Karpaty i Podkarpacie/Beskid
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karpaty i Podkarpacie |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Concordia S. A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sanok — dawna stolica ziemi sanockiej, ważnej części województwa ruskiego, gdyż obejmowała w w. XV-ym Sanok, Krosno, Lisko, Brzozów oraz część powiatów Jasło, Strzyżów, Rzeszów, Dobromił i Przemyśl, przechował swój wielkomiejski charakter. Może nie w wyglądzie zewnętrznym, gdyż Sanok od dawna już podupadł i nie grał wybitnej roli ani w dobie porozbiorowej, ani po wskrzeszeniu państwa Polskiego, ale w stanowczej postawie polskiej części ludności i w ogólnym nastroju,
który w tym mieście wyczuwać się daje. Dość powiedzieć, że w powiecie, któremu promieniował Sanok, z najdawniejszych, może Bolesławowych czasów osiedliły się liczne rody szlacheckie, co to schłopiały i zruszczyły się tu zupełnie, ale o pochodzeniu swym pamiętały i o prawa swoje upomniały się w w. XVI-ym, by nazwiska ich rodowe zostały wyjaśnione i utrwalone urzędowo. Szlachta ta z biegiem czasu powraca do polskości, lecz po rozbiorze państwa, a szczególnie zaś na początku wieku XIX obcy kapitał, zaangażowany w rolnictwie, wyrugował ją stąd w znacznej mierze. Część tych rodzin osiedliła się w ziemi przemyskiej, samborskiej i krakowskiej,
część znikła i — kto wie, czy nie wsiąkła znów w społeczeństwo bojkowsko-łemkowskie? Sanok powstał w zamierzchłej przeszłości; w każdym razie istniał już za panowania Kazimierza Wielkiego i stąd wyruszały nowe zastępy „zuchwałych oszajców“-osadników budować „przesieki“ i inne „brony“, potykać się z bandami „ludzi wolnych i swawolnych“, czyli po prostu — opryszków, których nieraz nasyłali na Polskę i Karpaty wonczas pozornie bezpańskie jeszcze, panowie węgierscy. Był przeto Sanok miastem grodowym, obronnym, chociaż słabo warownym — i posiadał zamek królewski, uświetniony przebywaniem tu Władysława Jagiełły, gdy w r. l4l7 w kościele franciszkańskim brał ślub z Elżbietą Pielecką; odwiedził go król jeszcze innym razem — gdy, przygotowując walną z Krzyżakami rozprawę, właśnie stad, jak też i z Podhala oglądał się na niepewnych Węgrów, gotowych z tyłu mierzyć nań znienacka. Zdaje się, w tym właśnie celu zwoływał król na naradę szlachtę podkarpacką i kniaziów — wójtów wsi, rządzących się według prawa wołoskiego. Po śmierci pierwszego Jagiellona władała Sanokiem wdowa jego Zofia i za jej to wstawiennictwem leżące na skrzyżowaniu głównych traktów handlowych miasto otrzymało kilka przywilejów targowych, stając się zamożnym i śród kupców głośnym, do czego też się przyczyniła „czerpana sól“, wydobywana w Tyrawie. Miasto było tak bogate, że dwa pożary w roku 1470 i 1680, chociaż zupełnie je zniszczyły, nie obniżyły jednak jego zamożności i rozgłosu śród kupców cudzoziemskich oraz biboszów, amatorów węgrzyna, małmazji, alikantu i słowackiej „okowity śliwkowej“.
Zygmunt August przypisał Sanok na rzecz wygnanej z Węgier Izabelli, wdowy po królu Janie Zapolyi, lecz niebawem,
niewiadomo przy jakich okolicznościach, miasto to jak tyle innych przechodzi w ręce zabiegliwej i gospodarnej Włoszki Bony, matki ostatniego Jagiellona. Ona to przebudowuje zamek królewski ze stromego urwiska przeglądający się w szerokiej strudze Sanu, który na północy przebija sobie malowniczy wąwóz koło Międzybrodzia i podmywa brzegi Mrzygłodu, z górującym tam a założonym przez Władysława Jagiełłę okazałym i zapewne obronnym niegdyś kościołem gotyckim. Naprzeciwko miasta, na drugim brzegu Sanu pozostały ruiny zameczka myśliwskiego i „królewska studnia“ — pamiątki, ponoć, również po Bonie. Opodal zaś zamku królewskiego, dobrze zakonserwowanego, w parku miejskim umieszczono pomnik odnoszący się do czasów nowszych a ważnych — pomnik Tadeusza Kościuszki, i to nie bez powodu, bo śród swych oficerów i żołnierzy „naczelnik w sukmanie“ miał wiernych ojczyźnie ludzi z ziemi sanockiej. W mieście powstało po r. 1920-ym kilka nowych okazałych gmachów, przeważnie rządowych, odcinających się od szarego tła starych i szarych budynków.
