Kawaler de Chanlay/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teraz musimy powrócić do Bretanii Podczas pierwszego sprzysiężenia, Bretania brała czynny udział w ruchu, ale tymrazem przeszła dozwolone granice, bo przełożyła przywiązanie do nieprawych potomków zmarłego króla nad interes kraju i na pomoc nie zawahała się wezwać odwiecznych nieprzyjaciół, Hiszpanów, z którymi Francya od dwustu lat toczyła zacięte walki.
Starcie było nieuniknione, a gdy jeszcze do buntowników przyłączyli się ludzie tej miary, co Talhouet i Pontcalec, człowiek wielkiego ducha i energiczny, w zamieszaniu zakiełkowało ziarno wojennej zawieruchy. Nie można już było cofać się, niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu, lecz dwór widział w całym ruchu bunt z powodu podatków, a nie domyślał się udziału Hiszpanii. Bretoni też sami tak głosili dla zamaskowania rzeczywistego stanu rzeczy. Przypadek ich jednak zdradził. Regent, który był jednym z najzręczniejszych ludzi swojego czasu, odgadł ich zamiary i cofnął ustanowionego administratorem Bretnii pana de Montarau. Wtedy wykryło się wszystko: — spiskowcy tylko zostali na placu niezadowoleni, reszta złożyła broń i cofnęła się zaspokojona.
Wtedy to Pontcalec i jego towarzysze ułożyli nowy plan i postanowili uciec się do środków gwałtowniejszych. W przygasłych popiołach można jeszcze było rozdmuchać iskrę do wywołania nowego pożaru. Hiszpania czuwała wciąż, więc Pontcalec sądził, że wojna jest możliwą, wyobrażał też sobie, że zabicie Regenta jest rzeczą możliwą. Plany jego jednak nie udały się. Liczył na przybycie okrętu hiszpańskiego z pieniędzmi i bronią: okręt nie przypłynął. Liczył na wiadomości od Gaston a zamiast niego przybył La Jonquiére i jaki jeszcze La Joquiére! Pewnego wieczora Pontcalec i jego towarzysze zebrali się w małej izdebce w Nantes, w pobliżu zamku. Wszyscy byli smutni i niepewni. Du Couedic oznajmił, że otrzymał list namawiający go do ucieczki.
— I ja takiż sam otrzymałem — odezwał się Montlouis. — Ktoś niewiadomy wsunął go pod szklankę przy obiedzie, a żona moja, która się niczego nie domyślała, przestraszyła się bardzo.
— Ja — przemówił z kolei Talhouet — czekam i nie lękam się. Tutaj uspokoiło się wszystko, a wiadomości z Paryża są dobre. Codzień Regent każe uwalniać z Bastylii któregoś z więźniów, zamieszanych w sprawę spisku hiszpańskiego.
— A ja, panowie — odezwał się Pontcalec — muszę się z wami podzielić szczególnem ostrzeżeniem, które dziś otrzymałem. Pokażcie mi swoje listy — ty Couedic i ty Montlouis.
Może to to samo pismo? Może to jaka zasadzka?
— Nie sądzę — zauważył du Couedic — bo jeżeli nam doradzają ucieczkę, to dla ocalenia nas od niebezpieczeństwa. Dobrej sławie naszej nic nie zagraża. Twój brat, Talhouet, i twój krewny uciekli do Hiszpanii. Solduc, Rohan, Cerantec, Sambilly, znikli. Wyznaję, że jeżeli otrzymam jeszcze jedno ostrzeżenie, ucieknę.
— Nie mamy żadnego powodu do obaw — dowodził Pontcalec. — Nasze sprawy nie stały nigdy lepiej. Dwór nic nie podejrzywa, bo nas nie niepokoi. La Jonquiére pisał wczoraj; donosi, że Chanlay zamierza pojechać do La Muette, gdzie Regent mieszka, jak prywatny człowiek, bez straży, bez środków ostrożności. Co do ostrzeżenia, to może być fałszywem i nie zdaje mi się, żeby wiedziano cośkolwiek o naszych zamiarach w Nantes, ani gdziekolwiek.
