Kawaler de Chanlay/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powróciwszy do swej celi, Gaston położył się spać. Dzięki młodzieńczej lekkomyślności, czy też sile charakteru, lub potrzebie młodości zasnął głęboko wkrótce po położeniu się. Nie potrafiłby powiedzieć, jak dawno spał, gdy obudziło go głośne dzwonienie małego dzwoneczka. Zdawało się, że dzwonek dzwoni w pokoju ale Gaston nie mógł nic dojrzeć wśród głębokich ciemności. Dzwonek tymczasem dzwonił bezustannie. Po niejakimś czasie więzień doszedł do przekonania, że dzwonienie odzywa się w kominku.
Wstał z łóżka i zbliżył się pocichu do kominka. Nie omylił się: głos ztamtąd właśnie pochodził. Kiedy się już o tęm upewnił, usłyszał pukanie w podłogę. Pukanie było wyraźne w regularnych odstępach, z dłuższemi przerwami. Nie podlegało wątpliwości, że dzwonienie i pukanie pochodziło od sąsiadów i miało jakieś znaczenie. Chcąc wpuścić trochę światła Gaston poszedł do okna i odsunął zielone sukienne firanki, nieprzepuszczające promieni księżyca. Wtedy spostrzegł jakiś przedmiot wiszący na sznurku i kołyszący się przed kratami okna.
— Dobrze! — pomyślał. — Będę miał jakieś zajęcie. Ale dzwonek ma pierwszeństwo; nim trzeba się najpierw zająć.
Powrócił do kominka, wyciągnął rękę i pochwycił sznurek z zawieszonym na końcu dzwonkiem. Pociągnął za dzwonek i poczuł opór.
— Jesteś tam? — zapytał głos z komina.
— Jestem — odpowiedział Gaston — czego chcecie odemnie?
— Do licha! chcę porozmawiać!
— Doskonale! — zawołał Gaston. — Rozmawiajmy!
— Wszak pan jesteś kawaler Gaston de Chanlay, z którym miałem zaszczyt obiadować dziś u pana de Launay?
— Nieinaczej.
— Zatem może zechcesz mi pan odpowiedzieć, jak stoją sprawy w Bretanii?
— Jak stoją? Siedzą w Bastylii.
— Bardzo dobrze! — odpowiedział głos z nieukrywaną radością.
— Daruj pan — zapytał Gaston — ale dlaczego tak się pan zajmujesz tem, co się dzieje w Bretanii?
— Dlatego, że gdy w Bretanii idzie źle, obchodzą się z nami dobrze, a gdy tam rzeczy idą dobrze, z nami źle się obchodzą. Któregoś tu dnia, z powodu czegoś, co miało mieć związek z naszem sprzysiężeniem, zasadzono nas wszystkich do kazamat.
— Do dyabła! — pomyślał Gaston — jeśli ty nie wiesz, to ja wiem.
I dodał:
— Więc możesz pan być spokojny; w Bretanii źle idzie i dlatego miałem zaszczyt jeść z panem obiad.
— Czy pan jesteś skompromitowany?
— Niestety! obawiam się tego.
— W takim razie przepraszam pana bardzo Ja również. Ale mój sąsiad z dołu niecierpliwi się i stuka gwałtownie w podłogę; pozwól pan, że mu odpowiem.
— I owszem; o ile znam rozkład tutejszy, zdaje mi się, że to musi być margrabia de Pompadour.
— Niełatwo mi będzie dowiedzieć się o tem.
— Nie tak trudno, jak się zdaje.
— A w jaki sposób?
— Wszak on puka w pewien odrębny sposób.
— Tak jest, a to pukanie musi mieć jakieś znaczenie.
— Naturalnie, porozumiewamy się w ten sposób, gdy nie możemy rozmawiać wprost tak, jak teraz ja z panem.
— Więc może pan raczy dać mi klucz do tego pukania.
— To nic trudnego. Każda litera ma swoje miejsce w alfabecie: liter jest dwadzieścia cztery. Jedno uderzenie oznacza A — dwa uderzenia B — trzy uderzenia C i tak dalej...
— Rozumiem; ale, że rozmowa w ten sposób musi iść bardzo wolno, a przed mojem oknem wisi sznurek, zdradzający zniecierpliwienie, odpukam mojemu sąsiadowi na znak, że go usłyszałem, i odczepię sznurek.
