Kara Boża idzie przez oceany/Część III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część III |
Rozdział | II. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III Cały tekst |
Indeks stron |
Jakiemi losami obok tej szczęśliwej pary, nic już prawie dla siebie nie żądającej, znaleźli się: Jadwiga, pomimo napadu w Cleveland, żywa i zdrowa, a wreszcie i Homicz? — odpowiedź na to pytanie nieco dłuższa.
Szczepan przybył do Cleveland nazajutrz po pożegnalnej z Gryzińskim rozmowie, cały rozgorączkowany. W wagonie spał nie wiele, a dużo myślał.
Gdy stanął na bruku obcego miasta, trząsł się od febry.
— Co z nią jest — pytał sam siebie — Żyje? Czy może już słoneczny jej uśmiech zastygł na zawsze?.... Wszak 36 godzin upłynę ło od chwili wypadku....
I cały na tę myśl w ogniu stawał.
Sam nie wiedział dobrze, co robić.... Coś robić musiał! Poszedł naprzód. Pomiędzy chłopcami, sprzedającymi gazety na dworcu kolei, rozpytał, się o gazetę niemiecką.... Znalazł taką — i zagłębił się w jej czytanie. Nie był w tem biegły; trudno mu było oryentować się pośród gotyckich głosek niemiecczyzny. Ale wytężał wzrok i umysł.... Żarł oczyma tekst. Nareszcie znalazł — i odetchnął.
„Żyję — jest wciąż jeszcze nieprzytomna, ale żyć będzie”.
Tak donosiła gazeta. Wzrokiem chłonął krótki jej artykulik — i Opatrzności za łaski jej dziękował tysiąckrotnie.
Leży w szpitalu miejskim. On tam zaraz pojedzie. Nie wie, gdzie to jest — mniejsza. Wyszedł, pozostawiwszy skromny pakunek na dworcu za marką. Wsiadł do doróżki i w łamanej niemiecczyźnie kazał się wieźć do szpitala.
Trudno mu było porozumieć się z woźnicą, porozumiał się przecież. W szpitalu nową przeszedł męczarnię.... Ani mógł w ofisie powiedzieć, czego chce, ani rozumiał, co do niego mówiono. Znalazł się wreszcie jakiś na pół zniemczony Kaszuba, posługacz, który posłużył za tłumacza.... I ten mu wiele nie pomógł. Jadwiga była wciąż nieprzytomna; gorączkowała; lekarze obiecywali, że dopiero może jutro lub pojutrze będzie wstanie wyjaśnić szczegóły napadu. Widzenia się z chorą naturalnie mu odmówiono. Ponieważ zaś Homicz gorąco na to nastawał i oświadczył, że jest jej znajomym i przyjacielem, urzędnicy szpitalni poradzili mu, ażeby udał się do policyi.
Szczepan zrobił lepiej; kazał się wieźć nietylko do głównej kwatery policyjnej, ale i do redakcyi „Leadera“.
I tu i tam przyjęto go z zaciekawieniem.
Zarówno p. Francis Littlejohn (znakomity reporter), jak i szef detektywów mniemali, że w mroku tajemnicy, otaczającej sprawę napadu na pannę Ślaskę, ukazanie się młodego człowieka stanowi pierwszy błysk światła. Znalazł się i tłumacz.... Badano Homicza, ale dowiedziano się nie wiele.
W każdym razie podejrzewać chłopca o jakiś współudział w napadzie nie było podobna.
W chwili, gdy go rozpytywano, nadszedł ze szpitala telegram, że panna Ślaska jutro będzie miała dość siły, ażeby być przesłuchaną. Posiedzenie tedy zostało odroczone do dnia następnego. Reporter Littejohn uprosił sobie obecność przy badaniu (mówiąc nawiasem, młodemu człowiekowi stała wciąż przed oczyma królewska postać Jadwigi, jak ją w świetle zapalających się błyskawic parę dni temu widział!). — Kazano też przybyć do szpitala i Homiczowi (nie można też ręczyć, czy szef detektywów nie zarządził nad nim lekkiego nadzoru policyjnego, naturalnie do czasu wyjaśnienia kwestyi).
Policyant polski, który był tłumaczem w głównej kwaterze policyjnej, zaprowadził Homicza do jakiegoś drugorzędnego hoteliku.
Tam, wypiwszy kieliszek wódki i zjadłszy porcyę mięsa, rzucił się na łóżko we wskazanym mu pokoiku — i zasnął snem kamiennym.
Obudził go dopiero świt następnego poranka.
Już na dwie godziny przed wskazanym terminem, Homicz czekał przed bramą szpitala. Doczekał się wreszcie przybycia szefa policyi, jego sekretarza, policyanta-tłumacza i reportera. Wzięli go ze sobą, ale do pokoju, gdzie się odbywało badanie chorej, nie wpuścili. Kazali mu czekać w sąsiedniej izdebce.