Sanok powoli podnosi się z upadku. To ożywienie zawdzięcza dużym, energicznie pracującym fabrykom wagonów kolejowych i wyrobów z gumy. Są to zakłady zupełnie nowocześnie urządzone i kierowane sprężystą ręką. W pobliżu znajdują się niewielkie kopalnie nafty. Panuje w mieście duch przedsiębiorczy, wzbudzający szacunek do pracy rąk ludzkich i myśli. Polski też nawskroś jest ten duch. Wyczuwa się go wszędzie i z powagą przemawia on ze starego zamku, gdzie rozszerza się pomyślnie muzeum ziemi sanockiej. Mogą na tej ziemi w każdej chwili odrodzić się sławne tradycje dzielnych, aczkolwiek w czasach pokoju niesfornych nieraz wojowników ziemi sanockiej, lecz nie odrodzą się już nigdy zawalidrogi, awanturnicy, zbrodniarze i „diabły“, w postaciach wielmożnych „panów szlachty“ ucieleśnione, choć w samym tylko w. XVII przesunął się po tej ziemi cały korowód ich — tragicznie straszny. Grasował tu szlachcic Piotr Rambułt z Holuczkowa, który w swoim dworze dawał przytułek zbójcom, za co podstarości sanocki Pieniążek herszta w żelazo okuł i do wieży zamkowej wtrącił; w Sanoku panowie Grochowscy, Dwernicki i Mużyło Buczacki mordują tych, co na nich wyroki sądowe uzyskali; „kondetier“ Jacek Dydyński — dawny lisowczyk — za trzos z dukatami podejmujący się pojedynku, dopóki nie trafiła kosa na kamień i nie został „porąbany szpetnie“ przez innego „gracza na szerpentyny“, — szlachcica sanockiego, Mikołaja Tarnawskiego; Rosińscy, którzy, zamaniając gości do dworu w Teleśnicy, prowokowali ich do bójki, zabijali i grabili, aż pan Jan Bal z Baligrodu jednego z tych łotrów zamknął pod strażą; pani Zuzanna Krogulecka, tak często unoszona „furore plus quam novercali“ czyniła napady na krewnych, jak „pospolita oczajdusza i zgoła zbójnik“, wreszcie aż tu sięgały krwią i zdradą poplamione ręce możnego Stanisława Stadnickiego, przezwanego „Diabłem Łańcuckim“, w którym, zda się, zgromadziły się wszystkie wady najgorszych charakterów ówczesnych i wszystkie braki społeczne Polski wieku XVII-go. Minęło to bezpowrotnie, jak rządy osławionego za nadużycia, bezprawia, arbitralność i chciwość wojewody Piotra Kmity, którego zamek w gruzy już rozsypuje się w pobliskim od Sanoka Załużu.
Góry stają się wyższe, śród pól czernieją gaje, droga biegnie wężowym skrętem i przechodzi koło Zagórza, gdzie na wysokim spychu nad Osławą wznoszą się majestatycznie ruiny klasztoru i kościoła karmelitów, gdzie pewnej nocy rokrocznie błąka się wśród zwalisk wysoka, rozwiewna postać przeora. W opierającej się bohatersko czasowi nawie kościelnej przechowały się ślady fresków. Był to klasztor obronny, a jego wysoka wieża — to typowa „bacznica“, z której wypatrywano zbliżającego się nieprzyjaciela. Nieco dalej — rozparło się... „Herculanum“ nad Osławą — ogromny kompleks murowanych budynków fabrycznych — pustych i ponurych. Rysują się już ich ściany i dachy grożą runięciem. Tu przed wojną jakaś spółka finansistów wiedeńskich zamierzała założyć fabrykę cellulozy, ale po nieszczęśliwej dla Austrii wojnie — zbrakło finansistów, a ich niedokończone dzieło stoi bez użytku. Szosa przebiega coraz to nowe wsie, gdzie kwitną bzy różowe, a po łąkach chylą się ku upadkowi przegniłe trójki małych szybów naftowych — opuszczonych już, gdyż zalała je woda podskórna.. Coraz częściej ciągnąć się poczynają ciemne pasma lasów bukowych i grabowych, a śród nich za Czaszynem szosa krętymi załomami najdłuższej podobno w Polsce serpentyny wspina się na wysoki grzbiet i w zygzakach zbiega do doliny, gdzie połyskuje wart Osławy; w rozłogach, śród zielonych uskoków Sanu czają się wioski łemkowskie i polskie przysiółki, widnieje szczyt Jałowy koło Kulasznego, a na jego zboczach młody las, rzadko widziany tu gość. Człowiek bowiem od dawna zwalczył lasy w tej okolicy, gdy w zaraniu swych dziejów uważał go za wroga, a zwalczył tak doszczętnie, że nawet lemiesz odwalający skibę na stare nie natrafia korzenie. Tam i sam turkoczą, zgrzytają i świszczą tartaki przecierając z daleka zwożono tu drzewo, bo aż z lasów Kamienia, Pasieki i Wysokiego Grunia. W niektórych wsiach jarzą się krzyże na polskim kościołku i na ruskiej cerkwi, przy drodze tkwią inne — na podmurowaniu wysokim i kapliczki: to niby cerkiewki miniaturowe, to wysmukłe, bez drzwi, o jednym oknie, za którym widnieje Męka Pańska, i oleodruki obrazów. Na uboczu od szosy, koło Duszatyna stosunkowo niedawno zapadła się ziemia, tworząc trzy jeziora, a z ich dna podnoszą jeszcze zbutwiałe i okryte siwymi porostami pnie rosnących tu niegdyś drzew. W jednym z jezior pojawiły się już ryby. Dzikie kaczki z Sanu i z Osławy przyniosły ikrę na piórach i zarybiły te jeziorka. Od czasu do czasu strzeli ponad sfałdowany profil miejscowości wyższy nieco szczycik — Łysa Góra nad Wielopolem, Wysoki Dział ponad obu Tarnawami, Pohary, Horodysko, gdzie, podobno, istotnie przechowało się starosłowiańskie „horodyszcze“; za wsią Szczawno — Paniwski Las, za Rzepedzią widnieje niemal całe pasmo Kamienia, za Komańczą zaś — Mogiła, gdzie na samym wierzchołku jakiś nieznany „kniaź“ pogrzebał żonę i dwie córki, otrute przez świekrę. Za ostatnią wsią Radoszyce, u stóp Roztoka, gdzie biją w oczy na czerwono malowane chaty o oknach w niebieskich ramach, szosa wbiega na zbocza przełęczy „Beskid“. Zarosła już trawą i młodą buczyną ta szosa, przez nikogo nie odwiedzana, gdyż granicę szczelnie zamknięto. Biegnie ta „zielona“ szosa serpentyną przez las bukowy, gdzie w cieniu drzew mnoży się i rozrasta jałowiec. Dziwne tu rosną buki! Grube, całe w narościach i krzywiznach, o strzaskanych wierzchołkach i połupanych, poszczerbionych pniach.
