Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga szósta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Łza za kroplę wody
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Łza za kroplę wody.

Ostatnie słowa pustelnicy były niejako łącznikiem dwóch scen, które rozwijały się dotychczas jednocześnie, każda na właściwej sobie widowni: jedna, ta którąśmy opisali w Szczurzej Jamie; druga, ta którą mamy opisać, na stopniach pręgierza. Świadkami pierwszej były trzy kobiety, z któremi czytelnika zaznajomiliśmy; druga miała za świadków całą publiczność, jaką widzieliśmy już przed tem gromadzącą się na Placu Gréve w koło pręgierza i szubienicy.
Tłum, któremu czterej żołnierze, stojący od dziewiątej godziny z rana przy czterech rogach pręgierza, obiecali niewielką egzekucyjkę, nie wieszanie, uchowaj Boże, ale ot tak sobie, proste biczowanie, obcięcie uszu lub coś podobnego, tłum ten wzrósł tak prędko, że ściśnięci ze wszystkich stron żołnierze już kilka razy zmuszeni byli go „odsunąć“, (jak się wówczas już mówiło), za pomocą harapów i kopnięć końskich.
Motłoch wyćwiczony w oczekiwaniu na publiczne egzekucje nie objawiał zbyt wielkiej niecierpliwości. Oglądanie pręgierza, maszyny bardzo prostej, składającej się z murowanego czworoboku wysokości dziesięciu stóp, wewnątrz pustego, służyło mu za rozrywkę. Kamienne, strome schody, zwane drabinką, prowadziły na pomost, na którym znajdowało się koło z drzewa dębowego umieszczone poziomo. Skazanego przywiązywano do tego koła w postawie klęczącej, ze związanemi w tył rękami. Słup wprawiony w ruch za pomocą kołowrotu, znajdującego się wewnątrz czworoboku, obracał kołem, które w ten sposób utrzymywane zawsze poziomo, prezentowało kolejno twarz skazanego wszystkim stronom placu; to właśnie nazywało się „kręceniem“ przestępcy.
Jak czytelnik widzi, pręgierz placu Gréve był daleko mniej zajmującym, niż pręgierz Targowiska. Ani cienia sztuki budowniczej. Nic pomnikowego. Ani żelaznego krzyża, ani ośmiograniastej latarni, ani lekkich wieżyczek wykwitających na brzegu dachu w kapitele liściaste i kwieciste, ani fantastycznie łamanych, a potwornych rynien, ani śladu rzeźb czy to w drzewie, czy w kamieniu.
Trzeba się było zadowolić temi czterema murowanemi ścianami i lichą golą szubienicą z kamienia stojącą obok.
Ten widok nie zachwyciłby wcale miłośników budownictwa gotyckiego. Prawda, że poczciwi średniowieczni gapie nie grzeszyli bynajmniej ciekawością względem pomników, i że piękność pręgierza bardzo mało ich obchodziła.
Pacjent przybył nareszcie przywiązany do tylu wozu, a gdy go wniesiono na pomost, gdy ze wszystkich punktów placu ujrzano go skrępowanego powrozami i pasami na kole pręgierza, okropny okrzyk zmieszany ze śmiechem rozległ się na placu. Poznano Quasimoda.
Był to rzeczywiście Quasimodo. Dziwny obrót rzeczy! karany na tym samym miejscu, gdzie dzień przedtem był witany i ogłoszony panem i władcą błazeńskim, w orszaku księcia Egiptu, króla „argot“ i księcia Galilei. To jednak pewne, że nikt w tym tłumie, on sam nawet naprzemian tryumfator i ofiara, nie uczynił w myśli tego zestawienia. Brakowało w tem widowisku Gringoire’a i jego filozofji.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły króla Jegomości, nakazał milczenie motłochowi i ogłosił wyrok, stosownie do postanowienia i rozkazu kasztelana. Poczem usunął się nieco na stronę za wóz, razem ze swoimi pomocnikami ubranymi w opończe urzędowe.
Quasimodo, obojętny, brwi nawet nie zmarszczył. Wszelki opór uniemożebniono mu tem, co nazywano wówczas, w stylu kancelarji kryminalnej, gwałtownością i mocą więzów; mówiąc prościej powrozy i łańcuchy wchodziły mu zapewne w ciało. Odwieczna to zresztą tradycja więzienia i ciurmy, którą śród nas, narodu cywilizowanego, łagodnego i ludzkiego, starannie podziś dzień przechowują kajdany, nie mówiąc już o galerach i gilotynie.