— I prawdopodobnie nie dowiedzą się, dopóki Gaston nie dokona swego zadania — zauważył Talhouet — a wtedy będzie nam zagrażał jedynie zapał narodu, a od tego się nie umiera.
Tymczasem nadeszło wielu spiskowych, którzy tu mieli naznaczone miejsce spotkania; nadchodzili z różnych stron i w rozmaitych przebraniach, choć policya w Nantes nie była wcale groźną tak, że choćby nawet Dubois przysłał z Paryża swoich ajentów, zawsze jeszcze sprzysiężeni mieliby nad nimi przewagę z powodu znajomości warunków miejscowych, swojego stanowiska i majątku.
Na zebraniu tem zajmowano się dużo odpowiedzią na nowy edykt, wydany przez gubernatora Bretanii, pana de Montesquiou, i nad uzbrojeniami wszystkich mieszkańców Bretanii na wypadek gwałtów ze strony rządu. Był to ni mniej, ni więcej, tylko wstęp do wojny domowej, którą chciano rozpocząć pod poświęconym sztandarem. Bezbożność dworu Regenta i świętokradca Dubois — były to wystarczające powody do oburzenia prowincyi, szczerze zawsze religijnej, przeciw niegodnemu rządowi, przychodzącemu po rządach Ludwika XIV. Tem łatwiej było podburzyć niechętnych, że wojsko, które przysłano, nie umiało sobie zjednać mieszkańców, a oficerowie, z rozkazu wodza i przez dumę, unikali wszelkich stosunków, co ich musiało kosztować niemało, jako krewnych i naturalnych towarzyszów miejscowej szlachty.
Pontcalec przedstawił zgromadzonym cały plan działania, nie podejrzewając, że w tej samej chwili policya, przysłana z Paryża przez ministra Dubois, otoczyła mieszkania wszystkich sprzysiężonych oddziałami wojska i ajentami policyi, zaopatrzonymi w rozkazy uwięzienia. Następstwem tego było, że wszyscy wracający z zebrania, ujrzawszy błyszczące przed drzwiami swoich domów muszkiety żołnierzy, a ostrzegani poprzednio o grożącem niebezpieczeństwie, zdołali po większej części ratować się ucieczką. Nietrudno im było ukryć się, ponieważ cały kraj należał do spisku i mieli wszędzie przyjaciół. Większość zdołała dotrzeć do wybrzeży morskich i przedostać się do Hollandyi, Hiszpanii lub Anglii.
Pontcalec, Couedic, Montlouis! Talhouet wyszli, jak zwykle, razem. Dochodząc do ulicy, na której końcu mieszkał Montlouis, zobaczyli w oknach migające światła i uzbrojonego żołnierza, trzymającego straż przed domem.
— O! — zawołał Montlouis, stając i zatrzymując towarzyszów — co to znaczy? Co się tam dzieje u mnie w domu?
— Coś się stało — dodał Talhouet — Zdawało mi się też przed chwilą, że i przed hotelem de Roue stoi straż wojskowa.
— A nic nam nie powiedziałeś? — rzekł Couedic — Zdaje mi się jednak, że nie była to rzecz do zatajenia.
— Nie chciałem się narazić na zarzut niepokojenia napróżno i wolałem przypuszczać, że to zwyczajny patrol.
— Ależ to żołnierz z pułku Pikardyi — zrobił uwagę Montlouis, który, uszedłszy parę kroków, zawrócił.
— To istotnie dziwne — potwierdził Pontcalec. — Ale dla przekonania się, chodźmy do mojego domu, który jest tak blizko; jeżeli i ten jest otoczony wojskiem, będziemy już wiedzieli, co czynić.
Poszli w milczeniu, trzymając się szeregiem dla łatwiejszej obrony w razie napadu, i doszedłszy do domu Pontcaleca, zastali przed nim wojsko, odpędzające gromadę ludzi.