Szef policyi miał w tem pewien plan.
Istotnie, gdy chora drżącym głosem złożyła swoje zeznanie, policyant otworzył drzwi — i ukazał się w nich Homicz.... Scena była wysoce patetyczna. Jadwiga siedziała na łóżku, blada, jak płótno, w białym czepeczku i kaftaniku. Na widok znajomej twarzy Homicza, na widok bezgranicznego przywiązania, bijącego z jego szeroko rozwartych oczu, na twarzy Jadwigi ukazał się słoneczny uśmiech.
Wyciągnęła do niego ręce.
A on pobiegł do jej łóżka i upadł przed nią na kolana, głowę na krawędź łoża położył — i płakał.
— Żyje.... żyje pani, panno Jadwigo! — wołał, łkając.
Scena ta miała efekt wprost przeciwny temu, który myślał wywołać szef policyi. W głębi duszy podejrzewał on ciągle, że Homicz mógł brać udział w napadzie, może być, był napadu moralnym sprawcą. Powitanie dwojga młodych ostatecznie przekonało go, że to niemożebne. To powitanie na usta p. Francisa Littlejohna wywołało także kwaśny uśmiech. Zrozumiał, że pomiędzy tym dwojgiem jakieś węzły muszą istnieć — — i poszło mu to nie w smak.
Sprawa sama w sobie nie przestawała zresztą być ciemną.
Zeznanie Jadwigi (o którem w parę chwil później, po części od niej, po części od policyanta-tłumacza dowiedział się Szczepan) niewiele rzecz wyjaśniło. Oto treść tego zeznania W obec zwłok Cybikowej Jadwiga — jak wiemy — omdlała.... Cios był dla niej zbyt ciężki. Za chwilę zresztą przyszła do siebie. Wyjaśniła jakoś swe omdlenie obecnym kobietom — i udała się potem do jednej z nich, zamieszkałej w sąsiedztwie, dla wypoczynku i poprawienia toalety. Tam rozpytywała o zmarłą, ale żadnych poważniejszych nie była w stanie otrzymać wiadomości.... Nikt nawet nie wiedział adresu córki, wydanej za mąż do St. Paul, Minn.
Ostatecznie, coś o 9ej wieczorem, po zjedzeniu kolacyi w domu p. Dziczyńskiego, który ją o przyjęcie gościny usilnie prosił, postanowiła wrócić do hotelu.
Wieczór był, po burzy, dość pogodny. Tramwaj nie ukazywał się. Szła w kierunku miasta. O kilkadziesiąt kroków od domu Dziczyńskiego, w miejscu, gdzie już przestawały się ukazywać domy, zaczepił ją jakiś człowiek. Uchylił kapelusza — i rzekł po polsku:
— Niech będzie pochwalony.... Czy to paniusia pytali się o starą Cybiczkę?
— Ja...
Człowiek (był to, o ile zauważyła Jadwiga, drągal wysoki, niemłody, atletycznej postaci, o dość niemiłej twarzy, z krótką siwą brodą i wąsami) zdjął wtedy podarty kapelusz i oświadczył, że mógłby jej udzielić niektóre szczegóły o Cybikowej. To żywo zaczęło interesować Jadwigę. Poczęła nalegać; ale on jakby się zaląkł.... Miął kapelusz — i wymawiał się.... To boi się mówić.... to przyjdzie jutro do niej do hotelu.... to wreszcie przyznał, że czytał już ogłoszenie w popołudniowem wydaniu „Leadera“ i idzie mu o obiecaną nagrodę pieniężną. Zainteresowanie Jadwigi wzrastało; literalnie nie chciała teraz puścić owego człowieka. Tramwaj, idący do miasta, przebiegł około nich, a ona na to nie zważała. Szła coraz dalej — i rozmawiała z człowiekiem.
— Powiedzcie wszystko — mówiła — pieniędzy nie poskąpię — .... Nagrodzę was sowicie! W owej chwili znajdowali się już dość daleko od osady polskiej. Było tu pusto zupełnie. Żadnych domostw. Chodnik drewniany był wązki, a zaraz obok otwierał się stok wilgotnej od deszczu kotliny.
Tramwaj zaledwo co przeszedł, a czerwone jego światło ginęło na zakręcie.
Drągal rozejrzał się w około okiem zezowatem (Jadwiga zapamiętała ten szczegół) i nagle pochwycił ją w pół. Poniósł ją o parę kroków ku brzegowi kotliny — i rzucił w dół.
Upadek nie był groźny, ale niespodziany...
