Karol Śmiały/Tom III/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Śmiały |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1895 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Charles le Téméraire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Już wojska skonfederowane rozpoczęły kroki nieprzyjacielskie, napadły na Burgund ją i spaliły Blamont, oprócz tego aby zabezpieczyć grzbiety gór Jura, Berneńczycy opanowali twierdze Jougne, Orbe i Granson, które należały do p. Chatel-Guyon, jednego z najpierwszych dygnitarzy dworu burgundzkiego.
Ta Szwajcarja, którą Karol chciał pokonać i upokorzyć, była dla niego więcej niż prowincja, którą on chciał przyłączyć do swego państwa; ona była dla niego celem życia, zdobycie jej życzeniem stanowiącym jedyne pragnienie dumnego pana.
Ale, mówiono mu, miej się na ostrożności najłaskawszy panie, Szwajcarzy są wybornemi żołnierzami.
— Tem lepiej — odpowiedział — skoro ich pokonam, włączę do mojej armji, oni mi dopomódz muszą do przeprowadzenia i wykonania planów.
Znamy te plany.
Książę miał w dobrym królu René, przyjaciela, który wyciągał doń ręce — Jakób Sabaudzki, marszałek burgundzki zaręczał mu za małego księcia Sabaudzkiego i jego matkę.
Gdyby stał się panem zachodnich Alp, mógłby spaść jak huragan na Włochy, prowadziła tam droga Hannibala. Tylko, że Karol szczęśliwszy niż ów bohater średnich wieków, niepotrzebował obawiać się nieprzyjaciela z tamtej strony Alp; przeciwnie spotkałby tam przyjaciół a nawet związkowych.
Do tego wszystkiego potrzeba było koniecznie zwyciężyć Szwajcarję, która stanowiła największą w jego zaborczych zamiarach przeszkodą.
Jedna rzecz tylko opóźniała wykonanie tego projektu, oto dla czego król francuski nie żąda od niego skóry Saint-Pola, zadawalniając się jedynie mięsem.
Ale Ludwik XI nie był szaleńcem.
Jeżeli król francuski powstrzymywał Karola od wojny ze Szwajcarją, był jego dobroczyńcą, bo tym sposobem powstrzymywał go od niechybnej zguby.
Król wreszcie sam, z dobrej woli i bez wezwania wydał mu Saint-Quentin.
Więc nakoniec książę pomaszerował naprzeciw tym pastuchom, jak nazywał pogardliwie ludność mieszkającą w kantonach szwajcarskich.
Ludwik XI oświadczył także im, że ze względu na zawieszenie broni, zawarte z księciem burgundzkim, nie może im w niczem dodomódz, a tem mniej posłać wojska. Ale w takim wypadku, jak to dobrze pamiętamy, był artykuł w traktacie zastrzegający podobne położenie rzeczy, a mianowicie: król był obowiązany im corocznie wypłacać dwadzieścia tysięcy franków.
Rzeczywiście zapłacił im tę sumę, a nawet zapłacił i to, coby się w roku następnym należało. Szwajcarzy podziękowali królowi za szczególną uprzejmość, bo mieli wszystko to, co im brakowało i pieniądze i ludzi.
Pod pozorem pielgrzymki do Notre-Dame du Puy au Velay, król zamieszkał w Dijon. Chciał on wszystko wiedzieć i wszystko widzieć, widowisko jakie miało nastąpić, niezmierną rozbudzało w nim ciekawość.
W ciężkiej porze, bo wśród najtęższej zimy, to jest dnia 11 stycznia 1476 Karol opuścił Nancy, celem objęcia głównej komendy nad armią.
Nigdy jeszcze nie rozporządzał tak olbrzymią siłą.
Do trzydziestu tysięcy, które przyprowadził z Lotaryngji dołączył się hrabia de Romont z czterma tysiącami wojowników; sześć tysięcy zaś miało przybyć z Piemontu i Medjolanu — jego artylerja była znakomita, powiększyła się zaś armatami zdobytemi w Lotaryngji, ogromne też szeregi wozów ciągnęły za nim, prowadził on też skarb ojca zabrany Flamandczykom, mianowicie: kaplice, naczynia kościelne, świętych ze złota, apostołów ze srebra, broń damasceńską, naczynia z mozajki, majoliki, sztandary, namioty i pawilony.
