Karol Śmiały/Tom III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Bitwa pod Morat.

Król Ludwik, zapewne sobie czytelnik przypomina, przybył do Lyonu, pod pozorem pielgrzymki do cudownego obrazu w Notre-Dame du Puyen Velay.
Ten nadzwyczaj pobożny monarcha, miał szczególne nabożeństwo do Najświętszej Panny; już poprzednio modlił się do Matki Boskiej d’Embrum, w Clery, w Victovres — chciał jednak jeszcze zyskać sobie poparcie Matki Boskiej w Puy, której cudowny obraz został wyrzeźbiony na drzewie przez proroka Jeremjego.
Matka Boska w tej miejscowości słynęła cudami. Otóż Ludwik XI. skoro dowiedział się o klęsce pod Granson, przybył tutaj dla podziękowania Matce Boskiej, za tę wyraźną jej pomoc. Dnia 7 marca, zatrzymał się na nocleg w małej wioseczce o kilka mil od Puy. Trzech delegatów z tamtejszej kapituły, pospieszyło do niego z powitaniem — chcieli oni na klęczkach rozmawiać z królem, ale król oparł się temu i niepozwolił na takie świętych mężów upokorzenie.
— Powstańcie, rzekł, a jeżeli macie do mnie jakie żądanie, napiszcie je w kształcie prośby i przynieście mi tutaj; zrobię zawsze wszystko co ode mnie będzie zależało na cześć i uwielbienie Najświętszej Panny mojej i waszej Patronki i Orędowniczki. Powróćcie do klasztoru, dokąd i ja przyjdę. Nie wychodźcie naprzeciwko mnie z procesją, bo me przybyłem tutaj dla odbierania owacji i hołdów, przybyłem raczej jako prosty pielgrzym, dla uproszenia u Najświętszej Pani błogosławieństwa. Oczekujcie na mnie przy drzwiach katedry i za mojem przybyciem zaśpiewajcie: „Salve Regina“.
Tak się też stało.
Przed wejściem do kościoła, król włożył na siebie szkaplerze i oznaki kanonickie a po tem prosił i otrzymał pozwolenie na wejście do sanctuarjum boso — w tym dniu odbyło się nabożeństwo z krótkiem kazaniem, ze względu że król był zdrożony i wycieńczony, na siłach — król na ołtarzu złożył trzysta talarów w złocie.
Za powrotem z Lyonu spotkał się z królem René.
Król René który wszedł do ligi księcia Burgundzkiego, zaczął się tłumaczyć i usprawiedliwiać przed Ludwikiem XI.
Nieszczęśliwy książę wiedział, że jego królestwo Prowancja nie przejdzie ani na Karola z Maine, jego siostrzeńca, ani na René II, jego wnuka, jakoż w tym względzie objaśnił go król, równając prawa obu wymienionych krewnych René przez następujące zdarzenie. Raz, jednego dnia, rzucił on kość baranią dwom chartom, którzy o kość poczęli się zagryzać wzajemnie. Podczas tej walki, gdy dosięgła ona najwyższej granicy kazał René puścić doga. Ten ostatni ponieważ był silniejszym od obu chartów, rzucił się i odebrał im kość, coby się pewno mu nie powiodło, gdyby chart jeden i drugi wspólnie zechcieli mu ją odebrać.
Dobry król René już był w podeszłym wieku; Karol de Maine był chciwy; Ludwik XI przeto mówił, że obaj niedługo pożyją na świecie. Pomimo to okazał się bardzo uprzejmym, przyjął swego wuja z uprzedzającą grzecznością — codziennie wyprawiał na jego cześć wspaniałe uczty i chciał go wprowadzić w dobry humor, pocieszyć ofiarując mu w podarku: biżuterje, drogocenne kamienie, książki, medale, obrazy, wszystko jednem słowem co obudzało ciekawość starego króla. Nareszcie odjechał do Paryża.
