Kim/Tom II/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX

Nowy zwrot w życiu Kima pochłonął go całkowicie. Postanowił, że ma być przez jakiś czas Sahibem. Zajęty temi myślami, z chwilą, gdy znalazł się na szerokiej ulicy, poniżej hali targowej w Simli, rozejrzał się wkoło, żeby zasięgnąć języka. Pod słupem latarni spostrzegł siedzące w kuczki dziecko hinduskie, mogące mieć około lat dziesięciu.
— Gdzie jest dom Mr. Lurgan’a? — zapytał Kim.
— Ja nie rozumiem po angielsku — brzmiała odpowiedź, poczem, gdy Kim powtórzył pytanie w narzeczu, malec odrzekł: — Pokażę, gdzie to jest.
Ruszyli obaj po przez tajemniczy mrok pełen hałasów, dolatujących z miasta, położonych poniżej zbocza góry, owiani chłodnym wiewem wiatru, szumiącego wśród rozłożystych konarów drzew cedrowych, których wierzchołki sięgały do gwiazd. Rozproszone światełka domów tworzyły jakby drugi firmament.
— To tutaj — rzekł przewodnik Kima, gdy zatrzymali się przed werandą, przytykającą do małej uliczki. Wnętrze mieszkania przysłonięte było zasłoną, zrobioną z nanizanych na sznurki kawałeczków trzciny, przez którą przesiewało się światło lampy.
— Przyprowadziłem go — szepnął malec głosem cichym, jak westchnienie, poczem zniknął. Kim poczuł odrazu, że malec wysłany został umyślnie na miasto, żeby go przyprowadzić, więc nabrawszy otuchy, odchylił zasłonę i wszedł do środka. Ujrzał siedzącego przy stole mężczyznę z czarną brodą, który oczy przysłonięte miał zielonym daszkiem od światła i krótkiemi, białemi rękoma wybierał z tacki, leżącej przed nim, małe świetlane kuleczki, i nanizywał je na błyszczącą nitkę z jedwabiu, mrucząc coś chwilami do siebie. Kim zauważył, że po za kręgiem światła, padającego od lampy, cały pokój pełen był rzeczy, od których szła woń, charakterystyczna dla wszystkich świątyń na całym Wschodzie. Zapach piżma, drzewa sandałowego, zmieszany z mdłą wonią jaśminu, uderzyły go w otwarte nozdrza.
— Jestem — przemówił Kim w narzeczu. Charakterystyczne zapachy Wschodu podziałały nań tak silnie, że zapomniał języka Sahibów.
— Siedemdziesiąt dziewięć, osiemdziesiąt, osiemdziesiąt jeden — liczył mężczyzna, nanizując perły jedną po drugiej tak szybko, że oczy Kima ledwie mogły nadążyć za ruchem jego palców. Po chwili zdjął z czoła zielony daszek i wpatrywał się uporczywie przez pół minuty w Kima. Jego źrenice rozszerzały się i zwężały do wielkości główki od szpilki, jakgdyby pod nakazem jego woli. Kim znał już w Lahorze pewnego fakira, który umiał robić to samo i zarabiał w ten sposób, wyłudzając pieniądze zwłaszcza od głupich niewiast, które bały się jego uroków. Ten, wątpliwej wartości przyjaciel Kima umiał ponadto ruszać swobodnie uszami, zupełnie jak koza, w czem, ku wielkiemu jego zdziwieniu, nieznajomy nie umiał tamtego naśladować.
— Nie bój się — rzekł nagle do niego Mr. Lurgan.
— Dlaczego miałbym się bać?
— Przenocujesz tu dzisiaj i zostaniesz ze mną, póki nie nadejdzie czas twego powrotu do Nucklao. Taki jest rozkaz.
— Taki rozkaz — powtórzył Kim. — Ale gdzież ja mam spać?
— Tu, w tym pokoju — odparł Lurgan Sahib, wskazując ciemną przestrzeń za sobą.
— Dobrze więc — rzekł Kim układnie. — A teraz?
Ów skinął mu głową i wzniósł ponad czoło lampę, w której świetle wyłoniła się ze ścian mieszkania kolekcja masek z Tybetu, służących do tańców szatańskich, rozwieszonych nad draperjami z wyhaftowanemi djabłami, przedstawiającemi sceny upiorne, — były tam maski z rogami, inne wykrzywione w potworne grymasy o wyrazie idjotycznego przerażenia. W kącie pokoju stał manekin w zbroi japońskiego wojownika, pstry i ustrojony w pióra, który zamierzał się na Kima halabardą, a rozwieszone zbroje słały na pokój słabe odblaski światła. Co jednak zajęło uwagę Kima nadewszystko, wiele bowiem z tego, na co teraz patrzał, widział już nieraz w muzeum w Lahorze — to błysk oczu malca Hindusa, który go tutaj przyprowadził, a teraz siedział w kucki pod stołem, na którym leżały perły i spoglądał nań z lekkim uśmieszkiem na swych szkarłatnych wargach.
— Zdaje mi się, że Lurgan Sahib chce mnie przestraszyć i jestem pewny, że ten mały djabli pomiot, siedzący pod stołem, chciałby zobaczyć mój przestrach. — To mieszkanie — rzekł głośno — podobne jest do Domu Cudów. A gdzie moje łóżko?
Lurgan Sahib wskazał mu materac miejscowego wyrobu, leżący w kącie pokoju przy odrażających maskach, zabrał ze sobą lampę i wyszedł, zostawiając pokój w ciemnościach.
— Czy to był Sahib Lurgan? — zapytał Kim, zabierając się do drzemki.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Słyszał jednak oddech hinduskiego chłopca i, kierując się tym odgłosem, przypełznął doń po podłodze, poczem wymierzył kilka szturchańców w ciemności, krzycząc:
— Odpowiadaj, djable! Czy tak się to masz zachowywać wobec Sahiba?
Zdawało mu się, że z ciemności doleciało go echo chichotu. Nie mógł to być śmiech jego towarzysza o miękkiem jak aksamit ciałku, ten bowiem płakał, więc Kim podniósł głos i zawołał:
— Sahibie Lurgan! O, Sahibie Lurgan! Czy to twój rozkaz sprawia, że sługa twój nie chce ze mną rozmawiać?
— Tak, to rozkaz — brzmiała odpowiedź, którą Kim usłyszał nagłe z tyłu, poza sobą, tak że aż się przestraszył.
— Dobrze więc. Ale pamiętaj — mruknął, wsuwając się z powrotem na posłanie, — że obiję cię nazajutrz. Nie cierpię Hindusów.
Niewesoła to była noc. Pokój przepełniony był jakiemiś głosami i dźwiękami. Dwa razy zbudził ktoś Kima, wołając go po imieniu. Za drugim razem Kim wstał i zaczął poszukiwania sprawcy i uderzył nosem o skrzynkę, która mówiła ludzkim językiem, lecz nie ludzkim głosem. Wydało mu się, że kończyła się trąbką z cyny i zdawała się być połączona cienkiemi drucikami z mniejszą skrzynką, przytwierdzoną do podłogi, o ile mógł przekonać się o tem za pomocą dotyku. Głos był bardzo szorstki i roztrzęsiony i wydobywał się z trąby. Kim potarł sobie nos i wpadł we wściekłość, a myśli jego w takim stanie brzmiały oczywiście po hindusku.