— Ah! idź pan! idź! błagam o to... Ten sznurek, o ile mi się zdaje, jest dla mnie bardzo ważny. Ale przedtem zapukaj pan w podłogę trzy razy; w tutejszym języku znaczy to: „bądź cierpliwy!“ Więzień będzie czekał, dopóki mu nie dasz nowego znaku.
Gaston uderzył trzy razy nogą od krzesła i pukanie uciszyło się. Korzystając z tej przerwy, poszedł do okna. Nie było to łatwą rzeczą sięgnąć przez kraty osadzone w murze, mającym pięć do sześciu stóp grubości, lecz Gaston przysunąwszy stół do okna, uczepił się jedną ręką kraty, a drugą schwycił sznurek i uczepioną na końcu paczkę. Gaston pociągnął ją ku sobie i, choć z trudnością, zdołał przesunąć przez kraty.
Był w niej słoik z konfiturami i książka. Na papierze, w który owinięty był słoik, było coś napisane, ale w ciemności niepodobna było nic przeczytać. Sznurek kołysał się wciąż, pociągany delikatnie na znak, że oczekuje odpowiedzi. Gaston przypomniawszy sobie wskazówki sąsiada z komina, wziął stojącą w kącie miotłę, służącą do omiatania pajęczyny, i uderzył nią trzykrotnie w sufit. Właściciel sznurka zrozumiał i wciągnął go natychmiast uwolniony już od ciężaru. Gaston powrócił do komina.
— Panie! — zawołał.
— Jestem. Co się stało?
— Przysłano mi na sznurku książkę i słoik z konfiturami.
— Czy nie ma nic napisanego na książce, albo na słoiku?
— Na książce nie wiem, na słoiku widzę pismo. Na nieszczęście, nie mogę przeczytać pociemku.
— Czekaj! — odpowiedział głos. — Przyślę ci światło.
— Sądziłem, że niewolno więźniom mieć światła.
— Niewolno, ale ja sobie dostarczyłem.
— Więc przyślij pan! — zawołał Gaston. — Jestem bardzo ciekawy zobaczyć, co to jest.
Przypuszczając, iż cała noc zejdzie mu na rozmowie z sąsiadami, a czując, że w celi zimno, zaczął Gaston ubierać się poomacku. Kończył właśnie toaletę, gdy blade światełko zajaśniało w kominie. Spuszczał się ten sam dzwonek, przeistoczony na latarkę w sposób bardzo prosty. Przewrócono go do góry brzegami, nalano weń oliwy, w której pływał zapalony knotek. Gaston, nieobeznany z życiem więziennem i wynalazkami, jakie się tam rodzą, tak się zadziwił, że w pierwszej; chwili zapomniał o książce i konfiturach.
— Panie! — zawołał. — Czy mógłbym się dowiedzieć, w jaki sposób dostarczyłeś sobie materyału do zrobienia tej lampki?
— W sposób bardzo prosty. Poprosiłem o dzwonek dla przywoływania służby, dano mi go bez trudności; potem robiłem oszczędności na oliwie podawanej do śniadań i obiadów. Knotek uplotłem z chustki do nosa, którą poskubałem; na przechadzce znalazłem krzemień, hubkę zrobiłem ze spalonej bielizny, a skrzesałem ognia za pomocą noża, który mi posłużył także do wywiercenia dziury, przez którą obecnie rozmawiamy.
— Przyjmij pan słowa głębokiego uznania — powiedział Gaston. — Jesteś wielkim wynalazcą!
— Dziękuję, a teraz zobacz pan, co to za książka i co jest napisane na papierze, w który zawinięto słoik?
— Są to dzieła Wergiliusza.
— Toż samo! przyrzekła mi to! — zawołał głos z takiem rozradowaniem, że Gaston aż zadziwił się, iż można z równą niecierpliwością oczekiwać Wergiliusza.
— A teraz — dodał głos — obejrzyj słoik.
— Zgoda! — odrzekł Gaston i przeczytał:
„Dowiedziałam się, że zajmujesz pan pokój na pierwszem piętrze, którego okno jest pod mojem oknem. Pomiędzy więźniami wszyscy są obowiązani do wzajemne pomocy i usług; zjedz konfitury, a Wergiliusza prześlij kawalerowi Dumesnil, który ma okno tylko od podwórza.“
— Spodziewałem się tej przesyłki — powiedział głos. — Zostałem uprzedzony o niej podczas obiadu.
