Karol Śmiały/Tom III/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Śmiały |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1895 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Charles le Téméraire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Przybyli nareszcie do Saint-Quentin.
Anglicy sądzili że weszli do przyjacielskiego miasta, maszerowali też bez należytej ostrożności, w tem przekonaniu że mieszkańcy powitają ich procesją z krzyżem i chorągwiami.
Skoro znaleźli się na pięćset kroków od miasta, dały się słyszeć strzały armatnie. Edward sądził że to oznaki radości i salwy moździerzowe ale wyprowadzono go z błędu, bo strzelano kulami i nawet zabito już jednego żołnierza.
Druga salwa położyła trupem dwóch.
Później ujrzano wychodzący naprzeciw garnizon, który stanął w szyku bojowym gotów do walki.
Konnetable teraz śmiało pokazał swoje zęby.
Anglicy, którzy sobie roili że wejdą do Francji bez najmniejszego oporu, bez najmniejszej przeszkody, nie znaleźli nawet dość miejsca, aby rozłożyć się obozem.
Francja otworzyła się przed nimi i zamknęła za nimi bramy.
Książę tymczasem zapowiedział, że ich opuścić musi, albowiem wzywała go armia do dalszego prowadzenia walki w Lotaryngji.
Edward przekonał się, że doznał najfatalniejszego zawodu, że zamiast przyjęcia go otwartemi rękami, zgotowano mu prawie przedwczesny zgon, że nakoniec każdy go zwiódł, jeden tylko król francuski powiedział rzetelną prawdę i dał mu przyjacielską przestrogę.
Przy królu znajdujący się dwaj lordowie: lord Stanley i Haward, ciągle, na każdym kroku mówili do króla.
— Przekonajże się teraz, najjaśniejszy panie, czy król francuski jest naszym przyjacielem czy wrogiem!
Herold Jarretiere, również był echem ich obu, przyznając im słuszność i powtarzając to, co oni mówili.
W chwili kiedy Anglicy przyjęci przez mieszkańców Saint-Quentin strzałami armatniemi, nie wiedzieli co czynić, czy pozostać, czy się cofnąć, pochwycono służącego jakiegoś szlachcica, którego jednak nazwisko arystokratyczne zapomniała wymienić historja owej epoki.
Arystokrata zaś miał nazwę Jakób de Granet.
Był to pierwszy jeniec, jakiego pochwycono; zaprowadzono go też wnet do Edwarda, który go wybadał, a następnie kazał wypuścić nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
Skoro owego sługę nareszcie postanowiono puścić na wolność, dwaj lordowie zbliżyli się a dając mu pieniądze, oświadczyli:
— Powiedz swemu panu, mówił pierwszy, że te pieniądze dał ci lord Stanley.
— A te pieniądze — dodał drugi — otrzymałeś od lorda Hawarda i pozdrów od nas monarchę francuskiego.
Sługa wrócił wielce uradowany do Compiegne, gdzie właśnie pod tę porę przebywał król Ludwik XI., zażądał udzielenia mu audjencji i opowiedział królowi tak wydarzony wypadek jak i dalsze szczegóły całej dopiero co opisanej sceny.
Król niedowierzając mu poczytał go za szpiega.
Zrządziło bowiem nieszczęście, że ów Jakób Granet miał brata w służbie księcia Burgundzkiego, ztąd też powstało podejrzenie.
Służący okuty został w kajdany.
Ponieważ jednak w całem opowiadaniu wypadków, jakie przytrafiły się owemu mniemanemu szpiegowi, tkwiła prawda, król więc niepewny, jak uważać taki postępek nieznanego sobie człowieka, kazał go nieustannie przywoływać z więzienia i sam się go wypytywał, badał przeróżnemi sposobami.
Ile razy zaś go słuchał, tyle razy wewnętrzny głos ostrzegał króla, że człowiek ten jest niewinnie posądzony, niesłusznie osadzony w więzieniu, i że to, co mówi, jest niezmiernie ważną rzeczą, a mającą cechy istotnej prawdy i szczerości.