— Takie postępowanie mogłoby być dobre wobec jakiegoś żebraka z jarmarku — ale ja, ja jestem Sahibem i synem Sahiba, a przytem uczniem z Nucklao. Tak (tu zaczął znów po angielsku), jestem uczniem w St. Xavier. Niech djabli porwą Mr. Lurgana! — To coś podobnego do maszyny do szycia. O, to wielka zniewaga z jego strony — my z Lucknow nie dajemy się przestraszyć takiemi rzeczami — nie! (A potem wymyślał znów dalej po hindusku). — Ale o co mu chodzi? Jest przecież zwykłym handlarzem — a ja jestem w jego sklepie. Ale Creighton Sahib jest pułkownikiem — i przypuszczam, że to Creighton Sahib wydał takie rozkazy. Och, jakże ja wytłukę rano tego Hindusa! A cóż to znowu?
— Chup! (milcz!) — krzyknął nagle, poczem znów usłyszał chichot, który podniecił go do gniewu. — Milcz, bo rozbiję ci łeb!
Skrzynka nie przyjęła tego do wiadomości. Kim pociągnął za cynową trąbę, przyczem ozwał się krótki trzask. Zerwał był widocznie pokrywkę. A jeśli tam w środku siedziało jakieś licho, — to teraz właśnie czas było z nim skończyć... Pociągnął nosem i uczuł woń podobną do tej, jaką wydają wszystkie maszyny do szycia na targach. Postanowił wyczyścić tego djabła. Zdjął kurtkę i zanurzył ją w paszczę skrzynki. Coś długiego i okrągłego zgięło się pod naciskiem, dał się słyszeć jakiś szmer, poczem głos umilkł — jak się to stanie zawsze, ilekroć razy wepchnie się w troje złożoną kurtkę do wnętrza maszynerji, na woskowy walec kosztownego fonografu. Dalszy ciąg snu Kima był odtąd spokojny.
Rano zbudził się, widząc Lurgana Sahiba, stojącego nad nim.
— O! — rzekł Kim, zdecydowany trzymać się swego Sahibostwa. — Była tam w nocy skrzynka, która mi dokuczała, więc zahamowałem ją. Czy należała do pana?
— Dzień dobry, O‘Hara — przemówił. — Tak, to była moja skrzynka. Trzymam takie rzeczy, bo lubią je moi przyjaciele, różni radżowie. Ta jest zepsuta, ale nie była kosztowna. Tak, moi przyjaciele, królowie, lubią bardzo takie zabawki i dlatego ja też czasem je lubię.
Kim przyjrzał mu się dokładnie ukradkiem. Był on Sahibem o tyle, że nosił strój Sahiba. Akcent jego hinduskiej wymowy i intonacja, jaką nadawał słowom angielskim, dowodziły, że mężczyzna ten niezupełnie był Sahibem. Zdawał się czytać w myślach Kima, zanim chłopak zdążył otworzyć usta i nie wysilał się taić, jak ojciec Wiktor lub nauczyciele z Lucknow na jasno tłumaczenie swych myśli. Najmilej zaś w jego zachowaniu uderzyło Kima to, że traktował go jak równego sobie... oczywiście Azjatę.
— Przykro mi, że nie będziesz mógł wybić dziś mego chłopca. On powiada, że zabije cię nożem albo trucizną, tak jest o mnie zazdrosny. Musiałem go za karę zamknąć i przez cały dzień nie odezwę się do niego. Przed chwilą jeszcze próbował mnie otruć. Musisz mi pomóc w przyrządzeniu śniadania. Ten malec zbyt jest zazdrosny, żeby mu można było dziś zaufać.
Świeżo importowany z Anglji Sahib zrobiłby z tego zajścia patetyczną historję. Lurgan Sahib opowiadał to z taką prostotą, jak Mahbub Ali zwykł opowiadać nieraz o swoich drobnych przygodach na Północy.
Tylna weranda sklepu wsparta była o stromy stok góry w ten sposób, że zgodnie ze zwyczajem w Simli, mieszkańcy domu patrzyli z niej prosto w kominy swych sąsiadów. Sam sklep zadziwił jednak Kima bardziej niż śniadanie, na sposób perski przyrządzone własnoręcznie przez Mr. Lurgana. Muzeum, które znał w Lahorze, było większe, to prawda, ale za to tutaj widziało się znacznie więcej dziwów: były tu sztylety do odpędzania upiorów, młynki do modlitw z Tybetu; naszyjniki z turkusów i z surowego bursztynu; zielone naramienniki dla dziewcząt; laseczki kadzideł z dziwnem opakowaniem w naczynkach wysadzanych granatami; maski djabelskie, które widział zeszłej nocy i cała ściana obwieszona draperjami pawiego koloru; złocone posążki Buddy i przenośne ołtarzyki z laki chińskiej, rosyjskie samowary z pokrywką wysadzaną turkusami; skorupki z jaj do gry chińskiej w ośmiokątnych trzcinowych skrzynkach, żółte krucyfiksy z kości słoniowej, pochodzące z Japonji i ze wszystkich stron świata, jak twierdził Lurgan Sahib; zakurzone zwoje dywanów wydających ostry, przenikliwy odór, schowane za połamanemi spróchniałemi skrzyniami o geometrycznych kształtach; perskie misy do mycia rąk po jedzeniu; ciężkie miedziane kadzielnice ni to chińskiego, ni to perskiego wyrobu z fryzami z fantastycznych demonów, goniących się dookoła; poczerniałe pasy wykładane srebrem, które leżały splątane na podłodze, jakgdyby to była zwyczajna, surowa skóra; kobiece szpilki do włosów z kości słoniowej; broń we wszelkich rodzajach i gatunkach oraz tysiące innych dziwacznych sprzętów leżało w skrzyniach, poukładane w stosach, albo też poprostu leżały rozrzucona po izbie tak, że tylko nieco wolnego miejsca było koło kulawego warsztatowego stołu, przy którym pracował Lurgan Sahib.
— To wszystko są głupstwa — mówił gospodarz, śledząc wzrok Kima. — Skupuję te rzeczy, bo są ładne, a czasem sprzedaję, jeżeli... kupujący podoba mi się. To co mnie naprawdę zajmuje, to leży na stole... a przynajmniej część tego, co posiadam.
Na stole skrzyło się w świetle rannego słońca od blasków czerwonych, błękitnych i zielonych, przerwanych tu i owdzie chorobliwym, błękitnawo-białym połyskiem djamentu. Kim otwierał szeroko oczy ze zdumienia.
— Och, te kamienie są wszystkie zupełnie zdrowe. Słońce im nie szkodzi. A przytem są tanie. Ale inaczej ma się rzecz z choremi kamieniami, — to mówiąc, napełnił znów jedzeniem talerz Kima.