Widnieją zwały butwiejącej leżaniny i posuszu; drzewa, wyrwane z korzeniami, wykroty i leje chwastami porosłe... Tu szalały bitwy, pękały szrapnele i granaty i niklowy grad kul siekł te grube omszone piony — kaleki. Rosyjskie wojska forsowały tę przełęcz dążąc ku widniejącemu za grzbietem Starego Stawleńca Medzilaborcowi, aby wpaść na równinę naddunajską. Na przełęczy, przy zamkniętej rogatce granicznej tkwią milczące warty — słup z orłem polskim i dwa inne — z czeskim lwem i z herbem węgierskim, którego zniszczyć zapomnieli nowi włodarze tego kraju. Ciągnie się w oddali grzbiet Magury z odrastającym po wojnie młodym lasem. W głębokiej dolinie Siwakowskiej bieleje wieś Palota. Od Magury dmie ostry wiatr i stłacza puszyste, szare chmury. Grzbiet okoliczny — cały w plamach. Ciemniejsze — to lasy świerkowe, jaśniejsze — kępiny bukowe. Cisza tu panuje, smutna cisza, toteż gorycz zakrada się do serca na widok tych gór miękkim płaszczem zielonym otulonych, gdzie błąkają się cienie tysięcy poległych tu ludzi, o których być może myślą jeszcze ciężkim ciosem zgnębione matki i żony i oczami duszy próżno szukają na obliczu ziemi miejsca, gdzie w swej piersi ukryła ona na zawsze prochy istot najdroższych.
W wioskach łemkowskich w otoku buków i grabów stoją małe cerkiewki. Śród nich są stare, drewniane, sczerniało i nowsze — murowane, a większość ma osobno stojące dzwonnice. Kształtem przypominają te sędziwe cerkiewki stare kościołki na Mazowszu i na Śląsku. Nadają im odmienny charakter kopułki okrągłe lub barokowe — jedna lub trzy i więcej. Nowe świątyńki zdradzają już wyraźny wpływ bizantyńskiego budownictwa, za to starsze cerkwie mają dachy okrągłe, inne dwu- i cztero-spadowe, drewniane o kilku wzniesionych kondygnacjach, nieraz przypominają z daleka jak gdyby świątynie jawańskie, pagody Kambodży — malowniczości pełne i tajemnicy, gdyż niewiadomo, jak do takiej wyrafinowanej architektury doszli Łemkowie — dla sztuki obojętni najzupełniej. Któż budował te cerkwie, szczególnie stare? Czy nie wpłynęli na to panowie polscy, do których w w. XV wraz z całą ziemią okoliczną należały cerkwie ruskie i popi, których uważano za ludzi poddanych — za kmieci? (P. Dąbrowski). Kto opracował te „style“ — łemkowski i bojkowski, o których charakterystykę i czystość nie umilknął jeszcze spór pomiędzy badaczami lwowskimi i krakowskimi? Czy to czasem nie szlachta nasza, do której wraz z całym obszarem ziemskim należała przywiązana do niego ludność, chcąc utrzymać ich w wierze chrześcijańskiej, by — broń Boże — nie było „non baptisatorum“ — pogan nieochrzczonych, jak owa Olochna Tatiana pana Jana z Rajskiego z r. 1425-go, o czym wspominają akta grodzkie i ziemskie, — czy to czasem nie szlachta polska fundowała te świątynie wyznania wschodniego, stawiając je według wzorów katolickiego budownictwa drewnianego i murowanego? Z tych starych cerkiewek już nie pozostało ani jednej zapewne w tak niespokojnym kraju, lecz mogły pozostać wspomnienia, tradycje, przez dziada wnukom przekazywane wzory architektoniczne — aż z biegiem czasu przekształciły się, jak przydarzyło się to stylowi bizantyńskiemu, atoskiemu i bułgarskiemu w Kijowie, Jarosławiu, Moskwie, Nowogrodzie, Wałaamie, Sołowkach i innych miastach Rosji prawosławnej? (Noakowski). Może z ziemi Halickiej dotarli tu budowniczowie, znajdujący się pod wpływem wielkiego księstwa Kijowskiego, Słowaczyzny, a nawet architektury południowo-słowiańskiej? Jakkolwiek będzie rozstrzygnięta ta sprawa, stwierdzić należy, że bardziej uroczego stylu, zgodnego z otaczającym krajobrazem, gdzie wznoszą się wzgórza tu nagie, tam lesiste, z załomami i pętlami niebieskich rzek i potoków, — najgenialniejszy nawet architekt stworzyć by nie zdołał.
