Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga szósta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szczęśliwy to był człowiek, w roku Pańskim 1482, ten wielmożnie urodzony Robert d’Estouteville, rycerz, pan na Beyne, baron d’Ivry i St. Andry-en-Marche, radca i dworzanin królewski, namiestnik wicehrabskiéj kasztelanii paryzkiéj. Oto. już bez mała lat siedemnaście, bo od 7 listopada 1465, od roku komety[1], dzierżył on z rąk królewskich piękną tę godność Kasztelana paryzkiego, będącą w przekonaniu powszechném raczéj księztwem udzielném niźli urzędem: Dignitas — powiada Jan Loemnoeus — quae cum non exigua potestate politiam concernente, atquae praerogativis multis et juribus conjuncta est. Dygnitarz z rodu szlacheckiego, którego listy installacyjne, łaską królewską nietykalnie zachowane, sięgałyby epoki małżeństwa naturalnéj córki Ludwika XI z jego miłością nieprawym synem Burbonów, rzecz to zaprawdę cudowna w r. 82. Tegoż samego dnia, w którym Robert d’Estouteville obejmował po mistrzu Jakóbie-de-Villiers posadę kasztelana paryzkiego, mistrz Jehan Dauvet zajął miejsce Imci Helego de Thorrettes na urzędzie pierwszego marszałka Izby trybunalskiéj, Jehan Jouvenel des Ursins wysadzał Piotra de Morvillier z dostojności kanclerza Francyi. Regnault des Dormans uwalniał Piotra Puy od ciężarów referendarza zwyczajnych spraw dworu królewskiego. Owóż, przez czyjeż to już ręce nie przemkło marszałkowstwo, kanclerstwo lub referendarstwo, od kiedy Robert d’Estouteville posiadł kasztelanię paryzką! Dostała mu się ona „ku stróżowaniu starościńskiemu“, jak się wyrażały listy wierzytelne; i zaiste dzielnie ją pan kasztelan stróżował. Uczepił się jéj rękami i nogami, wcielił się w nią, zlał się z nią do tego stopnia, że cało umknął przed gorączkową namiętnością zmian, na którą cierpiał Ludwik XI, król podejrzliwy, skąpy, czynny i wciąż przemyśliwający, jakby za pomocą ciągłych rozdawnictw i odwołań, utrzymać sprężystość swéj władzy. Nie dość. Mężny nasz rycerz dla własnego syna otrzymać potrafił pośmiertny przekaz swojego obowiązku, tak, że juź od lat dwóch imię wielmożnego Jakóba d’Estouteville, koniuszego, czerniło się obok imienia ojcowskiego na czele służbowego regestru kasztelanii paryzkiéj. Prawda téż, że Robert d’Estouteville dobrym był wojakiem, że wiernie chorągiew swą podjął przeciwko lidze dobra publicznego, i że w dniu wjazdu królowéj do Paryża w r. 14..., ofiarował Najjaśniejszéj Pani cudnego jelenia z powideł. Przytém zostawał w najlepszéj przyjaźni z Trystanem Pustelnikiem, marszałkiem nadwornym króla Jegomości. Rozkoszne to więc i słodyczy pełne było życie tego jaśnie wielmożnego pana Roberta. Najprzód, płaca doskonała, przy któréj jako zbytkowne grona, wychylające się po za winnicę, wisiały kancelaryjne dochody z cywilnych i kryminalnych procedur kasztelanii; okrom tego cywilne i kryminalne dochody z posłuchalnych izb Podwala wielko-zamkowego, nie licząc już drobniejszych myt z mostów Mantes i Corbeil, oraz kopytkowych zysków z paryzkich targowic zboża i nierogacizny, z pomiarników i pomiernic drzewa i soli. Dodajmy do tego przyjemność paradnych przejażdżek po mieście i możność uwydatnienia na tle szat ławniczych, przez