Ale nie jeden tylko król René, tak się usprawiedliwiał, znalazł się i drugi, mianowicie książę Galeazo, który również okazał żal i skruchę, że się związał z księciem burgundzkim — pisał on nawet list do króla francuskiego przepełniony objaśnieniami uniewinniającemi i proźbami o przebaczenie jego czynu — wreszcie posłał sto tysięcy dukatów swemu dawnemu przyjacielowi, królowi francuskiemu, byle zatrzeć popełniony błąd i uzyskać dwaną przyjaźń.
Król potrzebował ks. Galeaza, oapisał więc że zapomniał o wszystkim.
Nakoniec księżna sabaudzka, wysłała deputację do Lyonu, ażeby się pogodzić mogła ze swoim bratem.
Król Ludwik wiedział dobrze co to znaczy — należała do rodziny i otrzymała wiele dobrodziejstw. W tym samym czasie jednak pisząc do króla, księżna udała się do Lozanny dla spotkania się tam z księciem.
Mówiliśmy już że Karol burgundzki uciekał ze swoim błaznem i że dotarł w końcu do Jougne. Tu zaledwie zdołał odnaleść dla siebie pokój do odpoczynku, zamek był spalony, a nawet jeszcze ze zgliszcz unosił się ciemnawy dym. Nie zatrzymywał się tu zbyt długo spiesząc do Lozanny, gdzie spodziewał się połączyć ze swoją armją.
Jakoż rzeczywiście znajdował się obecnie w Lozannie, ale nie w mieście tylko w namiocie ustawionym na szczycie Alp. Tutaj puścił on wodze swemu gniewowi, a nawet zaprzysiągł nie golić brody, dopóki nie wyda stanowczej bitwy Szwajcarom, jakoż wysłał na wszystkie strony posłańców, celem gromadzenia zbiegów i formowania w ten sposób nowej armji.
Zabrakło mu jednak sił i zachorował. Jego lekarz Angelo Casto, włoch bardzo liczony i zręczny, postanowił wyleczyć go i pod względem moralnym i pod względem fizycznym; postawił mu dzbanki i kazał pić wino, bo książę nie pijał wina, ale rodzaj ziółek.
W ciągu niespełna czternastu dni lekarstwo wydało pomyślne skutki, książę odzyskał zdrowie a z niem rozum, dawną energję i ruchliwość.
Otrzymał on 4000 włochów od Papieża, wypełnił swój angielski korpus, nakazał Flandrji dostawić 6000 walonów a Niderlandom 2000 konnicy oraz rycerzy, prócz tego sformował inny oddział kawalerji z ludności należących do niego prowincji. Nigdy nie był straszniejszym w wykonywaniu swej woli, nigdy z taką ścisłością nie kierował wojskiem, każdy jego rozkaz był wydawany pod groźbą kary śmierci.
Zrobił nareszcie przegląd mając dwadzieścia tysięcy ludzi zbrojnych, nie licząc w to wozów i artylerji. Tego jednak nie było dosyć, oczekiwał na dalsze posiłki i zabierając z wszystkich stron ludzi zdolnych do oręża powiększył armję o dziesięć tysięcy. Nakoniec hrabia Romont przyprowadził mu cztery tysiące Sabaudczyków, tym sposobem ogół armji wynosił od 36 do trzydziestu ośmiu tysięcy zbrojnych.
Był więc teraz stokroć silniejszym niż pod Granson a z tą potęgą wojenną powróciła mu i dawna hardość i duma.
To nie był ani Jan Calabre, ani Maksymiljan, któremu miała być oddana w małżeństwo jego córka, lecz młody książę sabaudzki — przed czasem jeszcze nastąpił podział ziemi w Bernie. Rozpoczęto wojnę przez atakowanie Morat i walka ta powinna się ukończyć w ciągu jednego dnia.
Karol mówił:
— Będę śniadał w Morat, obiadował w Friburgu a kolację spożyję w Bernie.
Tak więc pierwsze ciosy miał otrzymać Morat, wysunięty posterunek i główna straż miasta Berna.
Szwajcarzy ze swej strony nie pozostali równie bezczynnymi. Panowie kantonów pisali listy za listami do Francji i do Anglji. Strasburg przysłał swój garnizon, składający się z ośmset czerwonych surdutów, Kolmar swoich, różowych i niebieskich, Lindau białych i zielonych, Waldshut czarnych.