— Więc to pan jesteś kawaler Dumesnil? — zapytał Gaston.
— Do usług pańskich! Racz pan odczepić dzwonek i na jego miejsce umocować na sznurku Wergiliusza.
— Ale bez dzwonka nie zdołasz pan czytać — zauważył Gaston.
— O! nie troszcz się pan o to — odrzekł więzień. — Zrobię sobie inną lampkę.
Gaston, ufający sprytowi sąsiada, nie opierał się dłużej; odjął dzwonek, zasadził go w szyjkę pustej butelki i umocował do sznurka Wergiliusza wraz z listem, który wypadł był z książki. Sznurek powędrował wesoło do góry wraz z ciężarem.
W więzieniu każdy martwy przedmiot nabiera wyrazu i życia.
— Dziękuję panu — przemówił głos — a teraz, jeżeli pan sobie życzysz odpowiedzieć sąsiadowi z dołu...
— Zwalniasz mnie pan?
— Tak, ale niedługo odwołam się znowu do pańskiej uprzejmości.
— Jestem na pańskie rozkazy. Tak więc jedno uderzenie na A? Tak, a na Z dwadzieścia i cztery.
Gaston uderzył rękojeścią miotły w podłogę na znak, że jest gotów do rozmowy, na co sąsiad odpowiedział natychmiast. Po upływie półgodziny więźniowie zdołali przeprowadzić następującą rozmowę.
— Jak się nazywasz?
— Gaston de Chanlay.
— A ja margrabia de Pompadour.
Wtem Gaston spojrzawszy w okno, zobaczył, że sznurek kołysze się gwałtownie.
Zapukał mocno trzy razy, prosząc o cierpliwość, i zwrócił się do komina.
— Panie! — przemówił — mam zaszczyt donieść, że sznurek niecierpliwi się widocznie.
— Proś go pan o trochę cierpliwości, za chwilę będę gotów.
Gaston zapukał w sufit i powrócił do komina. Po chwili Wergiliusz zjechał na sznurku.
— Panie — zawołał Dumesnil — zechciej uwiązać Wergiliusza na końcu sznurka, ona na to czeka.
Gaston ciekawy był, czy kawaler odpisał pannie de Launay, i otworzył Wergiliusza; nie było w książce żadnego listu, tylko niektóre wyrazy popodkreślane ołówkiem. Gaston przeczytał: „meos amores i carceris oblivia longa.“ Zrozumiał, że w ten sposób wybierając i podkreślając wyrazy, można było ułożyć pewną całość. Kawaler Dumesnil i panna de Launay wybrali jako odpowiednią do okoliczności, czwartą księgę Eneidy, opisującą miłość Didony i Eneasza.
— Zdaje się — pomyślał Gaston, otwierając okno i umocowując Wergiliusza — że odgrywam tu rolę skrzynki pocztowej.
Westchnął, myśląc, że nie ma sposobu przesłania listu Helenie, która nic nie wie zupełnie, co się z nim dzieje. Natchnęło go to jeszcze większem współczuciem dla panny de Launay i kawalera Dumesnila. Powróciwszy do komina, powiedział:
— Możesz pan być spokojnym; odpowiedź pańska już doszła.
— Tysiączne dzięki! — zawołał Dumesnil. — Jeszcze jedno słowo, a potem pozwolę ci już spać spokojnie. Czyś pan rozmawiał z sąsiadem z dołu?
— Rozmawiałem.
— Kto on jest?
— Margrabia de Pompadour.
— Domyślałem się tego. Cóż ci powiedział?
Zapytał, jak się nazywam, ale nie miał czasu na nic więcej. Ten sposób rozmawiania jest dowcipny, ale nie bardzo prędki.
Trzeba przebić otwór, wtedy będziecie rozmawiali swobodnie, tak jak my.
— Ale czem przebić?
— Pożyczę panu mojego noża.
— Dzięki! Będzie to w każdym razie roztargnienie?
— Zatem proszę.
Nóż, rzucony w otwór komina, padł u stóp Gastona.
— A teraz może panu oddać dzwonek?
— Tak, bo jutro rano strażnicy zobaczyliby, że go niema, a do rozmowy z margrabia nie potrzeba światła.
— Zapewne, że nie.
Dzwonek powędrował z powrotem na górę.
