Kawaler de Chanlay/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Spotkanie.

Po powrocie Gaston musiał odpowiadać margrabiemu i kawalerowi Dumesnil, którzy czuwali, oczekując jego powrotu. Dotrzymując słowa danego panu d’Argenson, nie powiedział im nic o wyroku śmierci i tylko wspomniał, że badanie miało charakter groźny.
Rankiem podano mu, jak zwykle, śniadanie; zauważył tylko, że było lepsze, niż zazwyczaj: uśmiechnął się i przypomniał sobie, że skazanych na śmierć otaczają zawsze wielkimi względami.
Pod koniec śniadania wszedł gubernator. Gaston spojrzał na niego badawczo. Twarz pana de Launay miała zwykły wyraz uprzejmy i grzeczny. Czyliżby nie wiedział o wczorajszym wyroku? A może była to tylko maska?
— Panie de Chanlay — zaczął gubernator — może pan zechcesz zejść do sali posiedzeń sądu?
Gaston wstał. Zaczęło mu dzwonić w uszach. Dla skazanego na śmierć każda niespodzianka wydaje się wstępem do egzekucyi.
— Czy mogę wiedzieć, w jakim celu jestem tam wezwany? — zapytał, o ile mógł najspokojniej, usiłując pokryć wzruszenie.
— Dla zobaczenia się z tymi, których pragnąłeś pan widzieć — objaśnił gubernator. — Wszakże wczoraj, po posłuchaniu, prosiłeś pan o tę łaskę pana d’Argenson?
Gaston zadrżał.
— I to właśnie ta osoba? — zapytał.
— Tak jest, panie.
Gaston otwierał jut usta, żeby zapytać, która to z dwóch osób upragnionych przybyła, lecz zabrakło mu odwagi. Poszedł w milczeniu za gubernatorem. Pan de Launay wprowadził go do sali posiedzeń. Wchodząc, Gaston rzucił szybkie spojrzenie wokoło, lecz sala była zupełnie pusta, a nawet urzędnicy, zwykli świadkowie przy takich odwiedzinach, odeszli wszyscy.
— Zaczekaj pan tu — powiedział gubernator do Gastona. — Osoba, którą życzyłeś sobie widzieć, nadejdzie za chwilę.
Pan de Launay skłonił się i wyszedł. Gaston pobiegł do okna, które, jak wszystkie okna w Bastylii, było okratowane. Pod oknem stał szyldwach. Podczas gdy Gaston wychylał się, chcąc wyjrzeć na podwórze, otworzyły się drzwi. Gaston odwrócił się i stanął oko w oko z księciem d’Olivarés. Nie było to to, czego pragnął, ale było to już bardzo wiele; bo jeżeli dotrzymano mu słowa co do księcia, zapewne nie zawiodą go i co do Heleny.
— Wasza Dostojność! — zawołał Gaston. — Ileż to dobroci z twojej strony, Mości książę, że przyszedłeś tu na prośbę nieszczęśliwego więźnia!
— Uważałem to za mój obowiązek, panie — odrzekł książę. — Zresztą chciałem ci podziękować.
— Mnie? — powtórzył Gaston, zadziwiony. — A czemże zasłużyłem sobie na podziękowanie Waszej Dostojności?
— Byłeś badany, zaprowadzony do sali tortur, ofiarowywano ci łaskę pod warunkiem, ze wydasz swoich wspólników, a jednak wytrwałeś i nie powiedziałeś nic!
— Dotrzymałem tego, do czegom się zobowiązał; rzecz to nie zasługująca na podziękowanie.
— A teraz powiedz mi pan, czy mogę mu się na co przydać?
— Przedewszystkiem, zechciej mnie uspokoić co do swojego losu, Mości książę. Czy nie byłeś niepokojony?
— Bynajmniej.
— To dobrze.
— A jeżeli spiskowcy w Bretanii będą równie dyskretni, jak pan, mam nadzieję, że moje nazwisko nie będzie nawet wymienione w tej nieszczęśliwej sprawie.
— O! ręczę za nich tak, jak za siebie, Mości książę!
— Powiedz mi pan teraz o co chciałeś mnie prosić?
— Wasza Dostojność widziała tę młodą osobę, którą przywiozłem do ciebie, Mości książę?
— Pannę Helenę de Chaverny? Widziałem.
