Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga ósma/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Lasciate ogni speranza
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Lasciate ogni speranza.

W wiekach średnich, gdy gmach był skończony, miałeś go tyleż pod ziemią, co nad nią. Pałac, twierdza, kościół, posiadały zawsze, — jeśli tylko nie były, jak Notre­‑Dame de Paris, wzniesione na palach, — objętość podwójną; oprócz budowli nad ziemią, była druga pod ziemią. W katedrach była to pewnego rodzaju katedra podziemna, niska, ciemna, tajemnicza, ślepa i głucha, rozpostarta pod nawą wyższą, zalaną światłem, brzmiącą organami i dzwonami we dnie i w nocy; niekiedy bywał to cmentarz.
Po pałacach, po twierdzach, podwale takie było więzieniem lub również cmentarzem, a często jednem i drugiem zarazem. Potężne owe budowle, których sposób powstawania i rośnięcia tłómaczyliśmy w innem miejscu, miały nie tylko proste fundamenty, lecz, że się tak wyrazimy, korzenie rozgałęziające się w glebie izdebkami, kurytarzami, lochami, schodkami, tak samo jak i górna część gmachu. W ten sposób kościoły, pałace, twierdze, do pasa chowały się w ziemi. Piwnice budynku były drugim budynkiem, do któtego się zstępowało, zamiast wstępować.
W Bastylji Ś‑go Antoniego, w paryskim pałacu Sprawiedliwości, w Luwrze, podziemia owe były więzieniami. Piętra tych podziemi, stawały się coraz węższemi i ciemniejszemi. Miałeś tu szereg stref, wedle których układały się stopnie grozy. Dante nic straszniejszego nie mógłby wymyśleć dla swego piekła. Potworne te kazamaty kończyły się zwykle na samym spodzie tej kadzi, tam gdzie Dante umieścił szatana, a gdzie społeczność dawna trzymała skazanych na śmierć, pewnego rodzaju banią malowniczo zwaną w języku francuskim „cul­‑de­‑basse­‑fosse“. Nieszczęśliwa istota, która się tu raz dostała, mogła się już na wieki pożegnać ze słońcem, powietrzem i życiem... ogni speranza: bo jeśli stąd i wyszła kiedy, to tylko na szubienicę i na stos. Niekiedy żywcem gnić w owej ciemnicy; zwało się wówczas w języku sprawiedliwości ludzkiej: „zapomnieć“. Między sobą a ludźmi, zbrodniarz czuł zawieszony nad głową zwał kamieni, strażnic i stróżów; więzienie całe, forteca była tylko jedną wielką kłódką na niezliczone śruby i skręty przytwierdzającą jego rozbrat ze światem żyjącym.
Na dnie to podobnej, w tych lochach zapomnienia, wydrążonych przez Ludwika Św., w onem in pace głównej starościńskiej baszty Tournelle, z kolosalnym Pałacem Sprawiedliwości nad głową, do takiego przedśmiertnego grobowca, zapewne z obawy ucieczki, bardzo jak na czartowską kochanicę możebnej, zamkniętą została skazana na postronek Esmeralda; ona, muszka ta biedna, któraby najmniejszego może kamyczka z tego gmachu udźwignąć nie zdołała!
Zaprawdę, losy zarówno jak i społeczność dziwnie niesprawiedliwemi się okazały; tyle zbytku, męczarni i nieszczęść na złamanie tak wiotkiej istoty!