— Uważam, że to już przechodzi dozwolone granice! — przemówił pierwszy Couedic — i nie rozumiem, co tu mają do czynienia mundury! Co do mnie, moi drodzy — uniżony sługa! zmieniam natychmiast mieszkanie!
— I ja również — odezwał się Talhouet. — Pojadę do Saint-Nazaire, a ztamtąd dostanę się do Croisic. Wierzajcie mi panowie, że najlepiej będzie, jeżeli pojedziecie razem ze mną: stoi tam bryg, idący do Terre Neuve, a jego kapitanem jest mój dawny służący. Gdyby nam na lądzie było niedogodnie, wsiadamy na okręt i ruszamy na morze!
— Pontcalec! — zawołał Montloius — jedź z nami.
— Za nic w świecie! odparł Pontcalec potrząsając głową. — Zastanówcie się panowie, że jesteśmy przywódcami spisku i że dziwny dalibyśmy przykład tak pośpieszną ucieczką, nie zbadawszy nawet, jakie rzeczywiście niebezpieczeństwo nam zagraża. Coby powiedziano o nas, że uciekliśmy w takiej chwili? Zły przykład, dany przez nas, popsułby wszystko. Daliśmy przykład poświęcenia wytrwajmy do końca W najgorszym razie możemy pójść do sądu, a sądzić nas będzie parlament Bretanii, składający się z naszych krewnych lub wspólników. Pewniejsi będziemy w więzieniu, od którego klucz będzie w ich ręku, niż na pokładzie brygu, na łasce wichrów i fali. Zresztą. zanim parlament się zbierze, Bretania cała powstanie.
— Masz słuszność — przemówił Talhouet — cała moja rodzina jest wplątana w sprzysiężenie; ucieknę razem z nimi lub umrę razem.
— Mój drogi Talhouet — zabrał z kolei głos Montlouis — wszystko to pięknie wygląda, ale, mojem zdaniem, nasza sprawa nie stoi tak dobrze. Zresztą, odwołuję się do zdania większości, jak mam zwyczaj czynić zawsze, a jeżeli większość zgodzi się na ucieczkę, wyznaję, że ucieknę z wielką ochotą.
— A ja ci będę jaknajchętniej towarzyszył — poparł go Couedic.
— Ja zaś, panowie, powtarzam, że należy pozostać — dowodził Pontcalec. — Dowódców wojsk obowiązkiem jest zginąć na czele żołnierzy; przywódców spisku obowiązek jest taki sam.
— Panowie! — odezwał się du Couedic. — Montlouis zrobił wniosek; należy go poddać pod rozpoznanie większości. Ja jestem tego samego zdania, co i Montlouis.
— To, co powiedziałem — dodał Montlouis — nie jest dowodem obawy, ale nie chciałbym wchodzić w paszczę wilka, którego możemy z czasem okiełznąć.
— Znamy cię zadobrze, Montlouis — odpowiedział Pontcalec — żeby cię posądzić o tchórzostwo. Przyjmujemy twój wniosek i poddajemy pod sąd.
I Pontcalec ze zwykłym spokojem wygłosił słowa, od których zależało jego życie i jego towarzyszów.
— Niech ci, którzy chcą za pomocą ucieczki ocalić się od niepewnego losu, jaki nas czeka, podniosą rękę do góry!
Du Couedic i Montlouis podnieśli ręce.
— Dwa głosy przeciwko dwom — zrobił uwagę Montlouis — więc nie może być przewagi z żadnej strony. Niech więc każdy idzie za swojem natchnieniem.
— Tak — odrzekł Pontcalec ale wiecie, że jako prezydujący, mam dwa głosy?
— Masz słuszność — odrzekł du Couedic i Montlouis.
— Niechaj ci, którzy chcą pozostać, podniosą rękę — rozkazał Pontcalec.
I on i Talhouet podnieśli ręce, a ponieważ Pontcalec miał głos podwójny, przewaga przy nich pozostała.
— Zdaje się, że byliśmy w błędzie — powiedział Montlouis — ja i ty, Couedic. Teraz, margrabio, wydawaj rozkazy, jesteśmy gotowi.