pół czerwonych a przez pół dębnikowych, ślicznego swego ubioru wojskowego, którego rzeźbę podziśdzień podziwiać możemy na jego grobie, w opactwie Valmont w Normandyi, a jego hełm pogięty w Montlhéry. Nadto, za nie-że liczyć mamy władzę wszelaką, posiadaną przez pana paryzkiego nad woźnemi dwunastki trybunalskiéj, nad odźwiernym i dozorcą Wielkiego-Zamku, nad dwoma audytorami Kasztelu, auditores Castelleti, nad czterema przysięgłemi strażnikami wice-hrabstwa, szesnastoma wydziałowymi tyluż obwodów miejskich, jednym wielkim turemnikiem Kasztelu, stoma dwudziestoma łucznikami chorągwi kasztelańskiéj, stoma dwudziestoma pachołkami pieszéj starościńskiéj straży, nad dowódzcą czat rycerskich, wraz z jego przyboczną wartą nocną, wartą jego obchodową, objezdną, przednią, tylną, jego wartą zapasową, drugo- i trzecio-hasłową? Mamyż liczyć za nie przywiléj wymiaru sprawiedliwości, wielkiéj i małéj, przywiléj skazywania na gardło i grzywny, prawo wieszania, ćwiertowania i darcia kołem, że już pominiemy drobiazgowe sądownictwo pierwszopowodowe (in prima instantia, jak się wyrażają nadania ówczesne), i to nad całém tém wicehrabstwem paryzkiém, tak znakomicie uposażoném siedmioma starostwami rycerskiemi? Możnaż sobie wyobrazić zajęcie powabniejsze od tego, jakiém się każdodziennie rozkoszował J. W. Robert d’Estouteville, gdy zasiadłszy pod szerokiemi i zduszonemi łukami sklepienia Filipa Augusta w Wielkim-Kasztelu, wydawał wszem w obec i każdemu z Osobna wyroki i sądy? lub gdy po skończonych już sprawach, wracał sobie wieczorem na odpoczynek do czarującego swojego pałacyku, położonego przy ulicy Galileusza, w zakolu dworców królewskich, a spadłego nań w posagu żony Ambrozyi de Loré? Zadowolenie wtedy tém większe było, im większą liczbę hultajstwa odprawił był przed chwilą pan kasztelan na noc do maluczkiego onego mieszkanka podle ulicy Złupiskórnéj, w którém starostowie i ławnicy sławetnego Paryża kunice swoje założyli; a która to rzeczona izdebka trzymała jedenaście stóp długości, siedem stóp i cztery cale szerokości, zasię jedenaście stóp wysokości“[2].
I nie dość, że J. W. Robert d’Estouteville posiadał osobną juryzdykcyę kasztelaństwa i wice-hrabstwa paryzkiego; miał on jeszcze współudział, oko i kęs w wielkiém sądownictwie króla. Nie było głowy za wiele wyniosłéj, któréjby jego nie dosięgły ręce, pierwéj nim się jéj dotknęły ręce oprawcy. On to wysłany był do Bastylii Św. Antoniego, by z niéj wyprowadził księcia Nemourskiego na szafot Targowie głównych; on to wyprowadzał z niéj na plac Grevski J, W. Saint-Pol, który się ciskał i krzyczał ku wielkiéj radości J. W. kasztelana, który od dawien dawnych nienawidził J. W. hetmana.
Wszystkiego tego, przyznajmy, było aż nadto, aby człeka uczynić szczęśliwym a sławnym, i zapewnić mu kiedyś znakomitą kartę w zajmującéj onéj historyi kasztelanów paryzkich, z któréj się uczymy takich oto naprzykład ciekawych szczegółów, jak, że Oudar z Villeneuve posiadał dom przy ulicy Rzeźniczéj, że Wilhelm z Hangest kupił wielką i małą Sabaudyę, że Wilhelm Thiboust podarował zakonnicom od Św. Genowefy swe domy przy ulicy Clopin, że Hugon Aubriot mieszkał w zamku Porc-Epic, i tym podobnych zdarzeń familijnych.
