Kawaler de Chanlay/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pokoju narożnej baszty groźnej Bastylii, na piętrze, siedział samotny więzień. Pokój był obszerny, oświetlony dwoma oknami, ozdobionemi niesłychanem bogactwem krat i sztab żelaznych, które tłumiły światło z zewnątrz dochodzące; drewniane łóżko, dwa pospolite drewniane stołki, czarny stół, stanowiły całe umeblowanie. Ściany pokryte były mnóstwem dziwacznych napisów, które więzień odczytywał w chwilach nudy.
Siedział on tam dopiero jeden dzień i jedną noc, a chodził już niespokojnie po więziennej celi, przypatrywał się drzwiom okutym żelazem, wyglądał przez kraty, nasłuchiwał, czekał, wzdychał i rozmyślał. Z tych rozmyślań wyrwał więźnia odgłos odsuwanych ryglów i zardzewiałych zawias. Do celi wszedł człowiek, przed którym stawiono go wczoraj i który spisał protokół w chwili przyjęcia. Ten człowiek, zaledwie trzydziestoletni, ujmującej fizyognomii i uprzejmy w obejściu, był to gubernator Bastylii, pan de Launay, ojciec tego pana de Launay, który zginął na stanowisku w 1789-ym roku, a którego wówczas nie było jeszcze na świecie. Więzień, poznawszy go nie zadziwił się wcale; nie wiedział, że gubernator rzadko odwiedza pospolitych więźniów.
— Panie de Chanlay — przemówił pan de Launay z ukłonem — przychodzę się dowiedzieć, czy pan dobrze spałeś, i czy jesteś zadowolony z jedzenia i z obejścia służących?
Tem mianem określał pan de Launay strażników i odźwiernych.
— Zupełnie, panie — odrzekł Gaston — a nawet wyznaję, że zadziwia mnie ta względność dla więźnia. O jedno tylko chciałbym poprosić. Czy mógłbym dostać książek, papieru i piór?
— Książki są tu zabronione, ale jeżeli pan masz gwałtowną ochotę do czytania, uczynisz mi zaszczyt i przyjdziesz mnie odwiedzić, a ponieważ żona i ja mamy zwyczaj rozrzucać książki wszędzie, weźmiesz pan jeden tom do kieszeni, schowasz go dobrze, a za drugą bytnością weźmiesz drugi tom. Przeciwko takiemu nadużyciu, usprawiedliwionemu przez nudy więzienne, przepisy tutejsze. nic nie mają.
— A papier, pióro i atrament? — nalegał Gaston. Pragnąłbym koniecznie pisać.
— Nie pisuje się tutaj, panie, chyba do króla, Regenta, ministra lub do mnie, ale wolno rysować; i jeżeli pan sobie życzysz, przyślę papieru i ołówków do rysowania.
— Panie — odrzekł Gaston z ukłonem — chciałbym wiedzieć, w jaki sposób mógłbym się odwdzięczyć za pańską uprzejmość?
— Przyjmując moje zaproszenie, bo przyszedłem pana prosić, żebyś mi uczynił zaszczyt obiadowania ze mną.
— Z panem! Ależ to nadmiar uprzejmości! Byłbym panu wdzięczny na całe życie, ale życia nie wiele mam przed sobą, bo czeka mnie tylko śmierć.
— Śmierć!? Nie myśl pan o takich ponurych rzeczach! Dopóki się żyje, po co myśleć o śmierci? Nie myśl pan o niej i przyjmij moje zaproszenie.
— Nie myślę zatem i przyjmuję.
— Dobrze! więc mam pańskie słowo! — zawołał gubernator, kłaniając się, i wyszedł, zostawiając więźnia przejętego zdumieniem.
Ta uprzejmość, która zrazu zachwyciła Gastona, wydawała mu się coraz mniej szczerą w miarę jak mrok zalegał jego celę więzienną. Czy nie był to sposób zjednania sobie jego ufności, skłonienia go do zdrady i odstępstwa? Chyba krył się w tem jakiś podstęp? Zresztą wpływ Bastylii zrobił już swoje: więzień ostygł, stał się podejrzliwym i nieufnym.