— Otóż, chciałem powiedzieć, że kocham tę młodą osobę od roku... Marzyłem, że poświęcę jej całe życie... Ocknąłem się z tych marzeń zapóźno i zrozumiałem, że nie wolno mi mieć nadziei podobnego szczęścia. A jednak chcąc jej dać imię, stanowisko w świecie, majątek, miałem właśnie zaślubić ją w chwili, gdy zostałem uwięziony.
— Bez wiadomości jej rodziców, bez zezwolenia rodziny? — zapytał książę.
— Nie ma ona ani rodziców, ani rodziny, a prawdopodobnie byłaby została wydana na łup jakiemuś wielkiemu panu, w chwili, gdy postanowiła porzucić osobę, która miała się nią opiekować.
— Ale zkąd przyszedłeś pan do podobnego wniosku?
— Z tego, co mi sama opowiadała o jakimś tajemniczym ojcu, który się ukrywał, o klejnotach, jakie otrzymała. A potem, czy wiesz Mości książę, gdzie ją zastałem? W jednym z tych domów, będących gniazdami rozpusty wielkich panów — ją, anioła czystości! Uciekła ze mną, Mości książę, pomimo krzyków ochmistrzyni, w biały dzień, w obec służby, którą ią otoczono, jak strażą. Przez dwie godziny była pod moją opieką, ale choć pozostała niewinną, jak w chwili przyjścia na świat, jest mimo to skompromitowaną w oczach ludzi. Dlatego też chciałbym, Mości książę, żeby to małżeństwo ułożone przez nas doszło do skutku.
— W takiem położeniu, w jakiem się pan znajdujesz? — zapytał książę.
— Tembardziej jeszcze.
— Ale może pan się łudzisz co do rodzaju kary, jaka ci grozi?
— Przypuszczam, że będzie to taka sama kara, jak ta, która spotkała w podobnych okolicznościach hrabiego de Chalais, margrabiego de Cinq-Mars i kawalera Ludwika de Rohan.
— Więc jesteś pan przygotowany na wszystko, nawet na śmierć?
— Przygotowałem się na nią z chwilą gdym przystąpił do spisku. Jedyne to usprawiedliwienie dla spiskowca, że odbierając życie drugim, własne swoje stawia na kartę.
— Ale cóż ona zyska na tem małżeństwie?
— Mości książę! Lubo nie jestem bogaty, mam jednak pewien majątek, a ona jest zupełnie uboga; ja mam nazwisko, ona niema żadnego, chciałem jej zestawić moje nazwisko i majątek i dla tego zaniosłem do króla prośbę, żeby moje dobra nie podległy konfiskacie, ani nazwisko nie zostało skazane na hańbę. Czy zdołasz mi ją wyjednać tę łaskę, Mości książę?
Książę podszedł ku drzwiom i zapukał trzy razy; wszedł porucznik de Maison-Rouge.
— Panie poruczniku! — powiedział książę — racz zapytać pana de Launay, czy młoda osoba, która czeka w mojej karecie, może wejść tutaj? Wie on, że dano pozwolenie dla mnie i dla niej. Może pan będziesz tak dobry i przyprowadzisz ją tutaj?
— Jakto! Mości książę! Helena jest tu?!
— Przecież powiedziano ci, że ją zobaczysz...
— Prawda! Ale widząc cię samego, Mości książę, straciłem już nadzieję.
— Chciałem się widzieć naprzód z tobą, przypuszczając, że będziesz mi miał do powiedzenia rzeczy, o których ona nie powinna wiedzieć, bo ja wiem wszystko!...
— Wszystko?! Co to ma znaczyć?
— Wiem, że wczoraj byłeś wzywany do Arsenału.
— Mości książę!
— Wiem, że widziałeś się z panem d’Argenson, wiem, że ci przeczytano wyrok. Wiem, że jesteś skazany na śmierć i że kazano ci dać słowo, że o tem nie powiesz nikomu.
— Mości książę, dość. Jedno pańskie słowo mogłoby przyprawić o śmierć Helenę!
— Nie obawiaj się pan. Ale czyż nie ma sposobu uniknienia śmierci?
— Trzeba kilka dni na obmyślenie i przygotowanie ucieczki, a Wasza Dostojność wie, że mam przed sobą zaledwie kilka godzin życia.