Pozwolił się prowadzić, popychać, nieść, windować, wiązać i zawiązywać powtórnie. Na jego twarzy nie można było wyczytać nic, piócz zdumienia człowieka dzikiego lub idjoty. Wiedziano, że jest głuchy; teraz mógłby kto powiedzieć, że jest ślepy.
Kazano mu uklęknąć na okrągłej desce; ukląkł. Obnażono go aż do pasa: nie sprzeciwiał się wcale. Okręcono go nową siecią powrozów i pasów; pozwolił i na to. Tylko od czasu do czasu rzęził głośno, jak cielę, którego zwieszona głowa bije się o brzeg rzeźniczego wozu.
— Bałwan — rzekł Jehan Frollo du Moulin do swego przyjaciela Robka Poussepain (gdyż dwaj nasi studenci, jak się tego należało spodziewać, przyszli za skazanym), — tyle on tylko chyba ma pojęcia o swej godności, co chrząszcz zamknięty w pudełku.
Na widok gołego garbu Quasimoda, jego wielbłądziej piersi, kosmatych i kościstych ramion, tłuszcza parsknęła szalonym śmiechem. Podczas tej wesołości, na pomoście ukazał się człowiek w mundurze urzędowym, niskiego wzrostu, ale barczysty i stanął za pacjentem. Jego nazwisko przelatywało z ust do ust wśród obecnych. Był to Pierrat Torterue, przysięgły kat Kasztelu.
Zaczął od postawienia na rogu pręgierza czarnej klepsydry, której górna część była na pełniona czerwonym piaskiem, przesypującym się do części dolnej, następne zrzucił z siebie kaftan i wtedy ujrzano w jego prawej ręce zawiesisty kańczuk z białych rzemieni, błyszczących, węzłowatych, splecionych razem i uzbrojonych w metalowe kruczki. Lewą dłonią zakasywał niedbale koszulę około ręki prawej aż do pachy.
Tymczasem Jehan Frollo nie przestawał krzyczeć, wznosząc po nad tłum swoją jasnowłosą, kędzierzawą czuprynę (wlazł bowiem na plecy Robka Poussepaina).
— Panowie i panie! chodźcież przyjrzeć się jak będą ćwiczyć przykładnie Quasimoda, dzwonnika mego brata, archidjakona Jozajskiego, raczcie spojrzeć na ten dziwny okaz wschodniego budownictwa, z garbem zamiast kopuły i z nogami na kształt kręconych kolumn.
Tłum ryczał ze śmiechu szczególnie dzieci i młode dziewczęta.
Nareszcie kat uderzył nogą w koło, które zaczęło się obracać. Quasimodo zachwiał się. Wyraz osłupienia, jaki nagle przybrała jego potworna twarz, powiększył jeszcze wesołość tłumu.
Teraz, w chwili gdy koło obracając się zbliżyło do kata garbaty grzbiet Quasimoda, Pierrat podniósł ramię; cienkie rzemienie syknęły ostro w powietrzu jak żmije, i spadły ze wściekłością na plecy nieszczęśliwego.
Quasimodo drgnął i zwinął się, jakby nagle ze snu zbudzony. Zaczynał pojmować. Targał się w swych pętach; gwałtowny ból i zdumienie skurczyły mięśnie jego twarzy, ale nie wydał ani jednego jęku. Głową rzucał tylko, to wtył, to na prawo, to na lewo, kręcąc nią, jak byk ukąszony przez szerszenia.
Po pierwszem uderzeniu nastąpiło drugie, później trzecie, czwarte, piąte, i tak dalej.
Koło kręciło się bez przerwy, a razy padały jeden za drugim. Wkrótce trysnęła krew, a jej niezliczone strugi zalały czarne plecy garbuska; cienkie paski rzemienia, przerzynając powietrze opryskiwały nią bliżej stojących widzów.