Z tém wszystkiém, przy tylu powodach brania życia z najmilszéj i najspokojniejszéj strony, J. W. Robert d’Estouteville obudził się był w poranek 7 stycznia 1482, w najkwaśniejszém usposobieniu ducha, w najopryskliwszym humorze. Zkądby to pochodziło? samby on nie o tém nie umiał powiedziéć. Czy niebo było trochę za szare? czy klamra starego jego pasa z Montlhéry źle była spięta i zanadto po wojskowemu ściskała cielesną powagę jego kasztelańskiéj mości? czy ujrzał przez okno urwipołciów przeciągających z podrwiwającemi minami, czterech po czterech, w kurtkach a bez bielizny, w kołpakach bez denek, z sakwami i butelkami u boku? A może to było niejasne przeczucie tych trzystu siedmdziesięciu liwrów, szesnastu soldów, ośmiu denarów, które w rok potém następca Ludwika XI, król Karol VIII odtrąci od dochodów kasztelanii? Czytelnik może zrobić wybór; co do nas bylibyśmy skłonni mniemać najprościéj, że dygnitarz dlatego w złém się znajdował usposobieniu, że się w usposobieniu złém znajdował.
Zresztą, było to nazajutrz po uroczystości, dzień nudów dla wszystkich, szczególniéj zaś dla potentata powołanego do sprzątania wszelkich owych nieczystości (w przenośném i aktualném słowa znaczeniu), które po sobie uroczystość w Paryżu zostawia. Do tego zaś jeszcze przypadało akurat i posiedzenie w Wielkim-Kasztelu. Owóż, rzecz to powszechnie znana, że sędziowie tak zwykle urządzają swoje humory, ażeby się takowe objawiały najpunktualniéj w dniach rokowych. W ten sposób zawsze jest na kogo wylać przynajmniéj niezadowolenie i złość swoją, w imię króla, prawa i sprawiedliwości.
Posłuchanie wszakże zaczęło się bez pana paryzkiego. Sprawy odprawiali, wedle zwyczaju, jego zastępcy na wydziale cywilnym, kryminalnym i partykularnym; i już od ósméj godziny z rana kilka tuzinów mieszczan i mieszczek, zebranych w Podwalu zamkowém i spakowanych w ciemnym kątku izby posłuchalnéj, między mocném odgrodzeniem dębowém a ścianą, z uszczęśliwieniem wielkiém przyglądało się pociesznemu i urozmaiconemu widowisku sprawiedliwości cywilnéj i kryminalnéj, wymierzanéj w sposób nieco zgmatwany i całkiem przypadkowy przez mistrza Floryana Barbedienne, audytora Kasztelu, zastępcę J. W. pana paryzkiego.
Izba była mała, nizka, sklepiona. Stół zasłany kobiercem z herbownemi liliami znajdował się w głębi, wraz z wielkiém rzeźbioném krzesłem dębowém, dla kasztelana przeznaczoném, a próżném, i z prostym stołkiem na lewo dla audytora mistrza Floriana. Poniżéj siedział pisarz sądowy i od niechcenia wodził piórem po papierze. Naprzeciw mieścił się gmin; około zaś stołu i przy podwojach, stała służba starościńska w opończach z kamlotu fioletowego w krzyżyki białe. Dwaj woźni posłuchalni-mieszczańskiéj, w kontuszach wszechświętnych przez pół szkarłatnych i szafirowych, trzymali się przy nizkich zamkniętych drzwiach, widzialnych w głębi, po tamtéj stronie stołu. Jedno jedyne okno ostrołukowe, wązko zaciśnięte w grubym murze, bladym promieniem stycznia oświecało dwie dziwaczne postacie: skrzywionego kamiennego biesa, rzeźbionego u kluczowéj cegły sklepienia w kształt haka od lampy, i sędziego siedzącego w głębi izby na herbownych liliach.