— A teraz — przemówił głos — ponieważ potrzeba ci coś do popicia po konfiturach, przyślę ci butelkę szampana.
— Dziękuję — odrzekł Gaston — nie pozbawiaj się tego przysmaku, o który ja niebardzo stoję.
— W takim razie prześlij ją, po wywierceniu otworu, margrabiemu, który jest zupełnie innego zdania.
— Dziękuję ci, kawalerze.
— Dobranoc!
Sznurek pojechał w górę. Gaston spojrzał w okno: sznurek znikł.
— Ah! — westchnął. — Bastylia byłaby dla mnie rajem, gdybym tu miał w pobliżu Helenę!
Potem zabrał się do rozmowy z margrabią de Pompadour, która trwała do trzeciej rano i podczas której uwiadomił go, że przebije otwór w podłodze, ażeby mógł porozumiewać się bezpośrednio.
Zajęty w dzień badaniem, w nocy rozmową z sąsiadami, a w wolnych chwilach wierceniem otworu, Gaston był więcej niespokojny niż znudzony. Znalazł też jeszcze inne źródło rozrywki. Panna de Launay, która umiała zdobywać wszystko od porucznika de Maison-Rouge za pomocą słodkich uśmiechów i spojrzeń, dostała za jego pośrednictwem papieru i piór; posłała część kawalerowi Dumesnil, który podzielił się swoim skarbem z Gastonem i z księciem de Richelieu. Gaston pisał wiersze do Heleny, Dumesnil do panny de Launay, która wierszowała także. Bastylia zamieniła się w Parnas. Jeden tylko Richelieu zabawiał się prozą, pisząc wciąż do przyjaciół i kochanek. W taki sposób upływał czas, który upływa wszędzie, nawet w Bastylii.
Zapytano Gastona, czy chce być na mszy, a ponieważ był on szczerze i głęboko religijny, przystał na to z radością. Msza w Bastylii odprawiała się w małym kościółku, otoczonym celami, których okna wychodziły na dwór, w ten sposób, że więźniowie mogli widzieć księdza tylko podczas podniesienia, ksiądz zaś wcale nie mógł widzieć więźniów. Urządzenie to dotrwało od czasów Ludwika XIV, gdy jeden z więźniów przemówił do księdza i złożył przed nim publicznie zeznanie.
Gaston podczas mszy zobaczył hrabiego de Laval i księcia de Richelieu, którzy przyszli tu widocznie dla rozmowy, bo klęcząc obok siebie, nie przestawali ani na chwilę szeptać.
Od czasu do czasu spoglądali obaj na Gastona, co dowodziło, że i o nim była mowa. Że jednak ani jeden, ani drugi nie mówili do niego nic oprócz zwykłych powitalnych grzeczności, Gaston trzymał się w oddaleniu i nie pytał ich o nic.
Po skończonej mszy odprowadzono więźniów do cel. W ciemnym korytarzu Gaston minął jakiegoś człowieka, który wsunął mu w rękę papier. Gaston wsunął od niechcenia ten papier w kieszonkę kamizelki. Po powrocie do celi, gdy zamknięto drzwi, wydobył list z kieszeni. Był on napisany na papierze od cukru węglem i zawierał tylko te słowa: „Udaj, żeś chory.“
Zdawało się Gastonowi, że pismo było mu znajome, ale było tak niedbale skreślone, że trudno je było rozpoznać. Czekał więc niecierpliwie wieczora, ażeby zasięgnąć rady od kawalera Dumesnil.
Z nadejściem nocy, na dane hasło, kawaler stanął na posterunku i Gaston opowiedział mu, co się zdarzyło, zapytując go, jako lepiej obeznanego z obyczajami Bastylii, co sądzi o radzie zawartej w liście?
— Nie wiem, od kogo rada pochodzi odrzekł kawaler — ale posłuchaj jej pan; zaszkodzić chyba nie może; w najgorszym razie dadzą ci mniej jeść.
— Ale jeżeli przekonają się, że moja choroba jest udaniem? — zapytał Gaston.
— Tego się nie obawiaj — uspokoił Dumesnil — chirurg tutejszy jest nieuk i nie pozna się na niczem; może ci pozwoli przechadzać się po ogrodzie, a to będzie dla ciebie wielką przyjemnością.