Zestawiając opowiadanie służącego, z tem co mówił herold Jarretiere, harmonizowało to ze sobą i chyba nieprzyjaciel mógł sobie inaczej tłumaczyć jego wyrazy.
Przyszła zatem myśl królowi, której dotąd jeszcze nie wykonał, mianowicie żeby posłać kogo do obozu Anglików, celem bliższego zbadania położenia.
Na nieszczęście nie miał żadnego herolda pod ręką. Siedział przy stole, ale jak niegdyś ów sławny Cid, wcale nie miał apetytu do jedzenia. Naprzeciw siebie miał swojego Cominesa, który znał projekta króla i namawiał go, aby raz przecie zabrał się do ich wykonania.
Nareszcie król raptem, po długiem zastanawianiu się zawołał:
— Mamy go — zawołał — panie Argenton.
— Któż to taki, najjaśniejszy panie.
— Czy znasz pan Hallesa, mojego szambelana?
— Doskonale, Najjaśniejszy panie — odparł Comines. — Syn Merichona, dawniejszego mera w Rochelli.
— Tak, to on właśnie; on ma służącego, którego widziałem, jest to człowiek bardzo rozumny i zręczny, chcę go posłać do obozu Anglików, przebranego za herolda. Idź pan i obiaduj w swoim pokoju, przedewszystkiem zaś poślij po owego służącego i zaproponuj mu, czy się zgodzi na podobną misję.
Ten służący, którego nazywano Merindol, był człowieczek niewielkiego wzrostu, który zdawał się na pierwszy rzut oka niezdolnym do odegrania tak ważnej roli wysłańca czyli herolda króla francuskiego. Wszakże rozmawiając z nim dłużej, Comines przekonał się o jego zdrowym rozsądku, o gładkim sposobie wyrażania się i zachowaniu się w niczem niezdradzającego pochodzenie tak niskie. Te właśnie szczególne przymioty owego służącego uczyniły wrażenie i na królu Ludwiku XI. i dla tego do obecnej chwili zapamiętał jego nazwisko i osobę.
Po chwilowej rozmowie Comines zaproponował mu, czyby nie podjął się misji jaką chce obarczyć go król.
Nieszczęśliwy ogromnie się tem przeraził i rzuciwszy się do nóg Cominesa, błagał go, aby wysłano kogo innego, bardziej zdolnego do spełnienia tak niebezpiecznego przedsięwzięcia.
Ale Comines kazał mu powstać, zaprosił go do obiadu, długo bardzo jeszcze z mm rozmawiał, później wyjaśnił mu ową misję w prawdziwem jej znaczeniu, przekonywał że w tym razie nie grozi mu zgoła żadne niebezpieczeństwo, przyrzekł znaczną kwotę pieniężną jako wynagrodzenie za tę usługę świadczoną królowi, zapytał go zkąd jest, a gdy dowiedział się że jest z Rochelli, obiecał, że po spełnieniu umiejętnie swego zadania dostanie bardzo dobre i korzystne miejsce urzędowania, że będzie co najmniej pierwszym z urzędników na wyspie de Rhe.
Podczas tej żarliwej rozprawy między dwoma mężami, z których jeden był skończonym dyplomatą, drugi zaś ze strachu nie przyznawał się do wrodzonych dyplomatycznych zdolności, wszedł król.
Nie przypuszczał on że sługus będzie czynił jakie trudności, jakie stawiał warunki, lub wprost oprze się zaszczytnemu dla niego powołaniu i w tym razie król sam chciał go widzieć i rozmówić się, nie wątpiąc że zdoła przełamać wszelkie skrupuły i wzdragania się. Jakoż Merindol uspokojony zapewnieniami króla, zgodził się i przyjął ową misję.
Teraz nowa przedstawiła się kwestja, zkąd wziąć ubrania dla herolda?