— Nikt oprócz mnie nie umie leczyć chorych pereł i przywracać kolor turkusom. Zgadzam się, że co do opali, to każdy głuptas potrafi je leczyć, ale chore perły leczyć umiem ja tylko. Wyobraź sobie, co się stanie, gdy umrę. Wtedy już nie będzie nikogo... O, nie. Ty nie znasz się na kamieniach. Wystarczy, jeżeli kiedyś będziesz wiedział coś-niecoś o turkusach...
Podszedł na koniec werandy do filtra, aby napełnić ciężkie porowate naczynie do wody.
— Czy chcesz się napić?
Kim skinął głową potakująco. Lurgan Sahib, oddalony od niego o jakie piętnaście kroków, położył jedną rękę na naczyniu. W tejże chwili naczynie znalazło się samo na stole tuż przy łokciu Kima, wypełnione do połowy wodą, na białym zaś obrusie widoczna była tylko mała fałdka, świadcząca, z której strony przysunęło się naczynie.
— Wah! — zawołał Kim, zdumiony w najwyższym stopniu. — To czarodziejstwo.
Lurgan Sahib uśmiechnął się na to z zadowoleniem.
— Rzuć go napowrót do mnie.
— Rozbije się.
— Rzuć, kiedy mówię.
Kim cisnął niem na chybił trafił. Naczynie spadło i rozbiło się, na pięćdziesiąt kawałków, woda zaś rozlała się po szorstkich deskach podłogi na werandzie.
— Mówiłem, że się rozbije.
— Nic nie szkodzi. Patrz teraz na nie. Patrz na największy z tych kawałków.
Ułamek naczynia leżał na podłodze i skrzył się jak gwiazda od odrobiny wody, zawartej w jego zagłębieniu. Kim wpatrzył się weń usilnie. Lurgan Sahib położył mu delikatnie rękę na karku, poklepał go dwa lub trzy razy w to miejsce i szepnął: patrz. Zobaczysz, jak kawałki zejdą się znów jeden za drugim. Naprzód duży ułamek złączy się z dwoma innemi z prawej i z lewej strony. Patrz.
Gdyby szło teraz nawet o życie, Kim nie potrafiłby w tej chwili odwrócić wstecz swojej głowy. Lekki dotyk ręki Lurgana trzymał go jak w kleszczach i czuł, że krew pulsuje mu żywiej w żyłach. W miejscu, gdzie przed chwilą leżały trzy rozbite kawałki, utworzyła się jedna większa skorupa, nad nią zaś, podobny do cienia, zarys całego naczynia. Mógł widzieć jeszcze przez ten zarys całą werandę, ale cień stawał się coraz gęstszy i ciemniejszy, jakby pod działaniem każdego tętna jego pulsu. A przecież... — z jakim trudem mógł skupić teraz myśli... — przecież naczynie rozbiło się w jego oczach na kawałki... Ponowne uczucie parzącego gorąca przemknęło mu po karku, gdy Lurgan Sahib ruszył swą ręką.
— Patrz. Teraz naczynie jest znów całe — szeptał Lurgan Sahib.
Aż do tej chwili Kim mówił i myślał po hindusku, ale nagły wstrząs przebiegł po całem jego ciele i z wysiłkiem pływaka, uciekającego przed rekinem, który wynurza się do połowy ciała z wody — tak umysł jego, chroniąc się przed otaczającą go ciemnością, znalazł nagle ucieczkę... w angielskiej tabliczce mnożenia.
— Patrz — szeptał Lurgan Sahib. — Teraz naczynie jest znów całe.
— Naczynie rozbiło się przecież, tak... zostało rozbite... — (to „rozbite” — myślał po angielsku i unikał teraz hinduskiego języka) — ależ — tak, rozbite... na pięćdziesiąt kawałków, a dwa razy trzy czyni sześć, a trzy razy trzy dziewięć, cztery razy trzy jest dwanaście... — Uchwycił się rozpaczliwie powtarzania tych cyfr. Przetarł oczy i oto cienisty zarys naczynia rozwiał się teraz jak mgła. Skorupy leżały jak przedtem, w jednej z nich rozlana woda schła na słońcu, zaś przez szpary werandy widać było białą ścianę domu, leżącego poniżej... — a trzy razy dwanaście czyni trzydzieści sześć.
— Patrz. Czy naczynie jest znów całe? — pytał go Lurgan Sahib.
— Ależ ono jest rozbite... rozbite, — upierał się, ciężko oddychając, Kim. Lurgan Sahib mruczał coś jeszcze cicho do siebie przez chwilę... Nagle Kim gwałtownym ruchem odwrócił głowę w bok i zawołał: — patrz! Dekho! Przecież naczynie leży tam, gdzie było przedtem.
— Leży tam, gdzie było... — powtórzył machinalnie zamyślony Lurgan, wpatrując się bacznie w chłopca, gdy ten pocierał sobie kark i szyję. — Ty jednak jesteś dopiero pierwszym, któremu udało się tę rzecz widzieć taką, jaką ona jest. — Potarł ręką swoje szerokie czoło.
— Czy to były też czary? — pytał go Kim podejrzliwie. Dudnienie w żyłach ustało, w głowie miał uczucie niezwykłej pustki.
— Nie, to nie były czary. To było tylko po to, żeby się przekonać, czy jest jaka... skaza w pewnym klejnocie. Nieraz bardzo piękne klejnoty rozlatują się w kawałki, jeżeli je weźmie w rękę ktoś, kto się zna na tem. Dlatego to trzeba być ostrożnym, zanim się je oprawi. Powiedz, czy widziałeś cień tego naczynia?
— Przez chwilę. Zaczął wyrastać, jak kwiat z podłogi.
— No, a wtedy, cóżeś zrobił? To jest, chciałem powiedzieć, co sobie wtedy myślałeś?
— O! Wiedziałem przecie, że naczynie było rozbite i, zdaje mi się, że tak też myślałem, — i rzeczywiście też było ono rozbite.
— Hm. Czy robił już kiedy przedtem ktoś z tobą takie czary?
— Czy myślisz, że dałbym to zrobić ze sobą raz jeszcze, gdyby tak było? Byłbym uciekł przed tobą...
— A teraz boisz się... co?
— Nie, teraz nie.
Lurgan Sahib przyglądał mu się teraz uważniej, niż przedtem. — Dowiem się od Ali Mahbuba... nie teraz, ale za parę dni — mruknął. — Podobasz mi się... tak i nie.
— Jesteś pierwszy, któremu udało się stawić mi opór. Chciałbym wiedzieć, jak się to stało... Ale masz rację. Nie powinieneś tego mówić... ani mnie nawet.
Zawrócił w ciemną głąb sklepu i usiadł przy stole, zacierając powoli ręce. Za stosem dywanów złożonych w kącie słychać było ciche łkanie. Był to mały Hindusik, stojący posłusznie za karę twarzą do ściany, zanosząc się od płaczu.