— Uważają mnie za prowincyonalnego spiskowca, który, przezorny w śledztwie, może się czemś zdradzić w swojem postępowaniu; nie znają moich wspólników, a chcą się o nich dowiedzieć i mają nadzieję, że dając mi możność pisania zdołają podchwycić ich nazwiska. Znać w tem rękę pana Dubois i pana d’Argenson.
Potem posępne myśli ogarnęły Gastona.
Myślał o swoich towarzyszach, którzy czekają na niego, a nie mając wiadomości, lub, co gorsze, mając fałszywe, gotowi rozpocząć na swoją rękę działanie i zginąć. Ale to jeszcze nie wszystko. Oprócz przyjaciół miał jeszcze kochankę, biedną Helenę, osamotnioną tak, jak i on, której nawet nie zdołał przedstawić księciu d’Olivéres. Zresztą książę może tak samo, jak on, został uwięziony lub uciekł? A cóż się w takim razie stanie z Heleną, bez opieki, bez podpory, ściganą przez tego człowieka, który ją sprowadził z Bretanii! Ta myśl dręczyła tak strasznie Gastona, że rzucił się na łóżko, przeklinając swoje nieszczęście, drzwi i kraty, które go tu zatrzymywały, i bijąc pięściami w kamienne ściany.
W tejże chwili hałas rozległ się u drzwi, Gaston zerwał się z łóżka i pobiegł ku drzwiom któremi wszedł pan d’Argenson z pisarzem, za nimi silny oddział żołnierzy.
D’Argenson, w wielkiej czarnej peruce, z wiekiemi czarnemi oczami i czarnemi brwiami, nie zrobił wielkiego wrażenia na Gastonie; kto wchodzi do spisku, poświęca swoją wolność i życie, a w takich warunkach niełatwo przerazić człowieka.
D’Argenson pytał o mnóstwo rzeczy, na które Gaston odmówił odpowiadając skargami na zapytania, użalając się na niesłuszne uwięzienie i żądając dowodów winy. Wtedy pan d’Argenson zaczął mówić o spisku. Gaston udał zdziwionego, wysłuchał nazwisk wspólników, nie twierdząc, ani nie przecząc, a gdy ukończono protokół, podziękował, że go wtajemniczono w zdarzenia zupełnie mu nieznane. D’Argenson stracił cierpliwość i zaczął kaszleć jak zwykle, gdy się rozgniewał. Potem z badania przerzucił się do oskarżeń
— Chciałeć pan zamordować Regenta! — powiedział nagle.
— Zkądże pan wiesz o tem? — zapytał zimno Gaston.
— Mniejsza o to zkąd, dość, że wiem.
— Więc pocóż pan pytasz, jeżeli wiesz?
— Chcę wiedzieć szczegóły.
— Zapytaj pan policyi, która umie czytać w ludzkich sercach.
— Hm! hm! — mruknął d’Argenson. — A cóżbyś pan powiedział, gdybym zapytał o pańskiego przyjaciela, kapitana Lajonquiére?
— Powiedziałbym — odrzekł Gaston, blednąc mimowoli — że spodziewam, iż nie popełniono względem niego takiej samej pomyłki, jak względem mnie. — Ah! ah! — powiedział d’Argenson, zauważywszy zmieszanie Gastona — wzruszyło pana to nazwisko. Czy znasz dobrze kapitana?
— Znam go jako przyjaciela moich znajomych, którzy mu polecili, ażeby mi służył za przewodnika po Paryżu.
— Tak, po Paryżu i po okolicach Palais-Royal, ulicy du Bac i La Muette; wszak tam miał pana oprowadzać?
— Wiedzą już wszystko — pomyślał Gaston, a głośno odrzekł: — Niech on sam panu odpowie na to zapytanie, jeśli zechce.
— To już zbyteczna; zapytano go i odpowiedział.
Gastona dreszcz przebiegł; domyślił się, że jest zdradzony, ale postanowił milczeć.
D’Argenson czekał przez chwilę, a widząc, że Gaston milczy, zapytał:
— Czy chcesz pan widzieć kapitana?