Ale i na to odnalazł środek król Ludwik. Posłał swego wielkiego koniuszego Alain de Villers, a rozkazem przyniesienia bandery, jaką posługują się zwykle trębacze. Bandera ta miała być materjałem do skrojenia i użycia munduru dla herolda z herbami Francji, resztę zaś kostjumu wypożyczono od herolda będącego przy bracie królewskim księciu de Burbon. Przyprowadzono konia, wsadzono na niego owego improwizowanego herolda, który włożywszy swój strój do mantelzaka przywiązanego do siodła, ruszył z kopyta nie żegnając się z nikim, z żadną żywą duszą.
Przybył do obozu angielskiego właśnie w tym czasie, kiedy odjeżdżał książę Burgundzki do swej armii obozującej pod Luksemburgiem. Chwila więc była najprzyjaźniejsza do przeprowadzenia misji królewskiej.
Herold tak na prędce zaimprowizowany, w zupełności usprawiedliwił położone w nim zaufanie — przedstawił się obu lordom: Stanlejowi i Howardowi, prosząc o pozwolenie widzenia się z królem Anglji.
Posłuchanie wyznaczono mu wieczorem tego samego dnia.
Edward, wielki smakosz, był właśnie już przy końcu swej uczty, w wybornym humorze i usposobieniu, szczególniej do wysłuchania warunków proponowanego mu przez króla Ludwika XI. pokoju.
Jakoż po niejakiej chwili kazał zwołać radę, której obwieściwszy w krótkich słowach przedmiot ten, jednozgodnie oświadczyła się za zawarciem pokoju.
Garbus Glocester jeden tylko był przeciwnego zdania, ale na zdanie jego, jako wyrażone osobno, nikt prawie najmniejszej nie zwrócił uwagi.
Merindol odesłany został Ludwikowi XI. z listem bezpieczeństwa.
Heroldowi francuskiemu towarzyszył równie i herold angielski.
Zanim ambasador króla Francji opuścił obóz angielski, król Edward ofiarował mu kubek napełniony sztukami złota.
Król Ludwik ze swej strony przyjął Merindola nadzwyczaj uradowany, któremu też dał znakomitą sumę pieniężną i przyobiecany urząd w miejscowości de Rhe!
Nazajutrz we wsi niedaleko od Amiens zebrali się plenipotenci i pełnomocnicy stron układać się mających o warunki pokoju.
Anglicy rozpoczęli od żądania korony francuskiej — to jest dwóch najważniejszych jej prowincji; Normandji i Guyenne; a zadowolnili się sumą 75 tysięcy talarów w złocie.
Zdecydowano również na tem posiedzeniu że delfin Francji poślubi córkę króla Angielskiego i że ta ostatnia przez lat dziewięć otrzymywać będzie rodzaj pensji w kwocie 60 tysięcy talarów, płatnych w Tower w Londynie z dochodów prowincji Guyenne — po upływie zaś zakreślonych dziesięciu lat zamieszka razem ze swym małżonkiem we Francji.
Nakoniec przyznano niejakie ulgi handlowi angielskiemu.
Edward był tak zagniewany, tak wściekle oburzony na księcia Burgundzkiego, że ofiarował królowi francuskiemu, na dowód stosunków przyjaźni, jaka pomiędzy nimi od tej chwili utrzymać się była powinna, listę tych osób, które zdradzały króla francuskiego, a nadto przyrzekł złożyć i dotykalne, rzeczywiste dowody ich zdrady.
Kiedy nareszcie ambasadorowie powracający z posiedzenia oświadczyli królowi, który niespokojny i zaciekawiony wyjechał naprzeciw nich do Amiens, o rezultacie przeprowadzonych przez siebie pertraktacji i warunków pokoju, w początkach nie chciał zgoła temu wierzyć, tak pokój ten okazał się dlań pożytecznym i pożądanym.
Dopiero zaś wtedy uwierzył, jak zmuszony był na owym traktacie położyć swój własny podpis.
W ten sposób nareszcie Ludwik XI. zupełnie się uspokoił i utrwalił w swem państwie spokój raz na zawsze a przynajmniej na długie lata.