Jedno „Ach!” — i Jadwiga leżała na trawie na stoku kotliny w jakiejś wyrwie, na pół napełnionej wodą deszczową. Nie zdołała się podnieść i przygotować do obrony, gdy obok niej znalazły się dwie postacie. Tutaj panowała względna ciemność, nie jest więc w stanie ich opisać. Jedna z postaci wyglądała na owego drągala, który miał jej udzielić szczegółów o Cybikowej; drugi człowiek był znacznie niższy.... Miał, o ile się zdaje, twarz zasłoniętą chustką od nosa. Pochwycili ją za ręce; ona broniła się. Co dalej? — nie wie dobrze. To wszystko odbyło się tak szybko. Wie tylko, że któryś z nich przyłożył jej do twarzy chustkę czy jakiś inny przedmiot.... Poczuła dziwny zapach — i utraciła przytomność. Jak przez mgłę, przypomina sobie, że któryś z nich mówił do drugiego:
— Musi mieć na piersiach torebkę.... Rwij wszystko, a dostań to. I zmykajmy.... Tramwaj nadejdzie!
Potem już nie wie, co się z nią stało.... Obudziła się dopiero w szpitalu.
Na zapytanie szefa policyi: „Co miała w skradzionej torebce?“ Jadwiga odrzekła, iż znajdowały się tam nadzwyczaj dla niej ważne papiery familijne (pismo ojca i połowa pierścionka) oraz cztery przekazy, każdy na 250 dolarów, dwa na banki w New Yorku, jeden na bank w Cleveland i jeden na New Orleans, wszystkie na okaziciela.
— A.... przekazy — szepnął szef policyi — te może się jeszcze uda uratować!
Na jego żądanie, Jadwiga podała nazwy banków, daty wystawienia przekazów, miejsce, gdzie je nabyła itd.. Zapisano te szczegóły. Oto i wszystko, o co ją zapytywano na razie.
Po paru jeszcze słowach, które chora zamieniła z Homiczem, audyencyę, na żądanie doktora, trzeba było zawiesić. Wszyscy opuścili pokój Jadwigi. Szczepan z poza progu oglądał się za nią jeszcze i żegnał uśmiechem. Obiecano mu, że co trzy dni będzie mógł jej składać krótkie wizyty, a codzień dowiadywać się o zdrowie.
To go uszczęśliwiło.
Na odchodnem ze szpitala, przez policyanta-tłumacza, nieśmiało zapytał jeszcze szefa policyi, czy jest odpowiedni fundusz na dogodne utrzymanie Jadwigi i czy w danym razie nie przyjęto by od niego na ten cel kilkudziesięciu dolarów? — Odpowiedziano mu, że na teraz to zbyteczne....
Homicz rozstał się z policyantem i powoli powlókł się do hotelu.
Biedny chłopiec rozmyślał teraz o całej sprawie. Nie znał on wcale sekretów Jadwigi. Nie wiedział dobrze, po co przyjechała do Cleveland. Nie miał pojęcia, dla czego poszukiwała starej Cybikowej — i jak głębokim był tragizm chwili, w której biedne dziewczę znalazło starą kobietę na łożu śmierci. Instynktem tylko oryentował się w tej zawiłej sprawie. To jedno wiedział, że w ezystencyi kobiety, która mu na dziś była wszystkiem, znajduje się jakaś dziwna tajemnica; że czychają na nią ukryte niebezpieczeństwa, tak groźne, jak to, którego dopiero co z trudem uniknęła, a może nawet o wielokroć groźniejsze; że wreszcie ona, wskutek rozbójniczego na nią zamachu, pozbawioną jest w tej chwili prawie zupełnie funduszów....
To wszystko, zamiast zmartwić, niemal ucieszyło Szczepana.
Najpotężniejsza miłość bywa niekiedy — najgłębszym egoizmem. Tak było i w danym wypadku.
— Będę jej teraz potrzebnym! — mówił do siebie.
„Ma tajemnicę — myślał — nie będzie jej nigdy o nią pytał. Dąży do jakichś celów niezwykłych, będzie jej służył. Grożą jej niebezpieczeństwa, będzie jej bronił. Ma wrogów, pokona ich i zemści się nad nimi. Jest w potrzebie pieniężnej, on będzie dla niej pracował, choćby ręce sobie po łokcie urobił.”
I uśmiech twarz mu rozjaśnił.
Jednocześnie przecież nasunęła mu się na myśl praktyczna strona kwestyi. Jeśli jej ma czem służyć, to najpierw służyćby powinien pieniędzmi. Ile ich ma? Zaledwo coś czterdzieści dolarów. To niewiele, to nic prawie. W Ameryce dolary płyną, jak woda.... Zresztą dla niego to wystarczyłoby może na długo. Ale dla niej? Rozumiał, iż jej potrzeby i przyzwyczajenia są zupełnie inne i o wiele kosztowniejsze.
A więc trzeba pieniędzy.... Jak je dostać? Zarobić! — to naturalne.... Rozwiązanie kwestyi bardzo proste, ale wynika ztąd nowy dylemat:
— Jak zarobić?