I rzeczywiście ten drugi godnie dotrzymał placu pierwszemu, pod pewnym przynajmniéj względem. Wyobraźmy-no sobie za stołem kasztelańskim, śród gromad dokumentów procesowych, mistrza Floryana Barbedienne, audytora Zamkowego, w chwili gdy wsparty na łokciach, z nogami na ogonie swéj sukni koloru mocno brunatnego, z twarzą oprawną w białe barankowe futerko, z brwiami téj-że saméj rzekłbyś maści, czerwonego jak rak, mrugającego oczkami, sapiącego, a jednak z powagą i godnością wielką dźwigającego sadełko swych policzków, które się mu aż pod podbródek schodziły, wyobraźmy go sobie w chwili, gdy się zabiera do sądzenia spraw. Kontrast to, jak widzimy, niezbyt rażący w odniesieniu do rzeżbionéj figury u powały. Zachodziła przecież jedna jeszcze okoliczność, zbliżająca hak latarniany do audytora. Mistrz Floryan był głuchy.
Ułomność ta, jak wiadomo, jest wcale lekką na sędziego, jeśli ty]ko nawet nie jest zaletą. Wszystko bowiem, czego się po nim żąda, sprowadza się do tego, by miał pozór i postawę słuchającego; warunkowi zaś temu, jedynemu zasadniczemu przy dobrze pojętéj sprawiedliwości, czcigodny audytor tém lepiéj i swobodniéj odpowiadał, że żaden hałas nie mógł przerywać jego uwagi. Pewném zaś w każdym razie jest to, że mistrz Floryan, cokolwiek tam sobie mówiono o jego uszach, wyrokował zawsze najstanowczéj i z podziwu godną biegłością.
Zresztą, znajdował się w izbie posłuchalnéj nieubłagany kontroler jego dzieł i ruchów w osobie naszego przyjaciela Jehana Frollo du Moulin, wrzaskliwego owego żaka, któregośmy wczoraj w Pałacu poznali, „dowódzcy kawaleryi piechotyńskiéj“, jak go jeszcze zwano z powodu, że o każdéj porze byłeś pewien spotkać go na wszystkich punktach Paryża, ławkę szkolną wyjąwszy.
— Patrzaj — mówił Wiatrak po cichu do swego koleżki Robka Poussepain, śmiejącego się tuż obok, podczas gdy Janek czynił spostrzeżenia nad widowiskiem roztaczającém się przed ich oczami — patrzaj, toż to Żanetka du Buisson! Córeczka nicponia z Nowego-Rynku! Na mój honor, skazał ją, stary szelma! Nie lepsze snać baryła ma oczy od uszu. Piętnaście soldów i cztery denary paryzkie za to, że dwie pary paciorek miała na sobie. Za ostro. Lex duri carminis. — A ten zacz? Robin rakarz miejski, gospodnik! Że przeszedł egzamin i otrzymał magistraturę w rzeczonym fachu?... Aha, to wpisowe! — Ba, dwaj szlachetnie urodzeni śród téj hołoty! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly. Obaj koniuszowie, corpus Christi. Grali w kostki... no, to co innego. Kiedyż koléj na naszego rektora? Sto liwrów paryzkich do skarbu za obrazę króla! Ta czerwona dynia wali na głucho. Niech mię djabli porwą, niech się stanę własnym moim bratem archidyakonem, jeśli mi to przeszkodzi grać, przegrywać i wygrywać; grać we dnie, grać w nocy, żyć grając, grając skonać, grać zawsze i wszędzie aż do ostatniéj koszuli i co pod nią! — Ależ dziewczyna, Barnabo święty! Jedna za drugą, gołąbki. Ambrozya Lecuyére, Izabelka Paynetta! Bierarda Gironin! Znam wszystkie, co do utka, tak mi Boże dopomóż. Na grzywny! na grzywny! To was moje panienki nauczy, gdzie macie drugi raz nosić opaski złocone. Dziesięć soldów paryzkich, zalotnice wy jakieś! — O, stara sędziowska morda, głucha i głupia! bydle opasłe! dardanelski osioł! toż dopadł do korytka! źre skargi, źre procesy, źre, żuje, zapycha