Król nie przysłał ani jednego człowieka, ale ofiarował natomiast pieniądze dla najęcia wojsk. Mylimy się mówiąc że nie przysłał ani jednego człowieka, owszem przysłał jednego a był nim René z Lotaryngji, ten piękny książę wydziedziczony, odarty z posiadłości, ten jawny dowód brutalności i niesprawiedliwości księcia burgundzkiego. René przybył aby walczyć osobiście a ponieważ był tak ubogi, że nie posiadał funduszów na ekwipowanie, udał się do swej babki.
Podczas jego podróży do Lyonu, mieszkańcy pytali się jaka jest barwa jego służby.
— Biała, czerwona i szara — odpowiedział książę, a nazajutrz kupcy i mieszczanie mieli wpięte w kapelusze pióra o tych barwach. Przejeżdżając przez ukochaną Lotaryngię incognito, przebrany, wysłuchał mszy odprawianej w Saint-Nicolas tuż przy mieście Nancy.
Kiedy msza się skończyła przesunęła się koło niego kobieta, jakby go wcale nie uważała i włożyła mu do kieszeni kiesę zawierającą czterysta florenów.
Książę podziękował tej kobiecie, zapytawszy o imię, ale nie chciała powiedzieć, później dopiero dowiedział się, że to była wdowa po dawnym jego dworzaninie, nazwiskiem Walleter.
Tym razem wszakże przepowiednie Karola niespełniły się. Nie tylko nie śniadał wcale w Morat, nie tylko nie obiadował w Fryburgu ani nie spożywał kolacji w Bernie, lecz przeciwnie po dziesięciu szturmach wałów szwajcarskich ledwie dotarł do pierwszego miasta.
— Choćby tylko pozostał jeden tylko człowiek, jedna kropla krwi w tym człowieku będziemy walczyć mówił i pisał Bubenbera, bohaterski obrońca miasta Morat.
W tym zaś czasie do Bernu przybyli ludzie z Uri i Unterwalden, z Entlibuch, z Thun, Oberlandu, Argowii, Bienne, gmina cała z Bazel z biskupem i z krajów księcia Zygmunta.
Oczekiwano jeszcze: zapasów i załogi z Zurych.
Nakoniec 21. czerwca, wieczorem, kiedy ludność miasta Berna znajdowała się w kościele zawiadomiono o przybyciu ludności i Zurychu — z nimi razem przybyli ludzie z Turgonii, Badenu i z wolnych lennictw folwarków.
W tej chwili Berno zostało uilluminowane, a przed każdym domem stały stoły, ale nowo przybyli wypili tylko po szklance wina, obawiali się że przybędą za późno. Uściskano ich, ucałowano i życząc:
— Powodzenia! Zwycięstwa!
O godzinie 10 opuścili Bern, śpiewając hymny wojenne; maszerowali przez całą noc, jakkolwiek lał deszcz jak z cebra i o brzasku dnia znaleźli się pod Morat.
Książę, jak już mówiliśmy rozporządzał siłą 36 do 38 tysięcy zbrojnych — skonfederowani zaś mieli blisko 30.000.
Karol ani przypuszczał, aby Szwajcarzy odważyli się go atakować — nadaremnie mówiono mu że walka rozpocznie się nazajutrz — śmiał się tylko z tego.
Gdyby był jednak przeniknął, że atak nastąpi, byłby niewątpliwie inaczej ustawił swoją armię, mianowicie: hrabiego Romont z jego Sabandczykami postawiłby na innej stronie Morat — byłby równie uszykował i uporządkował artylerję, aby ta mogła rzeczywiście oddać mu usługi i przeznaczył dla konnicy miejsce daleko odpowiedniejsze do ataku.
Niczego jednak nie uczynił.
Równie też i lekarz jego Angelo Catto, tak jak przepowiadał klęskę i pobicie pod Granson, przepowiadał klęskę tę samą pod Morat.
W przeddzień walki, książę Tarentu pożegnał się z księciem Burgundzkim.