Gaston zapytał o radę pannę de Launay. I ona była tego samego zdania, co kawaler Dumesnil. Dodała tylko:
— Jeżeli pana skażą na dyetę, chciej mnie zawiadomić, a przyślę ci kurcząt, konfitur i wina.
Gaston udał chorego i przestał jeść to, co mu podawano, żywiąc się darami panny de Launay. Drugiego dnia, pod wieczór, odwiedził go gubernator, dowiedziawszy się, że więzień nie je od czterdziestu ośmiu godzin. Zastał Gastona w łóżku.
— Dowiedziałem się, że pan jesteś cierpiący, i przyszedłem dowiedzieć się o pańskie zdrowie — powiedział.
— Jesteś pan bardzo dobry — odrzekł Gaston. — Czuję się istotnie bardzo niedobrze.
— Cóż panu jest? — zapytał gubernator — Sądzę, iż pana nie obrażę, mówiąc, że się nudzę i tęsknię.
— Jakto! siedząc zaledwie kilka dni?
— Nuda przygniotła mnie od pierwszej chwili.
— Może pan tęsknisz?
Gaston westchnął.
— Może za kochanką? Za swojemi stronami?
— Być może! — odpowiedział Gaston, czując, że coś trzeba powiedzieć.
Gubernator zamyślił się.
— Od czasu, jak jestem gubernatorem Bastylii — przemówił po chwili — jedyne przyjemne chwile, jakie miałem, zawdzięczam usługom, które mogłem oddać więźniom powierzonym mojej opiece. Jestem więc gotów uczynić dla pana wszystko, co będzie możliwe. Mogę panu pozwolić widywać się z ziomkami, a przynajmniej z jednym człowiekiem, który, o ile się zdaje, zna Bretanię.
— Ten człowiek jest tu uwięziony?
— Tak, jak pan.
Gastonowi przeleciało przez myśl, że to właśnie ten więzień przysłał mu bilet.
— Jeżeli pan zechcesz uczynić to dla mnie — powiedział — będę niewymownie wdzięczny.
— Jutro zobaczysz się pan z nim; tylko — ponieważ mam rozkaz trzymania go bardzo surowo, nie będziesz pan mógł widzieć się z nim dłużej nad godzinę, a że nie wolno mu wychodzić z celi, pan pójdziesz do niego.
— Uczynię wszystko, co pan rozkażesz — odrzekł Gaston.
— Jutro o piątej przyjdą po pana, ja, lub szwajcar, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że pan zjesz dziś cokolwiek.
— Postaram się uczynić, co można.
Gaston zjadł kawałek kury i wypił odrobinę wina, chcąc się przypodobać panu de Launay.
— Masz pan szczęście! — powiedział mu sąsiad. — Hrabia de Laval miał taką samą myśl, ale jedyną korzyścią, jaką odniósł, było jego przeprowadzenie do baszty Skarbowej, gdzie się nudził śmiertelnie, nie mając do rozmowy nikogo, oprócz aptekarza więziennego.
— Do dyabła! — zawołał Gaston — czemużeś mi pan tego wcześniej nie powiedział?
O oznaczonej godzinie, major w towarzystwie strażnika przyszedł po Gastona, którego przeprowadzono kilka dziedzińców do baszty Skarbowej. W baszcie tej, w celi numer 1, był więzień, do którego wprowadzono Gastona. Człowiek ten spał na żelaznem łóżku, zwrócony twarzą do ściany. Resztki obiadu stały na drewnianym stole, a ubranie jego, podarte mocno, zdradzało człowieka z gminu.
— O! — pomyślał Gaston — czy myślą, że zaprzyjaźnię się z pierwszym lepszym włóczęgą, dlatego, że pochodzi z Rennes lub Pennearku? Ale, że w więzieniu nie można być zbyt wybrednym, więc, nie mówiąc o przyjaźni, spróbuję jednak porozmawiać z tym obdartusem.
Po odejściu majora i strażnika, gdy Gaston pozostał sam, więzień przeciągnął się parę razy, ziewnął głośno, obejrzał się po celi i usiadł na trzeszczącem łóżku.
— Jak tu zimno w tej przeklętej Bastylii — mruknął, pocierając nos.
— Ten głos!... ten ruch.... — pomyślał Gaston. — Ale nie! mylę się chyba... to nie on.
Zbliżył się do łóżka.
— No! no! no! — zawołał więzień, podnosząc się. — Pan tutaj, panie de Chanlay?