się, dławi. Grzywny, taksy, zaguby, koszta, płace, pokomorne, zwrótne, gehenny, odwieżne, gardlane, łańcuszkowe, podybne, wszystko to jemu zaledwo plackiem wielkanocnym i święto-jańskim korowajem. Spojrzno co za parsiuk! — Masz tobie! akurat! jeszcze jedna pani kochanica! Thibaud-Thibalda?... Dalibóg że ona, ta sama. Za to, że się wymknęła po za ulicę Glatigny! Czy razem z tym oto synalkiem wąsalem? Znam go. Gieffroy Mabonne, żandarm, hałaburdnik pierwszéj ręki. Zaklął, łajdak, w imię Ojca... Na grzywny go! na grzywny oboje, Thibaldkę i żandarma! Stary muchomór najniezawodniéj pomięszać musiał sprawy! założę się nie wiem o co, że każe dziewce zapłacić za zaklęcie, a Mabonne’owi za miłostki! — Baczność, Robusin kochany, baczność! Kogóż to teraz wprowadzą? Pachołków jak nasiał! Na Jupitera cała psiarnia tu, jak u Patroszyn. Najgrubsza to pewno zdobycz obławy. Dzik może. — Ach Robku, tak jest, dalipan, że dzik. — I jaki jeszcze! — Herkulesie święty! toż to nasz książę wczorajszy, nasz król błaznów, nasz dzwonnik katedralny, nasz jednooki, nasz garbus, nasz skrzywipysk! Quasimodo!
Nie kto inny, w istocie.
Jakoż był to Quasimodo, skrępowany, spętany, skuty, osznurowany od stóp do głowy, i pod silną strażą. Oddział pachołków otaczający go, prowadzon był przez samego dowódzcę czatów w pełnym uniformie, z herbem Francyi na piersi i herbem stolicy na plecach. Zkądinąd, a kalectwo wyjąwszy, nie było nie tak szczególnego w postawie Quasimoda, coby usprawiedliwiało niezwykłą tę wystawę łuków i halabard. Twarz więźnia była smutną, lecz spokojną i nieruchomą. Jego tylko jedno jedyne oko rzucało od czasu do czasu spojrzenie złe i gniewne na obciążające go więzy.
Tymże samym wzrokiem zatoczył on przy wejściu do koła siebie, źrenica atoli jego tak była przygasłą i senną, że kobiety dla śmiechu jeno wytykały go sobie palcami.
Audytor mistrz Floryan przerzucał tymczasem kartki oskarżenia, spisanego przeciw winowajcy, a złożonego na stół sędziowski przez pisarza. Poczém zdawał się czas jakiś namyślać. Dzięki téj ostrożności, którą sędzia nasz śledczy zachowywać zwykł przed każdém zgoła badaniem, znanemi mu były zawczasu imiona, rodzaje zajęć i win oskarżonych. Pozwalało to mu z góry układać zarzuty przewidziane przeciwko przewidzianym odpowiedziom, i wymijać w ten sposób wszystkie krzywizny i zboczenia przesłuchań, bez wielkiéj ujmy dla swój głuchoty. Protokół sprawny tém był dla niego, czém pies dla ślepego dziada. A jeśli przypadkiem zdradził czasami swą ułomność jedną lub drugą apostrofą cudacką, lub pytaniem niezrozumiałém; uchodziło to za głęboką mądrość u jednych, za głupotę u drugich. W obu razach cześć sądownictwa nie tak dużo na tém cierpiała, gdyż z dwojga złego lepiéj już jest, gdy sędziego mają za półgłówka, lub za uczonego, niż za głuchego. Mistrz Floryan dokładał tedy wszelkich starań dla ukrycia swéj głuchoty przed światem, i tak mu się to dobrze zazwyczaj udawało, że w końcu sam własnemu złudzeniu dał się zwyciężyć. Co zresztą łatwiejszém jest, niźli się wydaje. Każdy garbusek ma głowę wyprostowaną, każdy jąkała peroruje, każdy głuchy mówi z cicha. Co do niego, w najgorszym wypadku mógłby się na to chyba zgodzić, że ucho miał nieco za twarde, odrobinkę nieposłuszne. Było to jedyne ustępstwo, jakie w tym punkcie czynił na rzecz opinii publicznéj, w chwilach otwartości zupełnéj i szczerego obrachunku sumienia.