Człowiek, który chce całą siłą woli, który musi, — robi wiele. To też i Homicz myślał niedługo. Przypomniał sobie, że mówiono mu o dzielnicy polskiej, zwanej „Warszawą”, w której potrafi przecież pozyskać wszelkie potrzebne informacye. Uśmiechnął się do siebie na tę myśl.... W ogóle szedł naprzód, nie wiedząc dobrze gdzie, cały pogrążony w myślach. Tą metodą bardzo łatwo coraz to potrącał jakiegoś przechodnia.
Jednemu z nich widocznie na najcenniejszy odcisk nadeptał. Dość, że jakiś nosowy głos rzucił mu prosto w twarz:
— Du, verfluchter!...
Homicz spojrzał... i jakkolwiek był i zmartwiony i zajęty myślami.... wybuchnął głośnym, świeżym, wesołym śmiechem. Przyglądał się mizernej figurce, opiętej w surducinę cynamonową, wyplamioną, skrojoną obrzydliwie, długą prawie aż po kostki, z nosem zakrzywionym, z twarzą żółto-czerwonawą — i śmiał się. Miał przed sobą skończony typ żydka z Nalewek, z Warszawy, tylko bez typowych pejsów i długiej kapoty.
Widok żydziaka warszawskiego ubawił niesłychanie Homicza.
— Ny, Mojsze! — zawołał po polsku, ulegając mimowolnemu popędowi warszawskiego łobuziaka — po czem łokiecz?
I pokazał mu specyalnie sporządzone z poły surduta — świńskie ucho.
„Mojsze” śmiał się na całe gardło.
Okazał przy tem bardzo ładny komplet żółtych, czarnych i dziurawych zębów — i zapytał:
— Ny.... zkąd pan „dobrodży” z Berdyczowje, z Krakowa, czy z Warszawkie?..
Przyjaźń już była zrobiona.
Homicze była to kiedyś dobra, dawna szlachta. A jak wiadomo po wieki i pokolenia, szlachcic polski nigdy się bez żyda faktora obejść nie potrafił. I naszemu Szczepanowi widok żydka (akurat takusieńkiego, jak Szloma Mech z Nalewek, z Warszawy, któremu właśnie został winien coś z dwieście rubli procentów!) zrobił niewysłowioną przyjemność. Ten go wszędzie poprowadzi. Jakżeby żyd nie wiedział, gdzie się obrócić?
— Z Warszawy — odpowiedział tedy Szczepan na pytanie żydka.
— Nu! i mi tam buwawszy.... Warszawkie znajem!
Słowo w słowo, rozgadali się. Poszli nawet do jakiegoś niedalekiego saloonu na piwo, przy czem „Mojsze“ na „free lunch“ (bezpłatny przekąskę) zjadł całe pięć śledzi. Był to nieoceniony jegomość. O co go się było zapytać? — wszystko wiedział. Co zrobić? — na wszystko miał radę.
Zgodził się wnet (za „kwodra” cash) zaprowadzić Szczepana na cevelandzką „Warszawę”, a za dolara obiecał, że mu nastręczy świetną robotę („w takiej fabryce — objaśniał żydek — co takie wielkie koła.... fur.... fur....fur; a takie czarne maszyny — bum... bum.... bum!).
Szczepan zaproponował, ażeby na „Warszawę“ pojechali zaraz.
— Dla czego nie?!
Istotnie, pojechali — i pomimo, że „Mojsze“, jak się pokazało, nie miał o niczem pojęcia, poplątał tramwaje, pokręcił drogę — wreszcie znaleźli się w polskiej osadzie. Tam Szczepan, ujrzawszy się pośród swoich, odetchnął. Żydziaka odpędził precz, dawszy mu aż pół dolara na odczepne.
Było mu teraz dobrze.
Trafił akurat na „pejdę“ w sąsiedniej żelaznej fabryce. Saloon, dokąd wszedł, czernił się od atletycznych postaci, o poczernionych twarzach, w brudnych kitlach. Ale te twarze były dzielne i żywe; rozlegały się wesołe śmiechy.... Byli to przeważnie Polacy.
Homicz prędko się z nimi poznajomił. Postawił jeden i drugi „tryt“ (kolejkę) — i odrazu doszedł z nimi do ładu. Przedstawił się im, jako kolega robotnik — i pytał, czy możnaby tu znaleźć pracę.... Dla czego nie? odpowiedziano mu. Robota idzie teraz żwawo; ludzi potrzeba. Jeden z obecnych był nawet „formanem“ (werkmajstrem). Krótko mówiąc, kazał mu przyjść choćby nazajutrz, a robotę dostanie. Powinien się tylko ubrać inaczej, po roboczemu i powiedzieć, że się nazywa Schmidt. Będzie wszystko all right!
Homicz był uszczęśliwiony. Spadło mu to, jak z nieba. Wyprosił sobie tylko jeszcze trzy dni wolnego czasu, chciał bowiem najpierw zobaczyć i rozmówić się należycie o wszystkiem z Jadwigą. Zaraz też pomyślał o stalszem i tańszem, niż hotel, mieszkaniu. Zagadnął o to jednego z robotników, a ten mu naraił „board“ (wikt i stancyę) u siebie, był bowiem żonaty i mieszkał niedaleko fabryki.