— Kapitan La Jonquiére! — wykrzyknął Gaston.
— Ja sam, a raczej nie ja, bo od czasu ostatniego widzenia zmieniłem nazwisko.
— A jak się pan nazywasz?
— Numer Pierwszy, Skarbowy. Taki zwyczaj w Bastylii, że więzień przybiera nazwisko celi: ułatwia to strażnikowi zadanie, bo nie potrzebuje ani wiedzieć, ani zapominać nazwisk więźniów, których znać nie powinien.
— Rozumiem — odrzekł Gaston, wpatrując się badawczo w kapitana — tak więc zostałeś pan uwięziony.
— Jak pan widzisz. Przypuszczam, że ani ja, ani pan nie siedzimy tu dla przyjemności.
— Więc zostaliśmy wyśledzeni?
— Obawiam się, że tak.
— Dzięki panu.
— Dzięki mnie? — zawołał La Jonquiére, udając najgłębsze zadziwienie. — Nie żartujmy, bardzo pana proszę!
— Złożyłeś zeznania, zdrajco!
— Oszalałeś chyba, młodzieńcze! Nie w Bastylii, ale w szpitalu waryatów należało cię zamknąć!
— Nie zaprzeczaj pan! Powiedział mi to sam pan d’Argenson.
— Pan d’Argenson! A to wiarogodne źródło! A wiesz pan, co mnie powiedział?
— Co takiego?
— Że pan mnie wydałeś!
— Panie!
— No, i cóż? Czy mamy się pozabijać dla tego, że policya, pełniąca swoje rzemiosło, okłamała nas obu?
— Ale jakim sposobem policya doszła...
— I ja się nad, tem zastanawiam. Ale wiedz pan o tem, że gdybym był porobił zeznania, nie siedziałbym tutaj. Zeznania sprzedaje się, mój panie, i nawet za dobrą cenę, a wiem takie rzeczy, za które Dubois chętnie-by grubo zapłacił.
— Może pan masz słuszność odpowiedział Gaston po namyśle. — W każdym razie możemy błogosławić temu trafowi, który nam pozwolił się zejść.
— Naturalnie.
— Ale nie zdaje się, żebyś pan był uradowany.
— Bo ja lubię samotność; samotność nie zawiedzie nigdy.
— Panie!
— Nie unoś się, młodzieńcze! Posłuchaj, co ci powiem. Czy sądzisz, że to przypadek nas połączył?
— A cóżby innego?
— Może jakiś zręczny plan dozorców pana d’Argenson, lub Dubois?
— Więc to nie pan przysłałeś mi kartkę?
— Jaką kartkę?
— Z radą, żebym udał chorobę z nudów.
— A na czemżebym mógł napisać? przez kogo posłać? jakim sposobem?
Gaston zamyślił się, a kapitan wpatrywał się w niego bacznie.
— Sądzę — odezwał się po chwili — że tobie zawdzięczamy przyjemność spotkania się w Bastylii.
— Mnie?
— Tak, kawalerze, jesteś zanadto ufny. Daję ci tę naukę na wypadek, gdybyś wyszedł z więzienia, a tem bardziej, gdybyś tu miał pozostać.
— Dziękuję.
— Nie uważałeś, czy nie jesteś śledzony?
— Nie uważałem.
— Kiedy się należy do spisku, mój drogi, nie trzeba nigdy patrzeć przed siebie, tylko poza siebie.
Gaston wyznał, że o tem nie myślał.
— A książę — zapytał La Jonquiére — czy także uwięziony?
— Nie wiem; chciałem właśnie zapytać o to pana.
— To mnie niepokoi. Zawiozłeś do niego pewną młodą osobę.
— Pan o tem wiesz?
— O! mój drogi, wie się o wszystkiem. Może to ona co powiedziała? Ah! te kobiety! te kobiety!
— Ta kobieta jest mężna, dyskretna i godna zaufania; odpowiadam za nią, jak za siebie.
— Rozumiem! Kochamy ją, więc jest ona zbiorem doskonałości. Dzielny jednak z ciebie spiskowiec: sprowadzać kobiety do przywódcy sprzysiężenia.
— Ależ, kiedy panu mówię, że nie powierzałem jej żadnych tajemnic i że mogłaby wiedzieć to tylko, coby sama podpatrzyła.