O ile zewnętrzne linie cerkiewek zadziwiają estetyką, o tyle wnętrza ich nie są ciekawe. Z rzadka tylko znajdzie się tam jakiś stary obraz, stoczony przez robactwo, krzyże modrzewiowe, spleśniałe księgi zabytkowe i sprzęty artystycznego nieraz wykonania. Gdzie niegdzie pociągnie ku sobie wzrok jakaś rzeźba ozdób, zdradzająca natchnienie, lecz i w tym wypadku myśl biegnie mimowoli ku przedziwnym „tokarykom“ huculskim i uporczywie szuka tu śladów ich lekkiej, wprawnej dłoni. Wiejskie kościołki polskie posiadają konwencjonalną architekturę i nieliczne są na Łemkowszczyźnie obsługując nadmiernie wielkie obszary. Katolicy przeto z trudem nieraz dotrzeć mogą do kościoła i proboszcza, a tym się objaśnia z punktu widzenia idei państwowej smutne zjawisko zruszczenia Polaków zamieszkujących odosobnione wioski i przysiółki. W wypadku nagłej potrzeby pomocy religijnej zmuszeni są oni obyć się bez niej, lub też zwrócić się do kleru ruskiego. „Bóg jest jeden!” — słusznie twierdzą popi i udzielają ostatniej posługi zmarłemu Polakowi, wpisując go niezwłocznie do aktów cerkiewnych jako... przynależnego do grecko-katolickiego wyznania; dają chrzest słabowitemu niemowlęciu, a
gdy wydobrzeje i urośnie, okaże się, że jest... Rusinem, a nawet „ukraińcem“! Są to sprawy i zjawiska wagi ogromnej, które powodowały cofanie się i kurczenie polskości na Łemkowszczyźnie, Bojkowszczyźnie i na ziemiach przez Rusinów zamieszkałych.
Na tę palącą kwestię zwracał w swoim czasie uwagę prof. L. Kolankowski w swoim studium statystyczno-geograficznym „Kościół a Cerkiew w Galicji Wschodniej“, opatrzonym w przekonywującą i przejrzystą mapę kościelna. Autor dowodzi, że cerkiew ruska jest o wiele bogatsza i zasobniejsza, niżli kościół polski, rozporządza o cały tysiąc większą liczbą domów Bożych niż nasz kościół na tymże terytorium, wskutek czego, gdy ruski paroch ma do obsłużenia 1600 parafian, to polski proboszcz ma ich — 3700. Uczony badacz wskazuje, że potężny wpływ, wywierany przez grecko-katolicki kler, zależy od większej niż w naszym kościele liczby duchowieństwa i od jego zamożności... „Plebania parocha ruskiego — to ważna placówka narodowa“, — pisze prof. Kolankowski — „to warsztat pracy tym wydatniejszy, że, tysiącem węzłów związany ze swym społeczeństwem“, gdyż na plebanii siedzą — synowie i bracia chłopów i mieszczan ruskich. Do pracy narodowej staje tam nie sam tylko kler, lecz nadto ich rodziny — tysiączne rzesze, których działaniu ze strony polskiej często nie ma co i kogo przeciwstawić. „Wre tu ukryta walka o dusze“, pełna zasadzek i zastawianych na każdym kroku sideł. Obca przeważnie jest ona — samym Łemkom, ludziom na ogół rozważnym i spokojnym. Zresztą obca jest ona całej dolinie malowniczej
Osławy i górnego Sanu, gdzie po szerokich rozłogach pomiędzy zielonymi, pławiącymi się w słońcu, a łagodnymi górami, niby znaki nieznanego pisma coś tam kreślą wartkie wstęgi rzek i strugi bocznych potoków. Nad ich prądem pochylają się olchy i rozwichrzone wierzby, podmyte wiosennym wód rozlewiskiem, gdy to najniklejszy nawet potoczek z koryta swego wystąpi, wzbierze potężnie, jak gdyby w gniewie swym nieposkromionym szczyty wzgórz pochłonąć zamierzał i zatopić. Biegną fale złote, fioletowe i zielone po małych poletkach łemkowskich; leniwie suną krowy po łączkach przebierając trawę; na kartofliskach jarzą się barwne spódnice, gorsety i białe koszule gazdyń i dziewuch; dalej idzie gazda przy pługu, schylony nad radłem, bo woły czy konie spadzistym zboczem ciągną pług w górę, gdzie na świeżą podorywę zostanie rzucony ozimin siew; turkają gołębie; szczeka pies goniąc samochód na szosie; za wsią, przez pola para wołów wlecze sanie z białą
trumną. Jedna tylko idzie za nią gazdynia i cicho płacze. W jakiejś tam „chyży“ zmarło komuś dziecko na ospę, więc czym rychlej odwozi je matka na cmentarz, by złożyć w ziemi kamienistej. Nie ma ona czasu na długie korowody i zawodzenia. Trzeba ogrodowinę okopać, wrzeciono ustawić i krosna. Musi tkać i tkać, bo obdarł się zupełnie gazda i dzieci, a i samej jej łokcie z dziurawych rękawów soroczki wyzierają od dawna. Skrzypią koła na drodze i jęczą osie niesmarowane, uginając się pod bierwionami, na tartak wiezionymi z daleka. Rży koń, dobiega bicie w kocioł i — co chwila zrywają się we wsi jakieś krzyki ostre i przeraźliwe. Rozglądają się więc zdumieni gazdowie i zaciekawione kobieciny po polach, oczy od słońca opalonymi zasłaniając dłońmi. Ach, to tabor cygański! Już widać na garbie pagórka dwa pierwsze malowane wozy pełne dziewczyn kraśnych — wróżbiarek i tancerek. Przed wozami kroczy ataman brodaty i czarny jak noc — idzie przed taborem, bije w kocioł miedziany i nawołuje głośno: Hej! konie kuć i leczyć; lutować, drutować sagany, misy i garnki. Szczęście poznawać i wróżby stawiać! Lubczyki czarowne warzyć i uroki odczyniać! — Hej, cygany, cyganki jadą, ludzie dobrzy i łaskawi!... Hej, cygany — wieszczuny, kowale, znachory i wróże! Hej — cyganki — wesołe pieśniarki, z kart i kamyków prawdę tajemną mówiące i w „żurbie“ serdecznej do pomocy i rady ochocze! Hej, ludzie dobrzy, łaskawi, hej — cygany jadą do was.