— A, widzisz go, jaki to on zazdrosny. Zobaczymy, czy zechce mu się raz jeszcze truć mnie przy śniadaniu, tak, że będę musiał gotować je sam po raz drugi?
— „Kubbee”... „kubbee nahin”, — brzmiała przerywana łkaniem odpowiedź.
— A tego drugiego chłopca będziesz chciał zabić? co?
— „Kubbee, kubbee nahin” (Już nigdy. Nie).
— A jak myślisz, czy on zrobi to raz jeszcze? — zapytał, zwracając się do Kima.
— Och, tego nie wiem. Może spróbuje. A czemu to on chciał ciebie otruć?
— Dlatego, że mnie tak kocha. Przypuśćmy, że ty kochałbyś kogoś i zobaczyłbyś, że przychodzi do niego ktoś, kto zaczyna się więcej podobać od ciebie temu, kogo ty kochasz... to co zrobiłbyś wtedy?
Kim zamyślił się. Lurgan powtórzył powoli pytanie w narzeczu.
— Nie otrułbym tego człowieka — odrzekł Kim po namyśle — ale za to zbiłbym tego chłopca... gdyby on zakochał się w tym człowieku. Ale najprzód zapytałbym chłopca, czy wszystko to byłoby prawdą.
— A, widzisz, a jemu się zdaje, że każdy może być zakochany we mnie.
— No, to on jest głuptas.
— Słyszałeś? — rzekł Lurgan Sahib, zwracając się w stroną małych pleców, któremi wstrząsał ciągle płacz. — Syn Sahiba powiada, że jesteś mały głuptas. Odwróć się, i chodź tutaj, a na drugi raz pamiętaj, żebyś nie wsypywał takiej masy arszeniku. Z pewnością djabeł Dasim był naszym gościem przy stole. Mogłem się rozchorować, widzisz, a wtedy kto inny, nie ty, byłby musiał pilnować naszych klejnotów. Chodź.
Malec, z oczami opuchniętemi od płaczu, wysunął się z za stołu rupieci i rzucił namiętnie do nóg Lurgana Sahiba z tak szczerym żalem, że scena ta zrobiła nawet wrażenie na Kimie.
— Ja już będę dobrze pilnować kamieni i wszystkiego. Och, ojcze mój i matko moja, odeszlij jego napowrót, niech sobie stąd idzie! — wołał malec, wskazując spojrzeniem na Kima.
— Jeszcze nie... Nie teraz. Niedługo będzie on musiał wrócić z powrotem, ale tymczasem jest u nas w szkole... w nowej „madrissah”... a ty będziesz jego nauczycielem. Zagrasz z nim teraz w grę Klejnotów. Ja będę trzymać liczydło.
Malec otarł oczy z łez i pobiegł w głąb sklepu, skąd przyniósł miedzianą tacę.
— Daj mnie — rzekł do Lurgana Sahiba. — Wybierz sam kamienie, bo on może sobie myśleć, że ja już przedtem je widziałem.
— Powoli, powoli, — odrzekł mężczyzna, poczem z szuflady pod stołem wyjął garść brzęczących przedmiotów i wrzucił je na tacę.
— Teraz — mówiło dziecko potrząsając starą gazetą — przypatrz się im dobrze i długo, ile tylko chcesz, ty, co cię nie znam. Policz je sobie i gdy trzeba będzie, zmieszaj je razem. Dla mnie wystarczy, że raz na nie spojrzę. — To mówiąc, odwrócił się dumnie tyłem.
— Ale na czem polega ta gra?
— Gdy już policzysz przedmioty i zmieszasz je, gdy pewny już jesteś, że zapamiętałeś je sobie wszystkie, ja zakrywam je tą gazetą. Wtedy musisz wyliczyć je Lurganowi Sahibowi na liczydle. Ja zapiszę sobie osobno.
— A, — zawołał Kim, czując, że budzi się w nim instynkt rywalizacji Pochylił się nad tacą, na której leżało piętnaście kamieni. — Ależ to łatwe — rzekł po chwili. Chłopaczek hinduski zakrył gazetą lśniące kamienie i zapisał coś w małym notatniku.
— Pod tą gazetą znajduje się pięć kamieni błękitnych: jeden duży, drugi mniejszy, a trzy są drobne — rzekł szybko Kim. — Prócz tego są tam cztery zielone kamienie, a jeden z nich ma dziurkę. Jeden żółty kamień jest przezroczysty, a jeden jest jak przodek do fajki.
Potem jeszcze są dwa kamienie czerwone, i... i... Policzyłem, że było ich piętnaście, ale o dwu zapomniałem, jakie one były. Nie. Zaczekaj... Jeden był z kości słoniowej, malutki bronzowawy; a... a... czekaj-że, niech sobie przypomnę.
— Raz, dwa... — liczył Lurgan Sahib do dziesięciu. Kim schylił zrezygnowany głowę.
— A teraz ja — zawołał chłopaczek, zanosząc się od śmiechu. — Naprzód są dwa pęknięte szafiry, jeden z nich waży dwa „ruttee”, a drugi cztery, o ile mogę osądzić. Ten, co waży cztery „ruttee” jest ucięty na krawędzi. Potem jest turkus z Turkiestanu, płaski z czarnemi żyłkami i dwa z napisami. Na jednym jest „imię Boga”, a drugi pęknięty na ukos, bo wypadł ze starego pierścienia, i nie mogę przeczytać, co na nim napisane. To są te ładne błękitne kamienie, których jest pięć. Co do popękanych szmaragdów, to jeden z nich ma dziurkę w dwu miejscach, a jeden jest nieco rzeźbiony.
— Ile one ważą? — zapytał z obojętną miną Lurgan Sahib.
— Trzy, pięć, pięć i cztery „ruttee”, zdaje mi się. Pozatem jest jeszcze jeden kawałek starego zielonkawego bursztynu do fajki i ucięty topaz europejskiego pochodzenia. Oprócz tego jeden rubin z Burna, wagi dwu „ruttee”, bez żadnej skazy, jeden rubin balajski, pęknięty, wagi dwu „ruttee”. Nadto rzeźba z kości słoniowej z Chin, wyobrażająca szczura gryzącego jajo, a na końcu... aha... kula z kryształu wielkości ziarnka grochu, oprawiona w złoty listek.
Skończywszy wyliczać, klasnął z zadowolenia w dłonie.
— To twój mistrz — rzekł uśmiechając się Lurgan Sahib.
— Oh! On znał nazwy kamieni, — odrzekł czerwieniąc się Kim. — Spróbujemy jeszcze raz, ale z innemi przedmiotami, które znamy obaj dobrze.
Wrzucili więc do tacy różne drobiazgi pozbierane na chybił trafił po całym sklepie, a nawet w kuchni, i za każdym razem dziecko wygrywało tak, że Kim sam był zachwycony.
— Zawiąż mi teraz oczy... tak, żebym tylko palcami mógł dotykać przedmiotów, a nawet wtedy jeszcze, mimo, że ty będziesz zgadywać z otwartemi oczyma — nawet wtedy będę jeszcze lepszy od ciebie — wyzywał go malec.