Wspaniałość ta przypominała tradycje dawne wojen perskich — był to, można powiedzieć, obóz Kserksesa ze średnich wieków, idący ze swym dworem, książętami, kupcami, miłośnicami, służbą — pomieszaną z oddziałami rycerskiemi — wszystko to w takiej mnogości, że przewyższało liczbą całą armję.
Szwajcarzy tymczasem przedstawiali inne widowisko — tam było drzewo i żelazo.
Kiedy książę ogłosił wojnę przeciwko Szwajcarom, ich ambasador odpowiedział:
— Wy nic nie zarobicie na nas, nasz kraj jest ubogi i jałowy — nasi jeńcy nie będą mieli czem płacić należącego się za nich okupu — więcej posiadacie złota i srebra w ostrogach waszych jeźdźców i w rzędach na konie, niżby się znalazło go w całej Szwajcarji.
Dwie potęgi brutalne, szły naprzeciw siebie — i musiały się zetrzeć ze sobą — lew burgundzki i niedźwiedź berneński mieli poprobować swych sił w wzajemnych zapasach.
Hrabia de Romont dowodził przednią strażą; skoro wszedł do Jougne, znalazł się w swoim kraju. Szwajcarzy bez oporu pozostawili Jougne i Orbe w rękach nieprzyjaciół.
Nakoniec armia nieprzyjacielska dotarła do Iverden.
Szwajcarzy postanowili się bronić; lecz mieszkańcy, którzy tęsknili do dawnego swego pana, porozumieli się między sobą postanawiając wydać miasto.
Plan tego był bardzo prosty. Dwa domy dotykały wałów — mieszkańcy tedy wyrobili w murach otwór i przez ten właśnie otwór nocą weszli Burgundczycy.
Skoro zaś dostali się do wnętrza miasta, poczęli wołać:
— Burgundja! Burgundja! Miasto poddało się!
Szwajcarzy na pół uzbrojeni i na pół ubrani, wyszli z domów; byli to ludzie których nie tak łatwo byle czem zastraszyć — zresztą mówili doskonale obcym językiem co także miało wielkie znaczenie. Zaczęli tedy przywoływać, poznawać wzajemnie, nareszcie złączyli się i pod dowództwem Hansa Schürpf z Lucerny rozpoczęli rejteradę do zamku. Hans Müller z Berna postawiony został na moście celem krycia cofających się.
Dzielni górale stracili tylko pięciu ludzi.
Szósty prawie także był zgubionym; w chwili bowiem, kiedy jego towarzysze maszerowali do zamku i mieli już podnieść most zwodzony, ujrzano go nadbiegającego z ręczną procą i mieczem obnażonym. Ścigany przez jakiegoś Burgundczyka, odwrócił się, wypuścił nań strzałę z łuku, potem rzucił się na niego i zabił mieczem — wyciągnąwszy zaś z ciała trupa strzałę, zaczął na nowo biedź ku fortecy. Lecz powstrzymany został przez drugiego nieprzyjacielskiego żołnierza — zwrócił się ku niemu zabił go tak jak pierwszego, wyciągnął znowu strzałę i przeszył nią piersi trzeciemu Burgundczykowi. Tym razem nie uznał za stosowne wydobywać napowrót strzały, bo już nie było czasu, gdyż most zwodzony zapadł.
Skoro zaś hrabia Romont pojawił się przed zamkiem, przyjęli go Szwajcarzy cegłami z pieca, który właśnie rozwalili.
Oblegający wypełnili tymczasem rowy słomą i takową zapalili.
Lecz zaledwie płomień dotknął drzwi, Szwajcarzy je otworzyli i rzucili się na Burgundczyków, którzy na ten napad byli wcale nie przygotowani.
Napad tak był gwałtowny, że zmuszono nieprzyjaciela do ucieczki, hrabia został ranny, a Szwajcarzy zabrali z miasta wszystko co było potrzebne do pożywienia.
Następnego dnia przybyło kilka oddziałów Berneńczyków, celem wzmocnienia załogi — Burgundczycy sądząc że to przednia straż szwajcarska pędzi na nich, ze strachem uciekli z miasta.
Szwajcarowie podpalili je i z artylerją cofnęli się do zamku ufortyfikowanego w Granzon.
Postanowili oni ten zamek bronić do upadłego.
W dniu 19 nadszedł książę Burgundzki ze swoją całą armją. Chciał on dobrać się do pulsu Szwajcarów, nakazał więc generalny szturm.
Utracił on około 200 ludzi w rowach fortecy.