Dokładnie tedy przeżuwszy sprawę Quasimoda, mistrz Floryan przechylił głowę w tył i przymknął do połowy powieki, dla tém większego majestatu i bezstronności, tak, że w téj chwili stał się w rzeczy saméj głuchym i ślepym zarazem. Podwójny warunek, bez którego nie masz sędziego doskonałego. W téj to wspaniałéj postawie rozpoczął badanie obwinionego.
— Imię twe? — spytał.
Owóż zachodził tu właśnie jeden z wypadków nieprzewidzianych w ustawie, wypadek gdzie głuchy głuchego przesłuchuje.
Quasimodo, którego nie nie ostrzegało o wystosowaném do niego pytaniu, nie przestawał patrzéć na sędziego spokojnie i prosto i nie odpowiadał wcale. Sędzia, również głuchy i przez nikogo nie ostrzeżony o milczeniu obwinionego, mniemał, iż ten odrzekł jak należało, i jak czynili zazwyczaj wszyscy w ogóle oskarżeni; ciągnął więc daléj z powagą nadętą a głupią:
— Dobrze. — Ile masz lat?
Quasimodo nie wiele więcéj odpowiadał i na to drugie pytanie.
Sędzia uważał je jednak za wyczerpane, i zagadnął z kolei:
— Teraz, czém się zajmujesz?
Zawsze to samo milczenie. W publice zaczynało już wszakże szeptać i poglądać po sobie.
— To wystarcza — jął nieugięty audytor, gdy wedle swych obliczeń obwiniony skończyć był powinien trzecią swą odpowiedź. — Jesteś w obec nas zawezwany i oskarżony: primo o rozruchy nocne; secundo o czyny niegodne na osobie kobiety straconéj, in praejudicium meretricis; tertio o rebelię i nierzetelność względem łuczników z ordynansu Jego Miłości króla, Pana naszego. Wytłómacz się co do wszystkich tych punktów.
Zwracając się zaś do pisarza:
— Czy zapisałeś waszmość wszystko, co oskarżony dotąd powiedział?
Na to niefortunne pytanie audytoryum całe, od kratek aż do podwoi, buchnęło śmiechem tak gwałtownym, tak szalonym, tak udzielającym się i powszechnym, że nań w końcu i obaj głusi zwrócić musieli uwagę. Quasimodo się obejrzał, ruszając garbem pogardliwie, podczas gdy mistrz Floryan, niemniéj od niego zdziwiony, a przypuszczając że śmiech widzów wywołany został nieskromnym jakim dowcipem oskarżonego, co poniekąd i sam ruch garbu jego zdawał się potwierdzać, gromić jał winowajcę z oburzeniem wielkiém:
— Dałeś mi tu, bałwanie, odpowiedź zasługującą na stryczek! Czy wiész z kim mówisz?
Koncept ten bynajmniéj nie był zdolnym powstrzymać wspienionych fal wesołości powszechnéj. Wydał się on owszem tak dziwacznie i rogato, że śmiech szalony ogarnął nareszcie i dwóch strażników Posłuchalni-Mieszczańskiéj, gatunek pałek frontowych, u których głupota już na uniformie, zda się, wyszytą była. Sam tylko Quasimodo ani źdźbła nie stracił na zwykłéj surowości i powadze, z téj doskonałéj przyczyny, że nie a nie nie pojmował, co się w około niego działo. Sędzia, podraźniony do najwyższego stopnia, uważał za potrzebne nie spuszczać z tonu; miał nadzieję, że w ten sposób zdoła zatrwożyć oskarżonego, i grozą oddziałać na publikę, powołując ją do szacunku należnego wysokiemu swemu stanowisku.