— Nie o tem myślałem. Zastanawiałem się, czy nie miałbyś jakiej wymówki dla wytłumaczenia swego udziału w spisku.
— Nie mam żadnej Mości książę!
— Niepodobna! Nikt nie może powziąć takiego jak pan zamiaru bez jakiegoś powodu, nienawiści, urazy, zemsty. I przypominam sobie, co powiedziałeś kapitanowi, który mi to powtórzył, że tę nienawiść do Regenta odziedziczyłeś w spadku. Powiedz mi pan, o co to idzie?
— To rzecz zbyteczna. Zdarzenie, które spowodowało tę nienawiść, nie zajęłoby Waszej Dostojności.
— Jednak proszę, opowiedz mi wszystko.
— Otóż Regent zamordował mojego brata.
— Zamordował twojego brata! Co pan mówisz. — To być nie może! — wybuchnął książę.
— Tak, zamordował.
— Jakżeby Regent mógł...
— Brat mój, starszy odemnie o piętnaście lat, zastępował mi miejsce ojca, który umarł na trzy miesiące przed mojem urodzeniem, i matkę, która umarła, kiedy byłem małem dzieckiem. Brat mój zakochał się w młodej panience, którą Regent umieścił w klasztorze.
— W jakim klasztorze? Czy pan nie wiesz?
— Nie wiem, to tylko wiem, że to było w Paryżu.
Książę wyszeptał parę słów niezrozumiałych.
— Mój brat, jako krewny księcia, miał sposobność poznać tę młodą osobę i poprosić o jej rękę. Zwrócono się o pozwolenie do księcia, który — zdawało się — nie jest przeciwny, gdy nagle młoda osoba, uwiedziona przez mniemanego swego protektora, znikła bez śladu. Przez trzy miesiące brat robił poszukiwania, ale napróżno; nie znalazł jej i z rozpaczy szukał śmierci. Poległ w bitwie pod Ramilies.
— A jakże się nazywała ta młoda osoba? — zapytał książę żywo.
— Nikt o tem się nie dowie, Mości książę; wymienić jej nazwisko, byłoby to samo, co zbezcześcić ją.
— Nie ma już żadnej wątpliwości — to ona! — szepnął książę do siebie. — To matka Heleny! A pański brat nazywał się? — dodał głośno.
Oliviér de Chanlay, Mości książę.
— Oliviér de Chanlay... — powtórzył cicho książę. — Wiedziałem, że to nazwisko nie jest mi obce...
Później dodał głośno:
— Mów pan! słucham...
— Kochałem mojego brata całą potęgą miłości, jaką-bym był miał dla rodziców, i zostałem nagle sam na św>ecie. Wyrosłem w otoczeniu ludzi, którzy mi powtarzali: „To książę Orleański spowodował śmierć twojego brata“. Potem ten sam książę Orleański został Rejentem Francyi. Jednocześnie utworzył się związek bretoński. Przystąpiłem do niego. Dalszy ciąg znany ci, Mości książę, i sam przyznasz, że w mojem opowiadaniu nie ma nic ciekawego.
— Mylisz się pan — odrzekł książę. — Na nieszczęście Regent ma bardzo dużo podobnych win na sumieniu.
— Wasza Dostojność pojmuje zatem, że moje przeznaczenie musi się spełnić — mówił dalej Gaston — i że nie mogę nic żądać od tego człowieka.
— Masz pan słuszność — potwierdził książę. — Rzecz ta sama z siebie musi się ułożyć i ułoży się.
W tej chwili otworzyły się drzwi i ukazał się porucznik de Maison-Rouge.
— I cóż! — zapytał książę.
— Pan gubernator otrzymał rozkaz ułatwienia więźniowi zobaczenia się z panną Heleną de Chaverny. Czy mam ją tu wprowadzić?
— Mości książę!... — przemówił błagalnie Gaston, patrząc na księcia.
— Rozumiem — odrzekł książę. — Miłość i boleść nie pragną świadków. Ja sam przyjdę tu po pannę de Chaverny.
— Pozwolenie jest na pół godziny rozmowy — objaśnił Maison-Rouge.
— Wychodzę — dodał książę — za pół godziny powrócę.
I wyszedł, pożegnawszy Gastona ukłonem.