I znowu biją w kocioł, pokrzykują drażniąco kraśne worożychy, a stare wiedźmy kudłate czarnymi oczami przenikają, zda się, czerwono-białe, pasiaste ściany chyż łemkowskich i coś miarkują szybko.
Błękitne niebo unosi się nad wzgórzami i doliną Osławy wysoką, okrągłą kopułą. Słońce zasnuwa promienistą mgiełką szczyty wyższych gór, złoci majaczące na zachodzie faliste zarysy Beskidu i niebieskie to znów fioletowe pasma gęstwy lasów na widnokręgu.
∗ ∗
∗ |
Na południowy zachód od Sanoka w dolinie Bukowicy spływającej wodami Sanoczka do Sanu rozsiadło się Bukowsko, małe miasteczko, w którym, zda się, nie ma nic polskiego z wyjątkiem
nieciekawego kościołka na pagórku śród drzew, bo rynek i ulice zatłoczone są przez Żydów i Łemków zjeżdżających tu na targ.
Niegdyś mieściła się tu prywatna rezydencja letnia jakiegoś biskupa — znakomicie udającego uczonego, bo nawet brał udział w krakowskich dysputach. W końcu wydało się jednak, że nie był on ani uczony, ani nawet święceń nie przeszedł. Dość długo prawowała się z nim kuria i kłopotów miała co niemiara. Kościół, ufundowany przez niego, spłonął podczas wojen szwedzkich, drugi — powstały na jego gruzach wraz z całym Bukowskiem ponownie strawił pożar. Wreszcie stanął ten trzeci — mały, niewyraźnej architektury — w biednej, coraz to kurczącej się podgórskiej parafii.
Po drogach za miastem wloką się wozy powracających do domu gazdów, bo aż z Wisłoka Wielkiego, spod Kiczery i z wiosek, zaczajonych w fałdach Bukowicy wiozą tu gazdynie kury, jajka, przędzę i wełnę, gazdowie zaś — klepki i obwody bukowe do kół.
W pobliżu Bukowska. wznoszą się szczyty Ubycz i Jawornik; na ich zboczach wegetują drobne przedsiębiorstwa naftowe, przez wielkich przemysłowców porzucone tak samo, jak porzucili tu
ziemianie swoje dwory w rozparcelowanych majątkach, gdzie teraz dziczeją i schną drzewa owocowe, a stawy rybne zarastają sitowiem i rzęsą. Wsie Pobiedno, Sanoczek, Dąbrówka wybiegły już na równinę jasielsko-sanocką, na ziemię żyzną, z większymi miastami koleją i szosami związaną, lecz i tu nie można spostrzec dostatku i niestroskanych twarzy gazdowskich; chaty, jak gdyby nawet nędzniejsze, spichrze małe. Główną szosą sanocko-krośnieńską, przecinająca słynne „doły“, mijając Sanok, dociera się do Liska lub, jak teraz nazywają to miasto — Leska. Stare to miasto i niegdyś obronne burzliwą miało przeszłość. Kto powołał do życia Lesko nie wiadomo. Wiemy tylko, że w połowie XVI w. należało ono do butnego wojewody krakowskiego, Piotra Kmity, i zostało obdarzone przywilejami przez Zygmunta Augusta. Władali nim „diabeł“ i diablęta Stadniccy, a po nich stateczni Ossolińscy. Stację kolejową Lesko-Łukawica pięć kilometrów dzieli od miasteczka. Nie wjeżdżając do niego, wstąpmy na którąś z okolicznych gór i spójrzmy na dół. Widać szare zbiorowisko domów, rozświetlone tam i sam budowlą jaśniejszą i okazalszą i umajone bukietami drzew. Nad dachami unoszą się dzwonnice kościoła.