— Kobiety miewają bystre oczy i czułe powonienie. Zresztą, nie mówmy już o tem. A cóż z panem się dzieje? Zostałeś skazany na śmierć?
— Badano mnie, ale nie sądzę, żebym już był skazany.
— Przyjdzie i to z czasem, bądź pan spokojny. A na tortury cię nie brano?
— Nie, ale mało do tego brakowało.
— Więc cię to nie ominie.
— Dlaczego?
— Bo i ja przez to przeszedłem, a byłoby niesprawiedliwością, gdyby nas wyróżniano.
— Widzisz pan, jak te łotry podarły mi ubranie?
— A jaki rodzaj tortur ci zadano? — zapytał Gaston, drżąc na wspomnienie tego, co zaszło między nim a panem d’Argensom.
— Wodę. Wypiłem półtorej baryłki. Nie przypuszczałbym, że człowiek jest wstanie pochłonąć tyle płynu i nie pęknąć.
— I bardzo pan cierpiałeś — badał Gaston z niepokojem.
— Bardzo, ale mój organizm jest silny i nazajutrz już nie było ani śladu z tego, com przeszedł. Jeżeliby cię wzięli na tortury, wybierz wodę; to przynajmniej czyści. A czy sądzisz, że wytrwasz i nic nie powiesz.
— Będę milczał, na to możesz pan rachować. Ale wszak pan utrzymujesz, że zostanę skazanym?
— Czy chcesz wiedzieć wszystko.
— Naturalnie.
— D‘Argenson powiedział mi, że jesteś skazany.
Gaston zbladł; choćby kto był najodważniejszy, zawsze laka wiadomość musi sprawie wrażenie. Kapitan zauważył to.
— Jednak sądzę — dodał — że, robiąc pewne zeznania, mógłbyś ocalić życie...
— Dlaczego namawiasz mnie pan, bym uczynił to, czegoś ty nie uczynił.
— Różne są charaktery i położenia; nie jestem młody, ani zakochany, nie zostawiam kochanki w rozpaczy...
Gaston westchnął.
— Jesteśmy zupełnie różni ludzie — dodał kapitan. — Czy słyszałeś pan kiedy, żebym wzdychał?
— Jeżeli zginę — odezwał się Gaston — książę zaopiekuje się Heleną.
— A jeżeli i jego uwiężą? Cóż wtedy?
— Bóg ją będzie miał w opiece.
La Jonquiére potarł nos.
— Jesteś jeszcze bardzo młody — powiedział.
— Mów pan wyraźniej.
— Przypuśćmy, że Jego Dostojność nie dostanie się do więzienia?
— Wtedy?
— W jakim wieku jest książę?
— Czterdzieści kilka lat, jak sądzę.
— Przypuśćmy, że książę zakocha się w Helenie?
— Świat jest przepełniony nikczemnością!
— Nie chcę nawet przypuszczać podobnej myśli!
— Nie każę ci o tem myśleć — powiedział z szatańskim uśmiechem kapitan. — Poddaję ci tylko tę myśl; rób z nią, co zechcesz.
— Cicho! — szepnął Gaston. — Idą!
— Widocznie czas przeznaczony na naszą rozmowę upłynął.
Kapitan rzucił się z pośpiechem na łóżko.
Zaskrzypiały zasuwy, otworzyły się pierwsze drzwi, potem drugie i wszedł gubernator.
— Czy ten towarzysz przypadł panu do serca? — zapytał Gastona.
— Bardzo — odrzekł Gaston — tem bardziej, że znałem już dawniej kapitana La Jonquiére.
— Mówiąc to, utrudniasz pan moje położenie — odezwał się z uśmiechem pan de Launay. — Ale ponieważ zrobiłem panu tę propozycyę, nie cofam jej. Pozwolę panu odwiedzać go raz na dzień o godzinie, jaką oznaczysz. Wybierz pan: rano czy wieczorem?
Gaston, nie wiedząc, co odpowiedzieć, spojrzał na kapitana.
— Naznacz piątą popołudniu szepnął La Jonquiére.
— O piątej popołudniu, jeśli można powiedział głośno Gaston.
— Tak, jak dziś?
— Tak.
— Stanie się zadość pańskiemu życzeniu — odrzekł uprzejmie gubernator.
Gaston i kapitan spojrzeli na siebie znacząco, poczem kawalera uprowadzono pod strażą.