Po niejakim czasie Quasimodo odzyskał, na pozór przynajmniej, pierwotną swą obojętność. Z początku próbował cicho i bez wielkiego wstrząśnięcia zerwać więzy. Widziano, jak się jego oko zaiskrzyło, muskuły napięły a pasy i łańcuchy naprężyły. Natarcie było potężne, nadzwyczajne, rozpaczliwe; ale stare powrozy kasztelańskie przemogły. Zatrzeszczały tylko i nic więcej. Quasimodo skulił się wycieńczony. Na jego rysach, gorzkie i głębokie zwątpienie zajęło miejsce osłupienia. Zamknął jedyne swe oko, opuścił głowę na piersi, i wydawał się martwym.
Od tej chwili ani drgnął. Nic już nie mogło go poruszyć; ani krew, która nie przestawała ciec, ani spadające ze wzmagającą się wściekłością razy, ani furja kata, który podniecał się coraz bardziej, upajając się egzekucją.
Nareszcie woźny zamku, czarno ubrany, na czarnym koniu, stojący przy wschodach pręgierza od początku egzekucji, wyciągnął swoją hebanową laskę ku klepsydrze; kat się zatrzymał. Zatrzymało się i koło. Oko Quasimoda zaczęło się powoli otwierać.
Biczowanie skończyło się. Dwaj pomocnicy przysięgłego kata obmyli zakrwawiony grzbiet pacjenta, natarli go jakąś maścią, która natychmiast zasklepiła wszystkie rany, i zarzucili na plecy rodzaj chusty żółtej, w kształcie ornatu. Tymczasem Pierrat Toiterue strząsał na bruk krew z rzemieni swego bicza.
Nie wszystko się skończyło dla Quasimoda. Pozostawało mu odbyć jeszcze godzinę pręgierza, tę, którą pan Florjan Barbedienne tak trafnie i słusznie dodał do wyroku dostojnego Roberta d’Estouteville; a to wszystko na większą chwałę starej gry słów Jana Cumena: Surdus absurdus, zawierającej prawdę zarówno fizjologiczną jak i psychologiczną.
Przewrócono więc klepsydrę i zostawiono garbuska przywiązanego do deski, aby się w pełni stało zadość sprawiedliwości.
Lud, szczególnie w średnich wiekach, tem jest w społeczeństwie, czem dziecko w rodzinie. Dopóki pozostaje w stanie pierwotnej nieświadomości, małoletności moralnej i umysłowej, można o nim po wiedzieć to samo co o dziecku:
Ten wiek nie zna litości.
Powiedzieliśmy już, że Quasimodo był powszechnie nienawidzony, dla wielu i co musimy przyznać, słusznych powodów. W tłumie tym trudnoby znaleźć choć jednego widza, któryby nie miał powodów do uskarżania się na złośliwego garbuska z Katedry Notre­‑Dame. Wszyscy też cieszyli się, widząc go pod pręgierzem, surowa zaś kara, jakiej uległ, i upokarzająca postawa, w jakiej go zostawiono, nie tylko że nie budziły współczucia tłumu, ale przeciwnie potęgowały jego nienawiść, dodając jej ostrze złośliwego zadowolenia.
To też skoro „zostało zaspokojone uczucie sprawiedliwości“, jak dziś jeszcze wyrażają się prawnicy, przyszła kolej na tysiączne zemsty osobiste. Tak tutaj, jak i w sali sądowej, kobiety wiodły rej pod tym względem. Wszystkie one miały do niego jakąś urazę, jedna za jego złośliwość, inne za jego brzydotę. Te ostatnie były najzawziętsze.
— O poczwaro Antychrysta! — mówiła jedna.
— Czarownik! — krzyczała druga.
— Jaki piękny grymas tragiczny — wrzeszczała trzecia. — Dla samej tej jego miny wartoby było go ogłosić papieżem błaznów, gdyby dzień wczorajszy był dzisiaj.
— To dobrze — mówiła jakaś stara — wiemy teraz, jak wygląda pod pręgierzem; kiedyż zobaczymy go na szubienicy?
— Kiedyż cię dzwon twój na wieki przygniecie do ziemi, dzwonniku ty przeklęty.
— Ach to ten czort dzwoni na Anioł Pański.
— O! głuchy! garbaty! potwór!
— Dość spojrzeć na tą mordę, by poronić, bez żadnych lekarstw, ani ziółek.
Dwuch żaków: Jehan Frollo i Robin Poussepain, śpiewali w niebogłosy starą piosenkę ludową:

Powrozy, stryki,
Na szubieniczniki!
