Karjera panny Mańki/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karjera panny Mańki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | P. Brzeziński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wódka jest potężnym czynnikiem. Wódka jednoczy czasem nawet ludzi, wyznających zgoła odmienne przekonania polityczne, lub uplasowanych różnie na drabinie społecznej... Szczególniej o ile lubią wódkę i usposobienie posiadają szczere, bo jak słusznie zauważył pewien mędrzec, tylko człowiek nie fałszywy nie lęka się kieliszka...
Nie dziwota też, że niedługi czas upłynął, odkąd Den wyszedł z pod „Czerwonego Koguta”, pozostawiając tam Hipcia pod opieką Wawrzona — gdy szlachetni ci dwaj mężowie zdążyli się zaprzyjaźnić ogromnie. Hipcio, po parodniowem, „ze względów przyzwoitości”, unikaniu znajomych, rad był, że znalazł towarzysza, z którym może wypić oraz się nagadać — Balasowi również nie często zdarzała się podobna okazja. We własnej knajpce z byle kim „wstawiać” mu nie wypadało — a tu trafił się kompan — „pan prawdziwy”...
Rychło też po butelce koniaku i glintwajnach, nie pozostało ani śladu, natomiast pojawiły się na stole inne ożywcze trunki...
Pod ich wpływem, Hipcio mocno już teraz zaczerwieniony i skłonny do zwierzeń, jął się wywnętrzać. Powziąwszy do Balasa sympatję wielką — może dla tego, że był on szwagrem Mary i sądził, że przy pomocy Wawrzona łatwiej mu się uda zdobyć jej względy — opowiadał o swoich nieszczęściach małżeńskich, opowiadał jak niedobrane z żoną stanowili stadło, jak żona nie chciała się zgodzić na rozwód — wreszcie jednak, wspominawszy o jej śmierci, chlipał...
— Co pan płaczesz? — zauważył Balas, który wysłuchał w skupieniu opowieści — przecie nie kochałeś kobiety?
— No... tak... no... owszem — szlochał dalej Welesz — ale wypada zapłakać... żona też jest człowiek!...
— Hm.... i to racja! — zgodził się Wawrzon. — Ze smutku se wypijem!... Ja tera stawiam...
Nowe kolejki szybko osuszyły łzy. Hipcio, rychło zapomniawszy o swej żałości, przeszedł na najwięcej obchodzący go temat. Wyłuszczał swą miłość dla Mary. Mówił obszernie i wymownie, że jej to właściwie życie zawdzięcza i, że tylko z taką istotą byłby szczęśliwy...
Posłyszawszy, iż bogacz nie tylko zakochał się w dziewczynie, ale pragnie się z nią nawet ożenić — Wawrzon aż usta zagryzł z uciechy... Cie... cie... szwagier podobny! ...Wnet powziął większe wyobrażenie o znaczeniu własnem i choć wiedział, że w gruncie na Mańkę żadnego wpływu nie posiada, postanowił te znaczenie podkreślić.
— Jak ja jej dobrze nagadam... twoja sie ostanie! — rzekł wcale już poufale. — Ty sie na mnie nie gniwaj.... co ja tobie tak gadam... Po paru kielonkach nie lubie „panować”.... Jak masz na imię?
— Hipolit! — odparł uprzejmie Welesz.
— A mnie na krzcie świętym dali Wawrzon!... To słuchaj Hipek!... Jak na ten przykład, nieprzymierzając... chcesz się wżenić w mojom rodzinę... to ja nic przeciwko tobie nimam... I dopomogę!... Choć ty niby i dyrektor i hrabia... a tera derektory i hrabie poszły same łobuzy... aleś szczyry chłop!... No, daj pyska...
Przeciągły pocałunek przypieczętował przyjaźń. Dalsza rozmowa potoczyła się tak serdecznie a głośno, że z zaniepokojeniem jęła w stronę ich stolika spoglądać, siedząca za bufetem pani Lucka. Z niemniejszym zdziwieniem spoglądali na nich i stali bywalcy „Czerwonego Koguta”, nie rozumiejąc, jaka to wypaść mogła okazja, że zazwyczaj srogi gospodarz, dziś jest „pod gazem” i raz po raz z rozrzewnieniem wyściskuje grubego i niepozornego pana...