W taki to sposób Homicz zapisał się, stosownie do rady „dra“ Gryzińskiego, do szeregów wielkiej amerykańskiej armii „pracujących“.
Przed pójściem do roboty, odwiedził raz jeszcze Jadwigę w szpitalu, ale dziewczę było słabe i nie mogło się z nim obszerniej rozmówić. Rozmowa taka nastąpiła dopiero w następną niedzielę. Jadwiga czuła się już o tyle silniejszą, że mogła wstać. Była zresztą blada i smutna.
Przyjęła go w ogólnej poczekalni — i zakomunikowała względnie pocieszające wiadomości.
Był u niej jeszcze raz szef policyi i zawiadomił, iż z czterech ukradzionych przekazów jeden da się uratować. Był to przekaz na bank w New Orleans. Tegoż dnia, kiedy Jadwiga złożyła pierwsze swe zeznanie, policya zatelegrafowała do New Yorku i do New Orleans, a nadto chciała, gdyby jeszcze był czas, zrobić zastrzeżenie w banku miejscowym. Na nieszczęście, w Cleveland przekaz już wypłacono nazajutrz po napadzie; to samo stało się z przekazami, wystawionymi na New York. Tylko w New Orleans rabusie nie zdołali podnieść pieniędzy.... Co do tego przekazu uczyniono odpowiednie zastrzeżenie — i Jadwiga po przeprowadzeniu potrzebnej legitymacyi i uzyskaniu zaświadczeń od banku berlińskiego, w którym przekaz nabyła, będzie mogła pieniądze te odzyskać. Szef policyi nadto zapewnił, iż policya ma opis ludzi, którzy podjęli pieuiądze w Cleveland i w New Yorku — i znajduje się na ich tropie.
Gdy Jadwiga mówiła to powoli, głosem znużonym, Szczepan słuchał jej w skupieniu i nie przerywał.... Spoglądał na jej wybladłą i smutkiem okrytą, a przecież tak poważną i piękną twarzyczkę.
Wreszcie i on z kolei zaczął mówić.
Przystąpił do kwestyi najważniejszej. Zapytał Jadwigi: kiedy wyjdzie ze szpitala? i co będzie robiła? Była to widocznie kwestya, o której chora już myślała sama. Odpowiedziała mu bez wahania. Myśli — pracować na życie. Nie ma innego wyboru.... Okradziono ją ze wszystkiego prawie i gdyby nawet odzyskała część zrabowanych pieniędzy, owe 250 dolarów, nastąpi to jeszcze nieprędko. Pracy się zresztą nie wstydzi! Jadąc tu, miała inne zamiary. Konieczność każę jej te plany chwilowo odłożyć na bok, do tego czasu przynajmniej, dopóki nie zbierze dość pieniędzy lub nie odzyska swej sumki z New Orleans.
— Ale w jakiż sposób zamierza pani pracować? — zagadnął nieśmiało Homicz.
Odpowiedziała mu, że o to szczęśliwym trafem nie potrzebuje się troszczyć.
Wypadek jej wywołał u wielu osób z dobrego towarzystwa clevelandzkiego współubolewanie. Panie wyrażały sympatyę dla cudzoziemki, której przygody tak patetycznie opisał p. Francis Littlejohn w „Leaderze”. Otrzymała parę listów. Jedna z pań, Niemka, proponuje jej miejsce w ofisie męża, bogatego fabrykanta i byznesisty. Druga, krewna p. Littlejohna, staruszka, wdowa po bankierze, chce ją mieć za pannę do towarzystwa i lektorkę. Ona najprawdopodobniej przyjmie na początek to ostatnie miejsce, a potem rozpatrzy się.... Włada dobrze paru językami i bądź co bądź mówi po angielsku. W ostatnim razie gotową jest nawet pracować ręcznie. Będzie szwaczką, służącą, jeśli potrzeba. Bądź co bądź, nie zginie!
Gdy Szczepan słuchał tych wyrazów Jadwigi, twarz jego przedłużała się.
A więc nie będzie jej potrzebnym.... ona sama da sobie radę. A potem.... potem, gdy ona zacznie się obracać w innych, lepszych sferach towarzyskich, czyż on, czarny od kurzu robotnik, będzie miał do niej dostęp? czy ona nawet spojrzeć na niego zechce?
— I kiedy mniej więcej pani opuści szpital? — zapytał.
— Zapewne za jaki tydzień.... Nie wiem dobrze. To zależy od doktora!
