Kawaler de Chanlay/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było wpół do siódmej, ciemno zupełnie Gaston natychmiast po zamknięciu drzwi, pobiegł do komina.
— Kawalerze! — zawołał.
Dumesnil odpowiedział.
— Byłem na wizycie.
— I cóż?
— Zastałem wprawdzie nie dobrego przyjaciela, ale zawsze znajomego.
— Nowego więźnia?
— Z tej samej sprawy, co ja.
— Jak się nazywa?
— Kapitan La Jonquiére.
— Czekaj-no pan!
— Czy go pan znasz?
— Jeżeli to tylko ten sam, o którym mi mówiono i który mieszkał przy ul. Bourdonnais, w zajeździe pod godłem Muids d’Amour, to go znam.
— Właśnie to on.
— To człowiek pewny.
— Tem lepiej, bo od niego zależy życie czterech dzielnych ludzi.
— Z których jednym pan jesteś? — zapytał Dumesnil.
— Mylisz się — objaśnił Gaston. — Zdaje się, że dla mnie wszystko już skończone.
— Jakto! skończone?
— Tak, jestem skazany.
— Na jaką karę?
— Na śmierć!
Nastała chwila milczenia.
— To niepodobna! — przemówił kawaler Dumesnil.
— Dlaczego?
— Bo jeżeli dobrze zrozumiałem, pańska sprawa łączy się z naszą, prawda?
— Stanowi jej dalszy ciąg. Ale cóż z tego?
— Skoro nasza sprawa jest na dobrej drodze, i twoja nie może stać źle.
— A któż wam powiedział, że wasza sprawa jest na dobrej drodze?
— Panna de Lannay pisała do mnie wczoraj, że przechadzała się z kawalerem de Maison-Rouge, który, jak wiesz, jest w niej zakochany, z którego się śmiejemy, lecz oszczędzamy go dla interesu. Zażądała ona, tak jak ty, doktora pod pozorem choroby. Trzeba ci wiedzieć, że znaliśmy, nawet dość blizko, tego doktora z Bastylii, który się nazywa Herment. Nie spodziewała się ona jednak dowiedzieć się od niego dużo, bo to człowiek bojaźliwy. Wszedłszy do ogrodu, gdzie się przechadzała, i udzielając jej rad co do zdrowia, szepnął wśród tego: „Miejcie nadzieję!“ U kogo innego byłoby to nic, lecz w ustach pana Herment to rzecz wielkiej wagi. Otóż, jeżeli my mamy mieć nadzieję, i pan nie potrzebujesz się obawiać, bo nasze dwie sprawy są ściśle złączone.
— Jednakowoż La Jonquiére zdawał się być pewnym swego — odpowiedział Gaston, nie uspokojony bynajmniej.
W tej samej chwili Pompadour zaczął pukać.
— Przepraszam! — powiedział Gaston — margrabia puka; może ma coś nowego do powiedzenia.
Gaston pobiegł do otworu, który kilkoma uderzeniami noża rozszerzył.
— Zapytaj pan Dumesnila — zaczął margrabia — czy nie wie przez pannę de Launay, co się dzieje?
— Co się dzieje, z kim?
— Z nami. Posłyszałem kilka wyrazów z rozmowy majora z gubernatorem; pod mojemi drzwiami słyszałem wyraźnie: „skazany na. śmierć!“
Gaston zadrżał.
— Uspokój się, margrabio — powiedział — mam wszelkie dane do przypuszczenia, że to o mnie była mowa.
— Do dyabła! mój drogi kawalerze, to żadne uspokojenie. Raz dlatego, że w więzieniu przyjaźń zawiązuje się szybko, więc byłbym w rozpaczy, gdyby ci się zdarzyło nieszczęście; powtóre, że gdyby to zdarzyło się tobie, mogłoby się zdarzyć i któremu z nas, bo nasze sprawy są podobne.
— I sądzisz pan, że panna de Launay mogłaby nas objaśnić? — zapytał Gaston.
— Naturalnie. Okna jej pokoju wychodzą na Arsenał.
— Więc cóż?
— Byłaby zauważyła, gdyby zaszło coś nowego.
— Właśnie puka do mnie w tej chwili — zawołał Gaston.
Istotnie panna de Launay zapukała po dwakroć, co miało znaczyć: „Baczność!“
Gaston odpowiedział jednem uderzeniem, co znaczyło:
— Słucham!
Poszedł do okna otworzył je. W chwilę potem spuścił się sznurek z umocowanym listem. Gaston odczepił list i poszedł do otworu.
— I cóż? — zapytał margrabia.
— List — odrzekł Gaston.
— Co pisze?
— Nie wiem; prześlę list kawalerowi Dumesnil, który mi powie, co w nim jest.
— Spiesz się tylko!
— Na Boga! — zawołał Gaston. — Wierzaj pan, że jest mi równie pilno, jak tobie!
Pobiegł do komina.
— Sznurek! — zawołał.
— Masz list? — zapytał Dumesnil.
— Mam. A pan masz światło?
— Zapalę zaraz.