Nie przeszkadzały im jednak te spojrzenia. Obecnie Wawrzon z kolei, jakby bardziej jeszcze pragnąc Hipcia zachęcić do nowego małżeńskiego związku, wykładał o wielkich zaletach charakteru pani Lucki, zaznaczywszy, że i Mańka je w równym stopniu posiada... Nie wiadomo jak długo ciągnąłby swe wywody, gdyby nagle wielki ścienny zegar nie wydzwonił dziesiątej.
Welesz zerknął nań i zawołał.
— Ale... Trzeba iść...
— Co? — zapytał Wawrzon, nie rad, iż tak rychło chce go opuścić miły kompan. — Źle tu tobie siedzieć?...
— Nie... Kiedy Den...
W trakcie gorącej rozmowy obaj zapomnieli o detektywie. Pierwszy teraz Hipcio skojarzył godzinę dziesiątą z nieobecnością Dena.
— Jak wyszedł — wyjaśniał — była siódma... Miał wrócić za dwie godziny... Minęło blisko trzy... Mówił, że o ile nie wróci, mamy natychmiast zawiadomić policję...
Balasowi, choć był pijany, również coś nie coś poczęło się przypominać.
— Ano tak... — przytwierdził.
— Więc idziemy do komisarjatu...
Podobne zakończenie wieczoru nie uśmiechnęło się Wawrzonowi. W mózgu jego otumanionym oparami alkoholu, nagle zaświtała genjalna myśl:
— Et, co tam glina!... To jest chciałem powiedzieć policaje! — zawołał — co one tam zrobiom... Policja tak tera śledzi psy, chodzące bez kagańca, że nima czasu na łapanie grandy... — Wawrzon zawsze miał różne żale do władz bezpieczeństwa, a ostatnio zapłacił karę za ulubionego buldoga — inaczej zrobim...
— Jak?
— Pójdziem sami Dena poszukać...
Gdyby Hipcio by nie był tak pijany, zapewne ów projekt nie bardzo trafiłby mu do przekonania. Szukanie detektywa w takim stanie, w jakim się znajdowali, nie wielkie mogło wydać rezultaty. Jednak pod wpływem licznych „kolejek”, poczuł się nagle ożywiony duchem bohaterskim i zawołał:
— Świetnie!... Gdzie on mówił, że...
— Czekaj.. czekaj... Skolimów... willa — lasek, stacja...
— Oto... to..
— Idziem!...
Obaj nieco niepewnie, ale z wielkim rumorem, podnieśli się od stolika. Patrzyła na to jeszcze z pobłażaniem pani Lucka, ale jej cierpliwość wyczerpała się, gdy małżonek, zniknąwszy na chwilę w pokoju, w którym zamieszkiwali, wnet stamtąd powrócił, ubrany w bekieszę i karakułową czapkę.
— Ty dokąd? — zapytała groźnie.
— Sza! kobito... sza!.. wielgi interes...
Zrobił poważną minę i położył palec na ustach.
Nie zaimponowało to małżonce.
— Wstydziłbyś się pijaku! — syknęła — znowu zaczynasz?... Nigdzie nie pójdziesz....
— Sza!... kobito.. sza! Den przykazał...
Wawrzon wiedział, jak poradzić sobie ze swoją połowicą. Gdyby wymienił inną jakąkolwiek przyczynę, napewno pani Lucka zaoponowałaby jeszcze ostrzej, i nie chcąc wywoływać w knajpce awantury, musiałby pozostać. Nazwisko detektywa wywarło wpływ magiczny — wszak w rzeczy samej, niedawno siedział w ich towarzystwie...
— Den? — powtórzyła mniej pewnie.
— Tak! Sekret!... Wielga rzecz!... No idziem..
I bez przeszkód, wraz z Hipciem, który w tym czasie również zdążył się ubrać, wytoczył się przed „Czerwonego koguta”.
Trzymając się pod ręce, choć z mozołem zachowując równowagę, obaj panowie dość długo czekali na taksówkę. Wreszcie jakiś szofer zdecydował się do nich pojechać.
— Jadziem do Skolimowa! — krótko oświadczył Wawrzon — ja płacę...
— Nie, ja płacę! — odparł Hipcio, wyciągając gruby portfel i potrząsając nim w powietrzu.
Szofer, który z początku nie żywił zbytniego zaufania do swych gości, znęcony widokiem zasobnych portfelów i hojnego napiwku, jaki mu pasażerowie obiecali, zgodził się pojechać. Różne fantazje przychodzą pijakom do głowy — był do nich przyzwyczajony — a może tam naprawdę mieszkają....