Maison-Rouge obszedł cały pokój, pooglądał wszystkie drzwi, upewnił się, że warta stoi pod oknami, i wyszedł także. W chwilę potem w otwartych drzwiach ukazała się Helena, blada, drżąca; niepewnym głosem dziękowała porucznikowi, który skłonił się jej z uszanowaniem i wyszedł, nic nie odpowiedziawszy. Dopiero rozejrzawszy się po pokoju, Helena zobaczyła Gastona. Pozostawiono ich samych, wbrew zwyczajom praktykowanym w Bastylii. Gaston poskoczył ku Helenie, Helena ku niemu i w mgnieniu oka rzucili się sobie w objęcia, nie pomnąc na nic, oprócz minionych cierpień i ponurej przyszłości.
— Nakoniec! — zawołała Helena, zalana łzami.
— Tak... nakoniec! — powtórzył Gaston.
— Niestety! Zastaję cię w więzieniu — szepnęła Helena, oglądając się wokoło z przerażeniem — nie mogę z tobą pomówić swobodnie... może jesteśmy strzeżeni, podsłuchiwani...
— Nie uskarżajmy się Heleno, bo i tak uczyniono dla nas wyjątek. Nigdy żaden więzień nie mógł przycisnąć do serca ukochanej.
— Czemu zawdzięczamy tę łaskę?
— Zapewne Regentowi, bo gdy wczoraj poprosiłem pana d’Argenson o pozwolenie widzenia się z tobą, powiedział, że jego władza tak daleko nie sięga i że trzeba zwrócić się z tem do Regenta.
— Ale teraz Gastonie, kiedy cię odnalazłam, opowiesz mi wszystko, co zaszło przez te dni pełne łez i cierpień. Ah! więc moje przeczucia nie omyliły mnie! Należałeś do spisku! Nie zapieraj się... domyślałam się tego...
— Prawda, Heleno. Wiesz dobrze, że my w Bretanii wytrwali jesteśmy w nienawiści tak, jak i w miłości. Zawiązało się sprzysiężenie, cała szlachta należy do niego, miałem-że odróżnić się od wszystkich? Pytam ciebie, Heleno: czy mogłem? czy powinienem był?
— Tak! tak! masz słuszność, Gastonie. Ale dlaczego nie pozostałeś razem ze wszystkimi w Bretanii?
— Tamci są tak samo jak ja uwięzieni, Heleno.
— Więc ktoś was zdradził?
— Prawdopodobnie. Ale usiądź Heleno, i pozwól mi popatrzeć mi na siebie teraz, gdy jesteśmy sami, i pozwól mi powtórzyć, że cię kocham. A ty, Heleno? Jakże ci było teraz, podczas mojej nieobecności? Czy książę...
— O! gdybyś wiedział, Gastonie, jaki był dla mnie dobry! Co wieczór przychodził mnie odwiedzać! taki uprzejmy, taki troskliwy!
— Ale w jego w zachowaniu się — zagadnął Gaston, któremu zapadło w serce jadowite słówko kapitana w tych staraniach, w tej uprzejmości, nie było nic podejrzanego?
— Co masz na myśli, Gastonie? — zapytała Helena.
— Że książę jest jeszcze młody, a ty piękna!
— O! Boże! Gastonie! Nie! nie! nie! Tym razem już się nie mylę: gdy on jest przy mnie, tak blizko, jak ty teraz, zdaje mi się chwilami, że odzyskałam ojca!
— Biedne dziecię!
— Tak, dziwnym trafem głos księcia podobny jest do głosu tego człowieka, który mnie odwiedzał w Rambouillet. Podobieństwo to uderzyło mnie odrazu.
— Tak sądzisz? — zapytał Gaston z roztargnieniem.
— O czem myślisz? Mój Boże! — zawołała Helena. — Zdaje mi się, że nie słuchasz nawet tego, co mówię.
— Ja? Heleno! Ja! którego serce uderza żywiej przy każdem twojem słowie?
— Nie, jesteś jakiś niespokojny. O! Gastonie! ja to przecież rozumiem. Kto należy do spisku, stawia na kartę swoje życie. Ale uspokój się, Gastonie; powiedziałam już księciu, że jeżeli ty umrzesz, umrę i ja! Gaston zadrżał.
— Aniele! — szepnął.