Czując się więc zobowiązanym do wynagrodzenia trudów tych osób, które przyjmowały udział w zjeździe i po części przyczyniły się do uregulowania tak niespodziewanie korzystnych dla króla warunków pokoju, Ludwik XI. kazał wypłacić jednemu z lordów dziesięć tysięcy talarów złotem, drugiemu dwadzieścia tysięcy, innemu zapewnił dożywotnią pensję. Nakoniec wszystkich Anglików znajdujących się w Amiens zaprosił na wielką i wspaniałą ucztę — trwała ona blisko cztery dni, a Anglicy jedli i pili wiele się zmieściło, i dopiero piątego dnia odesłał ich królowi angielskiemu z pełnemi kieszeniami i jeszcze pełniejszemi żołądkami.
Przez to zachowanie się króla, Edward miał najlepszy dowód, że Ludwik XI. dał mu wszystko co tylko przyrzekł.
Ten traktat zawarty w Amiens nosił odtąd nazwę Pokoju w Picquigny.
Książę Burgundzki był jakby rażony piorunem skoro dowiedział się nareszcie o tem wszystkiem co zaszło.
Jeszcze bardziej przerażony został Konnetable de Saint-Pol, zrozumiał on bowiem bardzo dobrze, że zapłaci własną osobą i mieniem za koszta wojenne niedoszłej do skutku wojny.
Poruszył więc wszystkie możliwe środki i sposoby, aby nareszcie doprowadzić do tego iżby wojna prowadzona w Lotaryngji zakończyła się pokojowym układem; nieustannie mięszał się do spraw księcia Burgundzkiego i doniósł królowi, że Anglicy zadowolnią się najzupełniej gdy pozostaną na zimowych kwaterach w dwóch miastach w Eu i Saint Valery.
Król wszakże, który nie chciał wcale aby Anglicy dłużej w kraju pozostali, dał tajemny rozkaz spalenia obu miejscowości, a skoro pełnomocnicy angielscy upomnieli się, odpowiedziano im kategorycznie, iż miasta te przypadkowym sposobem uległy pożarowi.
Edward tymczasem był tak uradowany z zawartego stosunku i taką okazywał przyjaźń swemu sprzymierzeńcowi, że oddalając się, przyrzekł powrócić w następnym roku, aby z kretesem zniszczyć księcia Burgundzkiego, jeżeli król Ludwik zdecyduje się wypłacić mu połowę kosztów, zamierzonej w ten sposób wojny.
Ludwik wszakże odmówił, nabierał bowiem coraz bardziej przekonania, że książę Burgundzki sam wkrótce się zrujnuje.
Przeciwnie żądał tylko jednej, jedynej rzeczy, mianowicie, aby ze swym kuzynem był w stosunkach jak najprzyjaźniejszych, a przynajmniej aby zawieszenie broni trwało jak najdłużej, a to dla tego, by tenże wyczerpał wszelkie swoje siły w walce z Szwajcarją i niemieckiem państwem. Liczył on zawsze na owe długie ośmnasto stopowe lance, których działanie widział naocznie w bitwie pod św. Jakóbem i pewny był że one księcia Burgundzkiego i całą jego kawaler ją należycie naszpikują.
Sam zaś osobiście pragnął oswobodzić się od dwóch tkwiących w jego głowie cierni i kolców — pierwszym kolcem była dla niego Północ — drugim Południe, to jest w tych dwóch punktach znajdowali się; Armagnac i Saint-Pol.
Zamiast nazwy Armagnac, możemy tu podstawić nazwę: Nemours. Już w roku 1473 usunął on ze swej drogi Jana Armagnac’a, męża dwóch żon, z których jedna była jego rodzoną siostrą. Ludwik XI. osaczył go w Lectoure i po wzięciu miasta, w oczach jego żony, kazał go zasztyletować.
To już było coś.
La Value osadzony był w klatce; Melun ścięty, d’Armagnac zamordowany, d’Alençon skazany na śmierć i jeżeli utrzymany został przy życiu, to jedynie zawdzięczał to łasce — jednem słowem wszyscy wyjąwszy księcia de Guyenne, albo otruci, albo nie otruci pomarli, pozostał więc tylko: Saint-Pol i Nemours.