I on też miał nadzieję że posiędzie rękę Marji Burgundzkiej, ale spostrzegł najwyraźniej, że książę stroi sobie z niego tylko żarty, jak to czynił z Janem Cabrią, z księciem Sabaudzkim i Maksymiljanem, których po prostu przepędził na cztery wiatry. Książę Tarentu pod Granzon walecznie się sprawiał, tu zaś pod Morat, uważał, że jest zbytecznym, że nie potrzebuje narażać się.
Na wiadomość o zbliżaniu się zastępów szwajcarskich książę spowodowany został a właściwie miał zamiar znieść oblężenie i spotkać się z nieprzyjacielem na obszernych polach.
Lewe skrzydło jego armji pod komendą bastarda Burgundzkiego i p. Radensztein ciągnęło się aż do murów Marat i opierało się o jezioro.
Na prawem skrzydle stał książę Burgundzki ze swemi łucznikami konnymi, anglikami i najlepszą kawalerją.
Ale cała ta nowa armja, zgoła me wyćwiczona w obrotach wojennych, składała się z najemników, dowodzona przez kapitanów, którzy z wielką obawą patrzyli w przyszłość usprawiedliwiając tem samem w zupełności przepowiednie lekarza księcia.
Sam książę nie miał w swem życiu zbyt radosnych dni zaznaczonych zwycięstwami przeciwnie zdawał się nie posiadać bystrości oka i stanowczości doświadczonego żołnierza — uparty, łatwo unoszący się gniewem, przechodził z epileptycznych wybryków do odrętwienia, był on przykładem i wzorem głupoty, jaką Opatrzność dotyka zwykle tych, których chce obalić, w proch zetrzeć.
O brzasku dnia, naczelnicy armji szwajcarskiej, zeszli się na radę wojenną, aby uregulować plan i porządek walki.
Postanowiono aby wojsko skonfederowanych, połączone z ludźmi z prowincji, uderzyło na hrabiego Romont i paraliżując ruchy tych dziewięciu tysięcy, nie dopuściło ich do udziału w walce, tymczasem wybór armji miał atakować samego księcia.
Przednią straż oddano pod komendę Hansowi Hallwill, mieszczaninowi z Bern, ale rycerzowi z dawnego i starożytnego rodu w Argowii. Jakkolwiek odznaczał się młodym wiekiem słynął z doświadczenia, jak wytrawny żołnierz, on to walczył w Czechach i pomagał sławnemu Hunjadzie do wypędzenia Turków z Węgier. Ludzie, którymi dowodził byli to Fryburgczycy, dawniejsi członkowie ligi Oberlandu i Entlibushu.
Oswald Thierstein, z księciem René, stali na czele kawalerji, mieli nadto pod rozkazami wielką liczbę pikinierów, halabardników i obsługujących śmigownice.
Korpus batalji dowodzony był przez Hansa Waldmann z Zurychu, do którego przyłączono równie i Wilhelma Hertera, dowódcę oddziału strasburskiego. Tu były wszystkie sztandary strzeżone przez tysiąc ludzi, uzbrojonych w piki, halabardy i topory bojowe, wybrani z pomiędzy najdzielniejszych.
Wilhelm Hartenstein z Lucerny prowadził tylną straż.
Tysiące ludzi przeznaczono do rozjazdów i przewodnictwa armji.
Burgundczycy nie mogli widzieć ani pochodu, ani pozycji skonfederowanych, ponieważ byli kryci przez łańcuch gór, ciągnących się między Morat i Sana, biegnących paralelą do rzeki; nadto zakrywał ich także las, i dwa dość wysokie pagórki. Te ostatnie szczególniej tamowały wszelką możność rozpatrzenia się w pozycji nieprzyjaciela.
W chwili wymarszu na nieprzyjaciela Wilhelm Herter, dowódca strasburski, pytał czy by nie było dobrze porobić zasieki, bądź to z wozów, bądź z palisad, aby tym sposobem uniemożebnić szarżę kawalerji księcia; ale Feliks Keller z Zurychu odpowiedział na to:
— Jeżeli nasi sprzymierzeńcy mają dobrą wolą walczyć z nami, nadszedł czas do wystąpienia. Tradycja naszych ojców powiada żebyśmy szli wprost na nieprzyjaciela i poczynali sobie z nim śmiało nawet w ręcznych zapasach. Sądzę zatem że zasieki i fortyfikacje są rzeczą zbyteczną.