Rozmawiali jeszcze dłużej. Ona zapytywała, a on odpowiadał szczerze. Chwaliła mu bardzo wzięcie się do pracy — i zapisała sobie nowy jego adres. Powiedziała, że w każdym razie da mu znać, gdy opuści szpital; prosiła, żeby tymczasem już więcej w szpitalu jej nie odwiedzał....
— Masz!.... — pomyślał sobie Szczepan.
Pożegnał się z Jadwigą i odszedł, smutny, osowiały.
Upłynęło 12 dni.
Szczepan pracował i myślał o Jadwidze. Robota była ciężka, ale właśnie ten trud i mozoł łamały mu myśl smutną i coraz to buntującą się..... Zarabiał blizko dwa dolary dziennie, wydawał na siebie — dolara. Resztę pieniędzy odkładał. Zaczął także pracować nad sobą. Rozumiał, że znajomość języka jest potęgą. Postanowił tę potęgę posiąść. Nakupił słowników i podręczników i uczył się. Jednocześnie w fabryce, przy pracy, zagadywał kolegów to o to, to o owo. Głowę miał otwartą i był młody. Postępy robił duże.
Dziesiątego dnia rano Szczepan dostał list.
Koperta była pachnąca, pismo na adresie — eleganckie. Serce — biło mocno Szczepanowi, gdy list wziął z rąk listonosza. Przeczuł, że to od niej. Istotnie. Donosiła, że od wczoraj objęła obowiązki lektorki u pani Fitzhugh, owej staruszki, wdowy po bankierze, dalekiej krewnej p. Francisa Littlejohna — i obiecywała, że w następną niedzielę będzie w kościółku polskim na „Warszawie” na Mszy o godz. 9ej rano.
Nie trzeba dodawać, że przez pozostałe dni tygodnia Homicz był najszczęśliwszym z ludzi.
W niedzielę zobaczył ją w kościółku. Mógł się modlić razem z nią i obok niej. Co za szczęście! Po nabożeństwie odprowadził ją do tramwaju. Zaprowadziła go do miejsca, gdzie przed dwoma tygodniami padła ofiarą napadu — i miejsce to pokazała mu. Mówili o tem i o owem. Jadwiga wyglądała teraz daleko lepiej, niż przed dwoma tygodniami, choć zresztą była poważna i smutna. Stosunki u pani Fitzhugh podobały się jej niebardzo....
Staruszka była to zapewne kobieta poczciwa, ale trochę dziwaczka; zamożna, ale przytem bardzo skąpa. Zbyt często odwiedzał ją i był zanadto uprzejmym dla Jadwigi jej kuzyn, reporter „Leadera”.
Opowiadała to wszystko Homiczowi, ulegając mimowolnej potrzebie wynurzenia się; czuła się w obec niego, jak starsza siostra w obec młodszego, ale bardzo dobrego, bardzo poczciwego brata.
Pytał ją o śledztwo, o nadzieję odebrania zrabowanych pieniędzy.
O! to właśnie rzecz najnieprzyjemniejsza.... Już trzy czy cztery razy wzywano ją do biura policyjnego; pytano ją o różne rzeczy, których albo nie rozumie, albo nie ma potrzeby im powiadać. Szef policyi stanowczo jest zbyt ciekawym. — Chce wiedzieć: po co tu przyjechała? dla czego poszukiwała Cybikowej? czemu zemdlała na widok zmarłej? co to były za papiery familijne, które jej skradziono z ceratowej torebki razem z przekazami pieniężnymi? Szef twierdzi, że bez tych szczegółów dalsze śledzwo w celu wykrycia rabusiów nie jest możebnem.... Musiała w obec tego wprost zwrócić mu uwagę, że przecież nie ona jest w tej sprawie — oskarżoną. To uczyniło sz. policyanta dość dla sprawy chłodnym.
W tem miejscu Homicz pomyślał:
— Mój Boże! jabym nie był takim. Nie pytałbym o nic, niechby mi tylko pozwoliła patrzeć codzień w swoje przedziwnie piękne oczy.
I westchnął głęboko....
Ona ciągnęła dalej: Równie natrętnym, a może o wiele natrętniejszym jest p. Littlejohn, ten z „Leadera”. Obciąłby bodaj drugie śledztwo na własną rękę przeprowadzić i policyę „pobitować” (umiała już ten polsko-amerykański wyraz). Nieznośny jest!
W tej chwili Szczepan uczuł dla p. Littlejohna jakąś głęboką i ogromną nienawiść.
— A pieniądze?
Z tymi dobrze nie jest.... O odnalezieniu rabusiów, na prawdę, jak ona sądzi, myśleć trudno. Nie należą oni do kategoryi codziennych opryszków. Widocznie ją specyalnie mieli na widoku, popełniając napad.