— O! Boże! — mówiła dalej Helena — czy ty pojmujesz, jaka to męczarnia! Wiedzieć, że ten, którego się kocha, narażony jest na jakieś tajemnicze niebezpieczeństwo, tem straszniejsze, że nie można nic uczynić dla jego obrony — nic! chyba tylko wylewać bezużytecznie łzy, wtedy, gdy chciałoby się oddać życie dla jego ocalenia!
Twarz Gastona rozpromieniła się: poraz to pierwszy dopiero usłyszał tak słodkie słowa z ust swojej ukochanej. Zastanowił się przez chwilę, jak gdyby ważył jakąś myśl i przemówił, biorąc ją za ręce:
— Mylisz się Heleno, mylisz się, bo możesz dużo dla mnie uczynić.
— A cóż mogę uczynić, mój Boże!
— Możesz się zgodzić na to, by zostać moją żoną — powiedział Gaston, patrząc na nią badawczo.
Helena zadrżała.
— Ja, twoją żoną? — zawołała.
— Tak, Heleno. Możemy teraz, w więzieniu, wykonać zamiar ułożony za czasów wolności. Heleno! bądź moją żoną wobec Boga i ludzi, moją żoną na tym i na drugim świecie moją żoną teraz i na wieki! Jedno słowo może! tego dokonać: czy uważasz, że to mało?
— Gastonie — przerwała Helena, wpatrując się bacznie w młodego człowieka — ty coś przedemną ukrywasz!
Gaston teraz zadrżał z kolei.
— Ja? ~ zawołał. — Cóżbym miał ukrywać?
— Powiedziałeś mi, że widziałeś wczoraj pana d’Argenson.
— Więc cóż?
— Gastonie — dodała Helena, blednąc — zostałeś skazany!
Gaston powziął nagłe postanowienie.
— Tak — powiedział — zostałem skazany na wygnanie, a będąc samolubem, chciałbym cię połączyć z sobą nierozerwalnym węzłem, zanim opuszczę Francyę.
— Gastonie — nalegała Helena — czy to prawda, co mi mówisz?
— Prawda. Czy zdobędziesz się na odwagę, Heleno, i czy zechcesz zostać żoną skazanego? Podzielić z nim wygnanie?
— Pytasz mnie o to, Gastonie! — zawołała Helena z roziskrzonemi oczami. — Wygnanie! O! dzięki ci Boże! Więc będę mogła ci towarzyszyć, nie odstępować cię! Ależ to prawdziwe szczęście podobny wyrok, wobec tego, czego mogliśmy się obawiać! O! Gastonie! Gastonie! jeszcze możemy być szczęśliwi!
Gaston wziął ręce Heleny i okrywał je pocałunkami.
— Czy naznaczono ci miejsce wygnania? — pytała Helena. — Kiedy pojedziesz? Wszak pojedziemy razem, nieprawdaż? Odpowiedz-że mi!
— Heleno — odrzekł Gaston — to rzecz niemożebna. Musimy się rozłączyć, przynajmniej chwilowo. Mam być odwieziony do granicy, ale nie wiem jeszcze do której; raz wyjechawszy z granic Francyi, będę już wolny i wtedy ty do mnie przyjedziesz.
— Lepiej jeszcze zrobimy Gastonie! — zawołała Helena. — Dowiem się od księcia, dokąd zostaniesz wysłany, i zamiast jechać za tobą, pojadę zawczasu i będę tam na ciebie oczekiwać. Wysiadając z powozu, zostaniesz mnie już i mój widok osłodzi ci roztanie z Francyą. Ah! — dodała z czułością i utęsknieniem — powiedz, że cieszysz się razem ze mną, że podzielasz moje nadzieje — że jesteś szczęśliwy!
— Tak! tak! Heleno! — zawołał Gaston jestem szczęśliwy, bo teraz dopiero przekonałem się o twojej anielskiej duszy. O! tak, Heleno! za jedną godzinę takiej miłości, jak twoja, można ponieść śmierć! Byłoby to większem szczęściem, niż długie życie bez miłości.
— A teraz — zaczęła Helena, oddana całkowicie nowym nadziejom i projektom — cóż teraz zrobimy? Czy pozwolą mi widzieć się z tobą tutaj przed twoim wyjazdem? Kiedy i gdzie zobaczymy się? Czy nogę do ciebie pisać. — Czy wolno ci będzie odpowiedzieć na mój list? A jutro rano o której mogłabym tu przyjść?