Ranem, jakkolwiek pluskał ciągle deszcz, książę postawił pod broń swoją armię, ale widząc że proch zamaka, że cięciwy łuków tracą elastyczność, kazał im wejść napowrót do namiotów.
Tę chwilę właśnie wybrali Szwajcarzy na atak.
Hans Hallwill, dowódzca przednich oddziałów zawołał:
— Dzielni skonfederowani i sprzymierzeńcy nasi, oto wróg przed nami, któregośmy pokonali niedawno pod Granson. Przychodzi aby się odwzajemnić za daną mu klęskę. Mnogość jego wielka, ale liczba nie przeraża nas. Przypomnijcie sobie świetne czasy naszej dziejowej przeszłości, walki wygrane i pokonanych nieprzyjaciół. Lat temu sto trzydzieści siedm, kiedy w tym samym dniu, na tem samem miejscu, pod Laufen, odnieśliśmy świetne zwycięztwo. Wy jesteście dzielniejsi jeszcze niż dawniejsi bohaterowie. Bóg będzie z wami! Ażeby jednak łaska jego nas nieopuszczała, na kolana moi przyjaciele i odmówmy modlitwy.
Wszyscy uklękli podnosząc w górę ręce błagalnie.
W tej chwili deszcz ustał, wiatr przesunął chmury, niebo wyjaśniło się i błysnął promień słońca!
Szwajcarzy tedy ujrzeli całą przestrzeń, na tej przestrzeni, całą armię nieprzyjacielską a dalej jezioro.
Na ten widok Hans Hallwill dobywszy miecza zawołał:
— Bracia, Bóg nam posyła promień słońca, pomyślcie o żonach i waszych dzieciach. A wy młodsi, czy pozwolicie aby wam zabrano wasze narzeczone.
Od tej chwili wszystko rozgorzało zapałem i ruszyło w pochód wołając:
— Granzon! Granzon!
Przed nimi gromada psów górskich, spotkała gromadę psów obozowych i poczęła z sobą walczyć na zęby.
Była to szczęśliwa wróżba.
Dano znać księciu że Szwajcarzy idą na jego szańce, ale nie chciał w to wierzyć i nawet zbezcześcił tych, którzy przyszli do niego z tak nieprawdopodobną wieścią.
Salwy armatnie wypędziły go z namiotu rozpoznał i ujrzał przednią straż Hallwilla i korpus dowodzony przez Watmanna, który przypuścił atak do jego zasieków.
W tymże samym czasie posunęła się kłusem kawalerja lotaryńczyka.
Książę dosiadł konia i zaatakował tę kawalerję, którą salwy działowe nieco zaniepokoiły. Burgundzka rajtarja byłaby ją niewątpliwie przymusiła do ucieczki, gdyby nie szwajcarska piechota, która ją wsparła swojemi straszliwemi pikami.
Książę mimo to wierzył jeszcze w zwycięstwo, gdy nagle usłyszał wielki hałas, po prawej swej stronie.
Był to Hallwill i jego ludzie, którzy odwróciwszy działa, nie zabierając takowych poczęli strzelać na Burgundczyków, gdy tymczasem Bubenberg, wyszedłszy z Morat, rzucił się jak rozjuszony lew, na skrzydło dowodzone przez księcia.
Prawie w tymże samym czasie, tylna straż szwajcarów przeszła po za tyły Burgundczyków, ażeby jej odciąć ucieczkę.
Karol dostał się w trzy ognie — czwartym ogniem, jeżeli się tak wyrazić wolno, było jezioro.
Nie była ta ucieczka tak haniebną jak pod Granson ale przeciwnie żelazny opór. Anglicy dali się zabijać, to samo i straż księcia, ludzie z jego dworu już dawno padli, przy tem wszystkiem armja zaczęła się cofać i można było dostrzedz że się cofa do jeziora.
W tej właśnie godzinie klęska stawała się nieuniknioną.