— A dokąd jedziemy?
— Do lasku.... koło stacji...
Wzruszył ramionami, uśmiechnął się i skinął głową. Z trudem wsiedli obaj do taksówki i rozpoczęła się jazda.
W aucie powróciło dawne rozczulenie, a że pod wpływem alkoholu każdy pijak musi się wygadać, prawili obaj naraz, ciepło i serdecznie. Podczas gdy auto mknęło po wybojach, podrzucając ich bezustannie do góry, złączeni braterskim uściskiem gadali bez przerwy lecz zapewne z trudem przyszłoby im powtórzyć na trzeźwo, szczegóły ożywionej rozmowy. Sens ogólny był taki, że poprzysiągłszy Hipciowi przyjaźń dozgonną, którą miał jeszcze zacieśnić związek jego z Mary, Balas w tej sprawie przyobiecywał jaknajdalej idącą pomoc. Osoba Dena i cel wycieczki zeszły na plan dalszy. Śród ożywionej rozmowy, czas leci błyskawicznie, to też zdziwili się obaj, gdy szofer przystanął i oświadczył:
— Jesteśmy!
— Ale gdzie jesteśmy? — zapytał Hipcio, z wielkim zdumieniem w głosie.
— Tam, gdzie panowie kazali mi jechać. Przed stacją w Skolimowie! Niema tu nikogo, bo noc... A lasek to już panowie sami muszą sobie odszukać...
— Aha!... Racja!.
— Odszukamy! — przytwierdził z przekonaniem Balas.
Wygramoliwszy się z auta i zapłaciwszy suto szoferowi, który oddalił się, śmiejąc głośno z niezwykłych pasażerów, poczęli błądzić.
Istotnie może o sto metrów, za budynkiem stacyjnym, widniał jakiś lasek. Tam skierowali swe kroki.
Znalazłszy się jednak w tym lasku, w żaden sposób nie mogli znaleść drogi. I tu drzewa i tu drzewa, gdzież miała być ta willa? Potykając się, krążyli niemal w kółko, a podróż ta po pijanemu dookoła, wydała im się niezwykle długą i uciążliwą wędrówką.
— Ależ to puszcza! — oświadczył z przekonaniem Hipcio, — nigdy nie myślałem, że pod Warszawą rosną tak wielkie i gęste lasy...
— Ano, widzisz! — przytwierdził Wawrzon, któremu gęste krople potu spływały z czoła — wszystko bez te wojne się zmieniło... Nowe lasy niemcy zasadzili...
— Co robić? Jak szukać Dena?
— Czekaj!... Czekaj!... Co nagle, to po djable! — Trochę se wypoczniem.
Osunął się na mokrą ziemię pod jakąś sosną. Wyciągnął z kieszeni buteleczkę araku, zabraną w tajemnicy przed żoną, do kieszeni.
— Wiedziałem — rzekł poważnie — co trza będzie siły naprawić!...
Uprzejmie podał Hipciowi. Hipcio też nie był od tego i w przeciągu paru minut pusta butelka leżała na mokrym mchu! Teraz Balasa ogarnęło rozmarzenie zupełne. Nic już właściwie nie kombinował, ani gdzie jest, ani w jakim zamiarze tu przybył. Widział tylko dokoła drzewa. Te napełniły go wielką radością, a wilgoć i krople dżdżu, wydały mu się majową rosą.
— Całkiem ksiuty! — szepnął z zadowoleniem.
— Co... ksiuty? — powtórzył Hipcio, który czule obejmował sosnę.
— Ano... majówka!.. Tylko, że dziewczynki — brak?...
— Jakto dziewczynki?...
— Ano, nastajaszcze ksiuty, majom być z dziewczynkom!... Raz człowiek się od Lucki wydostał, to i sam siedzi... Drzewo obejmuje, jak nieprzymierzając, ty...
— Ach! — westchnął boleśnie przyjaciel.
— Nigdy człowiek fartu nima! — skarżył się dalej Balas. — Ale... co jest?
Jakby wywołany jego tęsknotą za damskim towarzyszem, zdala zabrzmiał jakiś kobiecy głos... Głos ten rozbrzmiał dość silnie i zbliżał się w ich stronę.
— Co jest! — powtórzył, powstając ze swego miejsca, i niepewnie patrząc przed siebie.