A ten Nemours, inaczej mówiąc Armagnac doskonale wiedział że i na niego kiedyś przyjdzie kolej, co stwierdził w liście pisanym do swego wnuka przez małżeństwo p. Saint-Pol:
„Spodziewając się lada chwila aresztowania, poślę ci moje dzieci, które racz zabezpieczyć“.
Przez lat piętnaście obaj dopuszczali się zdrady, nie tylko jako amatorzy, ale jako zdrajcy płatni, już to zdradzając króla Francji, już króla Angielskiego, już to księcia Burgundzkiego a za każdym razem wynagradzani byli albo nowym tytułem albo prowincją.
Nemours, n. p. miał dobra w całej Francji, poczynając od Pireneów a kończąc na prowincji Hainaut.
Co zaś do Saint-Pola, przedstawiał on typ niewdzięcznika, o jakim trudno pomyśleć.
Król obsypał go dobrami i trzy razy przez niego umierał, a raczej chciałem powiedzieć ginął, bo król nigdy nie umiera, ale ginie.
Po raz pierwszy Saint-Pol zdradził pod Montlhery, a zyskał skutkiem tej zdrady szablę Konetabla, żonę, bogaty posag i gubernatorstwo w Normandji.
Po raz drugi, król Ludwik dał mu miejsce i władzę rozporządzalną na Południu; wówczas Saint-Pol zmówił się przeciwko królowi z księciem Guyenne i z księciem Burgundzkim.
Nakoniec po raz trzeci pozostawił pamiątkę po sobie Karolowi Śmiałemu w Kolonji i Neuse, który rozpoczął wojnę z cesarstwem; wówczas to Saint-Pol sprowadził Anglików i posłał ich do Francji. Rzecz tę usprawiedliwiają listy przesłane przez Edwarda króla angielskiego, królowi Ludwikowi.
Z tych więc powodów Saint-Pol powinien być pochwycony.
Król dał za tego człowieka prowincję i pozwolił sobie zabrać inną — dał Lotaryngję a pozwolił zabrać Alzację. Wówczas to wyrzekł swym żartobliwym i kostycznym tonem:
— Mój szlachetny kuzyn książę burgundzki porozumiał się z Konnetablem, a uwinął się z nim tak, jak się czynić zwykło z lisem. Zatrzymał on skórę, wysokiej ceny i dobroci, a dla mnie pozostawił mięso nie mające żadnej wartości.
Traktat na mocy którego król ustąpił Lotaryngję, a książę Burgundzki wydał w ręce króla Saint-Pola zawarty został w d. 13. września 1475 r. Nazajutrz Ludwik XI. przybył do Saint-Quentin z pięciuset ludźmi, miasto otworzyło mu bramy.
Saint-Pol tymczasem ratował się ucieczką do Mons, do swego przyjaciela p. Hainaut, tutaj pilnował go jeden tylko lokaj a on sądził że nie ma się czego obawiać.
Ale w d. 16. października sekretarz księcia Bnrgundzkiego przywiózł rozkaz do mieszkańców, aby zwrócili na Saint-Pola szczególną uwagę.
Nakoniec pojawił się ostatni posłaniec z rozkazem wydania Saint-Pola w dniu 24, jeżeli dotąd miasto Nancy nie jest zdobyte.
Ażeby dobrze zrozumieć ten ostatni rozkaz, należy wiedzieć, że książę w tym względzie także knuł pewną intrygę. Chciał on posiąść Lotaryngię a nie wydać przytem Saint-Pola; ponieważ ten człowiek w jego rękach był zawsze dzielną bronią przeciwko królowi francuskiemu.
Ludwik przeniknął podwójną grę swego kuzyna i zagroził mu.
— Jeżeli mi nie wydasz Saint-Pola, wkroczę do Lotaryngji, nie jako sprzymierzeniec twój, ale jako twój nieprzyjaciel.
Książę osadził Nancy.