— Więc to ma znaczyć — wołał — człeku ty przewrotny i buntowniczy, że sobie pozwalasz uchybień względem audytora Kasztelu, delegata do spraw gminnych magistratu paryzkiego, dygnitarza zajmującego się poszukiwaniem zbrodni, występków i włóczęgostw złych; powierzaniem rzemiosł i ściganiem monopolu; utrzymywaniem bruków; niedopuszczaniem podstępnych oszukaństw przekupniów na jatkach kurzych, ptaszych i zwierzynnych; mierzeniem łuczyw i innych gatunków drzewa; oczyszczaniem miasta z błota, a powietrza z pomorów zaraźliwych; ustawiczném, jedném słowem, strzeżeniem pospolitego dobra, bez płacy i nadziei na wynagrodzenie! Wiedz, że się nazywam Floryan Barbedienne, własny Namiestnik samego J. W. Kasztelana, a takoż komisarz, asesor, kontroler i egzaminator z władzą jednaką w kasztelanii, starostwie, grodzie i trybunale...
Trudno przewidziéć, z jakiegoby powodu głuchy mówiący do głuchego miał się zatrzymać. Bóg sam tedy wié tylko, gdzie i kiedy wy lądowałby mistrz Floryan, rozmachany w ten sposób na wszystkich wiosłach elokwencyi, gdyby się naraz nie rozwarły były nizkie podwoje w głębi izby i nie wszedł przez nie sam Kasztelan.
Za jego zjawieniem się mistrz Floryan nie urwał ani na chwilę, lecz uczyniwszy w też pędy pół obrotu na piętach, i w Kasztelana mierząc oracyą, któréj gromy spadały przed chwilą na Quasimoda:
— Miłościwy Panie: — rzekł — żądam na obecnego tu oskarżonego takiéj kary, jaką się spodoba Waszéj Miłości naznaczyć, a to za ciężką i rozmyślną obrazę sprawiedliwości.
I usiadł cały zdyszany, ocierając wielkie krople potu, spadające mu z czoła, niby łzy duże na leżące przed nim dokumenta. J. W. Robert d’Estouteville ściągnął brwi i skinął na Quasimoda w sposób tak rozkazujący i znaczący, że głuchy i jednooki garbus zrozumiał nareszcie, że tu o coś przecie chodzi.
Surowo doń Kasztelan przemówił.
— Cóżeś to zrobił, łajdaku, żeś się tu dostał?
Biedaczysko, przypuszczając że Kasztelan pyta go o nazwisko, przerwał milczenie, w jakiém się zwykle zamykał, i odrzekł głosem chrapliwym i zduszonym:
— Quasimodo.
Odpowiedź tak się mało stosowała do pytania, że huczne śmiechy poczęły znowu obiegać izbę, a Imci Pan Robert zawołał czerwieniejąc od gniewu:
— To i ze mnie szydzisz sobie, huncwocie jakiś?
— Dzwonnik katedry Najświętszéj Panny — powiedział na to Quasimodo, mniemając że chodzi o wytłómaczenie sędziom, czém się zajmuje.
— Dzwonnik Najświętszéj Panny! — krzyczał Kasztelan, który, jakeśmy to zauważyli, od samego już rana w dostatecznie kiepskiém był usposobieniu, i wcale nie potrzebował tak dziwacznych odpowiedzi dla zaostrzenia swéj złości. — Dzwonnik Najświętszéj Panny! Ja ci na karku każę wyprawić dzwonienie bizunami, na wszystkich placach i rogach ulic Paryża. Słyszysz, szelmo ty ostatnia?