Nieznany architekt w. XVI-go zbudował tu gotyk, lecz po
pewnym czasie nadano mu barokowe kształty, wreszcie odnowiono na początku bieżącego stulecia, od czego Dom Boży nabrał zwykłych cech kościoła prowincjonalnego, przez nikogo szczególnie nie faworyzowanego. Szeroka, wijąca się ciągle wstęga Sanu połyskuje raz po raz poprzez las i zarośla nadbrzeżne; tuli się do jego brzegów Hużel — wioska Łemków-Doliniaków; wznosi się lesista Czutnia i niższa od niej Dąbrowa. Tuż nad Sanem, tonąc w rozległym i malowniczym parku, rozpiera się ogromny pałac hr. Krasickich, słynny ze swych obrazów, zbiorów numizmatycznych, biblioteki i archiwum, gdzie właściciele miłośnie przechowują rękopisy wielu poetów rodzimych, przede wszystkim zaś — Wincentego Pola, który był częstym gościem w pałacu i nawet szkicował plany jego przebudowy. Powstał ten gmach z zamku, zbudowanego przez wielkorządcę ziemi sanockiej i przemyskiej — Piotra Kmitę. Snadź wielkie znaczenie strategiczne nadawali tej miejscowości Kmitowie, bo już w wieku XIII-ym powyżej Łukawicy na niedostępnym urwisku nad Sanem — zamek Sobień wystawili, mocno warowny i bodaj jak naonczas całkiem nieprzystępny. Dobrze był on pomyślany, gdyż zamykał San, więc właściciele jego mogli śmiało cła się domagać od kupców prowadzących towary wartem rzeki i od czabanów pędzących brzegiem bydło od strony węgierskiej. Zburzyli go Węgrzy, odwieczni sąsiedzi Polski, w czasie wojny w r. 1474. Teraz ruiny zamku Kmitów toną w gąszczu drzew i krzaków, a z urwiska, gdzie obronne gniazdo założyli sobie możnowładcy tej ziemi, odsłania się rozległy, wspaniały widok na dolinę Sanu. Materiał na zamek sobieniowski i leski dostarczono z okolic Uherzec, gdzie z podłoża skalnego wyrósł niby baszta strażnicza, „Kamień pod Liskiem“ — od czasów najdawniejszych słynne kamieniołomy. W okolicy, koło Uherzec również, jak też w innych częściach powiatu, wykryto naftowe tereny, a niektóre z nich, jak twierdzą znawcy, rokują świetną przyszłość. W górzystym kraju, ponad sfałdowanymi wzgórzami, panuje wysoko się wynoszący Jawor; po brzegu Sanu i Solinki usadowiły się wsie Myszkowce, Bóbrka, Solina i Wołkowyja. Wre tu praca nad związaniem ich drogą szosową i mostami z Lutowiskami, Łupkowem i Leskiem, aby ludności otworzyć dostęp do rynków zbytu. Koło Myszkowiec San przebija sobie drogę w kamienistym zworze i kluczy zawiłymi pętlami o kilku brodach, dostępnych jednak wyłącznie przy małej wodzie. W czasie wylewu całe to „Zasanie“ odcięte zostaje od świata i pozostawione własnemu losowi. Ciężkie są tu warunki dla inżynierów i robotników budujących drogi. Dynamit i piroksylina strącają nawisy skalne, zrywają całe wartwice piaskowców, tworząc gzymsy, którymi biegnie równa, twarda nawierzchnia drogi; z odłamków poszarpanych skał układane są ochronne skarpy, wały i progi przybrzeżne. Rozlegają się wybuchy nabojów, założonych przez minierów, grzechocą młoty rozbijające kamień na szczebionkę, a w tej robocie góruje nad wszystkimi Łemko Pańczyk, który się uparł, że natłuczonym przezeń kamieniem zostanie okryta szosa z Wołkowyi do Solinki, i nikogo więcej do roboty na tym odcinku nie dopuszcza. I inny jeszcze człek miejscowy — Christa — potomek kamieniarzy italskich — zazdrosny jest o te drogi w dalekim zakątku Polski. Pracuje przy obciosywaniu kamieni, w wolnych zaś chwilach wykuwa grotę w stromym spychu, gdzie stanie rzeźba Bogarodzicy Jasnogórskiej. Marzy też Christa o tym, że dane mu będzie zrzucić z posad „złe skały“ pod Glinnem, gdzie znaleziono ciało nieochrzczonego niemowlęcia, z powodu czego rzekomo zabił się w tym miejscu robotnik drogowy. W Myszkowcach na Sanie widnieją w jego korycie ruiny niedokończonej elektrowni austriackich przedsiębiorców, zburzonej falami rzeki i wojny. W Bóbrce słynął z dobrze prowadzonego sadownictwa Czech Indra, lecz podczas surowej zimy zmarniały mu drzewa. Nie upadł jednak na duchu, otrząsnął się po klęsce, zbudował tartak i elektrownię przy nim ustawił. Teraz sprzedaje ziemianom i gazdom okolicznym energię elektryczną, a Łemkowie każdą żarówkę palącą się w ich chyżach odrabiają mu na jego posiadłości, bo uparty Czech na nowo sad owocowy zakłada. Wołkowyja! Sama nazwa mówi o wyjących wilkach. Tak też jest istotnie. Sporo tu wilków wałęsa się w zimie i porywa owce i psy. Dziwna to wieś ta Wołkowyja! Istniała tu do niedawna cerkiew. Modlili się w niej Łemkowie i Polacy, aż pewnej niedzieli Rusnacy nie puścili łacinników do Domu Bożego. A gdy ci poszli na skargę do starosty, ten zapytał ich tylko:
— Jakżeż tak? Rusini mogli zbudować cerkiew, a Polacy nie potrafią wznieść kościoła?
Widać, że potrafili, bo teraz stoją obok siebie cerkiew i polski kościół katolicki, do którego ołtarz ofiarował starosta. Ba! Dopomogli, snadź sąsiedzi z Myszkowiec. Twardy to lud! Sama i bodaj szlachta polska — schłopiała, zagrodowa, chodaczkowa, ale przechowująca starannie nadania królewskie, wizerunki klejnotów i klechdy siwe o jakichś tam przodkach, co z Tatarami, Kozakami, Szwedami i nawet z Turkami pod Wiedniem rąbali się „luto“. Tacy swego nie popuszczą, o swoje sprawiedliwie i twardo się upomną, zupełnie tak, jak ich pobratymcy i towarzysze dawnych wypraw spod Turki, gdzie mają już dosyć ukraińskich i bolszewickich podszeptów i wichrzeń zakordonowych. Niedarmo przecież z krwi ich urosły szlacheckie klejnoty, jako godła wiernej Rzeczypospolitej służby? Toteż i w sąsiedniej Solinie większość polska budzi się szybko, z ufnością i wiarą spoglądając na władze polskie i nie wierząc szczekaczom, którzy złote góry obiecują i do klęski nieraz już doprowadzili łatwowiernych gospodarzy, jak to było w r. 1932 pod smutnej pamięci Oszwarową... Po dziś dzień o tym rozpowiada skałom i drzewom Solinka, skacząc po kamiennych żebrach łożyska, gdzie niewidzialna przebiega granica Łemkowszczyzny i gdzie jednocześnie uchodzą ku południowi pierwsze uskoki Bieszczadów lesistych. Nie kończy się tam jednak ziemia leska, ojcowizna Kmitów-Śreniawitów i Balów. Roztacza się dalej aż pod grań bieszczadzką, gdzie w puszczach na wiosnę głuszce tokują i tęsknie a groźnie porykują jelenie, gdy jesień szkarłatem pokropi listowie buczyny i pozłotą powlecze brzozy i olchy.