Skoro Nancy zostanie zdobyte, to tem samem zdobyta będzie i Lotaryngja a wówczas cóż może księcia Burgundzkiego obchodzić król francuski.
Jego właśni inżynierzy przyrzekli mu że miasto będzie wzięte 20. t. m. dla tego to pisał Karol:
— „Jeżeli Nancy nie jest zdobyte, w dniu 24 b. m. wydać Saint-Pola“. Jeżeli zaś zdobędzie Nancy, zatrzyma je dla siebie i Saint-Pola nie wyda.
Na nieszczęście inżynierowie burgundcy omylili się w swoich kombinacjach i obliczeniach.
W dniu 24, najwięksi nieprzyjaciele Saint-Pola pp. Hugonnet i Humbercourt, nie tracąc ani chwili czasu przyaresztowali go.
W trzy godziny po tem aresztowaniu przysłany został rozkaz, zezwalający na przedłużenie terminu wydania Saint-Pola, ale już było za późno.
Saint-Pol został tedy w dniu 24 listopada pochwycony w Mons, a w dniu 27 t. m. pomieszczono go w Bastylji zaś w dniu 19 grudnia został na placu Grevé w Paryżu ścięty.
Kto mianowicie poniósł największą stratę z powodu tej egzekucji, to niewątpliwie książę burgundzki.
Konnetabl był jego przyjacielem od dziecinnych lat; książę osadził go w swojem państwie, zapewnił mu wszelkie bezpieczeństwa, a wydał go w ręce nieprzyjaciół jedynie z chciwości.
W ten sposób Karol tracić począł zwolna swoją dawną sławę — utracił zaś imię zwycięzcy po niepomyślnym szturmie do miasta Neus, które musiał haniebnie opuścić; utracił również wziętość jako polityk stanu przez wylądowanie Anglików w Calais, których niepotrafił poprzeć w powziętych zamiarach — dalej dobre imię, jako honorowy człowiek, przez sprzedanie hrabiego de Saint-Pol, którego wydał w sposób niegodziwy uczciwego męża.
Każdy teraz mógł śmiało głosić, że książę burgundzki stoi na drodze do zupełnej zguby i upadku.
Równocześnie jednak zabłysł mu jeszcze jeden promień szczęścia w tym dniu, w którym tryumfalnie wjechał do miasta Nancy a było to dnia 29 listopada 1475 roku, to jest w pięć dni po wydaniu Saint-Pola.
Książę jechał na swym bojowym koniu, jaśniejąc blaskiem złota i drogich kamieni.
Miał na głowie czerwony baret, ozdobiony koroną książęcą, która wedle zdania ówczesnych, z powodu djamentów, jakiemi była przystrojona, miała wartość równą wartości całego księstwa.
Po za nim postępowali dwaj pazie, w tak kosztownych strojach, jakich jeszcze dotąd nie widziano nigdy.
Obok niego jechał książę Tarentu, syn króla Neapolu, książę Cleve, hrabia Nassau, Marle, Chimay, Campobasso, i nakoniec Antoni, wielki basztard burgundzki.
Udał się on naprzód do kościoła św. Jerzego gdzie wysłuchał mszy i zaprzysiągł wolności miasta oraz przywileje księstwa, powrócił zaś pieszo, pozostawiwszy swego konia z wspaniałym rzędem kanonikom katedralnym. Posiadali oni takie prawo.
Karol zatem posiadł Lotaryngję, posiadanie to jednak bardzo drogo było opłacone.
To piękne, bogate Nancy daleko mu lepiej podobało się niż inne miasta, lepiej nawet niż Dijon, lepiej niż jakiekolwiek grody we Flandrji, tej upartej i zuchwałej Flandrji, zapragnął też jeszcze bardziej je upiększyć i przeznaczyć je na miejsce najwyższej władzy, to jest na stolicę, projektując budowle wspaniałego pałacu i w tym pałacu skoncentrować cały dalszy swój żywot.
Przedewszystkiem jednakże trzeba było ukarać Szwajcarów, którzy ośmielili się wypowiedzieć mu wojnę.