— Jestem w pańskiej mocy — odrzekł Gaston — możesz pan robić ze mną, co zechcesz.
Ale młodzieniec postanowił w duszy, w razie spotkania z kapitanem, okazać mu wzgardę.
— Dobrze — powiedział d’Argenson. — Ponieważ jesteś pan w mojej mocy, podoba mi się poddać pana badaniu zwyczajnemu i nadzwyczajnemu. Czy pan wiesz, co to znaczy? — dodał z naciskiem.
Zimny pot okrył czoło Gastona; nie lękał się śmierci, ale tortura to zupełnie co innego, niż śmierć! Z rąk kata wychodziło się zawsze kaleką lub oszpeconym, a ta myśl musiała być przerażającą dla dwudziestoletniego człowieka.
D’Argenson odgadł, co się działo w sercu Gastona.
— Hej! — zawołał.
Nadbiegło dwóch drabów.
— Zaprowadzić tego pana do sali badań — rozkazał d’Argenson.
— Nadeszła ta straszna chwila, której się obawiałem — szepnął Gaston. — O! mój Boże! dodaj mi odwagi!
Bóg go widocznie wysłuchał. Gaston dał znak, że jest gotów, poszedł pewnym krokiem ku drzwiom a za nim pachołkowie i d’Agenson. Zeszli po kamiennych schodach i minęli pierwsze podziemie narożnej baszty, a ztamtąd wyszli na jedno, potem na drugie podwórze. Spuszczono most zwodzony, wsadzono Gastona w lektykę i pod silną strażą przeniesiono do arsenału, oddzielonego wązkiem przejściem od Bastylii. D’Argenson wyprzedził orszak i oczekiwał już więźnia w sali tortur.
Była to izba nizką, z kamiennemi ścianami; podłoga mokra była od wilgoci. Na ścianach wisiały łańcuchy, sznury, obroże i różne przyrządy dziwacznych kształtów; w rogach stały ruszty i żelazne krzyże w kształcie litery X.
— Przyjrzyj się pan temu — przemówił d’Argenson, pokazując Gastonowi dwa pierścienie, umocowane w podłodze o sześć stóp jeden od drugiego, i drewnianą lawę, wysoką na trzy stopy, stojącą pomiędzy nimi. — Do tych pierścieni umocowują głowę i nogi badanego, potem podsuwają mu pod krzyż tę ławę w ten sposób, że brzuch jego góruje o dwie stopy nad głową, i wlewają mu w usta dzbany wody, po dwie kwarty mające; liczba ich jest oznaczona na osiem przy zwyczajnem badaniu na dziesięć przy nadzwyczajnem. Gdy badany nie chce połykać, ściska mu się nos, a wtedy zmuszony jest otworzyć usta. Jest to operacya mocno nieprzyjemna — mówił d’Argenson, lubując się w każdym wyrazie — ale nie mogę powiedzieć, żeby kliny były przyjemniejsze.
Umiera się i z tego i z tego, ale kliny oszpecają strasznie i okaleczają. Prawda, że woda rujnuje zdrowie na zawsze, jeżeli podsądny zostanie uwolnionym, ale to rzecz rzadka, bo zwykle powie się wszystko przy badaniu zwyczajnem, jeżeli się jest winnym, a przy nadzwyczajnem mówi się nawet, choć się jest niewinnym.
Gaston, blady i nieruchomy, patrzył i słuchał.
— A możebyś pan wolał kliny? — zapytał d’Argenson. — Hej! podajcie tu kliny!
Kat przyniósł kilka klinów, jeszcze poplamionych krwią i przypłaszczonych na końcach od uderzeń młota.
— A tego używa się w sposób następujący — objaśniał d’Argenson. — Wiąże się kolana i nogi w kostce pomiędzy dwiema dębowemi deskami, jak można najściślej, potem kat wsuwa jeden z klinów, ot! ten naprzykład, między kolana i wbija go młotem — po pierwszym, drugi grubszy i tak coraz dalej. Jest ich osiem do badania zwyczajnego, — dwa dodatkowe najgrubsze do nadzwyczajnego. Ale te kliny, kawalerze, miażdżą kości jak szkło i rozdzierają ciało z niesłychanym bólem.