W pięć dni później przypuszczono drugi szturm, który z tą samą zaciekłością został odparty.
Teraz zmienił książę swoją taktykę. Ustawił artylerję na wzgórzach i zaczął zamek bombardować.
Nieszczęście chciało że Jerzy Stein, komendant twierdzy zachorował, a Hans Tillier, dowódca artylerji, przy jednym wystrzale, którym sam kierował został zabity, nadto z nieostrożności czy też z innego powodu wyleciał w skutek eksplozji magazyn prochu w powietrze.
Wśród tylu niepowodzeń, szlachcic niemiecki, nazwiskiem Ramszwag, chciał parlamentować z oblężonymi.
Jakoż wystąpił, jak sam twierdził, w imieniu margrabiego Filipa Badeńskiego. W przemówieniu swem głównie czynił nacisk na to że już dość krwi wylano, że Szwajcarowie aż nadto usprawiedliwili swoją sławę jako żołnierze-rycerzy i że rozsądek nakazuje rozpocząć parlamentację i położyć kres dalszej rzezi.
Gdy jednak tak łagodne wystąpienie me podziałało na niedowierzających a pewnych siebie Szwajcarów, ambasador-amator począł grozić.
— Cóż wam z tego przyjdzie że nadarmo utracicie ludzi. Wreszcie nikt nie będzie oszczędzanym, kogo pochwycimy z bronią.
Skoro i to niepodziałało na umysły słuchających, dodał:
— Wszystkie kantony zostaną zniszczone ogniem a ludność ich będzie w pień wycięta. Ale Bern, jeżeli odda się na łaskę i niełaskę zostanie oszczędzone i nietknięte.
Na ten ustęp ostatni zwrócono szczególniejszą uwagę, bo któryż z poczciwych ludzi nie da się pochwycić na wędkę, jeżeli mu przyrzekają wolność i bezpieczeństwo życia. Pomiędy szwajcarami zrodziło się tedy rozdwojenie.
Hans Müller, oświadczył stanowczo że zrzeka się wszelkiej łaski i raczej pod gruzami miasta da się pogrzebać, niż opuści swoje szeregi, albo namawiać będzie do poddania się.
Hans Müler zaś proponował aby korzystać z łaskawych zapewnień parlamentarza i poddać się.
Ten ostatni zyskał wielu zwolenników. Udarowano parlamentarza pieniędzmi, a mianowicie dano mu sto talarów złotem, by dotrzymał zobowiązania i nawet rada miasta dozwoliła się mu prowadzić bez broni do księcia dla narady.
Książę usłyszawszy wielki alarm i hałas kroczących tylu ludzi, zapytał, co to ma znaczyć?
Odpowiedziano mu, jako załoga miasta zgłasza się do niego z prośbą o przyjęcie ich pokornego poddania się.
Nie mogąc temu zgoła wierzyć, wyszedł i stanął na progu swego namiotu. Rzeczywiście ujrzał przed sobą zgromadzonych ośmiuset ludzi, miejscowego garnizonu.
— Najłaskawszy panie — odezwał się wówczas parlamentarz, oto jest garnizon miasta Berna, który udaje się do jego dobroci, do jego łaski i niełaski.
— Czy to rzeczywiście prawda? — zapytał książę Burgundzki, wątpiący w tak niespodziany obrót rzeczy.
— Wszak jesteśmy tu wszyscy — odpowiedzieli.
— Bardzo dobrze — rzekł książę. — Moją jest wolą, aby byli wszyscy albo powieszeni, albo utopieni. Zostawcie im jednak czas do pojednania się z Bogiem i uproszenia przebaczenia za grzechy.
— Brawo! — wykrzyknęli, hrabia Romont i Chatel-Guyon — jeżeli nikogo nieoszczędzimy wojna skończona.
Przy tych słowach i na znak dany przez księcia zostali oni otoczeni w koło i następnie podzieleni na dwie połowy: osada z zamku Granson, miała ponieść śmierć na szubienicy, osada zaś z Verdun skazana na utopienie.
Zapowiedziano wyrok ten jeńcom, wysłuchali go spokojnie, nieokazując najmniejszej trwogi, tylko Wübler padł na kolana przed Müllerem, błagając o przebaczenie, że śmiał opierać się jego projektowi i nieposłuchał tego co radził i że tym sposobem, siebie i jego i swoich dzielnych towarzyszy wystawił na niebezpieczeństwo śmierci.
