko, a głos mu zadrgał wzruszeniem. — Czy... czy nikogo pozatem nie wyratowano?
— A jakże, znaleźliśmy jednego. Najechaliśmy na niego, gdy płynął, zaplątany w kupę drewien, które przódziej pewnie były galardą. Głowę ma trochę pocharataną.
— A któż to?
Serca załogi We’re Here biły tętnem jednako przyśpieszonem.
— Zdaje się, żeto młody Olley — wydobył się z mgły przeciągły głos.
Penn wzniósł ręce i powiedział coś po niemiecku. Harvey gotów był przysiąc, że na zapatrzonej wzwyż twarzy tego człowieka lśniło jasne słońce. Tymczasem ów głos ciągnął dalej:
— Słuchajcie kamraty! Aleście się zeszłej nocy tęgo zabawili naszym kosztem!
— Teraz nam całkiem nie do śmiechu! — zauważył Disko.
— Wiem o tem, ale mówiąc szczerą prawdę, myśmy trochę... trochę dryfowali, gdyśmy się natknęli na młodego Olleya.
A więc to była niepoprawna Carrie Pittman! Huczny śmiech, acz nienazbyt długotrwały, zerwał się z pokładu We’re Here.
— Czy nie przysłalibyście nam tego starucha? Wybieramy się na zdobycie większego zapasu przynęty... no i wędy trzebaby zapuścić. Zdaje się, że wam go nie potrzeba... a nam tu brak rąk do roboty przez to ciągłe pilnowanie wijadła. My się już tu nim zaopiekujemy. On jest żonaty z ciotką mej żony.
— Mogę wam coś jeszcze podarować, coby się wam przydało na statku — rzekł Troop.
— Nie potrza nam niczego... chyba tylko kotwicy, któraby wytrzymała. A wiecie, co? Młody Olley zaczyna się trochę niepokoić i gorączkować. Przyślijcie nam tu starucha!
Penn obudził Jazona, odrętwiałego z rozpaczy. Tom Platt zaś przewiózł tegoż ku drugiemu okrętowi. Odszedł bez słowa podzięki, nie wiedząc, co go czeka. Mgła osłoniła wszystko.
— A teraz... — ozwał się Penn, czyniąc głęboki wdech, jak gdyby miał wygłosić kazanie. — A teraz...
Wyprężony dotychczas jego korpus znów przypadł w dół, jak szabla wciśnięta w pochwę; oczy, rozjaśnione przed chwilą, przygasły; głos przeszedł w dawne, ciche i żałosne, szeptanie...
— A teraz — mówił Pennsylvania Pratt — czy myślisz, panie Salters, że jeszcze zawcześnie na partyjkę szachów?
— To samo... to samo chciałem i ja powiedzieć — zawołał Salters z ochotą. — Dalibóg, to uderzające, Penn, jak ty łatwo odgadujesz, co człek ma na myśli.
Mały człowieczek — zawstydzony i potulny — poszedł za Saltersem na przód okrętu.
— Podnosić kotwicę! Co żywo! Porzućmy te okropne Wody — wrzasnął Disko.
Nigdy nie usłuchano go skwapliwiej.
— No, i cóż wy se o tem wszystkiem myślicie? — zagadnął Długi Dżek, gdy przemoknięci, ociekający Wodą i oszołomieni przebijali się znów przez dokę.
— Ja sobie tak myślę, — ozwał się Disko, stojący przy sterze, — że przez tę przygodę Jennie Cushman jeszcześmy dzisia nic nie jedli...
— On... myśmy widzieli jednego z nich, jak przepływał koło nas, — zaszlochał Harvey.
— I to właśnie go poniosło i wyrzuciło z wody, jak łódkę, gdy uderzy o brzeg; poniosło go, aż sobie przypomniał Johnstown... i osobę Jakóba Bollera... i inne, tem podobne, rzeczy. Pocieszanie Jazona trochę go skrzepiło, jak wyciągnięcie łodzi na brzeg. Potem podpórki, jako że były słabe, obsuwały się i obsuwały, a on wciąż zsuwał się wdół, aż teraz znów znalazł się na wodzie. Takie jest moje zdanie o tem.
Uznano, że Disko miał najzupełniejszą rację.
— A gdyby tak Penn uparł się pozostać Jakóbem Bollerem, — przemówił Długi Dżek, — byłoby to dla Saltersa śmiertelne strapienie! Czyście się przypatrzyli jego twarzy, gdy Penn go zapytał, komu to on, Penn, był ciężarem przez tyle lat? No, i jakże tam, Saltersie?
— Zasnął... zasnął twardo... jak małe dzieciątko — odpowiedział Salters, przechodząc na palcach ku rufie. — Ma się rozumieć, niema tu mowy o nijakiem jedzeniu, póki on się nie obudzi. Czy widzieliście kiej taką siłę modlitwy? Wierzę, że on zawdy wypatrywał młodego Olleya za oceanem. Jazon był strasznie dumny ze swego chłopaka, a mnie się zdaje, że wszystko, co się zdarzyło, była to kara za czcze bałwochwalstwo.
— Są jeszcze inni, równie zaślepieni — zauważył Disko.
— To co innego — odparł Salters żywo. — Penn niezupełnie jest przy zmysłach, a ja za jedyny swój obowiązek uważam czuwanie nad nim.
Choć głód im dokuczał setnie, czekali jednak przez trzy godziny, póki nie ukazał się Penn. Twarz miał łagodną, a z oczu wyzierało jakby przytępienie myśli. Oświadczył, iż mu się zdaje, jak gdyby coś mu się przyśniło. Potem zaczął się dopytywać, czemu wszyscy milczą tak zawzięcie. Nie umieli mu na to odpowiedzieć.
Disko przez trzy lub cztery dni następne niemiłosiernie napędzał wszystkich do roboty. Kiedy nie mogli wyjeżdżać na morze, skierowywał ich do szafami, gdzie musieli nieco ciaśniej układać zapasy okrętowe, celem zrobienia miejsca na ryby. Zwarta masa pakunków ciągnęła się od przegrody kajutowej aż do suwanych drzwi za piecem na galardzie. Disko pokazywał im, jak wielką jest sztuką układać ładugę w ten sposób, żeby okrętowi zapewnić jaknajwiększą zwinność. Krzątała się więc żwawo cała załoga i wnet odzyskano humory. Harvey brał nieraz cięgi od Długiego Dżeka za to, że (jak powiadał Galway’czyk) „frasował się niby chory kocur, tem, na co nie było rady“. W tych posępnych dniach nieraz zamyślał się o tem lub owem, a potem zwierzał się Danowi ze swych myśli. Dan zgadzał się z nim w poglądach — nawet gdy chodziło o to, by prosić o pierożki, zamiast je „zahaczać“.
W tydzień później obaj chłopcy o mało co nie przewrócili Hattie S. szamocąc się z rekinem, którego usiłowali zakłuć starym bagnetem, przywiązanym do kija. Złowrogi potwór ocierał się o czółno, natarczywie dopominając się o pomniejsze ryby. Cud zaiste, że wszyscy trzej zarówno wyszli cało z tej utarczki.
Wkońcu, po długiej zabawie w ciuciubabkę pośród doki, nadszedł dzień, w którym Disko krzyknął w stronę galardy:
— Raźniej, chłopcy! Jużeśmy w mieście!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.