— Spuść pan jak najprędzej sznurek.
— Spuszczam.
Gaston umocował list, który pojechał w górę.
— List nie do mnie, tylko do pana — powiedział Dumesnil.
— Mniejsza o to, przeczytaj pan! Powiesz mi, co w nim jest; nie mam światła, a dużo czasu zeszłoby na spuszczenie lampy.
— Pozwalasz pan?
— Naturalnie!
Nastała chwila milczenia.
— I cóż? — zapytał Gaston.
— Do dyabła! — odparł Dumesnil.
— Zła wiadomość, prawda?
— Osądź pan sam.
I Dumesnil zaczął czytać:
„Dzisiejszego wieczora przybyli sędziowie do Arsenału i poznałam mundur pana d’Argenson. Za chwilę dowiemy się więcej, bo będzie u mnie doktor. Prześlij pan pozdrowienie panu Dumesnil.“
— To samo powiedział mi La Jonquiére — zrobił uwagę Gaston. — Sędziowie, którzy osądzili moją sprawę.
— Ba! kawalerze! — odpowiedział Dumesnil, siląc się na spokój — przypuszczam, że napróżno się niepokoisz.
— Nie wiem, czego się mogę spodziewać.
— Słuchaj pan!
— Co takiego?
— Ktoś idzie... Cicho!
Gaston odsunął się od komina. Drzwi otworzyły się: major i porucznik w towarzystwie czterech żołnierzy weszli po Gastona.
Gaston, korzystając z przyniesionego przez nich światła, uporządkował trochę ubranie i poszedł za nimi tą samą drogą, co pierwszym razem. Wsadzono go do lektyki, zamkniętej ściśle, co było zbytkiem ostrożności, ponieważ na widok zbliżającego się orszaku wszyscy żołnierze i strażnicy odwracali się twarzą do ściany: taki był przepis w Bastylii.
D’Argenson był ponury, jak zwykle. Asesorowie jego nie wyglądali też weselej.
— Jestem zgubiony — pomyślał Gaston. — Biedna Helena!
Poczem podniósł głowę, jak człowiek odważny, który na widok zbliżającej się śmierci nie lęka się spojrzeć jej w oczy.
— Panie — przemówił d’Argenson — twoje przestępstwo zostało zbadane przed sąd, którego prezydującym ja jestem. Pozwolono panu bronić się. Jeżeli zaś nie dodano ci obrońcy, to nie dlatego, żeby ci przeszkodzić w o-bronie, tylko, żeby nie ujawniać pobłażliwości, jaką się w twojej sprawie sąd powodował.
— Oceniam łaskawość sądu — odparł Gaston — i składam za nią dzięki. Nie mam jednak nic do powiedzenia na swoją obronę.
— Nie żądasz więc ani świadków, ani dowodów, ani zwłoki?
— Żądam tylko wyroku, nic więcej.
— Kawalerze! — upomniał d’Argenson. Dla własnego twego dobra, proszę, nie odmawiaj zeznań.
— Nie mam nic do wyznania; chciałbym jedynie wiedzieć, o co jestem obwiniony?
— Mogę to panu powiedzieć: przybyłeś pan do Paryża, wysłany przez sprzysiężonych w Nantes, w celu zamordowania Regenta. Zwróciłeś się do niejakiego La Jonquiére, uczestnika spisku, skazanego obecnie tak samo jak pan.
Gaston poczuł, że blednie, bo to, co oskarżyciel mówił, było prawdą.
— Gdyby tak było w istocie — odezwał się w końcu — nie wiedziałbyś pan o tem, bo nikt, mający zamiar dopuścić się zbrodni, nie wyznaje tego przed czasem.
— Tak, ale jego wspólnicy wyznają za niego.
— Więc to ma znaczyć, że La Jonquiére mnie zdradził?
— Mowa tu nie o kapitanie, lecz o innych.
— O innych! — zawołał Gaston — jest więc ktoś więcej jeszcze uwięziony oprócz mnie i jego.
— Naturalnie: panowie de Pontcalec, de Talhouet, de Montlouis i du Couedic.
— Nie rozumiem! — powiedział Gaston, czując, że go ogarnia przerażenie.
— Jakto! nie rozumiesz, że ci panowie zostali uwięzieni i że w tej chwili w Nantes odbywa się sąd nad nimi?
— Uwięzieni? — zawołał Gaston. — To niepodobna!.
— Podaj mi tekę! — zwrócił się d Argenson do pisarza, który stał za nim.
Wydobył papiery i mówił dalej:
— To akt uwięzienia i protokół spisany z zeznań; czy pan powątpiewasz o wiarogodności tych dowodów?
— To wszystko jednak nie przekonywa mnie wcale, żeby uwięzieni mieli mnie zgubić.
— Powiedzieli wszystko, cośmy chcieli wiedzieć, a z ich zeznań okazała się dowodnie pańska wina.
— W takim razie, jeżeli om powiedzieli wszystko, nie potrzebujesz pan już moich zeznań.
— To pańska ostateczna odpowiedz.
— Ostateczna.
— Pisarzu! przeczytaj wyrok.