— Patrzcie, co ja zrobię — odrzekł Pontcalec — a potem zrobicie, co zechcecie.
Poszedł prosto do swego domu, a jego trzej towarzysze za nim. Stanąwszy przed drzwiami domu, poklepał żołnierza po ramieniu.
— Mój przyjacielu — powiedział — wezwij tu oficera.
Żołnierz zaniósł rozkaz sierżantowi, który zawiadomił oficera.
— Czego sobie życzycie panowie? — zapytał oficer.
— Chcę wejść do siebie.
— Któż pan jesteś?
— Margrabia de Pontcalec.
— Cicho! — szepnął oficer. — Uciekajcie, nie tracąc chwili; jestem tu przysłany po to, żeby was uwięzić!
Potem dodał głośno, odpychając margrabiego.
— Nie wolno wchodzić.
Linia żołnierzy zamknęła wejście do domu. Pontcalec wziął za rękę oficera, uścisnął i powiedział:
— Jesteś dzielny chłopiec, kapitanie, ale muszę wejść do domu. Dziękuję! niech ci Bóg nagrodzi!
Oficer, zdumiony, kazał rozstąpić się żołnierzom, i Pontcalec z trzema towarzyszami wszedł na dziedziniec. Rodzina jego, zebrana w przedsionku, na jego widok zaczęła wydawać okrzyki przerażenia.
— Co to jest? — zapytał margrabia z wielkim spokojem — co się tu dzieje?
— Panie margrabio! mam rozkaz uwięzienia pana — przemówił z uśmiechem oficer policyi przysłany z Paryża.
— Dzielnie się spisałeś! — zrobił uwagę Montlouis. — Jesteś oficerem paryskiej policyi i czekasz, aż ci, których masz uwięzić, przyjdą do ciebie wziąć cię za kołnierz!
Policyant, zmieszany, skłonił się i zapytał o nazwisko mówiącego.
— Jestem de Montlouis, mój kochany — odrzekł zagadnięty. — Przypomnij sobie, czy nie masz także co przeciwko mnie, i korzystaj z chwili...
— Panie — powtórzył policyant, kłaniając się jeszcze niżej — to nie ja, lecz mój kolega, Duchevron, ma rozkaz uwięzienia pana; czy mam go zawiadomić?
— Gdzie on jest? — zapytał Montlouis.
— U pana w domu, czeka.
— Nie chciałbym narażać tak zacnego człowieka na długie oczekiwanie — odezwał się Montlouis — i wracam do domu. Dziękuję panu.
Policyant stracił zupełnie głowę i kłaniał się do samej ziemi.
Montlouis uścisnął ręce towarzyszów, szepnął im parę słów i poszedł do domu, gdzie został uwięziony. Toż samo uczynili Talhouet i Couedic, tak, że o jedenastej wszystko było skończone.
Wiadomość o uwięzieniu rozbiegła się po mieście tej samej nocy. Nikt jednak nie był przerażony, bo choć mówiono: „Pan de Pontcalec i jego przyjaciele uwięzieni...“, dodawano zaraz: „Ale parlament uwolni ich niezawodnie.“
Lecz nazajutrz rano zmieniło się zdanie ogółu, kiedy nadjechała do Nantes w całym składzie komisyą, w której nie brakowało ani prezydującego, ani prokuratora, ani sekretarza, ani nawet katów. Tak jest — katów — nie kata, bo ich przywieziono trzech.
Nagłość niespodziewanego napadu ogłusza nawet najodważniejszych. Bretania nie powstała, nie wydała nawet okrzyku; ani parlament nie urządził demonstracyi, ani miejscowa szlachta; postrach był tak wielki, że każdy myślał tylko o sobie i opłakiwał po cichu los uwięzionych. W takiem usposobieniu znajdowała się Bretania we trzy dni po uwięzieniu Pontcaleca i jego towarzyszów. Pozostawmy ich w Nantes, schwytanych w sidła Dubois, i zobaczmy, co się działo w tej chwili w Paryżu.