— Mam już niemal pewność, że nasz ślub bęudzie mógł się odbyć dziś wieczorem lub jutro.
— Tu! w więzieniu! — zawołała Helena, zadrżawszy mimowolnie.
— Gdziekolwiek, byleby nas związał na zawsze, Heleno!
— Ale gdyby ci nie dotrzymano słowa? — zapytała Helena. — Gdyby cię wyprawiono, zanim się zobaczymy?
— Niestety! — odrzekł Gaston z nagłem ściśnięciem serca — i to być może, moja biedna Heleno; tego właśnie się obawiam.
— O! Boże! czy przypuszczasz, że twój wyjazd jest tak blizki?
— Wiesz dobrze Heleno, że więźniowie nie zależą od siebie — tłómaczył Gaston. — W każdej chwili mogą przyjść po mnie i zabrać.
— O! niech przychodzą! niech przychodzą! — zawołała Helena — im prędzej będziesz wolny, tem prędzej się połączymy. Znam twoją prawość, Gastonie, i od tej chwili uważam cię za mojego małżonka w obliczu Boga. Wyjeżdżaj ztąd jak najprędzej, bo dopóki będziesz wśród tych posępnych murów, będę się wciąż obawiała o twoje życie!
Otworzono drzwi.
— O! Boże! czy już koniec? — zawołała Helena.
— Pani — przemówił porucznik — czas przeinaczony na rozmowę już upłynął.
— Heleno! — szepnął Gaston, chwytając ręce Heleny nerwowym ruchem, nad którym nie był w stanie zapanować.
— Co ci jest, mój najdroższy! — zawołała Helena, spoglądając na niego z przestrachem. — Co ci jest? zbladłeś...
— Nie! nie, to nic!... — odparł Gaston, opanowawszy się z wysiłkiem woli — nic... nic!...
I ucałował ręce Heleny, uśmiechając się z przymusem.
— Do jutra! — powiedziała Helena.
— Tak, do jutra!
W tejże chwili książę ukazał się na progu. Gaston podbiegł ku niemu.
— Mości książę! — zawołał, chwytając go za ręce — rób co możesz, byleby otrzymać dla mnie pozwolenie zaślubienia Heleny. A jeżelibyś tego nie zdołał dokonać, przysięgnij mi, że ją będziesz uważał za córkę!
Książę uścisnął ręce Gastona; był tak wzruszony! że nie mógł nic odpowiedzieć. Helena zbliżyła się; Gaston umilkł, obawiając się, by go nie usłyszała. Wyciągnął do niej rękę, ona podała mu czoło do pocałowania i dwie łzy spływały cicho po twarzy dziewczęcia. Gaston zamykał oczy, obawiając się rozpłakać na widok jej łez... Trzeba się było już rozstać. Spojrzeli na siebie poraź ostatni. Książę podał Gastonowi rękę.
Drzwi zamknęły się za odchodzącymi, a Gaston osunął się na fotel. Siły nieszczęśliwego młodzieńca wyczerpały się zupełnie. Po upływie dziesięciu minut, gubernator powrócił po więźnia, żeby go odprowadzić do celi.
Gaston szedł za nim przybity i milczący, a gdy gubernator zapytał, czynie życzy sobie czego, odpowiedział mu tylko przeczącym ruchem głowy.
Za nadejściem nocy, panna de Launay dała umówiony znak, że ma coś nowego do powiedzenia sąsiadowi. Gaston otworzył okno i pochwycił list, w którym był drugi list. Dostarczył sobie światła od Dumesnila. Pierwszy list był do niego adresowany i zaczął go czytać:

„Drogi sąsiedzie“!

„Kołdra nie była rzeczą tak marną, za jaką ją uważałam; ukryty był w niej papier, na którym wypisane było to samo, co szepnął mi był Herment: Miejcie nadzieję! Oprócz kartki był w niej list do pana Richelieu. Poślij go panu Dumesnil, który doręczy go księciu.. Szczerze życzliwa de Launay“.
— Niestety! — szepnął Gaston, uśmiechając się smutno — kiedy mnie zabraknie, poczują tu boleśnie ten ubytek!
Dał znak Dumesnilowi i przesłał mu list





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.