A smolne stosy,
Na dusitrzosy!

Tysiące obelg, przekleństw, szyderstw, a od czasu do czasu, kamieni sypało się gradem.
Quasimodo był głuchy, ale widział dobrze; złość zaś pospólstwa równie energicznie malowała się na twarzach, jak i w słowach. Zresztą kamienie były dobitnym komentarzem szalonego śmiechu.
Z początku trzymał się nie źle. Powoli jednak cierpliwość, która go uczyniła prawie obojętnym na uderzenia katowskiego bicza, zaczęła słabnąć pod ukąszeniami tych owadów. Byk asturyjski, mało zważający na ciosy pikadora wpada w gniew na widok psów i banderillos.
Groźnym wzrokiem powiódł powoli po tłumie. Ale skrępowany nie mógł samem spojrzeniem odpędzić much, co mu się w rany wpijały. Potem potrząsnął więzami, że aż od wściekłych tych wysiłków skrzypiało koło starego pręgierza. Wzmogło to jeszcze szyderstwa i krzyki.
Nie mogąc zerwać obroży, w którą jak dzikie zwierzę był ujęty, znów się uspokoił; tylko od czasu do czasu wściekłe westchnienie pierś mu wzdymało. Na twarzy nie można było dostrzedz ani wstydu ani rumieńca. Zbyt był dalekim od życia społecznego, i zbyt blizkim stanu natury, aby wiedzieć, co, to jest wstyd. Zresztą, czy na tym stopniu potworności, mógł odczuć hańbę? Gniew atoli, nienawiść, rozpacz, pokrywały powoli tę odrażającą twarz chmurą coraz to czarniejszą, pełną elektryczności, która wybuchała w tysiącznych błyskawicach z oka cyklopa.
Chmura ta znikła na chwilę z jego czoła, na widok muła, przeciskającego się przez — tłum z księdzem na grzbiecie. Twarz nieboraka rozjaśniała się w miarę jak widział zbliżenie się muła i księdza. W miejsce wściekłości zjawia się uśmiech dziwny, pełen słodyczy i spokoju, niewysłowionej czułości. Im przestrzeń dzieląca go od księdza stawała się mniejszą, uśmiech ów stawał się wyraźniejszym, bardziej promiennym. Zdawało się, że witał nadchodzącego zbawcę. Wszakże w chwili, gdy muł znalazł się dosyć blizko pręgierza, aby jeździec mógł poznać pacjenta, ksiądz spuścił oczy, szybko zwrócił muła w inną stronę i oddalił się, jak gdyby chciał uniknąć poniżających przycinków z jednej strony, a z drugiej powitania przez biedaka na pręgierzu.
Tym księdzem był archidjakon Klaudjusz Frollo.
Chmura wróciła na czoło Quasimoda czarniejsza niż poprzednio. Uśmiech błąkał jeszcze przez czas jakiś na jego ustach, ale gorzki, smutny, pełen ostatecznego zwątpienia.
Czas upływał. Od półtora godziny co najmniej klęczał na kole, z poszarpanemi plecami, skatowany, cały czas wyśmiewany i omal nie ukamienowany.
Nagle poruszył znowu swemi łańcuchami, ale z taką rozpaczą, że rusztowanie całe zatrzęsło się; przerywając zaś milczenie, w którem dotychczas trwał uporczywie, zawołał głosem chrapliwym, ostrym, podobnym raczej do szczekania psa, niż do krzyku człowieka, głosem który zagłuszył wrzaski tłuszczy:
— Wody!
Krzyk ten rozpaczliwy nie tylko nie obudził żadnego współczucia, ale nawet wywołał nowy wybuch wesołości w poczciwym ludzie paryskim, otaczającym pręgierz. Lud ten, trzeba wyznać, wzięty ryczałtem jako tłum, nie był w owym czasie ani mniej okrutnym, ani mniej nikczemnym od plemienia włóczęgów, z którem zaznajomiliśmy już czytelnika i które nie było niczem innem, jak tylko najniższą warstwą ludzi. Innych głosów nie słychać było dokoła nieszczęśliwego delikwenta, jak tylko głosy wydziwiające jego pragnienie. A i to pewna, że w tej chwili widok jego twarzy, zaczerwienionej i oblanej potem z okiem obłąkanem, ustami zapienionemi od gniewu i cierpienia z językiem wywieszonym, mógł obudzić raczej naigrawanie się i odrazę, aniżeli litość. Trzeba jeszcze dodać, że gdyby nawet znalazła się w tłumie jaka miłosierna dusza mieszczanina lub mieszczanki, chcąca podać szklankę wody tej nieszczęśliwej istocie cierpiącej, przesąd wstydu i hańby, panujący w około pręgierza, zatrzymałby Samarytanina.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie rozpaczliwym wzrokiem, i powtórzył głosem jeszcze bardziej rozdzierającym:
— Wody!