Nie tyle pieniądze jej chcieli odebrać, ile dokumenta. (Jadwiga mówiła teraz, nie rachując się z wyrazami, a Szczepan czuł, że tym razem dowie się od niej coś bliższego o jej sprawach.) Już ich pewno oddawna tu niema! Świadczy o tem odebranie nazajutrz pieniędzy z przekazów w New Yorku. Zniknęli. Obydwaj są to Polacy. Nie pochodzą zapewne z Cleveland. Nikt ludzi podobnych tu nie znał. Śledzili ją umyślnie. W jaki sposób przecież wykonali napad zaraz na drugi dzień po jej przybyciu do Ameryki?!.. Jest w tem tajemnica, jest spisek z góry przeciwko niej uknuty.
Gorączkowała się trochę, mówiąc. Szczepan słuchał.
— To fakt... to fakt!.. — powtarzała — Ale kto są oni? Co to za czarne postacie? Kto im daje wskazówki?..
Przez chwilę milczała, jak gdyby szukając odpowiedzi.
Zaczęła znowu: Co do pieniędzy, to pewnem jest, że 750 dolarów przepadło na zawsze.... Dobrze jeszcze, jeśli te 250 odzyszcze za cztery, może pięć, sześć miesięcy.
Była widocznie zdenerwowana i zmęczona.
Czuła w tej chwili potrzebę zwierzenia się komuś, wypowiedzenia swoich trosk. Szczepan nic nie mówił, ale oczy jego prosiły o ufność.... Biła od niego serdeczna sympatya, która przezwyciężyła wreszcie rezerwę, jaką Jadwiga dotąd utrzymywała w obec rozkochanego chłopaka. Opowiedziała mu, z pewnemi zresztą niedomówieniami, co ją sprowadziło do Ameryki; a on, słuchając, przechodził z nią całe jej męki i bóle, wcielał się we wszystkie jej postanowienia; obiecywał sobie, że zawsze razem z nią walczyć będzie.
Rozmowa ich trwała nie więcej, niż trzy kwadranse; ale zbliżyła ich do siebie o lata całe.
Gdy się rozstali, Homicz czuł się i bardzo i nieszczęśliwym zarazem.
Szczęśliwym, bo zrozumiał, że już od tego dnia stał się czemś w jej życiu; że odtąd było pomiędzy nimi coś wspólnego — jej tajemnice. Nieszczęśliwymi bo Jadwiga, rozumiejąc, iż w ten sposób najskuteczniej utrzyma chłopca na pewnej w obec siebie odległości, nie oszczędziła mu wcale opowiadania o tem, że była narzeczoną Konrada Felsensteina — i jak ten związek został zerwany. „Dziś serce moje już dla nikogo bić nie potrafi!“ zakończyła, a Szczepan pojął, że obok dzielących ich różnic — te serce.
Obiecali się zobaczyć za tydzień, w niedzielę, tak samo po wyjściu z kościoła.... Mieli wtedy obmysleć plan dalszego prowadzenia jej poszukiwań — i walki z niewidzialnymi nieprzyjaciółmi.
Stało się zresztą inaczej, niż myśleli.
W piątek nad wieczorem Szczepan otrzymał od Jadwigi list, w którym zawiadamiała go, że była zmuszoną opuścić dom pani Fitzhugh — i prosiła, aby się z nią zobaczył jak najprędzej w hotelu „National“.... Nazajutrz rano chłopiec uwolnił się od roboty — i o godzinie 9ej rano czekał w „parlorze“ hotelowym na Jadwigę.
Weszła znacznie bledsza i smutniejsza, niż za poprzedniem widzeniem się.
Opowiedziała mu w kilku słowach powód opuszczenia domu starej wdowy. „Doprawdy! jakaś fatalność prześladuje mnie w tym Cleveland!” — mówiła. Oto właśnie onegdaj w chwili, gdy jej pracodawczyni, pani Fitzhugb, znajdowała się na jakiejś wizycie, przybył do pokoiku Jadwigi p. Francis Littlejohn — i... prosił o jej rękę. Ta propozycya była dla niej największą niespodzianką... choć teraz dopiero zrozumiała jego postępowanie poprzednie. Zdziwionej do najwyższego stopnia Jadwidze mówił p. Littlejohn, jak ją nad życie kocha, jak od pierwszego wejrzenia uczuł dla niej sympatyę, jak bez niej żyć nie może itd. itd. Patrzyła nań zdumiona i zmieszana....
W tem miejscu jej opowiadania Szczepan nie wytrzymał.
— I co się stało? co? — zapytał gorączkowo.
— Nic wielkiego — odpowiedziała mu głosem spokojnym i smutnym.