Od Leska szosa przeciągnęła się ku dawnej granicy węgierskiej, przez Cisnę, skąd kolejką wąskotorową dostać się można do Łupkowa, a przez jego przełęcz zwykłym torem na tamtą stronę gór — na ziemię słowacką. Dolina Solinki łączy się z nią boczną szosą, biegnącą przez coraz bardziej obniżającą się pagórkowatą miejscowość i mija kilka osad. U jednej z nich na łące spływającej z łagodnego wzniesienia, uwieńczonego lasem iglastym, zwracają na siebie uwagę dwa duże, kąpiące się w słonecznej powodzi gmachy o płonących oknach. Są to lotniska prywatne, słabo zresztą uczęszczane, lecz idealne wprost na kolonię dla dzieci lub młodzieży, a nawet na schroniska turystyczne i narciarskie. Dalej wieś Berezka wyciągnięta wzdłuż wysokiego brzegu małej rzeczki, niby zdyszana pędzącej ku Sanowi; w Średniej Wsi w całej okazałości widzialny ze wszystkich stron skrzy się w słońcu biały pałac d-ra Sołowija, a tuż w pięknym parku stoi Czarny ze starości kościołek drewniany, co zapewne około pięciuset liczy sobie lat. Balowie oddali go niegdyś arianom. Teraz od czasu do czasu odprawia tu nabożeństwo pobliski proboszcz łaciński. We wsi dużo murowanych zabudowań, krytych blachą; widać współczesne narzędzia rolnicze, lepszą rasę koni i bydła i wyczuwać się daje jakiś rozmach — inny niż gdzie indziej na Łemkowszczyźnie i Bojkowczyźnie. Istotnie mają tu swe gospodarstwa wieśniacy, którzy stosunkowo niedawno powrócili z Ameryki. Stara Wieś stoi już na głównej szosie. Równina i coraz łagodniejsze fale wzniesień znowu piętrzyć się zaczynają i przechodzą już w prawdziwe, najczęściej stożkowate góry, a nad nimi na wysokości prawie 1000 metrów panuje Turnia. Wszystkie szczyty najeżyły się szczeciną świerków, w niższych reglach odcina się jaśniejszą zielonością skupienie bukowe. Przez labirynt górski przeciska się i kluczy kręta i głęboka dolina Hoczewki. Pod skalnymi nawisami, gdzie zimna struga tworzy kaskady i wiry, chłopaki czatują na pstrągi. Srebrzyste ciała ryb raz po raz błyskają ponad wodą, gdy z rozpędu usiłują przeskoczyć spadającą z kamiennego progu szeroką strugę.
Szosa przecina dawną stolicę Balów. Ród to ród senatorski, w obliczu Polski zasłużony, a dla tego burzliwego kraju nieraz opatrznościowy. Mieli bowiem Balowie poczucie systemu państwowego i bronili zaciekle tej połaci przeciwko zakusom chciwych i zuchwałych „konkwistadorów“ madziarskich, a gdy ciągłym niepokojem i niepewnością bytu zdemoralizowana szlachta rządzić się tu poczęła na własną rękę, stateczni, śmiali i uczciwi Balowie uśmierzali i karcili surowo zbyt niespokojne temperamenty. O Balach wszakże nikt tu już nie wspomina. Znikł stąd ten ród rycerski i śladu po sobie tu nie pozostawił, bo nawet ich zamek przekazał po sobie jedynie głazy fundamentów i zapadłe już lochy. Turysta znajdzie w okolicach Baligrodu sporo pięknych zakątków, jak wioska Mchawa z malowniczą cerkiewką, która niewiadomo dlaczego ściąga tu na odpust nie tylko ludność okoliczną, ale nawet Łemków zakordonowych; Kalnica, gdzie chętnie przebywał Wincenty Pol i tam pod lipą pisał do dnia dzisiejszego żywymi barwy przesycone utwory. Inny też pisarz polski — beletrysta, Zygmunt Kaczkowski, lubił te okolice i w Bereźnicy Wyżnej opisywał dzieje szlachty, która na tej ziemi siedziby swoje miała; malowniczo położone i dobrze zabudowane skarbkowskie Jabłonki z koloniami i lotniskami, wreszcie wspomniana już Turnia, z której szczytu oko ogarnąć nie może całego krajobrazu, i jeszcze wyższy szczyt — Wołosań. Koło Bystrego przechował się rezerwat Cisowy. Lesiste góry stłaczają się coraz bardziej i coraz wyżej się piętrzą. Iglaste i liściaste lasy wspinają się na ich szczyty, chociaż gdzieniegdzie już błyska jaśniejsza plama połoniny. Pasmo Jabłoneckie otula się pysznym płaszczem zielonym. Przeważają tu lasy liściaste — buk i grab. Szosa lśniąc od czarnego łupku bitumicznego serpentyną wbiega i ześlizguje się z jego grzbietu. W gąszczu lasów mają dogodne rykowiska jelenie, w gęstym podszyciu żerują dziki, na skraju huszczy to tu, to tam śmignie rudawo-płowa sarna. Za Działem Jabłoneckim, w rozległej kotlinie, pośród lesistych i łąkowych zboczy usadowiła się urocza Cisna. Zieloną jej kotlinę przecina wartka rzeczułka. Stoją tu zamożne gospodarstwa włościańskie i dobre budynki letniskowe — wymarzona siedziba