Müller podniósł swego towarzysza i ucałował, dając tem dowód, że mu wszystko przebaczył.
W tym też czasie przybyli ludzie z Estavayer (Stãfis) którzy przed trzema laty srogo przez Szwajcarów zostali pokrzywdzeni, a także ludzie z Werdun, których dopiero nie dawno miasta spalili.
Zażądali oni spełnienia jako kaci wyroku na swych nieprzyjaciołach. Żądanie to, jako bardzo słuszne w rozumieniu księcia burgundzkiego, tenże uwzględnił.
W godzinę później przystąpiono do egzekucji.
Wieszanie trwało ośm godzin. Wieszano nie tylko na gałęziach drzew otaczających pole walki, ale nawet na kołach wbitych w ziemię.
Na jednem i tem samem odrzwiu wisiało po dziesięciu i więcej trupów.
Kiedy nareszcie ukończono tę wstrętną operację, książę odezwał się:
— Jutro będziemy topili, nie trzeba odrazu wyczerpywać tak miłej przyjemności.
Rzeczywiście nazajutrz przystąpiono do topienia.
Karol wsiadł do łodzi, pokrytej przepysznemi kobiercami, atłasowemi i aksamitnemi festonami, oraz banderami różno-kolorowemi i wstęgami. Na wielkim maszcie powiewała chorągiew z herbami Burgundji.
Barka księcia znalazła się w środku, około niej zaś ugrupowane były inne i dalsze łodzie ze skazanymi.
Skoro ich nareszcie wszystkich umieszczono, wypłynięto na środek jeziora i poczęto rzucać do wody, który z nich wypłynął napowrót na powierzchnię zabijano uderzeniem okutego żelazem wiosła.
Wszyscy zmarli jak męczennicy, żaden z nich nie błagał o łaskę.
Niektórych łucznicy zabijali puszczając strzały z łuków.
Można wyobrazić sobie jak okropne było widowisko, tem więcej że każdy z topionych wielkim wołał głosem:
— Zemsta! Zemsta boża!
W początku oblężenia zamku Granson, Mikołaj Scharnaethal nie mógł zebrać więcej ludzi zbrojnych nad 8.000, pomaszerował jednak z nimi i dotarłszy do Morat, czekał.
Tu do niego poczęli zbierać się ze wszystkich stron.
Piotr de Faucigny, z Friburga z 500 ludźmi.
Piotr de Romstal, z dwoma stami.
Conrad Wög z Solury, z 8 stami.
W ten sposób powiększywszy swoją armię Mikołaj Scharnaethal, odważył się na wojnę i poszedł aż do Newchatelu.
Zaledwie tu pokazał się, gdy Henryk Göldli, złączył się z nim prowadząc 1.500 ludzi z Zurichu, Badenu, z Argowic i z prowincji sąsiednich. Potem przybyli:
Peterman Rot z 800 ludzi z Bazel.
Harfurter z 800 ludźmi z Lucerny.
Raul Roeding z 4.000, ze starej ligi niemieckiej, t. j. ze Schwytz, Uri, Unterwalden, Zug i Glarls.
Nakoniec zebrali się kontyngenty z Saint Gal i Szafhuzy i ze Strasburga.
Dalej sześćset kawalerji, której połowę uzbroił sam biskup.
Herman d’Eptingen z zbrojnemi ludźmi i wasalami arcyksięcia Zygmunta.
Bazel przysłało ponadto na koszta wojenne 4.000 złr.
Z końcem miesiąca lutego armja szwajcarska przedstawiała silny zastęp zbrojny, dwudziestotysięczny.
Książę ani przeczuwał, ani przypuszczał, ani myślał, aby armja związkowa, mogła się ująć za pomordowanych podstępem i haniebnie braci swych, ale jednak miał przeczucie nieznanej trwogi.
Cóż jednak mogła zdziałać tak liczna gromada, wobec armji uzbrojonej, w obec wytrawnych żołnierzy?
W początkach lekceważono ową armię chłopską i oczekiwano ją na polach pod Granzon, kiedy zaś dowiedziano że wyruszyła pospiesznym marszem, postanowiono bądź co bądź spotkać się z nią i wyjść naprzeciw.
Na drodze pomiędzy Granzon a Nevchatel stał zamek, który górował nad całą przestrzenią — dojazd do niego był tak wąski że stanowił jakby ścieżynkę pomiędzy górami a jeziorem.