Pisarz rozłożył papier i czytał obojętnie, nosowym głosem:
„Zważywszy, że — jak się okazało ze śledztwa, rozpoczętego w dniu 19 lutego — pan Gaston-Eligiusz de Chanlay przybył z Nantes do Paryża w zamiarze popełnienia morderstwa na osobie Jego Królewskiej Wysokości Regenta Francyi, po dokonaniu czego miał nastąpić bunt przeciwko władzy królewskiej, nadzwyczajny sąd, wyznaczony do rozpoznania tej zbrodni, postanowił: wyżej wymienionego kawalera Gastona de Chanlay pozbawić wszelkich tytułów i godności i uznać go za pozbawionego czci, jego i całe jego potomstwo; dobra jego zabrać na rzecz państwa, lasy wyciąć na wysokości sześciu stóp, a jego samego skazać na karę śmierci przez ścięcie, który to wyrok ma zostać wykonany przez królewskich oprawców, bądź to na placu Gréve, bądź w innem miejscu, według uznania pana naczelnika policyi paryzkiej, za zezwoleniem Jego Królewskiej Mości.“
Gaston wysłuchał czytania wyroku, blady, i nieruchomy, jak marmur.
— Kiedy nastąpi wykonanie wyroku? — zapytał.
— Jak tylko nadejdzie rozkaz Jego Królewskiej Wysokości — odpowiedział pan d’Argenson.
Gaston uczuł gwałtowne ściśnienie w skroniach, krwawy obłok zasłonił mu oczy. Poczuł, że mąci mu się w głowie, i milczał, obawiając się powiedzieć coś niestosownego. Ale wrażenie, choć gwałtowne, minęło prędko; twarz jego wyjaśniła się, ustąpiła bladość i wzgardliwy uśmiech rozchylił usta.
— Dobrze — odpowiedział. — Rozkaz Jego Królewskiej Wysokości zastanie mnie zawsze w pogotowiu! Chciałbym tylko wiedzieć, czy przed śmiercią pozwolonem mi będzie zobaczyć osoby, które mi są drogie, i poprosić o jedną łaskę?
Oczy pana d’Ąrgenson zabłysły złośliwością.
— Powiedziałem już, że możesz liczyć na wielką względność. Czego pan zatem żądasz? Powiedz, a objaśnię cię natychmiast, czy jest nadzieja, żeby spełniono twoje żądanie?
— Żądam najpierw, ażeby moje tytuły i godności nie zostały mi odjęte, ani skazane na zagładę, bo, nie mając potomstwa, śmiercią moją kończę ród cały, a moje nazwisko jest jedyną rzeczą, jaka mnie przeżyje.
— To już zależy od woli króla. Jego Królewska Mość sam tylko może o tem postanowić i on sam da odpowiedź. Czy to wszystko?
— Nie jeszcze, panie. Pragnąłbym otrzymać łaskę zobaczenia panny Heleny de Chaverny, będącej pod opieką Jego Dostojności księcia d’Olivarés i samego księcia.
D’Argenson na te słowa poruszył się z dziwnym jakimś wyrazem twarzy.
— Zobaczę się z nimi, choćby tylko przez chwilę, i gdzie tylko pan uznasz za stosowne — dodał Gaston z pośpiechem.
— Dobrze, zobaczysz ich pan — odpowiedział d’Argenson.
— Ah! panie! — zawołał Gaston, postępując krok naprzód, jak gdyby chciał uścisnąć rękę sędziego — uczynisz mi pan niezmierną łaskę!
— Pod jednym warunkiem tylko.
— Pod jakim? Zgodzę się w zamian za tę łaskę na wszelkie warunki, byleby się nie sprzeciwiały mojemu honorowi.
— Że nie powiesz nikomu nic o tem, iż zostałeś skazany; na to musisz dać słowo honoru.
— Uczynię to tem chętniej, panie — odpowiedział Gaston — że jedna z tych osób mogłaby życiem przepłacić tę wiadomość.
— Więc wszystko dobrze się składa. Czy nic więcej pan nie żądasz?
— Nic, oprócz tego, żebyś pan wpisał do protokołu, że nie powiedziałem nic.
— Pańskie zaprzeczenia wpisane są już w akta sprawy. Pisarzu! proszę podać panu akta, niech sam przeczyta i podpisze protokoły.
Gaston usiadł przy stole, a podczas gdy d’Argenson i sędziowie, stojąc około niego rozmawiali między sobą, przeczytał akta całej sprawy i swoje odpowiedzi przy badaniu.
— Panie, oddaję papiery w całości — odezwał się Gaston. — Czy się zobaczymy jeszcze?
— Nie sądzę — odpowiedział d’Argenson ze zwykłą swoją brutalnością, która go uczyniła postrachem więźniów i skazanych.
— Więc do zobaczenia na innym świecie! — dodał na pożegnanie Gaston.
D’Argenson skłonił się i zrobił znak krzyża świętego, według zwyczaju sędziów, żegnających człowieka, którego skazali na śmierć. Poczem major zabrał Gastona i odprowadził do celi.