Dola opłakana! Tego kto dziewczynę widział był niegdyś tańczącą i śpiewającą na słońcu, na obecny widok przejęłyby dreszcze. Rzucona śród tych ciemności, pogrzebana, zapchnięta, zamurowana, zimna jak głaz, zimna jako śmierć, pozbawiona najlżejszego powiewu powietrza, któryby spadające te ku ziemi włosy zdołał poruszyć, pozbawiona najdrobniejszego promyka dla źrenicy, najcichszego dla ucha odgłosu ludzkiego, przywalona, zgnębiona ciężarem kajdan, skurczona przy garnku wody i chleba kawałku na wiązce słomy, w kałuży utworzonej z kropel wilgoci ściekającej po ścianach lochu, bez ruchu, prawie bez oddechu, nie była już w stanie czuć nawet cierpień. Phoebus, słońce, południe, świeże powietrze, ulice Paryża taniec przy oklaskach, słodki szczebiot miłosny z rycerzem, a później znów mnich upiorny, baba ohydna, puginał, krew, tortura, szubienica; wszystko to wprawdzie przesuwało się w jej umyśle, raz jako widzenie cudowne i złote, to znów jak ciężka zmora senna; ale było to już tylko coś jakby chaotyczna walka niejasna i straszna, ginąca w oddalonym mroku, coś niby ostatnie echo muzyki odległej, grającej tam w górze, na ziemi, lecz nie słyszalnej śród przepaści, w którą nieszczęśliwa zapadła. Odkąd się tu znajdowała, zasnąć nie mogła, czuwać była niezdolną. W tem opuszczeniu, w ciemnicy tej, nie umiała już odróżniać ani wrażeń sennych od wrażeń na jawie, ani widm od rzeczywistości, ani nocy od dnia. Wszystko to w jej myśli było zmięszane, pokruszone, chwiejne, zamroczone, rozrzucone i zgmatwane. Nie czuła, nie wiedziała, nie myślała; co najwyżej, roiła chyba jeszcze. Nigdy istota żyjąca nie zapadła się głębiej w nicość.
W ten sposób, odrętwiała, zziębnięta, skamieniała, ledwo dwa czy trzy razy zauważyła skrzypnięcie płyty, która się gdzieś nad nią otwierała, nie przepuściwszy bladego nawet promyka światła, a przez którą ręka jakaś rzuciła jej suchą kromkę czarnego chleba. Była to wszakże ostatnia nić związku z ludźmi jaka jej pozostała, owa nić perjodycznych odwiedzin strażnika. Po czem następowała cisza przerażająca... Ach, prawda, inna rzecz jeszcze zajmowała ją machinalnie: nad głową, przez omszone kamienie sklepienia, przeciskała się wilgoć, wytwarzająca kropelki wody, które na dół spadały. Cyganka osłupiale przysłuchiwała się pluśnięciom tych kropel w kałuży, znajdującej się tuż obok, pod jej stopami. Do tego się też sprowadzał cały ruch jej otoczenia, to był jedyny zegar, wymierzający chwile zaćmionego i głuchego jej bytu, jedyny stały odbryzg życia, wirującego na powierzchni ziemi.
Od jak dawna tu się znajdowała? nie umiałaby powiedzieć. Przypominała sobie, że jakiś wyrok wydany był przez kogoś przeciw komuś, że następnie samą ją porwano i uniesiono, że się obudziła śród nocy i milczenia, cała od zimna skostniała. Poczęła pełzać na rękach; wtedy ogniwo łańcucha skaleczyło jej kostkę u stopy, i żelaza zabrzękły. Rozpoznała z kolei, że dokoła znalazła była ściany kamienne, że pod nią znajdowała się posadzka twarda, wodą pokryta, i wiązka słomy. Ale ani kagańca, ani otworu na wolne powietrze. Usiadła wówczas na owej słomie i siedziała, przenosząc się niekiedy, gdy jedna wciąż postawa resztę sił wyczerpywała, na kamienny stopień sterczący w jednym z kątów ciemnicy. Raz spróbowała była liczyć czarne minuty, mierzone spadającemi kroplami wody; smutna ta jednak praca umysłu skołatanego i nadwyrężonego, urwała się wkrótce sama przez się w jej głowie, pogrążając ją w tem cięższe, całkowite już niemal osłupienie.
Pewnego dnia nareszcie lub pewnej nocy (południe bowiem i północ jednakie tu miała barwy), posłyszała nad sobą szelest daleko dobitniejszy od tego, jaki zwyczajnie sprawiało przybycie dozorcy, gdy jej więzienną strawę przynosił. Podniosła głowę i ujrzała promień czerwonawy przeciskający się przez szparę spustu czyli płyty poziomej, umocowanej w otworze ciemnicznego sklepienia. Jednocześnie ciężkie okucie zgrzytnęło, zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy, płyta się podniosła i w otworze pokazały się najpierw latarnia, później ręka ją trzymająca, i w końcu dolna połowa postaci dwóch mężczyzn; wejście było za wąskie, by twarze dały się dojrzeć. Światło zresztą tak silnie uderzyło nieboraczkę, że oczy musiała zamknąć.