Widząc tak wspaniałą armię, zamek w Waumarcus nie śmiał myśleć nawet o obronie, lecz natychmiast otworzył drzwi fortecy, garnizon wyszedł naprzeciw księcia, ofiarując się przyłączyć do jego wojska.
Książę tym sposobem zdobywszy zamek, umieścił w nim Jerzego Rozembos z rozkazem bronienia zamku i ostrzeliwania okolicy.
Ze swej strony Szwajcarowie wciąż postępowali naprzód, wzdłuż brzegów rzeki Reuss.
Marsz ich jednak był raczej ostrożnem podkradaniem się, ponieważ nie wiedzieli, gdzie mianowicie mogą natknąć się na nieprzyjaciela.
Burgundczycy. przeciwnie, gdziekolwiek spotkali pojedyncze grupy Szwajcarów wszędzie je znosili.
Pierwszego marca Szwajcarzy przeszli rzekę Reuss. Drugiego t. m. po wysłuchaniu mszy, odprawionej w polu, panowie z Lucerny, ludzie ze Schwytz i Thun, którzy tego dnia formowali straż przednią, skierowali się na drogę w górach pozostawiając na boku zamek Vaumareus i doszedłszy do szczytu napotkali p. Rosembos z sześćdziesięciu łucznikami.
Walka rozpoczęła się — burgundczycy pobici ratowali się ucieczką.
Wtedy szwajcarzy usadowili się na najwyższym punkcie górzystym i ztąd mogli doskonale przypatrywać się całej armji burgundzkiej. Ciągnęła się ona od brzegów jeziora aż do Concise i lewe jej skrzydło, okrążało góry.
Książę równie dostrzegł i siły szwajcarów.
Zsiadł z konia a kazawszy przyprowadzić sobie wielkiego rumaka okrytego zbroją dosiadł go i zawołał:
— Naprzód! Idźmy przeciwko tym chamom, ponieważ taka czerń nie może zasługiwać na nazwę rycerzy.
Dostrzegłszy burgundczyków, szwajcarzy wydelegowali czterech z pomiędzy siebie do Mikołaja Scharnaethal, z wiadomościa że armja księcia burgundzkiego się zbliża i że walka niewątpliwie natychmiast się zawiąże. Ludzie ze Schwitz i Thurn, jakkolwiek najsłabsi liczbą, zaprzysięgli że nieustąpią ani kroku.
I w samej rzeczy ta przednia straż jakkolwiek tworząca oddział zaledwie z 1.500 ludzi złożony, nie drżała na widok chmary rycerzy i czekała odważnie na pierwsze uderzenie. — Zeszła ona z gór w najlepszym porządku, krokiem podwójnym, utrzymując ścisłość kolumny i szeregów, i dostała się na mały plac, na którym wznosił się klasztor św. Bruno.
Szwajcarzy, wiedzeni instynktem strategicznym oparli się o mury klasztoru.
Potem słysząc śpiew zakonników, którzy w tej chwili odprawiali mszę, utkwili swe piki w ziemię a uklęknąwszy, wzięli udział w nabożeństwie po za obrębem tego klasztoru.
Książę widząc ich klęczących, wziął to za rodzaj oddawania się w pokorze na łaskę i miłosierdzie.
— Na Świętego Jerzego — krzyknął — zdaje mi się że te chamy zdają się na łaskę i pragną się poddać.
I stając na czele batalji, dodał:
— Dalej, bombardzierzy, strzelajcie do nich z dział, niech wiedzą i niech przekonają się że nie ma dla nich żadnej łaski.
Ludzie stojący przy armatach spełnili rozkaz; kule poczęły przerzedzać szeregi klęczących Szwajcarów. Kilku z nich padło trupem, wielu było rannych, reszta jednak wciąż na kolanach, nie przerywała swoich modlitw.
Książę dał rozkaz do drugiej salwy, kanonierzy po raz drugi wystrzelili.
I skoro wiatr rozwiał dym z prochu Karol ujrzał stojących już Szwajcarów i gotujących się do walki.
Msza ukończyła się i oddział trzechtysięczny, dowodzony przez Mikołaja Scharnaethal pospieszył dla połączenia się z przednią strażą.
Nie tylko szwajcarzy stanęli na nogi, ale szybkim krokiem posunęli się ku wojskom księcia. Sformowali oni trzy karebataljony, naszpikowane lancami, pośród zaś tych carré powiewały sztandary, które nieśli chorążowie równie tak dzielnie i śmiało, jak chorążowie samego księcia.