— Wielu, bardzo wielu, mówi śpiewka z Morat, rzucało się do jeziora, choć wcale nie byli spragnieni. Piechota topiła się, kawalerja rzucała się wraz z końmi, ale ponieważ woda nie była bardzo głęboka, można było widzieć sterczące ich ciała, tak że łucznicy na łodziach mieli przez cały dzień zabawkę, wydobywając utopionych.
Powiada tradycja, że tylko jeden, jedyny jeździec uratował się, ponieważ był wpisany w skaplerz Patrona Soloturny.
Dziś jeszcze, rybacy z Morat znajdują niekiedy broń i kości w jeziorze.
Tym razem książę utracił dziesięć tysięcy ludzi a pomiędzy nimi kwiat swego rycerstwa.
Jakób de Maes, który niósł sztandar księcia, dał się przy nim zabić.
Zresztą nie było pożytecznem poddawać się, ponieważ szwajcarowie nie dawali pardonu. „Okrutny jak pod Morat“ stało się przysłowiem długi czas powtarzanem w Szwajcarji a i w Burgundji.
Gdy Szwajcarowie, wedle dawnej tradycji przepędzili trzy dni na pobojowisku, ażeby zaświadczyć każdemu że przy nich pozostało zwycięstwo, czwartego dnia wykopali olbrzymi dół, w którym pochowano zabitych w czasie walki.
Po upływie czterech lat dół ten został odkopany a nieznaleziono w nim nic prócz kości a właściwie szkieletów, jeden taki szkielet zachowano w muzeum, dla okazania cudzoziemcom miejsc, gdzie padały ciosy miecza zadawane przez ich ojców.
Na tym szkielecie nawet umieszczono łaciński napis, który brzmi tak w tłumaczeniu:
„Najdobrotliwszemu, najmiłościwszemu i wszechmocnemu Bogu, armji bardzo sławnej i dzielnej Burgundzkiej, oblegającej Morat a pobitej przez Szwajcarów postawiono ten pomnik“.
Później poeta Helles w 1751 roku napisał wiersz brzmiący w tłumaczeniu jak następuje:
„Szwajcarze zatrzymaj się i spojrzyj, bo oto tu spoczywa dzielna armja, przed którą miasto Liege padło na twarz i poddało się a zachwiał się nawet tron francuski. Nie liczba naszych przodków, nie sztuka zgromadzonych narzędzi morderczych zwyciężyła, ale pokonała nieprzyjaciela łączność, solidarność ożywiająca ich serca i nadająca potęgę ich ramionom. Nauczcie się tedy bracia i pomnijcie, że waszą siłą, to siła wiary i wierności dla kraju. Miłość Ojczyzny wytwarza cuda, uzbraja ona nawet małą dziecinę potęgą Goljata“.
W r. 1798, kiedy korpus dowodzony przez generała Drune, zdobył a raczej opanował Morat, napis ten uważając za hańbę sławy francuskiej kazał zniszczyć jak niemniej i sam szkielet.
Skoro później opowiedziano o tem Bonapartemu, ten robiąc przegląd placu boju pod Morat odezwał się:
— Nie mieli prawa ani słuszności niszczyć podobne pamiątki, ponieważ w ówczesnej epoce Burgundja nie była jeszcze prowincją francuską a Burgundczycy francuzami.
Książę burgundzki również zagrożony wzięciem do niewoli, z dwunastoma ludźmi zdołał przebić się przez szeregi Szwajcarów i po dwunastogodzinnej forsownej jeździe dostał się szczęśliwie do Morges.
Wówczas dopiero ujrzał w myśli ową armią czterdziestotysięczną, która znikła, rozwiana jak mgła; wszystko, poczynając od namiotów, aż do ostatniej armaty dostało się w ręce nieprzyjacielskie.
Okropny przykład ukarania dumy możnowładcy, który należąc do monarchów a raczej do książąt najpotężniejszych w chrześcijaństwie, upadł, poniósł klęskę, został rozbity przez gromadę pasterzy.
Ale co prawda pasterze ci bronili ognisk domowych, bronili swej ziemi i wolności!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.