Ma się rozumieć, oświadczyła panu Littlejohnowi, że jakkolwiek wysoce jest dla niej zaszczytną jego prośba, przyjąć jej nie może i wychodzić za mąż nie myśli. Zresztą ma pewne zobowiązania. Próżne były dalsze zaklęcia reportera „Leadera”. Odszedł mocno skonfundowany.... Jadwiga zrozumiała od pierwszej chwili, iż odtąd pobyt jej w domu pani Fitzhugh stał się bardzo trudnym.... I istotnie! Przybyła wkrótce potem staruszka i poczęła jej robić ostre wyrzuty, z powodu nie przyjęcia oświadczyn Francisa (widocznie pomiędzy p. Littlejohn a jego krewną istniało w tej mierze porozumienie z góry). Wtedy Jadwiga była zmuszoną oświadczyć, że dom jej opuści. Już od wczoraj rana znajduje się znów w hotelu — i szuka zajęcia.... Była w kilku biurach stręczeń, gdzie też obiecano jej znaleźć pracę.
Tu na chwilę znów zawiesiła głos.
Szczepan spoglądał na nią pytająco.
— Teraz — kończyła Jadwiga — zanim znajdę zajęcie, mam do pana pewną prośbę..... Niepodobna mi mieszkać tutaj w hotelu, czekając na pracę. Nie pozwalają na to ani fundusze, ani stosunki przyzwoitości. Otóż czy nie mógłby mi pan wynaleźć śród Polaków w polskiej dzielnicy, jakiego taniego pokoiku umeblowanego przy jakiejś przyzwoitej rodzinie?.... Przeprowadziłabym się tam choćby dziś.
Szczepan był bardzo kontent, że po raz pierwszy miał od niej jakieś zlecenie, jakiś komis.
Zamyślił się przez chwilę. Naraz zaśmiał się — i zawołał:
— Ach.... ach! już mam.
— Co?
Szczepan nie odpowiedział na razie, ale podniósł rękę do kieszeni surduta. Wyjął ztamtąd gazetę niemiecką, którą kupił po drodze z polskiej dzielnicy — i czytał, jadąc w tramwaju. Pokazał Jadwidze jakiś ustęp i rzekł:
— Proszę, niech pani przeczyta....
Był to właśnie artykulik przejęty z jakiejś pittsburskiej gazety, a opisujący tragi-komiczne dzieje Litwina Połubajtysa i Mani Horodyńakiej w Nanticoke i Pittsburgu. Akurat przed paru dniami zakończyły się one ślubem tamtej szczęśliwej pary, o czem szeroko rozpisywała się gazeta, podając nawet dokładny adres nowo zaślubionych.
Jadwiga przeczytała — i ona z kolei uśmiechnęła się; wreszcie podniosła pytające spojrzenie na Szczepana.
— A więc?
— Nie wpadła jeszcze pani na myśl?
— Doprawdy nie....
— A to przecież takie proste. Panna Mania i ten pan Litwin toć to obecnie para małżeńska.... Mają swoje gniazdo własne. Lubią panią oboje. Czy nie najlepiejby było u nich poprosić o schronienie? Przyjmą panią z radością.... A i w Pittsburgu tak samo, jak tutaj, może pani pracy poszukać.
— Być może — rzekła Jadwiga i zamyśliła się — Czy ztąd daleko do Pittsburga?
— Gdzie tam.... Kilka godzin drogi.
— Ale przecież, nie można im tak spadać na kark nieprzygotowanym....
— O, nie... Ja do nich napiszę list, zaraz, dziś jeszcze. Poproszę o odpowiedź telegraficzną. Jutro jeszcze będziemy mogli tam pojechać.
— Jakto „będziemy”? Czy i pan chciał by się tam udać?
— A jakże.... — rzucił mimowoli Szczepan i zarumienił się.
Wzrok chłopca robił jej niemy wyrzut na myśl, że ona mogła przypuścić, iż po tem, co wiedział, onby ją teraz opuścił na niebezpieczeństwa i zamachy tajnych wrogów. Wzrok ten wiązał się do jej stóp pieszczotą wiernego, przywiązanego psa, którego można zabić, ale odpędzić — niepodobna.
Tak się też stało, jak trafnie zaprojektował Szczepan.
Na list tego samego dnia wysłany, Szczepan miał nazajutrz odpowiedź telegraficzną: „Przyjeżdżajcie. Wszystko gotowe. — Jan Połubajtys. Marya.“ A na trzeci dzień rano wyjechali do Pittsburga.
Jadwiga znalazła tam schronienie u Połubajtysów; Homicz — pracę w jednej z fabryk.
Gdy Połubajtys został niezadługo przeniesiony w góry po za Pittsburg, do pieców koksowych, wyrobił on miejsce także i dla Homicza. Potrzeba tam było właśnie mechanika do świateł elektrycznych.
Jadwiga, nie znalazłszy innej pracy w Pittsburgu, chodziła do magazynu krawieckiego. Po przeniesieniu się na nowe miejsce, postanowiły z Manią założyć na własną rękę — pracownię krawiecką.
Tak też się stało....
I oto dla czego znajdujemy ich wszystkich czworo, w 8 miesięcy po wylądowaniu w Ameryce, w białym domku, w cichej osadzie górniczej pośród gór, znajdujemy zgromadzonych przy stole obiadowym w słoneczną wiosenną niedzielę.