W przerwach między bataljonami postępowała artylerja, idąc tym samym krokiem co piechota i zbliżając się coraz bardziej do punktu, na którym musiało koniecznie nastąpić starcie.
Skrzydło owego smoka zbrojnego, najeżonego pikami składali ludzie Schwatzumrera z Zurichu, i Hermana z Mulinnen, którzy lekko uzbrojeni — szli z jednej strony po boku gór, z drugiej po brzegach jeziora.
Książę zawołał chorążego i kazał ustawić przy sobie swój sztandar; poczem włożywszy na głowę kask złoty z koroną usianą djamentami, nakazał p. Chatel-Guyon zaatakować bataljon z lewego skrzydła a p. Aimeries, atakować z prawego skrzydła. Dla siebie zostawił środek.
Jednakże ów Karol Śmiały postąpił bardzo niestosownie i popełnił błąd nie do darowania, mając przy sobie tylko straż przednią — chociaż, co prawda straż ta składała się z najprzedniejszych rycerzy.
Chatel-Guyon uderzył na nieprzyjaciela z prawdziwą wściekłością, ci Szwajcarzy bowiem, niegdyś zrabowali mu i niszczyli jego posiadłości, a ponieważ był to mąż olbrzymiej siły i nadzwyczajnej odwagi, rzuciwszy się na oślep między walczących, prawie powstrzymał pochód całego bataljonu i dostał się w sam jego środek. — Znalazł się on prawie o dwa kroki od sztandaru Berna i wyciągnął po niego już rękę, gdy pewien człowiek z Bernu, nazwiskiem Hamme, ciął go szablą.
W tejże samej chwili, Henryk Elsener, z Lucerny, zawładnął sztandarem, jaki trzymał Chatel-Guyon.
Na prawem skrzydle działo się prawie to samo a podobno gorzej jeszcze powiędło się Burgundczykom i Ludwik Aimeries, padł zaraz na wstępie — po nim również poległ Jan Lalaing. — Skoro padli obaj dowódcy, wystąpił trzeci, niejaki Poitiers, lecz godność nową komendanta przypłacił także życiem.
W samym centrum walczył książę. Ale po pierwszem zaraz uderzeniu przekonał się że trudna będzie sprawa, bo przy nim padło kilku najznakomitszych rycerzy, co gorsza złamany został drążek od sztandaru i gdyby samej chorągwi nie schwycił był, niewątpliwie dostałaby się w ręce nieprzyjaciół.
Książę nie miał wyobrażenia, czem może być ta gromada chamów, jak ich nazywał. Chami ci, to byli obywatele broniący własnej Ojczyzny, walczący za swe prawa i wolność, za bezpieczeństwo swych rodzin. To obywatele pojmujący obowiązki swe względem kraju zagrożonego tyranią — to też książę burgundzki zamiast chamów, zamiast tłuszczy, którą spodziewał się rozpędzić jak trzodę — natknął się na prawdziwy mur z żelaza.
I co gorsza ten mur z żelaza, w jednej chwili poruszył się, wywracając wszystko co mu tamowało dalszą drogę.
Zmusił on do cofnięcia się Burgunda, gdy pierwej już jego wojska odrzucono w tył na prawem i lewem skrzydle.
Cofnął się tedy, okryty rumieńcem wstydu — uderzał on na wszystkie strony, ale jednak cofać się musiał.
Cofał się dopóty, aż wreszcie dotarł aż do swej armji.
Tutaj, na chwilę zatrzymał się, skoczył z konia, zmienił kask i rumaka. — Jego poprzedni kask był potłuczony, a z nim razem i korona obsypana djamentami, koń skaleczony, opływający krwią i zaledwie stojący na nogach.
Dosiadłszy świeżego konia i uzbrojony na nowo, na nowo dał rozkaz do ataku.
Ale, w tej chwili, na szczycie wzgórza Champigny i Bonvillors ujrzał pojawiający się nowy zastęp nieprzyjaciół — składał się zapewne, jak z rzutu oka można było osądzić, co najmniej z podwójnej liczby bojowników, dwa razy silniejszy niż poprzednie oddziały, tak niegrzecznie obchodzące się z księciem i jego wojskiem. Szybko tedy zsiadł z konia i wielkim głosem zawołał na artylerję i rozkazał strzelać:
Poczem Karol rozkazał przypuścić atak do nowo przybyłych, gdy o to z przeciwnej zupełnie strony, dał się słyszeć wielki hałas i okropny szczęk broni, a nadto odezwały się przeraźliwe dźwięki trąb bojowych.