Kim aż tupnął nogą ze złości, gdy chłopaczek i tym razem wygrał.
— Ale gdy chodziło o ludzi albo o konie, to jabym to lepiej zrobił. Ta gra ze szczypcami, nożami i nożycami jest zbyt dla mnie mała.
— Naucz się najprzód tego, a potem będziesz sam uczyć innych — rzekł mu Lurgan Sahib. — Tymczasem on lepszy jest od ciebie. Czy nie tak?
— To prawda. Ale jak się to robi?
— Trzeba powtarzać kilka razy z rzędu, aż się dobrze nauczysz. Zaręczam ci, że warto się tego nauczyć.
Chłopaczek hinduski zadowolony z siebie poklepał Kima po ramieniu.
— Nie rozpaczaj — rzekł do niego. — Ja sam ciebie tego nauczę.
— A ja zobaczę, czy dobrze cię nauczono — rzekł Lurgan Sahib, mówiąc ciągle w narzeczu, — bo oprócz mego chłopca..., który zrobił dziś głupstwo, kupując taką masę białego arszeniku, zamiast mnie o to poprosić... to oprócz niego, od dawna już nikogo nie spotkałem, ktoby bardziej od ciebie wart był tej nauki. A po dziesięciu dniach będziesz mógł wrócić do Nucklao, gdzie niczego nie umieją nauczyć na dłuższą metę. Zdaje mi się, że będziemy żyli ze sobą w przyjaźni.
Nastały szalone dni, ale Kim zbyt się z nich cieszył, aby zwracać uwagę na ich szaleństwa. Zrana grali w grę klejnotów, czasem prawdziwemi klejnotami, czasem stosami mieczów i sztyletów, czasem fotografjami krajowców. Po południu Kim i chłopak hinduski siadywali w milczeniu za stosem dywanów, lub za skrzynią i przyglądali się licznym a ciekawym gościom Mr. Lurgana. Byli to mali radżowie, których eskorta pokaszliwała, czekając na werandzie, przybywający kupić różne ciekawe nowości, jak fonografy i inne mechaniczne zabawki. Przychodziły tam panie, poszukujące naszyjników i panowie szukający pań; tak się przynajmniej zdawało Kimowi, bo umysł jego był zepsuty przedwczesnem doświadczeniem. Krajowcy z niezawisłych i lennych dworów, oficjalnie wysłani po naprawę klejnotów, którzy jednak w istocie mieli za zadanie zaciągnąć pożyczkę dla kapryśnych Maharani (królowe) lub młodych radżów. Przychodzili tam „Babi”, z którymi Lurgan Sahib rozmawiał z góry i protekcjonalnie, ale pod koniec rozmowy dawał im pieniądze w srebrze i rządowych papierach. Trafiały się tam przypadkowe zgromadzenia dziwacznych krajowców w długich szatach, którzy rozprawiali o metafizyce po angielsku i bengalsku, ku wielkiemu zbudowaniu Sahiba Lurgana. Kwestje religijne zajmowały go zawsze.
Z końcem dnia Kim i chłopak hinduski, którego imiona się zmieniały zależnie od humoru Sahiba Lurgana — zdawali szczegółowo sprawę z tego, co słyszeli i widzieli — wypowiadali swój pogląd na charakter każdego z tych ludzi, o ile się rysował na ich twarzy, na sposób mówienia i zachowania się ich i wygłaszali swoje domysły co do ich istotnych interesów.
Po obiedzie Lurgan Sahib przyglądał się z zainteresowaniem gdy obaj przebierali się i charakteryzowali i brał w tej zabawie szczery udział. Umiał on wyśmienicie podmalowywać twarze i jedną plamką lub kreską zmieniał je nie do poznania. W sklepie były wszelkiego rodzaju stroje i turbany, a Kim występował naprzemiany jako młody Mahometanin z dobrego rodu, jako handlarz oliwy, a raz (wesoły to był wieczór) — jako syn obywatela z Oudh, w najpełniejszym stroju. Sahib Lurgan miał bystrość jastrzębią w dostrzeganiu najmniejszych usterek stroju, a leżąc na starym machoniowym tapczanie, wykładał całemi godzinami, jak jaka kasta mówi, chodzi, kicha, a po każdym „jak”, które małą przedstawia trudność na tym świecie, wyjaśniał „dlaczego” — każdej rzeczy. Dziecku hinduskiemu szła ta gra trudno. Malutki jego umysł, ostry jak brzytwa, gdy chodziło o spamiętanie klejnotów, nie mógł się przemóc na tyle, aby wejść w duszę innego człowieka, ale w Kimie zbudził się demon i śpiewał z radości, gdy on sam, zmieniwszy ubiór, zmieniał zarazem mowę i ruchy. Porwany uniesieniem zapragnął pokazać Sahibowi Lurganowi, jak uczniowie pewnej kasty fakirów, starzy znajomi jego z Lahory, żebrzą przy drodze o jałmużnę, i w jaki sposób przemawiałby do Anglika lub do pendżabskiego rolnika, idącego na jarmark, lub do kobiety bez zasłony. Lurgan Sahib śmiał się na cały głos i prosił Kima, aby pozostał nieruchomo w tej samej pozycji przez pół godziny, siedząc w głębi pokoju na skrzyżowanych nogach wysmarowany sadzami, wywracając oczyma. W chwilę potem wszedł do pokoju ciężki otyły Babu, którego grube nogi uginały się pod ciężarem ciała i Kim zwrócił się do niego z żartem przydrożnego włóczęgi. Lurgan Sahib, jak zauważył Kim, nie zwrócił uwagi na jego grę, tylko na „Babu”.
— To ja sądzę — rzekł ociężale „Babu” zapalając papierosa — ja jestem zdania, że to niezwykle i doskonale było zrobione. Gdybyś pan mi tego nie był powiedział, przypuściłbym, że pan mi podbił nogę. Jak prędko, mniej więcej, zrobią z niego łącznika? gdyż wtedy wejdę z nim w stosunki.
— Po to właśnie uczy się w Lucknow.
— Więc powiedz mu pan, aby się dzielnie spisywał. Dobranoc, Lurgan.
„Babu” ruszył powoli jak krowa, grzęznąca w błocie.
Przy rozstrząsaniu listy gości z tego dnia, Lurgan Sahib zapytał Kima, za kogo uważa tego człowieka.
— Bóg raczy wiedzieć — odparł Kim wesoło. Ton powiedzenia mógłby oszukać Ali Mahbuba, ale z „lekarzem pereł” nie szło tak łatwo.
— To prawda, że Bóg wie o tem, ale ja chcę wiedzieć, co ty o nim myślisz?
Kim zerknął w bok na swego towarzysza, którego spojrzenie zdawało się zachęcać go do powiedzenia prawdy.
— Ja... ja sądzę, że on będzie mnie potrzebował, gdy wyjdę ze szkoły, ale — dodał poufnie, gdy Lurgan Sahib skinął głową twierdząco — nie rozumiem, jak on potrafi się przebierać i mówić rożnemi językami?