Gdy je otworzyła, drzwi były zamknięte. Na jednym ze stopni schodów ujrzała latarkę, a przed sobą jakiegoś człowieka. Czarny płaszcz spadał mu aż do stóp, takiegoż koloru kaptur zakrywał oblicze. Z całej jego osoby można było widzieć tylko twarz i ręce. Był to całun czarny pod którym coś się poruszało. Przez kilka minut wpatrywała się uważnie w ten rodzaj widma. Oboje jednak milczeli. Rzekłbyś: spotkanie dwóch posągów. Dwie tylko rzeczy zdawały się żyć w tym sklepie: knot latarki, który palił się z trzaskiem z powodu wilgoci powietrza i spadająca ze sklepienia woda, która przerywała nieregularne to parskanie jednostajnym pluskiem, i tworzyła ze światła latarki najrozmaitsze desenie na powierzchni zakłóconej kałuży.
Nareszcie uwięziona odezwała się:
— Ktoś ty?
— Duchowny.
Ten wyraz, ton jakim został wymówiony, głos człowieka, przejęły ją dreszczem.
Zakonnik mówił dalej głucho:
— Czy jesteś gotową?
— Do czego?
— Na śmierć.
— O! — rzekła — czy prędko?
— Jutro.
Jej głowa, która się była podniosła z radością znów spadła na piersi.
— Jakże długo czekać! — szepnęła. — Cóż by im szkodziło, gdyby dzisiaj?
— Jesteś więc bardzo nieszczęśliwą? — zapytał zakonnik po chwili milczenia.
— Zimno mi, — odrzekła.
To mówiąc, objęła swe nogi rękami, ruch jaki zwykle czynią nieszczęśliwi cierpiący od chłodu, i jaki jużeśmy raz zauważyli u pustelnicy Wieży Rolandowej. Zęby jej dzwoniły.
Zakonnik zdawał się z pod kaptura rzucać wzrokiem wokoło celi.
— Bez światła! bez ognia! bez wody! to okropne!
— Tak, — odpowiedziała tonem zdziwienia, jakiego nabyła w nieszczęściu. — Dzień jest dla wszystkich. Dlaczego mi tylko noc dają?
— Czy wiesz, — rzekł znowu zakonnik po chwili, — dlaczego tu jesteś?
— Zdaje mi się, że wiedziałam, — odparła trąc sobie czoło chudemi palcami, jakby dla obudzenia pamięci, — alem już zapomniała.
Nagle zaczęła płakać jak dziecko.
— Chciałabym wyjść stąd, panie. Zimno mi i straszno; jakieś zwierzęta włażą mi na ciało.
— A więc, chodź za mną.
I zakonnik wziął ją za ramię. Nieszczęśliwa była przemarzła do głębi. Dotknięcie się jednak tej ręki chłodem ją przejęło.
— O! — wyszeptała, — to zimna ręka śmierci. Ktoś ty taki?
Zakonnik podniósł kaptur; spojrzała nań. Była to ta sama straszna twarz, która ją prześladowała od dawna, ta sama głowa szatańska, która się jej ukazała u Falourdelowej, ponad ubóstwianą głową Phoebusa, to samo oko, które ostatni raz zabłysło przed nią przy sztylecie.
Widmo to zawsze tak dla niej złowrogie, a które pchało ją z nieszczęścia w nieszczęście aż do rusztowania, wyrwało ją z odrętwienia. Zdawało się jej, że rozdarła się zasłona okrywająca jej pamięć. Wszystkie szczegóły sztraszliwego zdarzenia, którego padła ofiarą, od nocnej sceny u Falourdelowej, aż do skazania jej w Tournelle, przedstawiały się znów w jej umyśle, nie mgliste i ciemne jak dotychczas, ale surowe, wyraźne, określone, żywe, przerażające. Jak ogień uwydatnia na białem papierze niewidzialne litery, nakreślone sympatycznym inkaustem, ta ponura twarz, jaką miała przed sobą, ożywiła zatarte przez nadmiar boleści wspomnienia jej. Zdawało się, że wszystkie rany jej serca naraz się otworzyły i krwią ociekały.
— Ach! — zawołała z konwulsyjnem drżeniem, zakrywając sobie oczy rękami — to ten sam, to ten ksiądz.
Poczem opuściła bezwładne ręce i przez czas jakiś pozostawała w postawie siedzącej, z głową zwieszoną, z oczami w ziemię wlepionemi, niema i drżąca.
Zakonnik spoglądał na nią okiem sępa, który długo krążył nad biednym skowronkiem ukrytym w życie, aż nareszcie, zwęszywszy w milczeniu olbrzymie koła swego lotu, spadł na ofiarę z szybkością błyskawicy i drgającą trzyma w swych szponach.