To oddziały łudzi z Uri i Unterwalden spieszące na pomoc.
Trąby te, to znane dobrze rogi bojowe, dane nam, jak mówi tradycja naszych ojców, jeszcze przez Pepina, które nazywały się Wół z Uri a krowa z Unterwalden.
Na ten huk trąb, straszny, przeraźliwy, bo dotąd wcale nieznany, a który zdawał się zapowiadać ryk jakiegoś olbrzymiego potwora, książę zatrzymał się mówiąc:
— Na świętego Jerzgo, cóż to znowu za jedni?
— To są nasi bracia z starej ligi szwajcarskiej, zamieszkujący wysokie góry; to są ci, którzy tylekrotnie pokonywali austrjaków, przymuszając ich do ucieczki; odpowiedział jeniec wzięty w zamku do Vaumarens. Oto ludzie z Gloris — rozpoznaję ich landammann Tschudi. Tam dalej ludzie z Schafhusen, a tu znowu burmistrz z Zurichu ze swoimi ludźmi. Biada ci panie, ponieważ to są potomkowie bohaterów z pod Morgarten i Sempach!
— O tak, biada mi — odrzekł książę — bo jeżeli sama przednia straż sprawiła w mojej armji takie spustoszenie, cóż dopiero będzie, gdy będę miał do czynienia z całą armją.
Rzeczywiście, cała armja szwajcarska zaatakowała obóz z trzech stron — w tym obozie któż się znajdował. — Oto kupcy, akrobaci i kuglarze, a najwięcej było kobiet wesołego życia; które stanowiły zastęp bawiący księcia.
Cała ta zgraja drżała ze strachu i przerażona w panicznym popłochu poczęła najpierwej uciekać.
Karol jednakże nie tracił odwagi; szeregował swych ludzi, usiłując wprowadzić ich do walki i niestety było to niepodobieństwem ponieważ z trzech stron odezwały się salwy armatnie.
Zapanował straszliwy popłoch i nieporządek, każdy myślał tylko o sobie i rzucał bron byle uratować życie. Książę pospieszył naprzeciw tym tłumom rozszalałym, krzyczał, nawoływał co mu sił starczyło, niektórych uciekających bił szpadą, ale to nic nie pomagało, uciekano gdzie kto mógł, gdzie zdołał.
Książę swem postępowaniem przyspieszał tylko ucieczkę.
Nigdy podobno nie widziano jeszcze podobnie haniebnej rejterady.
Liga, mówi kronikarz, rzucała się z wściekłością, na tych galantów burgundzkich, pędząc gdzie pieprz nie rośnie, tak że cała armja wydawała się jak trzoda bydląt, pędzona wiatrem pustyni.
Książę widząc że wszystko stracone, począł także sam uciekać, jego błazen, Glorieux, który wedle ówczesnego zwyczaju trzymał się boku księcia podczas walki, uciekał razem z nim.
— A! panie — mówił ledwie dysząc i głosem płaczliwym a równie komicznym tym razem shanibalowali nas!
A przecież mimo taki popłoch, Burgundczycy niestracili więcej, jak twierdzi kronikarz Strasburga, jak sześciuset ludzi, Szwajcarzy zaś ledwie 25.
Lecz porażka była straszliwa.
Pisarz paryski, Jan Troyes, z wielką radością opisał ową niefortunną batalję, dowiedziawszy się o szczegółach takowej a opis ten i radość były jakby echem usposobienia całej Francji.
— Książę — mówi on — uciekał nie zatrzymując się, oglądał się tylko co chwila czy m już który ze Szwajcarów nie siedzi na karku a może tylko pragnął zapamiętać miejsce, w którem zadawano mu takiego bobu. Pędząc nieustannie zrobił ośm mil, tyle znaczących co szesnaście mil francuskich i przybywszy do Toigne — myślał że nareszcie odpocznie.
Rzeczywiście z temi sześciu stami burgundczyków, książę Karol utracił więcej niż Filip de Valois pod Cresy, niż Jan le Bon pod Poitiers, niż Karol VI pod Asincourt; utracił bowiem aureolę niezwyciężonego i przestał mieć prawo do nazwy: „Karol straszliwy!