— Dość tego! panie! — zawołał Gaston — chyba, że pan chcesz podwoić męczarnię tymi opisami. Ale jeżeli, przez uprzejmość to czynisz, by mi ułatwić wybór, wybierz sam ten rodzaj tortury, który uśmierci mnie w najkrótszym czasie, a będę ci bardzo wdzięczny!
D’Argenson rzucił na młodzieńca spojrzenie, w którem przebijało się uwielbienie dla jego siły charakteru.
Zaczekaj pan. Powiedz, co wiesz, do dyabła! a oszczędzimy ci badania.
— Nie powiem nic, panie, bo nic nie wiem.
— Nie udawaj Spartanina, wierzaj mi. Przy torturach krzyczy się bardzo głośno, ale w przerwie pomiędzy krzykami mówi się potrosze.
Jego mina stanowcza, pomimo bladości i lekkiego nerwowego drżenia, dała panu d’Argenson pojęcie o więźnia. Miał on duże doświadczenie w tych rzeczach i mylił się rzadko widział że nic nie wydobędzie z Gastona — mimo to nastawał
— Jeszcze czas, namyśl się pan! nie zmuszaj nas do ostateczności — powiedział.
— Panie! — odrzekł uroczyście Gaston — przysięgam ci na Boga, że jeżeli mnie poddasz torturom, zatnę zęby i nie powiem nic; będę się starał udusić, jeżeli to będzie możliwe; nie ustąpię wobec męczarni, jakżebym więc miał ustąpić wobec pogróżek?
D’Argenson skinął na oprawców, którzy, się zbliżyli do Gastona, lecz to zamiast osłabić, zdwoiło jego odwagę. Uśmiechnięty, spokojnie, pomagał im do zdjęcia ubrania i sam odpiął mankiety.
— Czy zaczniemy od wody — zapytał kat.
— Od wody — odpowiedział d’Argenson.
Oprawcy przeciągnęli sznury przez pierścienia, przysunęli tapczan, napełnili naczynia. — Gaston ani drgnął. D’Argensona zamyślił się. Po dziesięciu minutach, które wydawały się wiekiem młodzieńcowi, przemówił mrucząc gniewnie:
— Puśćcie tego, pana; niech go odstawią napowrót do Bastylii.
Gaston chciał podziękować, ale się powstrzymał. Wyglądałoby to może tak, jak gdyby się obawiał. Włożył ubranie, zapiął mankiety, wziął kapelusz i powrócił do Bastylii.
— Nie chcieli mieć protokołu tortur — pomyślał — i skażą mnie odrazu na śmierć.
W godzinę po powrocie z sali tortur przyszedł po niego major w towarzystwie strażnika.
— Rozumiem — pomyślał Gaston — zaproszenie gubernatora jest używane jako sposób oszczędzenia więźniowi męczarni przedśmiertnych. Wprowadzą mnie do jakiejś komnaty, gdzie się otworzy podemną przepaść, i będzie koniec wszystkiemu. Niech się dzieje wola Boska!
Obejrzał się ze smętnym uśmiechem po celi, a wyszedłszy za przewodnikiem, doszedł do końca korytarzów, zadziwiony, że jeszcze nie wpadł w przepaść. Szeptał wciąż imię Heleny i bez żadnego oczekiwanego przypadku doszedł do zwodzonego mostu, ztamtąd na dziedziniec pawilonu gubernatora, a następnie do jego apartamentów. Pan de Launay wyszedł na jego spotkanie.
— Czy zechcesz mi pan dać słowo, że nie będziesz usiłował uciekać podczas bytności u mnie? Naturalnie — dodał z uśmiechem — słowo przestaje cię obowiązywać z chwilą powrotu do celi; tam już do mnie należy przedsięwzięcie środków ostrożności.
— Daję panu chętnie słowo, ale tylko w takich granicach, jak pan sobie życzysz.
— Więc chodźmy!
Gubernator wprowadził więźnia do salonu, bardzo wykwintnie umeblowanego, choć w stylu Ludwika XIV, który już zaczynał wychodzić z mody. Gaston był olśniony widokiem wykwintnego, zdrowego tam towarzystwa.