— Wiele rzeczy jeszcze zrozumiesz z czasem. On pisze sprawozdania dla pewnego pułkownika. Znaczenie ma wielkie tylko w Simli, ale co jest godne uwagi, to to, że nie ma nazwiska tylko cyfrę i literę — taki u nas zwyczaj.
— A czy na głowę jego nałożono cenę także, jak na głowę Mah... — wszystkich innych?
— Jeszcze nie, ale gdyby pewien chłopiec wstał z tego miejsca, na którem teraz siedzi... i poszedł: spójrz, drzwi są otwarte i poszedł aż pod pewien dom z czerwoną werandą, za którym stał dawniej stary teatr ludowy i szepnął przez okiennicę: „Hurree Chunder Mookerjee przyniósł złe nowiny z ostatniego miesiąca” — to chłopak ten mógłby przynieść stamtąd pełen trzos rupji.
— Ile — spytał szybko Kim.
— Pięćset, tysiąc, — tyle, ileby ich zażądał.
— Dobrze. A jak długo mógłby taki chłopiec żyć po tem doniesieniu?
Uśmiechnął się wesoło do długiej brody Lurgana Sahiba.
— Ach! To w porę pomyślane. Gdyby był bardzo przebiegły, mógłby przeżyć dzień — ale nocy, nie. Nocy w żaden sposób by nie przeżył.
— Jakaż jest zatem pensja „Babu”, jeśli tyle płacą za jego głowę?
— Ośmdziesiąt, może sto pięćdziesiąt rupji, ale płaca jest zawsze ostatnią częścią jego dzieła. Od czasu do czasu Bóg stwarza takich ludzi a jednym z nich ty jesteś — którzy lubią chodzić na bezdroża, z narażeniem życia i zbierać nowiny, dziś o odległych sprawach, jutro o czemś ukrytem w górach, a następnego dnia o bliskich sąsiadach, którzy popełnili jakieś szaleństwo przeciw państwu. Takich ludzi jest bardzo mało, a z tych niewielu najlepszych jest zaledwie dziesięciu. Do tych dziesięciu zaliczam „Babu” i to jest właśnie ciekawe. Jak wielką zatem i pożądania godną musi być sprawa, która rozpłomienia nawet serce Bengalczyka.
— To prawda. Ale moje dni płyną leniwie. Jestem jeszcze chłopcem i dopiero od dwu miesięcy umiem pisać po angielsku. Czytać jeszcze i teraz dobrze nie umiem. I czekają mnie długie, długie lata, zanim zostanę „łącznikiem”.
— Miej cierpliwość, Przyjacielu całego Świata.
Kim osłupiał, słysząc ten tytuł.
— Chciałbym mieć te młode lata, które ciebie tak gniewają. Wypróbowałem cię w rozmaity sposób. Nie zapomnij o tem przy zdawaniu raportu Sahibowi Pułkownikowi.
Później, przechodząc nagle do angielszczyzny, rzekł, śmiejąc się serdecznie:
— Na Jowisza, O’Hara, zdaje mi się, że masz wielkie zdolności, ale nie bądź zarozumiały i nie gadaj za dużo. Musisz wrócić do Lucknow, być dobrym chłopcem, i przysiąść fałdów przy książce, jak mówią Anglicy, a może następnych wakacji wrócisz do mnie.
Kim zachmurzył się.
— Oh, jeżeli będziesz miał ochotę. Ja wiem, gdziebyś ty wolał się udać.
W cztery dni potem Kim zarezerwowane miał miejsce dla siebie i swej walizki w dyliżansie, jadącym do Kalka. Jego towarzyszem był gruby, na tylnem siedzeniu oparty „Babu”, który owinąwszy swoim frędzlowanym szalem głowę i podwinąwszy pod siebie swą tłustą, krótszą nieco lewą nogę, drżał cały od porannego chłodu i mruczał coś pod nosem.
— Jak się to dzieje, że ten człowiek jest jednym z naszych? — myślał Kim, spoglądając na jego tłuste plecy, gdy zjeżdżali w dół gościńcem, poczem refleksja ta nasunęła mu najzabawniejsze marzenia. Lurgan Sahib dał mu pięć rupji — wspaniałą sumę pieniędzy, oraz zapewnienie o swojej protekcji, jeżeli będzie pracowity. Lurgan Sahib, inaczej niż Mahbub, mówił całkiem wyraźnie i otwarcie o nagrodzie za posłuszeństwo, z czego Kim wielce był zadowolony. Żeby tylko mógł dostąpić kiedyś zaszczytu, jak „Babu”, mieć swoją literę i cyfrę... i żeby na jego głowę wyznaczona była również... nagroda. Kiedyś będzie on też taki sam, jak ten oto, a może i większy?... Może będzie nawet większy od Ali Mahbuba. Terenem jego poszukiwań będą dachy domów przynajmniej połowy całych Indji. Będzie śledził królów i ministrów tak, jak niegdyś śledził „vakilsów” i posługaczy adwokackich w całej Lahorze na służbie u Mahbuba. Tymczasem trzeba było myśleć o tem, co było obecne, a to nie było wcale nudne, zwłaszcza, że St. Xavier zbliżyło się bardzo. Przyjadą tam pewnie również i nowi chłopcy i będzie się można nasłuchać o różnych przygodach przeżytych w czasie ferji świątecznych. Mały Marcin, syn plantatora herbaty z Manipur przechwalał się, że pójdzie na wojnę, ze strzelbą przeciw opryszkom. Być może, że była w tem i prawda, ale pewna, że młody Marcin nie był nigdy rzucony przez eksplozję przez cały podwórzec pałacu w Patiala, gdy puszczano fajerwerki... ani też... Rozmyślając nad tem, Kim zaczął opowiadać samemu sobie własne przygody, zaznane w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Mógł zakasować w St. Xavier swem opowiadaniem, nawet największych chłopców, takich, co się już golili, gdyby mu było wolno. Naturalnie nie było o tem nawet mowy. Przyjdzie czas, że na jego głowę naznaczą kiedyś cenę, tak jak go o tem zapewnił Lurgan Sahib. Tymczasem, gdyby się teraz rozgadał jak głupiec, to nietylko, że ceny takiej na niego by nie nałożono, ale w dodatku Creighton Sahib przestałby się nim zajmować — wystawiłby się tylko na gniew Lurgana Sahiba oraz Ali Mahbuba — całe swe niedługie życie, jak myślał:
— Straciłbym Delhi dla głupiej ryby — myślał, posługując się przysłowiową filozofią. Należało zapomnieć zupełnie o spędzonych świętach (a i tak dość miał pomysłowości dla zmyślenia różnych przygód, by zażartować z kolegów) i, jak mawiał nieraz Lurgan Sahib, — by pracować.