Te chamy, jak ich pogardliwie tytułował, ta czerń, ta tłuszcza, ta hołota zmusiła go do haniebnej ucieczki, — do porzucenia wszystkiego co posiadał — ta hołota opanowała jego obóz, splądrowała jego namiot i stała się właścicielką jego broni, skarbów i armat.
Po prawdzie powiedziawszy, szwajcarzy oprócz machin wojennych, które znali, nie pojmowali, nie wiedzieli zgoła, niedomyślali się nawet, jaką wartość, jaką doniosłą cenę ma ich zdobycz. Djamenty wzięli oni za szkło, złoto za mosiądz, srebro za ołów. Znaleziony w namiocie aksamit, sukno, damaszek i koronki angielskie, podzielono pomiędzy żołnierzy, porozcinano sztuki i każdy z nich przyniósł do domu kilkanaście łokci. Skarb księcia równie temu samemu podległ rozdziałowi — wymierzono złoto kaskami a srebro garściami i rozdawano je starym wiarusom ligji.
Czterysta armat, ośmset śmigownic, pięć set chorągwi i dwadzieścia siedm bander, rozdano szczegółowo pomiędzy miasta które przysłały wojska do konfederacji ogólnej. Berno otrzymało kryształy, srebrnych Apostołów i święte wazy, ponieważ było ono miastem najwięcej czynnem w czasie walki.
Pewien człowiek z Uri wchodząc do namiotu, znalazł kapelusz owinięty sznurem kosztownych drogocennych kamieni — kapelusz wart był dwadzieścia tysięcy talarów złotem — góral natychmiast włożył go na głowę, lecz wydał się mu zbyt ciężkim czy też za szerokim, rzucił go więc na ziemię:
— Co mi po tem, wolałbym znaleść jaki pancerz albo zbroję.
Książę w czasie wielkich uroczystości nosił na szyi wielki djament, który nie miał równego sobie w całem chrześcijaństwie pod względem czystości, wielkości i ceny. Pudełko ozdobione drogiemi kamieniami, w którem leżał ten djament dostało się w ręce pewnego szwajcara a ten widząc w djamencie wielki kawał kryształa, odrzucił go z niechęcią. Jednakże po niejakiej chwili, zachwycony blaskiem djamentu podniósł go. Przez djament przejechał wóz i djament był nieco uszkodzony. Djament ten sprzedał później za talara proboszczowi w Montaigny. Później ten djament nabył kupiec nazwiskiem Bartholemy May, który z kolei sprzedał djament rzeczypospolitej genueńskiej a ta odprzedała go Ludwikowi Sforza, zwanemu „il Moro“, nakoniec po śmierci księcia Medjolanu, Juljusz II kupił djament za dwadzieścia tysięcy dukatów. Pochodził on z korony wielkiego Mogoła a dziś zdobi tyarę Papieża, wart dwa miljony.
Na miejscu, w którem nastąpiło pierwsze starcie między księciem burgundzkim a Mikołajem Scharnaethal, znaleziono w piasku dwa inne djamenty, które odcięły z korony księcia szable nieprzyjaciół.
Jeden z tych djamentów stał się własnością bogatego kupca z Augsburga, nazwiskiem Jakób Fugger, który nie chciał go sprzedać naprzód Karolowi V ponieważ winien był mu już znakomitą sumę a wcale jej nie oddawał a potem Solimanowi, ponieważ nie chciał aby djament wyszedł z społeczeństwa chrześcijańskiego.
Henryk VIII nabył go za cenę pięciu miljonów funtów sterlingów a zaś jego córka wniesła takowy w posagu Filipowi II hiszpańskiemu, pomiędzy innemi kosztownościami. Pozostał on w skarbcu domu austrjackiego.
Drugi, mniejszy, sprzedany do Lucerny w szesnaście lat po tej walce, za cenę pięciu tysięcy dukatów — kupiec który go nabył prowadził z Portugalją handel drogocennemi kamieniami i następnie też sprzedał go Emanuelowi Portugalskiemu.
Około XVI wieku Don Antonio, prior w Crato, ostatni potomek domu Bragandzkiego, przybywszy do Paryża, tam umarł, djament zaś był kupiony przez Mikołaja Harlay, pana de Sansy i pod tem też nazwiskim Sansy, stał się ozdobą korony francuskiej, sprzedany w pierwszych dniach Rewolucji. Należał w końcu do rodziny Pawła Demidoff nie wiadomo jednak czy i dotąd tam pozostaje.