Nieszczęśliwa wyszeptała zaledwie dosłyszanym głosem:
— Dokończ! dobij! — i trwożnie tuliła głowę do ramion, jak owca przed uderzeniem rzeźniczego obucha.
— Więc boisz się mnie? — odezwał się nareszcie.
Cyganka nic nie odpowiedziała.
— Więc się mnie lękasz? — powtórzył.
Usta jej złożyły się jakby do uśmiechu.
— Tak, — rzekła, — kat pastwi się nad skazanym. Od kilku już miesięcy prześladuje mię grozi, przeraża! Bez niego, mój Boże! jakżem była szczęśliwą! On mnie rzucił w tę przepaść! O nieba! To on zamordował... on go zamordował! mego Phoebusa!
Tutaj, zachodząc się od płaczu i podnosząc oczy na przybysza, wykrzyknęła:
— O! nędzniku! ktoś ty? com ci uczyniła? dlaczego mię tak nienawidzisz? co masz przeciwko mnie?
— Kocham cię! — zawołał zakonnik.
Łzy się jej nagle zatrzymały; spojrzała nań obłąkanym wzrokiem. Zakonnik upadł na kolana i obejmował ją wzrokiem rozpłomienionym.
— Czy słyszysz? Kocham cię! — krzyknął powtórnie.
— Co za miłość! — rzekła nieszczęśliwa ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł.
— Miłość potępieńca.
Oboje przygnieceni ciężarem wzruszeń, przez kilka minut zachowywali milczenie, on szalony, ona odurzona.
— Słuchaj, — rzekł nakoniec zakonnik z dziwnym spokojem, — o wszystkiem się dowiesz. Powiem ci to, com dotychczas zaledwie sam sobie odważył się wyznać, badając sumienie własne w tych długich godzinach nocnych, kiedy ciemności tak są gęste, że zdaje się sam nawet Bóg nas nie widzi. Słuchaj. Zanim cię spotkałem, młoda dziewczyno, byłem szczęśliwy.
— I ja! — westchnęła słabo cyganka.
— Nie przerywaj... Tak, byłem szczęśliwy, za takiegom się przynajmniej uważał. Byłem czysty, miałem duszę pełną jasności. Nie było głowy, któraby się nad moją trzymała spokojniej i dumniej. Duchowni przychodzili zasięgać mej rady w sprawach moralności, doktorowie w rzeczach nauki. Tak, nauka była wszystkiem dla mnie; była moją siostrą i siostra ta mi wystarczała. Z wiekiem tylko inne zrodziły się we mnie myśli. Nieraz ciało me drżało na widok kształtów kobiety. Siła płci i krwi człowieka, o której myślałem w szalonej młodości, że ją stłumię nazawsze, nieraz wstrząsała konwulsyjnie łańcuchem ślubów przykuwających mnie nędznego do zimnych kamieni ołtarza. Ale post, modlitwa, nauka, klasztorne umartwienia wróciły duszy władzę nad ciałem. Przytem unikałem kobiet. Zresztą, wystarczało mi otworzyć książkę, aby wszystkie nieczyste myśli uleciały natychmiast z mózgu przed bogactwami nauki. W kilka minut sprawy doczesne pierzchały precz. I znów olśniony i wypogodzony wobec spokojnej jasności wiekuistej prawdy, odzyskiwałem spokój. Dopóki szatan przysyłał dla kuszenia mnie tylko niewyraźne cienie kobiet, które ukazywały się mym oczom w kościele, na ulicy, podczas przechadzki, i rzadko kiedy niepokoiły mię we śnie, łatwo je pokonywałem. Niestety! jeślim nie odniósł zupełnego zwycięstwa, wina spada na tego, który nie dał równej siły człowiekowi i szatanowi... Słuchaj. Pewnego dnia...
Tutaj zakonnik zatrzymał się, a uwięziona usłyszała wychodzące z jego piersi westchnienie, podobne do rzężenia konających.