— Kawaier Gaston de Chanlay, którego mam zaszczyt przedstawić — odezwał się gubernator.
A potem wymieniał z kolei:
— Książę de Richelieu.
— Hrabia de Laval.
— Kawaler Dumesnil.
— Pan de Malerieux.
— Ah! — zawołał Gaston, uśmiechając się i kłaniając — cały komplet spiskowych Cellamara.
— Z wyjątkiem pana i pani du Maine i samego księcia de Cellamare — odezwał się ksiądz Brigaud z ukłonem.
— Zapominasz pan o dzielnym kawalerze d’Harmenthal i o pannie de Launay — zauważył Gaston.
— D’Harmenthal z powodu rany zmuszony jest leżeć w łóżku — objaśnił ksiądz.
— A panna de Launay wchodzi w tej chwili — odezwał się kawaler Dumesnil, zarumieniony z radości na widok kochanki. — Będziemy mieli zaszczyt jeść z nią obiad.
— Zechciej mnie pan przedstawić — powiedział Gaston. — Pomiędzy więźniami znajomości zawierają się łatwo.
Kawaler Dumesnil, wziąwszy Gastona za rękę, przedstawił go pannie de Launay! Pomimo całego panowania, jakie Gaston miał nad sobą, nie mógł ukryć swojego zadziwienia.
— Ah! kawalerze! — zawołał gubernator — widzę, że i ty, tak, jak większość mieszkańców Francyi sądziłeś, że pożeram żywcem moich więźniów nieprawdaż.
— Nie, panie — odrzekł Gaston z uśmiechem — lecz wyznaję, zasądziłem przez chwilę, iż nie będę miał zaszczytu korzystania dziś z pańskich zaprosin. Czy to jest zwyczajem pańskim dla dodania apetytu zaproszonym wyprowadzać ich na przechadzką do...
— Prawda — przerwała mu panna de Launay. — Wszak to pana prowadzono na tortury.
— Nie bierz mi pan za złe, kawalerze — odezwał się gubernator — te rzeczy nie należą do mnie. Dzięki Bogu jestem oficerem, nie sędzią. Moim obowiązkiem jest strzedz pana i uprzyjemnić panu pobyt w bastylii. Do pana d’Argenson należą tortury i egzekucye wszelkiego rodzaju. Czy mogę panu podać rękę? — zapytał, zwracając się do panny de Launay, gdy służba otworzyła drzwi do jadalni. — Daruj kawalerze dumesnil, jestem gospodarzem i korzystam z moich przywilejów. Do stołu panowie, proszę bardzo!
— Okropna to rzecz więzienie!— odezwał się, zawijając koronkowe mankiety, książę de Richelieu, siedzący pomiędzy panna de Launay a hrabią de Laval — niewola, kajdany, rygle, łańcuchy!
— Czy można panu służyć rakową zupą? — zapytał gubernator.
— Bardzo proszę, pański kucharz robi ją doskonale. Żałuję, że mój nie należał do spisku bo byłby mógł skorzystać z pobytu w Bastylii.
— Panie hrabjo de Laval — zwrócił się gubernator — masz pan przy sobie wino szampańskie, nie zapominaj proszę, o swojej sąsiadce.
Layal z, posępną miną nalał sobie kieliszek wini szampańskiego, który wychylił do dna, poczem zwrócił się do pana de Launay.
— Panie gubernatorze, czy to za pańskim rozkazem obudzono mnie dziś o drugiej w nocy?,,
— Nie moja w tem wina, hrabio, tylko tych pań i panów, którzy chcą zachowywać się spokojnie, pomimo moich przestróg.
— My? — zawołali biesiadnicy.
— Tak jest odparł gubernator. — Dopuszczacie się wciąż wykroczeń przeciwko przepisom więziennym. Co chwila donoszą mi o korespondencyach, o porozumiewaniu się.
Książę de Richelieu wybuchnął głośnym śmiechem, panna de Launay i kawaler Dumesnil zaczerwienili się po uszy.
— Ale pomówmy o tem przy deserze — mówił dalej gubernator. — Panie de Chanlay, nie pijesz pan?