Ze wszystkich chłopców śpieszących teraz z powrotem do St. Xavier, od Sukkur, leżącego w piaskach, do miejscowości Galle; ukrytej w cieniu palm, nikt inny nie czuł się tak przepełniony radością, jak Kimball O’Hara, gdy jechał trzęsąc się na dyliżansie poza plecami Hurree Chunder Mookerjee, którego nazwisko w księgach jednej z sekcji Etnologicznej Służby Wywiadowczej zapisane było znakiem „R. 17”.
Dla wypełnienia luki w tych wiadomościach należy dodać, że w czasie sutego obiadu w Kalka, gdzie stanęli na popas, „Babu” gadał nieustannie. Pytał Kima czy jedzie do szkoły? No to on, były absolwent Uniwersytetu w Kalkucie, wytłumaczy mu, jakie to są zalety edukacji. Można tam było otrzymać nagrody za pilne przysiedzenie fałdów nad łaciną i Wordswortha „Ekskursją” (wszystko to było „greką” dla Kima). Francuzczyzna była też ważną rzeczą, a najwięcej można się jej było nauczyć w Chandernagore, o parę mil od Kalkutty. Można więc było zajść z tem wszystkiem bardzo daleko, jak on sam tego mógł być przykładem, słuchając uważnie sztuk zwanych „Lear” albo „Juljusz Cezar”, a trzeba je było znać obie ze względu na egzaminatorów. W Lear’ze nie było tylu historycznych aluzji co w „Juljuszu Cezarze”; książka z tem kosztowała cztery „anna”, ale można ją było kupić z drugiej ręki w bazarze za dwa „anna”. Ważniejsze znaczenie od studjowania Wordswortha lub takich wybitnych autorów jak Burke i Hare, miała sztuka i wiedza miernictwa. Chłopak, który zdał egzaminy z tej gałęzi wiedzy, do których nawiasem mówiąc, nie było podręczników, mógł maszerując sobie od niechcenia przez jakiś kraj z kompasem i z niwelatorem, jeśli miał przytem dobre, bystre oko, zdjąć z niego obraz, za który można dostać duże sumy w brzęczącej monecie. Ale ponieważ noszenie przy sobie przyrządów mierniczych nie było czasem rzeczą wskazaną, więc chłopiec taki powinien wiedzieć dokładnie, jaka jest długość jego własnego kroku, a wówczas nawet, gdy pozbawiony był tego, co Hurree Chunder nazywał „przypadkową pomocą”, mógł przecież zawsze wyliczyć potrzebne mu odległości. Żeby zachować w pamięci ilość tysiąca kroków, doświadczenie Hurree Chundera pouczyło go, że niema nic lepszego w tej mierze nad różaniec, złożony, z ośmdziesięciu i jeden, albo stu ośmiu paciorków, dlatego że „cyfry te były podzielne i pod-podzielne przez różne mnożniki i pod-mnożniki”. Po przez skażoną angielszczyznę, w jakiej opowiadał mu to Hurree, Kim chwytał ogólny sens opowiadania, które go wielce zainteresowało. Ukazano mu nowy zawód, którego można było nauczyć się, a to spojrzenie w daleką perspektywę roztaczającego się przed nim świata wskazało mu, że im człowiek więcej posiada wiadomości, tem lepiej jest dla niego.
Półtoragodzinny wykład swój skończył „Babu” w ten sposób: — Spodziewam się, że pewnego dnia będę mieć przyjemność poznania się z panem na drodze „oficjalnej”. Ad interim zaś, jeżeli mi wolno użyć tego wyrażenia, pozwolę sobie ofiarować panu to pudełko z betelem, który jest bardzo cennym artykułem, a na który wydatkowałem przed czterema laty całe dwie rupje. — Była to tania drobnostka z miedzi w kształcie serca, z trzema przegródkami na ziarenka betelu, rumianek i liście... które jednak napełniono tabletkami chininy. — Jest to nagroda za pańskie wzorowe przebranie się za tego męża. Bo widzisz pan, jesteś pan jeszcze młody, i zdaje się panu teraz, że tak będzie wiecznie, wobec czego nie troszczysz się pan jeszcze o swoje ciało. Tymczasem, gdy w czasie roboty zaskoczy człeka choroba, to bardzo jest przykre. Ja sam lubię ogromnie medykamenty, a przytem wygodnie jest mieć je nieraz przy sobie do leczenia biedaków. Są to dobre medykamenty, z departamentalnej farmacji, chinina i tem podobne. Daję je panu jako „souvenir”. A teraz do widzenia. Mam tu niedaleko pilne prywatne sprawy do załatwienia.
Wysunął się cichutko jak kot na gościniec, prowadzący do Umballi, skłonił się przejeżdżającej „ekka” i pomknął przed siebie, podczas, gdy oniemiały Kim ściskał w ręku miedziane pudełeczko betelu.

Postępy chłopca w naukach mało kogo prócz jego rodziców mogą interesować, a wiadomo, że Kim był sierotą.
W księgach szkoły St. Xavier in Partibus zanotowano, iż sprawozdanie z postępów Kima wysyłano stale do pułkownika Creightona i ojca Wiktora, którzy przysyłali regularnie pieniądze za jego naukę. Wspominano dalej w tych samych księgach, że okazywał wielkie zdolności do matematyki i rysowania map i że za postępy w tych naukach dostał nagrody („Życie lorda Lawrence” w 2 tomach, dziesięć rupji, jedenaście annas), i że w tym samym czasie brał udział w konkursie uczniów St. Xavier przeciw uczniom mahometańskiego kollegium w Alighur, mając wówczas lat czternaście i dziesięć miesięcy. Szczepiono mu też ponownie ospę, z czego można wnosić, że epidemja ta wówczas panowała w Lucknow. Uwagi, zanotowane na marginesie starych świadectw, wspominają, że był kilkakrotnie karany za „zadawanie się z ludźmi niższej kondycji”, a raz nawet odpokutował ciężko za „ucieczkę na cały dzień w towarzystwie ulicznego żebraka”. Stało się to wtedy, gdy wyszedł za bramę i przegadał z Lamą cały dzień na brzegu rzeki Goomtee, prosząc go, aby następnych wakacji pozwolił mu sobie towarzyszyć przez miesiąc — a choćby przez tydzień tylko, ale Lama był niewzruszony jak skała i tłumaczył mu, że nie nadeszła jeszcze stosowna chwila. Starzec mówił, zajadając z Kimem placki, że obowiązkiem jego jest nabyć całą wiedzę Sahibów, a potem zobaczymy. Ręka przyjaźni musiała w jakiś sposób odwrócić bicz kary, bo w sześć tygodni później Kim zdał egzamin „z odznaczeniem“, mając lat piętnaście i ośm miesięcy. Dalej księgi milczą. Imię jego nie figuruje w żadnym spisie nowowstępujących do biura wywiadowczego Indii, ale wypisano obok niego słowa „wyznaczony do szczególnych poruczeń“.