Zakonnik mówił dalej:
... Pewnego dnia, stałem oparty o okno celi... jakież to dzieło czytałem? O! wszystko to dziś rozwiane w mej głowie... Czytałem. Okno wychodziło na plac. Wtem słyszą bębnienie i śpiew. Podrażniony, że mi przerwano rozmyślanie, spoglądam przez okno. To com ujrzał, wielu innych widziało, a jednak nie był to widok dla oczu ludzkich. Na bruku... Było południe... Słońce świeciło w całej swej okazałości... Jakaś istota tańczyła. Istota tak piękna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Oczy jej były czarne i pełne blasku. Śród hebanowych jej kędziorków, kilka włosów jasnych, słońcem opromienionych, połyskiwało jak pasemka złote. Stopy gubiły się w ruchu, jak szprychy szybko kręcącego się koła. Wokoło jej głowy poprzetykane w czarnych splotach metalowe blaszki błyszczały w słońcu i tworzyły rodzaj korony z gwiazd na jej czole. Niebieska sukienka, błyskotkami usiana, mieniła się i iskrzyła jak noc letnia. Zgrabne smagłe rączęta wiązały się i rozwiązywały w około kibici, jakby dwie wstążki. Kształty ciała zdumiewały pięknością. O! jakże cudowną była ta postać, jaśniejąca nawet wśród jasności słońca!...Niestety! młodą tą dziewczyną tyś była... Zdziwiony, upojony, olśniony, nie mogłem oderwać wzroku od ciebie. Takem ci się przypatrywał, że nagle zadrżałem z przestrachu: uczułem, że fatum mię porywało.
Zakonnik zdyszany zatrzymał się na chwilę. Następnie ciągnął dalej:
— Na wpół już oczarowany, starałem się uczepić czegoś, ochronić się od upadku. Przypomniałem sobie sidła, jakie szatan nastawiał na mnie. Istota znajdująca się przed memi oczami miała tę piękność nadludzką, którą tylko piekło lub niebo dać może. Nie była to bowiem zwyczajna dziewczyna, zlepiona z garści ziemi i oświecona wewnątrz drżącym promieniem duszy kobiecej. Był to anioł! ale z ciemności i ognia, nie ze światła. W chwili kiedy te myśli snuły się po mej głowie, spostrzegłem przy tobie kozę, zwierzę szatańskie, które na mnie z uśmiechem spoglądało. Słońce południa czyniło jej rogi podobnemi do języków ognistych. Wtedy domyśliłem się matni szatańskiej i nie wątpiłem, że przyszłaś z piekła, aby mię zgubić. W tom wierzył.
Tutaj zakonnik wpatrzył się w uwięzioną i dodał zimno:
— W to wierzę jeszcze... Urok wszakże działał powoli; taniec twój kręcił mi się w głowie; czułem, że tajemniczy czar spełniał się we mnie. Wszystko, co powinno było czuwać w mej duszy, zasypiało, i podobnie jak ci, co umierają w śniegu znajdowałem dziwną rozkosz w tym śnie. Nagle zaczęłaś śpiewać. Cóż ja nędzny miałem robić? Śpiew twój był jeszcze śliczniejszym od twego tańca. Chciałem uciec. Niepodobna. Byłem przybity, wszczepiony w posadzkę. Zdawało się mi, że marmur jej dochodził mi do kolan. Trzeba było zostać do końca. Nogi miałem zimne jak lód, w głowie się gotowało. Nareszcie, być może przez litość dla mnie, przestałaś śpiewać, zniknęłaś. Odblask olśniewającego widzenia, echa czarującej muzyki oddaliły się zwolna od mego wzroku i słuchu. Wtedy upadłem we framudze okna sztywniejszy i słabszy od zwalonego posągu. Nieszporne dzwony mię obudziły; ale niestety! było we mnie coś złamanego co nie chciało się podnieść, coś nowego, od czego uciec nie mogłem.
Po nowej przerwie mówił dalej:
— Tak, tego dnia odkryłem w sobie człowieka, którego wprzód nie znałem. Broniąc się, chciałem wyczerpać wszystkie środki; klasztor, ołtarz, pracę, książki. Szaleństwo! O! jakże próżny dźwięk wydaje nauka, gdy w nią uderza z rozpaczą głowa przepełniona namiętnością! Czy wiesz, młoda dziewczyno, co odtąd widziałem ciągle między sobą a książką? Ciebie, twój cień, obraz promiennego zjawiska, które przeleciało w przestrzeni przed mym wzrokiem. Ale ten obraz nie miał już swej pierwszej barwy; stał się ponurym, ciemnym, zamglonym, jak czarne koło, długo prześladujące oczy nierozważnego, który wpatrywał się w słońce.