— Nie; słucham.
— Marzysz pan raczej. Nie dam się zwieść tak łatwo.
— O czem? — zapytał Malerieux.
— O czemże może marzyć dwudziestopięcioletni chłopiec? O kochance, naturalnie.
— Nieprawdaż, panie de Chanlay zapytał Richelieu — że lepiej mieć głowę oddzieloną od ciała, niż ciało oddzielone od duszy?
— Brawo! brawo! — zawołał Malerieux. Zrobię z tego śliczny czterowiersz.
— Cóż tam słychać na dworze? — przerwał Laval. — Jak się miewa król?
— Panowie! panowie! — zawołał gubeinator — dajmy pokój polityce! Mówmy o sztukach pięknych, poezyi, nawet o Bastylii.
— Co zrobiłeś z margrabią Pompadour, panie gubernatorze?
— Z wielkim moim żalem musiałem go zamknąć w kazamatach.
— W kazamatach? A cóż on takiego zrobił?
— Wybił strażnika.
— Odkądże to szlachcicowi nie wolno bić służby? — zapytał Richelieu.
— Strażnicy służą u króla — odrzekł, gubernator.
— A raczej u Regenta — poprawił Richelieu.
— Czy można nalać panu kieliszek Chambertina? — zagadał gubernator, zwracając się do Lavala.
— Jak najchętniej, jeżeli pan zechcesz wypić ze mną zdrowie króla.
— I owszem, jeżeli zkolei wypijesz pan zdrowie Regenta.
— Panie gubenatorze — odrzekł Laval — nie chce mi się już pić.
— Naturalnie — zauważył gubrernator — Wypiłeś pan przed chwilą wino z piwnic Jego Królewskiej Wysokości.
— Jakto! Ten Chambertin pochodzi od Regenta?
— Wczoraj raczył mi go przysłać, wiedząc, że miewam nieraz zaszczyt przyjmowania was u siebie, panowie!
— W takim razie ten Chambertin jest trucizną! zawołał Brigaud, wylewając wino na posadzkę.
— O! o! — rozśmiał się Malerieux. — Ksiądz wylewa wino, nie chcąc go nawet skosztować! Nie wiedziałem, że jesteś takim fanatykiem!
— Przyznaję ci słuszność, książę, jeżeli wino przeciwne jest twoim zasadom, ale szkoda, żeś je wylał, bo istotnie to wino pochodzi z piwnic Regenta i nigdzie indziej nie spotkasz takiego. Czy masz go dużo, panie de Launay?
— Sześć butelek tylko.
— Widzisz księże, jakiego świętokradztwa się dopuściłeś. „Vinum in amphoram“ — mawiał mój nauczyciel.
— Mości książę — odrzekł ksiądz Brigaud — pozwól, że ci powiem jedną rzecz. Znasz lepiej hiszpański język, niż łacinę.
— A pan, kawalerze — zwrócił się Richelieu do Gastona — czy umiesz po hiszpańsku?
— Mówią, że jestem tu z powodu nadużywania tego języka — odrzekł Gaston.
— Panowie — upominał gubernator — jeśli powrócimy do polityki, będę zmuszony odejść od stołu, chociaż to zaledwie początek obiadu a byłoby wam przykro pozostać samym po mojem odejściu.
Dzięki upomnieniom gubernatora, reszta obiadu, upłynęła spokojnie. Więźniowie, dla których te zebrania były wielką rozrywką, zaczęli mówić o czem innem, a Gaston musiał przyznać, że ten obiad w Bastylii był jednym z najprzyjemniejszych obiadów w jego życiu.
Po skończonym obiedzie gubernator kazał poodprowadzać więźniów, dziękujących mu za gościnność, a nie wiedzących, że sąsiednie sale pełne były żołnierzy, strzegących tak pilnie, że podczas obiadu podanie najmniejszego świstka było niepodobieństwem. Gaston był zdumiony: życie w więzieniu, o którem mówiono ze zgrozą, przeciwieństwo tego wesołego zebrania z salą tortur, z której wrócił przed godziną, wszystko to wydawało mu się jakby bajką.