Z początku, zamroczony alkoholem, nic nie mógł rozróżnić, śród ciemności. Lecz postąpiwszy o parę kroków zauważył, że w ich kierunku biegnie jakaś postać niewieścia. Stawała się coraz wyraźniejsza. Ubrana strojnie, w lekkich pantofelkach, bez kapelusza.
— Mamy dziewczynkę! — szepnął radośnie.
Ale biegnąca osóbka — którą wyraźnie zaobserwować było można — bynajmniej swem zachowaniem nie zdradzała, że przybyła tu na przyjemną wycieczkę. Na twarzy jej malował się wielki lęk, a z ust wyrywał się wciąż okrzyk:
— Ratujcie!...
— Stój że panna!... — zawołał Balas, gdy zrównała się z nim. — Czego się panna drzesz?
Postrzegłszy Welesza i Balasa przystanęła, jakby pragnąc się schronić za nich.
— Ratujcie! — powiodła dokoła błędnym, pełnym przerażenia wzrokiem — on mnie goni...
Balas nie zdążył otrzymać dalszych wyjaśnień, bo tuż wślad za dziewczyną ukazał się prześladowca. Był to niski krępy mężczyzna, na którego twarzy malowały się obecnie gniew i zaciętość. Zdumiony, zatrzymał się na widok mężczyzn, których obecności w lasku najmniej mógł się spodziewać i aż usta nieco otworzył ze zdziwienia. Chwila ta zupełnie wystarczyła Balasowi.
— Masz! — ryknął, podskoczywszy i uderzając z całej siły nieznajomego w twarz — kobiety będziesz po nocy ganiał!...
Gdy Balas bił, to bił dobrze. Cios trafił w szczękę, prześladowca, jak kłoda, zwalił się na ziemię...
— Więc jestem uratowana! — szeptała w tym czasie dziewczyna... — Ale chodźcie, chodźcie ze mną, może i tamtych uda się ocalić...
— Mamy iść?...
— Tak! Tak... Tylko prędko!...
— Zaraz! — Balas jeszcze tyle kombinował, że powalony mężczyzna może się ocknąć i znów powstać. Zaraz...
— Chodźmy!...
— Czekaj!... Wszystko trzeba robić, rychtyk.... Hipek, a ty nosisz portki na pasek, czy na szelki?
— Na pasek!.. — odparł Hipcio, nie rozumiejąc o co chodzi.
— To dawaj!... — a gdy Hipcio pokornie odpiął swój pasek, starannie nim skrępował leżącego.
— Teraz gadaj panna, co jest? — zapytał poważnie.
Dziewczyna tymczasem, wpatrzywszy się w twarz Wawrzona, nagle zawołała radośnie:
— Pan Balas! — Pan mnie wyratował? To, ja Józka...
— Ty, Józka? — mruknął, stopniowo trzeźwiejąc i poznając dziewczynę — skądeś się tu wzięła?
— Długo tłómaczyć, panie Balas! Później wyjaśnię! Uciekam z tego domu — wskazała na bielejącą masę, której oni błąkając się po pijanemu dotychczas nie zauważyli — tam dzieją się rzeczy straszne!... Chcieli mnie zamordować!... Wymknęłam się.. Ale jest jeszcze Mańka, pańska szwagierka. Zakradli się tam niedawno jacyś ludzie...
— Może Den? — zapytał niecierpliwie Welesz, któremu również powracała przytomność.
— Nie wiem!... Była strzelanina!... Jednego zabili... Drugi żyje ale razem z Mańką zamknięty w podziemiach... I mnie chcieli wrzucić!.. Podziemia mają zaraz wysadzić w powietrze.
Chaotyczne opowiadanie dziewczyny niezbyt było zrozumiałe dla Balasa. Tyle tylko pojął, że jest koło domu, którego szukał, że więzi w nim Mańkę, zapewne Dena i że niema chwili do stracenia...
— Idziem! — krzyknął, bo szybko u niego następowała decyzja. — Dziewucha, pokazuj drogę! Ty za mną Hipek... A dobrze trzymaj portki, bez paska nijako... a może być walka!...
Józka pobiegła raźno. W ślad za nią Wawrzon i Welesz. Coraz bliższa stawała się willa i już widniały schody tarasu. Nagle, potknąwszy się o coś przystanęła, uderzając się ręką w czoło.
— Przedewszystkiem, te djabelskie druty przeciąć należy!... Wtedy nie wysadzą w powietrze!... Niech pan przetnie, panie Wawrzon...