— Nie mogąc zmory uniknąć, słysząc ciągle w swej głowie brzmienie twej pieśni, widząc nieustannie twe stopy tańczące na brewiarzu, czując w nocy, we śnie, ciągłą twą przy sobie obecność; chciałem ujrzeć cię raz jeszcze, dotknąć się ciebie, dowiedzieć się kto jesteś, zobaczyć, czy w samej rzeczy podobną jesteś do obrazu idealnego, jaki mi się został po tobie; rozproszyć, być może, marzenia w rzeczywistości. W każdym razie miałem nadzieję, że nowe wrażenie zatrze wrażenie pierwsze, a pierwsze było dla mnie nieznośne. Szukałem cię. Ujrzałem cię powtórnie. Nieszczęście! Po tych dwóch spotkaniach chciałem cię widzieć tysiąc razy, widzieć ciągle. Wtedy... jakżem się mógł zatrzymać na tej piekielnej pochyłości?... wtedy przestałem być panem siebie. Drugi koniec nici, którą szatan związał me skrzydła, przytwierdzony do jego stopy. Stałem się błędnym, jak ty. Czekałem na cię pod portykami, czatowałem na rogach ulic, z wysokiej wieży. Każdego wieczora wracałem do siebie coraz bardziej olśniony, oczarowany, i coraz więcej zrozpaczony i opętany.
— Dowiedziałem się, kto jesteś... Cyganka, Egipcjanka, czyż podobna było wątpić o czarnoksięstwie? Słuchaj. Myślałem, że trybunał uwolni mię od uroków. Wiedźma jakaś oczarowała była Bruna d’Ast; spalił ją i wyleczył się. Wiedziałem o tem. Chciałem spróbować tegoż samego lekarstwa. Wzbroniłem ci najprzód wstępu na plac Notre­‑Dame, spodziewając się, że nie widząc cię, zapomnę o tobie. Nie zwróciłaś uwagi na ten zakaz. Wróciłaś. Następnie przyszła mi ochota porwania cię. Pewnej nocy spróbowałem i to uczynić. Było nas dwóch. Mieliśmy cię już w naszych rękach, gdy się zjawił ten przeklęty żołdak. Uwolnił cię i w taki sposób dał początek twojemu, mojemu i swojemu nieszczęściu. Nareszcie, nie wiedząc, co począć, wydałem cię oficjałowi. Sądziłem, że się wyleczę jak Bruno d’Ast. Miałem też nadzieję, że proces odda cię w moje ręce; że w więzieniu będziesz moją; że tutaj nie będziesz mogła mię uniknąć, że posiadałaś mię zbyt długo, abym ja cię nie mógł także posiadać. Robiąc źle, trzeba robić do końca. Szaleństwem byłoby się zatrzymywać na środku złej drogi! Ostateczność w zbrodni ma przepaść radości. W niej, w tej przepaści, rozkosz połączyć może zakonnika i czarownicę na garści słomy więziennej!
— Wydałem cię więc. Wtedym to cię przestraszał przy spotkaniach. Spisek, jaki przeciwko tobie knułem, burza, którą nad twoją głową gromadziłem, wytryskały ze mnie w groźbach i błyskawicach. Wahałem się jednak jeszcze. Mój zamiar miał straszne strony i te mię wstrzymywały.
— Być może zaniechałbym go. Być może potworna myśl moja wyschłaby w moim mózgu nie wydawszy owocu. Sądziłem, że odemnie zawsze będzie zależało prowadzenie lub zawieszenie procesu. Ale wszelka zła myśl jest nieubłaganą i musi w czyn się zamienić tam, gdziem się uważał za wszechmocnego, fatalizm był silniejszym odemnie. Niestety! niestety! fatalizm to cię uchwycił i rzucił na straszne koła machiny, którą w ciemności zbudowałem! Słuchaj... zbliżam się do końca.
— Pewnego dnia... dzień był jasny... spostrzegam przed sobą człowieka, który wymawia twe imię ze śmiechem i w którego oczach bezwstyd się przebija. Przekleństwo! poszedłem za nim. Wiesz resztę.
Zamilkł. Młoda dziewczyna mogła znaleźć tylko jeden wyraz:
— O mój Pheobusie!