— Jeśli o wiek mój chodzi wielmożnemu panu — rzekł Quasimodo — to sądzę, że na Św. Marcin skończę lat dwadzieścia.
Tego już było zanadto; Kasztelan nie mógł wytrzymać.
— A, to ty z władzy kasztelańskiéj drwisz, nikczemniku? Poczekajże! Hej, mości panowie pachołkowie rzemienni, zaprowadzić mi tego łotra pod pręgierz grevski. Godzinę całą nabojów i koła! Ja mu pokażę, serce przenajświętsze! Obwieścić mi wyrok obecny, w asystencyi czterech trębaczów przysięgłych w siedmiu starostwach wicehrabstwa paryzkiego.
Pisarz wziął się natychmiast do formułowania sentencji.
— A święty żywocie Pański! to mi dopiéro sąd, co się zowie! — zawołał ze swego kątka żak Jehan Frollo du Moulin.
Kasztelan się odwrócił i po raz drugi przeszył Quasimoda wzrokiem płomienistym.
— Słyszałem, zdaje mi się, że zbrodniarz wyrzekł żywocie Pański! Mości pisarzu, dodaj dwanaście denarów paryzkich, jako grzywnę za zaklęcie, któréj połowę odesłać do skarbca Św. Eustachego. Szczególniejsze mam do Św. Eustachego nabożeństwo.
W minut kilka wyrok był spisany. Treść jego brzmiała krótko i zwięźle. Obyczajowe prawa kasztelanii i wice-hrabstwa paryzkiego nie były wówczas jeszcze poprzerabiane i pogmatwane przez marszałka Thibaut Baillet i Rogera Barmne, adwokata królewskiego; nie zaciemniała ich gęsta owa puszcza procedur i ceregieli, jaką dwaj prawnicy zasieli tu w początkach wieku XVI. Wszystko w nich było jasne, wyraźne, proste, bez zachodu i kłopotu. Szło się prosto do celu; ani jednego nigdzie kruczka; od pierwszego wejrzenia wszędzie jak na dłoni widziałeś czysto i równo wytknięte ścieżyny, u końca których miałeś pręgierz, szubienicę lub torturę. Nie łudziłeś się przynajmniéj po drodze.
Pisarz podał wyrok Kasztelanowi, który przyłożywszy doń pieczęć, wyszedł wraz do dalszych izb posłuchalnych, w nastroju ducha wiele dobrego obiecującym na dzień ten wszystkim paryzkim więzieniom i strażnicom. Jehan Frollo i Robert Poussepain aż usta sobie rękawami zapychali. Quasimodo spozierał dokoła wzrokiem obojętnym a zdziwionym.
W chwili jednakże, gdy mistrz Floryan Barbedienne, odczytawszy z kolei wyrok, zabierał się do podpisania onego, pisarz tknięty litością dla skazanego nieboraka, a sądząc, że dlań wyjedna niejakie zmniejszenie kary, nachylił się jak mógł najbliżéj do ucha audytora i powiedział wskazując na Quasimoda:
— Człowiek ten, wielmożny sędzio, głuchym jest.
Liczył, że wspólnictwo to w ułomności obudzi uwagę i łaskę mistrzą Floryana dla skazanego. Ale najprzód, jakeśmy o tém nadmienili, mistrz Floryan bardzo mało dbał o to, by się spostrzegano na jego głuchocie. Powtóre zaś, słuch tak rzeczywiście miał tępy, że ani jednego wyrazu z odezwania się pisarza nie schwycił. Chciał pomimo to pokazać, że doskonale posłyszał zrobioną uwagę i odrzekł:
— Czy tak? to co innego; nie wiedziałem o tém. W takim razie dorzuć waszmość drugą jeszcze godzinkę u pręgierza!
I podpisał wyrok w ten sposób ulżony.
— O to to to! — powiedział Robek Poussepain, który od wczorajszéj przygody nie przestał ostrzyć zębów na Quasimoda — drugi raz nauczy go to, jak się ma z ludźmi obchodzić.