— Można przeciąć! — zgodził się Wawrzon, choć nie wiedział o co chodzi — Jest kozik...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W pokoju, przytykającym do podziemi, siedział Doriałowicz wraz ze swą towarzyszką. Nieład tam panujący, pozwijane dywany oraz zamknięte walizy świadczyły, że ukończono przygotowania i że zbierają się do ostatecznego opuszczenia podziemnego państewka.
Doriałowicz, snać silnie podniecony, palił nerwowo papierosa za papierosem, raz po raz spoglądając na zegarek.
— Na co czekamy? — zagadnął.
— Na twoje auto. Gdy przyjedzie, załadujemy resztę — wskazała ruchem ręki na porozrzucane przedmioty — i koniec!...
Skinął głową.
— Chciałbym, żeby to się stało jaknajprędzej! — mruknął. — Dziwne trapią mnie przeczucia...
— Et...
— Skoro trafił Den w niewytłómaczony sposób i inni lada chwila przybyć mogą...
— Den trafił przypadkowo i na pewno sam, inaczej już mielibyśmy policję na karku... Zniknięcie jego zauważą za parę godzin dopiero i za parę godzin się zjawią, o ile naszą willę mają na oku... Zresztą auto winno przyjechać lada chwilę...
— Niepotrzebnie może zabierasz tyle rzeczy. Po wypadku z Denem trzeba było opuścić pałacyk natychmiast, a nie wysyłać dywany i raz jeszcze kazać szoferowi wracać... Ale z tym Denem byłaś genialna...
Kobieta uśmiechnęła się lekko.
— Gdy znajdowałam się w korytarzu, posłyszałam lekkie szmery. Myślałam, że to Józka podsłuchuje i chciałam ją na tem przyłapać... Zakradłam się więc tem drugiem przejściem... no i zastałam paniczów...
— Czy Den umarł?
— Zdaje się tylko ranny. Korski zabity. Lecz, czy to nie wszystko jedno?
Niedbałym ruchem ręki wskazała na przeciągnięte wzdłuż pokoju druty. Doriałowicz spojrzał na nie również.
— Działają?
— Ręczę, że znakomicie! Znam się trochę na tem. Poruszywszy je nawet tutaj, można wszystko wysadzić w powietrze, ale wtedy i mybyśmy zginęli wraz z Mary i Denem... Na to chyba, nie masz ochoty! Poczekaj więc, aż opuścimy pałacyk...
Doriałowicz skinął głową i znów spojrzał na zegarek:
— A samochód wciąż nie przybywa? Tu widzę, wszystko wporządku. A co zamierzasz zrobić z Józką?
Twarz kobiety nasępiła się.
— Sam mi powtórzyłeś, że rozmawiała ona z Mary... Jest bardzo niebezpieczna! Domyśla się prawdy o szwedzie... Bardzo łatwo może zdradzić... Postanowiłam, niechaj zostanie...
— Zamkniesz Józkę?
— Tak! I wyobraź sobie, jakby przeczuwała, co ją czeka!... Zapewne dobiegły ją odgłosy wystrzałów i walki... Sądziłam, że znajduje się u siebie w sypialni, lecz kiedy poszłam po dziewczynę, tak się zawieruszyła, że nie można jej znaleźć. Wysłałam tedy Piotra...
— Służącego?
— Tak. Żeby ją odszukał. Lada chwila sprowadzi, bo choć schowała się dobrze, uciec nie mogła... Raz jej się tylko udało, po raz drugi nie uda... Dziś przejścia są dobrze pilnowane... O, jest...
Zdala zabrzmiał odgłos męskich i kobiecych stąpań.
— O! — rzekła ze złym błyskiem w oczach, — już ją sprowadził!
— Hm, — mruknął Doriałowicz, — załatwił się prędko!
Kobieta powstała ze swego miejsca, zamierzając podejść na spotkanie idących i nowem kłamstwem zapewne wywabić Józkę do dalszych pokojów. Postąpiwszy parę kroków, wnet cofnęła się i pobladła.
— Kto to? — zawołała niepewnym głosem.
Doriałowicz również porwał się ze swego miejsca.
Na progu w rzeczy samej stanęła Józka, ale towarzyszyło jej dwóch mężczyzn. Wyrastał z poza pleców dziewczyny potężny, barczysty Balas, nieco dalej zatrzymał się Hipcio.
Obraz ten dla Doriałowicza tyle był niespodziewany, że oparł się aż o stół, aby nie upaść.
— Welesz?... — wybełkotał.