— Precz z tem imieniem! — krzyknął zakonnik, chwytając ją gwałtownie za ramię. — Nie wymawiaj tego imienia! O! my nieszczęśliwi imię to nas zgubiło! Albo raczej zgubiliśmy się wzajemnie pod wpływem niepojętej siły fatalizmu!... Cierpisz, nieprawdaż? zimno ci, noc cię obejmuje, mury więzienne otaczają; lecz być może, tli się jeszcze choć światełko drobne w twem łonie, bodajby nawet ta miłość dziecinna dla tego człowieka próżnego, który igrał z twem sercem! A we mnie... ja noszę więzienie sam w sobie; we wnętrzu to mojem panuje zima, panuje lód, rozpacz, w duszy mam noc. Czy wiesz com cierpiał? Byłem na twoim procesie. Siedziałem na ławie oficjała. Tak, pod jednym z mniszych kapturów można było widzieć konwulsje potępieńca. Byłem obecny, gdy cię przyprowadzono, byłem obecny gdy cię badano... Jaskinia wilków! Moja to była zbrodnia, moje to szubieniczne piętno widziałem występujące powoli na twem czole. Widziałem każdego świadka, słyszałem każdy dowód, wszystkie oskarżenia; mogłem liczyć wszystkie twe kroki po tej okropnej drodze; widziałem także, jak to zwierzę dzikie... O! co do tortury, nie przewidywałem jej!... Słuchaj. Poszedłem za tobą do izby badań. Widziałem, jak cię rozbierali i przewracali wpół obnażoną katowskiemi rękami. Widziałem twoją stopę, na której pragnąłbym za cenę królestwa złożyć jeden pocałunek i umrzeć, stopę, tę, pod którą głowę bym sobie pozwolił z rozkoszą roztrzaskać, widziałem ściśniętą w strasznych kleszczach zamieniających zwykłe członki istoty żyjącej w garść zakrwawionego błota. O! nędzny! podczas kiedym patrzał na to, miałem pod suknią sztylet, którym pierś sobie krajałem. Na krzyk jaki wydałaś, zatopiłem go w ciało, na drugi krzyk, ten sztylet przeszyłby mi serce! Patrz. Zdaje mi się, że krew płynie jeszcze.
Odkrył sutannę. Pierś jego rzeczywiście była rozdartą jakby pazurem tygrysa, a w boku otwierała się rana szeroka, prawie świeża.
Uwięziona cofnęła się z przerażeniem.
— O! dziewczyno, — rzekł ksiądz — miej litość nademną. Sądzisz, że jesteś nieszczęśliwą, niestety! ty nie znasz jeszcze nieszczęścia. O! kochać kobietę! być zakonnikiem! być nienawidzonym, kochać ją całą mocą i potęgą swej duszy; czuć, że za najnieznaczniejszy jej uśmiech oddałoby się krew swoją, wnętrzności swoje, sławę, zbawienie, nieśmiertelność i wieczność, doczesne i wiekuiste życie; żałować, że się nie jest królem, wszechwładzcą, geniuszem, archaniołem, bogiem, aby do stóp się jej rzucić niewolnikiem; obejmować ją dniem i nocą, myślą i snami, a widzieć ją zakochaną w świecidełkach żołdaka! i nie móc jej ofiarować nic, prócz nędznej sutanny mnisiej, której się lęka, a którą się brzydzi! Z zazdrością i wściekłością w duszy być obecnym scenie, w której ona, dla jakiegoś podłego i głupiego samochwała, trwoni skarb cnoty i piękności! Widzieć to ciało, które cię pali, tę pierś, która dla ciebie jest świętością widzieć je drgające i rumieniące się pod pocałunkami drugiego!... Piekło!... Ubóstwiać jej postać; po całych dniach tarzać się z myślami o niej po kamiennej podłodze celi, i widzieć w końcu wszystkie wymarzone dla niej pieszczoty zamienione w torturę! Nie być w stanie nic innego uczynić nad to, jak kazać katom by ją rozciągnęli na skórzanem łożu! O! to są dopiero kleszcze prawdziwe, rozpalone na ogniu piekielnym! Szczęśliwszy już stokroć, z kogo pasy drą od stóp do głowy, kogo między deskami duszą, kogo ćwiartują końmi!... Czy znasz ty cierpienie, jakie człowiekowi sprawiają śród długich niespanych nocy własne jego wrzące żądze, serce, które się kraje, głowa, która pęka zęby, które kąsają mu ręce: wściekli oni oprawcy, co cię ustawicznie, jak na rozpalonej iglastej kracie, przewracają na nożach płomiennej zazdrości i rozpaczy! Młoda dziewczyno, litości! daj wytchnąć przez chwilę! Trochę popiołu na ten żar! Otrzyj, błagam cię, pot, który kroplami spływa mi z czoła! Dziecko! dręcz mię jedną ręką, lecz głaskaj drugą! Miej litość, młoda dziewczyno! miej litość nademną!