dla turysty, malarza, rybaka i myśliwego. Z zacisznych dolin prowadzą malownicze ścieżki na zieloną piramidę Hyrlaty. Dalej wznoszą się Strib, Wisiel i Smerek, Rawka, Krzemionów i Wetlińska Połonina — i Rabia Skała, których szczyty sięgają od 1075 do 1300 metrów. Wędrowiec nie pożałuje swego trudu, gdyż, dotarłszy tu, zobaczy nie tylko piękne widoki, lecz również porywające sceny z życia zwierząt. Jeżeli posiada on sztukę zamieniania się w nieruchomy pień drzewa lub złom skalny, jeżeli potrafi nie oddychać przez mała minutę i chodzić jak kot nie potrąciwszy kamyka i nie zawadziwszy o wystający korzeń, jeżeli wreszcie wyrobi w sobie zdolność natychmiastowego zatrzymania się i skamienienia, — tedy może być pewny, że rzadko niepokojony przez turystów na ścieżkę wyjdzie zadzierzysty kozioł i będzie patrzał na niewidzialny tu przedmiot na razie zbyt bacznie, lecz zapomni o nim po chwili i pocznie oszczypywać młode igliwie i cienkie pędy krzaków. Tą samą ścieżką kołyszącym się krokiem świecąc białym „talerzem“ i potrząsając rogata głową, przejdzie jeleń
a przed nim, osłaniając go przed niewidzialnym wrogiem, zbitą gromadką, ze zgrzytem racic na piargu sunąć będą wierne łanie, pomne igrzysk i gonu na rykowisku, gdy ze szczękiem zderzały się wieńce byków, płynął namiętny i groźny ich poryk i z cichym szmerem padały koralowe już liście buków. W tutejszych niepozornych strumykach rybak-sportowiec stoczyć może zaciętą walkę z dużym pstrągiem — królem i zbójnikiem tych wartkich potoków płynących z górskich mateczników, gdzie spod skał i próchnicy sączą się wycieki Osławy i Solinki. Obok Cisny, na Majdanie, gdzie znęca się nad trupami świerków i buków tartak żydowski, zaczyna się kolejka wąskotorowa. Biegnie ona na zachód do Łupkowa, ku przełęczy, gdzie turysta znajdzie już zwykły pociąg. Od Łupkowskiej przełęczy poczęły się Bieszczady — górska kraina, gdzie nawet człowiek, którego życie zgnębiło, gdy wejdzie na ich grań, odrodzi się nagle i o wszystkim zapomni albowiem ogarnia go zachwyt prawdziwy.
Jakżeby mogło być inaczej?! Nad nim rozrzuciwszy na wsze strony niebieskie poły stanął namiot lazurowy, a może kopuła turkusowa nieznanej świątyni. Złociste strzały słońca przeszywają przestwór, co kresu nie ma i dna, bo daleki widnokrąg i wszystko,
co cierpi i łka tam na padole, utonęło nagle w mgle promienistej.
Wszystko tu wybuja ponad miarę. Wszystko zdradza moc niezwykłą i pęd do życia. Wszystko przesiąknięte jest radością bytowania i szczęściem. Wyczuwa się, że miejsce to osobliwie ukochało słońce i nie szczędzi mu łask swoich, że sama natura nad wszystkim — co się rodzi, żyje i co już umarło, na piach się rozsypało, zbutwiało, zmurszałe, obróciło się w zgniłki i próchno, miłosną roztoczyła opiekę. Cisza tu panuje i jakaś ni to uroczysta powaga wobec tajemnicy ni to bezszmerna modlitwa do Wielkiej Potęgi, która światem całym rządzi i losem najniklejszej istoty. Człowiek jest tu sam, tak wysoko, że zda się, dłonią może sięgnąć po słońce i dotknąć sklepienia niebios, nad którymi nie masz nic — tylko tron Najwyższej Istoty. Stąd posłyszy ona głos człowieczy, zrozumie jego troski i bóle, wysłucha i losem jego zarządzi, jak rządzi tu na wyżynie, gdzie dumne jodły i świerki w puszczach obala, z Wierchów ciska złomy kamienne, a nikłym, słabym trawom ponad miarę rosnąć pozwała, by i one zaznały szczęścia bujnego i bezbrzeżnej wolności... Góry! Góry!
Jakżeż malowniczy i uroczy jest ten odcinek Karpat Polskich! Gęsta, pełna ożywczego mroku knieja wspina się aż na grań i spływa z niej zieloną falą. W uroczyskach nic nie płoszy ciszy, chyba potoczek pędzący ku rzece ukrywa się pod szerokimi liściami łopuchów i paproci, w pośpiechu rozpowiada dzwonną opowieść o tajniach leśnych, pluska i szemrze aż wypadłszy na polankę zwolni bieg swój i zamilknie.
O czym dzwoni rozgadany potoczek? Może o legowiskach wilczych? O ukrytej na starej porębie hawrze niedźwiedziej? O skargach świerków i buków, że pod korzeń podcinają ich mocarne pierśnice siekiery żydowskie?...
W głębokich wąwozach snują się liliowe cienie i wartkie syczą na złomiskach strugi — odwieczne bojowniczki, walczące z zakutymi w pancerz górami, co im drogę na szeroki świat uparcie przegradzają. One zaś syczą i pluszczą gniewnie: „przebijamy szlak poza góry, poza góry!“