Nowy wybuch śmiechu.
— Wypij to! — krzyknął Robin Poussepain ciskając mu w twarz gąbkę umaczaną w rynsztoku. — Masz podły garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta uderzyła go kamieniem w głowę.
— To cię nauczy budzić nas w nocy twem przeklętem dzwonieniem.
— No cóż! synu — wrzasnął sparaliżowany żebrak, starając się ugodzić go swoją kulą — czy będziesz jeszcze rzucał na nas czary z wieży Notre­‑Dame?
— Oto naczynie do picia! — mówił jakiś człowiek ciskając mu w pierś rozbitym dzbankiem. Twoja to wina, że moja żona, koło której tylko przeszedłeś, porodziła dziecko z dwiema głowami!
— A moja kotka, kota z sześcioma nogami! — dodała stara baba rzucając dachówką.
— Wody, — po raz trzeci powtórzył Quasimodo.
W tej chwili ujrzał, jak się tłuszcza rozstępowała. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubranie, wyszła z tłumu. Szła w towarzystwie małej kozy białej ze złoconemi rogami, a w ręku niosła bębenek góralski.
Oko Quasimoda zaiskrzyło się. Była to ta sama cyganka, którą usiłował porwać poprzedniej nocy, i czuł chociaż niewyraźnie, że za ten właśnie napad karano go teraz; co zresztą było błędem, gdyż karano go tylko za to, że miał nieszczęście być głuchym i że był sądzony przez głuchego. Nie wątpił, że cyganka przychodzi wywrzeć na nim swą zemstę, jak i wszyscy inni.
W samej rzeczy, ujrzał ją szybko wbiegającą po schodach. Gniew dusił go. Chciałby rozwalić pręgierz, i gdyby błyskawica jego oka miała władzę pioruna, cyganka byłaby obróciła się w proch zanimby weszła na pomost.
Młoda dziewczyna, nie wyrzekłszy ani słowa, zbliżyła się do Quasimoda, który się napróżno silił uniknąć jej zbliżenia, a odwiązując od swego paska flaszkę, podniosła ją łagodnie do spiekłych ust nieszczęśliwego.
Wtedy to oko, tak dotychczas suche i spalone, zabiegło dużą łzą, która spłynęła po potwornej, skurczonej rozpaczą twarzy. Była to, być może, pierwsza łza, jaką nieszczęśliwy wylał w swem życiu.
Zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się zniecierpliwiona i z uśmiechem przytknęła flaszkę do ust Quasimoda. Pociągnął łapczywie. Pragnienie jego było ogromne.
Gdy skończył, wyciągnął naprzód czarne swe usta, chciał zapewne ucałować rękę, która go opatrzyła. Lecz młoda dziewczyna, pomna gwałtownego nocnego napadu i, być może, nie dowierzając mu zupełnie, odsunęła rękę z przestrachem dziecka, które się obawia ukąszenia zwierza.
Wtedy biedny głuchy rzucił na nią spojrzenie pełne wyrzutu i niewysłowionego smutku.
Widok tej młodej dziewczyny, świeżej, niewinnej, pięknej, a zarazem tak wiotkiej i słabej, przybiegającej w pomoc człowiekowi nędznemu, potwornemu, złośliwemu, w każdem miejscu byłby wzruszającym. Na rusztowaniu widok ów był wzniosłym.
To też lud nawet zmiękł natychmiast jak wosk, i jął klaskać w dłonie wołając:
— Zuch dziewczyna!... zgoda już, przebaczyć zbrodniarzowi!
W tej właśnie chwili pustelnica spostrzegła przez otwór swej nory cygankę na pomoście pręgierza i posłała jej straszne to złorzeczenie:
— Bądź przeklętą, córko Egiptu! — przeklętą, bądź przeklętą!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.