Mnich tarzał się w kałuży zalewającej podłogę i tłukł głową o rogi kamiennych stopni. Dziewczyna go słuchała, wpatrywała się weń. Gdy zamilkł zmęczony, i prawie bez oddechu, nieszczęśliwa powtórzyła półgłosem:
— O mój Phoebusie!
Nędzarz przyczołgał się ku niej na kolanach.
— Błagam cię, — zawołał, — jeśli masz serce nie odpychaj mnie! O! kocham cię! jestem nieszczęśliwy! Gdy wymawiasz to imię, okrutna, to się zdaje, że mi kąsasz i rwiesz zębami wszystkie fibry mojego serca! Litości! jeśli z piekła przychodzisz, pójdę z tobą. Na tom już zasłużył. Piekło, w którem będziesz, to raj mój; twój widok milszym mi jest nad widok bóstwa. O! powiedz więc, odpychasz mię? Myślałem, że w dniu, kiedy kobieta odepchnie podobną miłość, góry się poruszą. O! gdybyś chciała! o! jakżebyśmy szczęśliwymi być mogli! Ucieklibyśmy... jabym ci ucieczkę ułatwił... pojechalibyśmy dokądkolwiek, szukać na ziemi miejsca, gdzie więcej jest słońca, więcej drzew, więcej nieba błękitnego. Złączeni miłością zlelibyśmy nasze serca, a nieugaszone pragnienia duszy zaspakajalibyśmy z niewyczerpanego kielicha roskoszy.
Dziewczyna przerwała głośnym okropnym śmiechem:
— Patrzże, mój ojcze! krew masz na palcach...
Zakonnik chwil kilka stał jakby skamieniały, z oczami utkwionemi w swe ręce...
— A tak! — odparł z dziwną słodyczą — lżyj mię, śmiej się ze mnie, depcz po mnie, ale chodźmy! Spieszmy się. Powiedziałem ci, że to jutro. Szubienica grevska, wiesz? zawsze gotowa. To okropne, widzieć cię jadącą na tym wozie! O! litości!... Nigdym nie czuł silniej jak teraz, do jakiego stopnia cię kocham... Chodź za mną. Będziesz miała aż nadto czasu na pokochanie... na przebaczenie mi, gdy cię wyratuję. Będziesz mnie nienawidziła, dopóki ci się spodoba. Ale chodź. Jutro!... jutro szubienica! śmierć! O! ratuj się! oszczędź mię!
Wziął ją za ramię. Był obłąkany; chciał ją ciągnąć.
Cyganka wlepiła weń oczy.
— Co się stało z moim Phoebusem? — spytała z cicha, ale silnie.
— A! — rzekł zakonnik puszczając jej rękę — czy tak?... a litość gdzie?
— Co się stało z Phoebusem? — powtórzyła zimno.
— Umarł! — zgrzytnął mnich.
— Umarł! — rzekła ciągle chłodna i nieruchoma, — dlaczegóż więc mówisz mi o życiu?
Ksiądz jej nie słuchał.
— O! tak, — mówił jakby sam do siebie, — ani wątpię, już nie żyje. Ostrze weszło głęboko. Zdaje mi się, żem trafił w serce. O! życie moje całe było na końcu tego puginału.
Dziewczyna rzuciła się doń jak rozżarta tygrysica, i z nadludzkim wysiłkiem pchnęła go na stopnie schodów.
— Precz, potworze! precz, morderco! pozwól mi umrzeć! Niech krew jego i moja napiętnuje twe czoło nieczystą plamą! Być twoją, mnichu? nigdy! Nie, nic nas nie złączy! nawet piekło! nic i nigdy! Precz, przeklęty! nigdy!
Nędznik zachwiał się przy schodach. W milczeniu uwolnił splątane swe nogi z fałdów sutanny, wziął latarkę i wolnym krokiem zaczął wchodzić po stopniach prowadzących do drzwi; otworzył je i wyszedł. Nagle dziewczyna ujrzała znów jego głowę... Wyraz tej twarzy był przerażający... Usta zgrzytnęły z wyciem wściekłości i rozpaczy:
— Powiadam ci, że skonał. Tak mi Boże dopomóż!
Skazana padła twarzą na ziemię, i w celi oprócz plusku wody, padającej śród ciemności w kałużę, nic już więcej nie było słychać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.