Ale w tejże chwili Wawrzon wysunął się naprzód.
— Co tu za granda odchodzi? — zapytał groźnie, — kobity ganiajom po nocy... w dziurze siedzi szwagierka... Otwirać!
Posuwał się w stronę Doriałowicza, podczas gdy Hipcio nieco stropiony i nie wiedząc, jak się zachować, kroczył w ślad za nim. Doriałowicz, na widok atletycznej postaci Wawrzona, usunął się mimowolnie.
— Otwirać! — zagrzmiał powtórnie Balas, — to pewnie tam? — dodał, wskazując na żelazne drzwi.
— Strzelaj! — rozległa się nagle komenda, — na co czekasz?...
To kobieta pierwsza, ochłonąwszy z przestrachu, już gotowa była do dalszej walki. W ręku jej błysnął browning, którym tak świetnie władała, podczas gdy zachęcony tym okrzykiem Doriałowicz, sięgnął do tylnej kieszeni.
Ale Balas szybki był, niczem błyskawica. Widząc na co się zanosi, pochylił się nieco i nim tamten zdążył wydobyć broń, zadał mu swój ulubiony cios, cios niezawodny, w szczękę.
Doriałowicz zwalił się na ziemię, jak kłoda. W tejże chwili zabrzmiał strzał... Wystrzeliła kobieta...
— Fajno, Hipek, — pochwalił Balas, obejrzawszy się w tym kierunku, — fajno!... Tyś wcale nie taki znów frajer...
Bo oto, gdy Wawrzon zajęty był walką z Doriałowiczem, a kobieta ku niemu wycelowała swą broń, poczytując go za najgroźniejszego przeciwnika — Hipcio nagle, rzekłbyś, zamieniony w tygrysa, jednym skokiem przypadł do niej i rękę podbił do góry... Kula utkwiła w suficie... a kobieta, szarpiąc się z nim teraz, starała się dłoń, którą pochwycił, oswobodzić i wystrzelić powtórnie...
— Ach, ty... — zaklął Balas i pospieszył przyjacielowi na pomoc.
Niełatwo jednak było dać sobie radę z oszalałą kobietą. Choć Balas wyrwał wreszcie browning i rzucił go na podłogę — opór trwał nadal. Rzekłbyś, zamieniwszy się w dziką furję, gryząc, kopiąc i drapiąc, walczyła zaciekle — aż jakimś nadludzkim wysiłkiem, udało się jej wyślizgnąć z ich rąk i uciec w róg pokoju...
— Skoro wszystko stracone, — padł groźny okrzyk, — to zginiemy razem!...
Wykrzyknik ten nie uczynił na Wawrzonie najlżejszego wrażenia. Nie pospieszył on nawet za swą przeciwniczką, lecz spokojnie zapytał:
— Zginiemy?
— Wysadzę was w powietrze...
— Ano, bendom z nas latawce, Hipek...
Kobieta, nie zwróciwszy uwagi na ironję, jaka zabrzmiała w głosie Wawrzona, poczęła na coś naciskać gwałtownie. Snać nie następował zamierzony skutek, bo na jej twarzy odbiło się niezmierne zdziwienie. Zagryzła wargi...
— Nie rozumiem... — szepnęła.
— A może pomóc ci, matka, — rzekł, zbliżając się Balas, — bo tak, to możesz naciskać do rana! Te druciki, tośmy rzetelnie kozikiem obcięli...
Z okrzykiem bezsilnej złości rzuciła się na Wawrzona. Tym razem jednak, nie długo trwała walka. Po chwili trzymał ją Balas w żelaznych kleszczach swych rąk i mówił do Welesza z uśmiechem:
— Szkoda, Hipek, co ty nimasz drugiego paska... Przydałby sie... A i tak se damy rade... Tera, jazda... Dziure otwiraj!...
Wskazał ręką w stronę żelaznych drzwi, prowadzących do podziemi. Wielki klucz tkwił od zewnątrz..
Hipciowi dwa razy nie trzeba było powtarzać zlecenia. Szybko podbiegł, klucz przekręcił i otworzywszy drzwi, zajrzał w głąb słabo oświetlonego korytarza. Choć korytarz, w rzeczy samej słabo był oświetlony — rychło w półmroku rozeznał postacie, na których widok — jednej szczególnie — radośnie drgnęło mu serce...
— Zwyciężyliśmy!... — zawołał, spiesząc na ich spotkanie.