Kilkakrotnie w przeciągu tych trzech lat powracał Lama do świątyni Tirthanker w Benares, — nieco jeszcze chudszy i żółciejszy, ale pełen godności i naiwności, jak zawsze. Przybywał czasem z Południa, z Tutikoriu, skąd odchodzą dziwne ogniste łodzie do Cejlonu, gdzie przebywa kasta bardzo mądrych kapłanów; czasem powracał z zielonego dżdżystego Zachodu, z plantacji bawełny okalających Bombay; a raz przebył ośmset mil na Północ, tylko w tym celu, aby porozmawiać przez jeden dzień z opiekunem obrazów z „Domu cudów“. Wróciwszy, schronił się do chłodnej i marmurowej celi, bo kapłani z świątyni Tirthanker dobrzy byli dla starca, strzepywał pył z obuwia i odmawiał modlitwy, lub jeździł trzecią klasą do Lucknow, przyzwyczajony już był bowiem do podróżowania koleją. Jego przyjaciel, ów biały asceta, zwrócił uwagę przełożonego klasztoru na fakt, że ilekroć Lama wrócił z Lucknow, przestawał na chwilę marzyć o znalezieniu swej Rzeki Zbawienia lub malować obrazki przedstawiające koła życia a wolał mówić o piękności pewnego tajemniczego cheli, którego żaden z kapłanów tej świątyni nie widział. Śladami stóp Najdoskonalszej Istoty schodził całe Indje. Kurator muzeum w Lahorze ma dotąd cudny opis jego wędrówek i rozmyślań. Nie pozostało mu w życiu nic więcej do zrobienia, jak tylko znaleść Rzekę Strzały. A nadto objawione mu zostało w snach, że poszukiwania nie skończą się pomyślnie, dopóki szukający nie będzie miał przy sobie cheli, przeznaczonego do doprowadzenia go do celu życzeń i posiadającego wielką wiedzę — taką wiedzę, jaką posiadł siwowłosy Strażnik Obrazów w Lahorze. Naprzykład (w tem miejscu starzec zażywał swój sakramentalny niuch tabaki, a uprzejmi kapłani Jaińscy uciszali się natychmiast):
— Przed dawnemi, dawnemi czasy, gdy Devadatta był królem Benaresu, — schwytali razu pewnego strzelcy królewscy słonia i, zanim wydostał się na wolność, zakuto mu jedną nogę w olbrzymią żelazną okowę. Napełniło to jego serce nienawiścią i wściekłością, i przebiegając w różnych kierunkach lasy, prosił innych braci-słoni, żeby mu ją zerwali... Próbowali więc jeden po drugim przy pomocy swych potężnych trąb, lecz daremnie. W końcu zadecydowali, że żadna zwierzęca siła niezdolna jest zerwać tej okowy. Zaś w gąszczu leśnym obok leżało jednodniowe, dopiero co urodzone cielę, z którego rodzicielska wilgoć nie zdążyła jeszcze obeschnąć, matka zaś jego była nieżywa. Zakuty w okowę słoń zapomniał o swojej własnej męce, mówiąc: „Jeżeli nie dam temu niemowlęciu, to ono zginie u naszych stóp”. Poczem stanął nad małem stworzeniem, rozkraczywszy się nad niem, by je osłonić przed wałęsającą się bezładnie trzodą. Potem uprosił jedną cnotliwą krowę, by dała ssać cielęciu, zaś skuty w okowę słoń był jego opiekunem i obrońcą. Wiadomo zaś, że musi upłynąć trzydzieści pięć lat, zanim słoń dojrzeje do pełni swej siły i przez trzydzieści pięć pór deszczowych zakuty słoń żył w przyjaźni z młodym, a przez cały ten czas żelazna obręcz wpijała mu się w ciało.
„Potem, jednego dnia, młody słoń ujrzał, że okowa starego zmniejszyła się do połowy i, zwróciwszy się do niego, rzecze: „Cóż to znaczy?” — „To właśnie mnie martwi”, odrzekł ten, który żył z nim w przyjaźni. Potem ów drugi chwycił swą trąbą za obręcz i w mgnieniu oka zerwał ją, mówiąc: „Oto nadeszła zapowiedziana pora.” Tak to cnotliwy słoń, który czekał cierpliwie i robił dobre uczynki, został wyzwolony w oznaczonym czasie, przez to same cielę, którem się zaopiekował, gdyż Słoniem tym był Ananda, a Cielęciem, które skruszyło okowę, był sam nasz Pan i Zbawiciel...”
Potem, kiwając dobrotliwie głową, i nie wypuszczając wiecznie klekocącego w jego rękach różańca, wskazywał, jak to ów słoń-cielę był wolny od grzechu pychy. Był tak pokorny jak „chela”, który widząc swego mistrza, siedzącego w kurzu u „Bram Nauki”, przeskoczył przez bramę, mimo, że była zamknięta i przycisnął mistrza do swego serca w obecności całego pyszałkowato-brzuchatego miasta. Bogata czekać ich będzie nagroda, takiego mistrza i takiego „chelę”, gdy przyjdzie na nich czas wspólnego wyzwolenia.
Tak wędrował Lama wolno wzdłuż i wszerz, po całych Indjach. Pewna ostrojęzyczna stara kobieta, mieszkająca w domu, leżącym wśród owocowych sadów za Saharunpore, oddawała mu cześć, jako prorokowi, ale nie pozwoliła mu mieszkać na piętrze. Dano mu pokój w dziedzińcu, gdzie wysiadywał, obserwowany przez krzykliwe kawki, podczas gdy ona zdejmowała z twarzy zbyteczny swój welon i paplała o duchach i swoich wrogach, o nieurodzonych jeszcze wnukach i o pewnym derwiszu z rozpuszczonym językiem, który rozmawiał z nią na popasie. Raz powędrował samotnie z głównego traktu poniżej Umballi do małej wiosczyny, gdzie kapłan chciał go obrabować. Ale dobre niebiosa, które zawsze opiekują się lamami, zesłały zmierzch na pola, tak że zaszedł zamyślony i pełen ufności przed drzwi byłego wojskowego. Tu powstało wielkie nieporozumienie, bo stary żołnierz zapytał go, dlaczego Przyjaciel Gwiazd przechodził tą drogą przed niespełna sześciu dniami.
— To niemożliwe — rzekł Lama — przecież on powrócił do swoich ludzi.
— Ależ siedział tutaj w tym rogu izby i opowiadał nam masę wesołych bajek, nie dalej, jak pięć nocy temu, — upierał się gospodarz. — Swoją drogą znikł potem gdzieś nagle o świcie, naplótłszy wpierw tysiące niedorzeczności mojej wnuczce. Wyrósł porządnie, ale jest tym samym Przyjacielem Gwiazd, który mi przyniósł prawdziwą zapowiedź wojny. Czyście się rozłączyli obaj ze sobą?
— I tak, i nie — odparł Lama. — My, my nie rozłączyliśmy się wcale, ale nie nadszedł jeszcze czas naszej wspólnej wędrówki. On uczy się teraz mądrości w pewnem miejscu. Musimy czekać.
— Wszystko jedno, ale gdyby to nie był ten sam chłopak, skądżeby tyle mówił o tobie?
— A co mówił? — zapytał chciwie Lama.
— Same słodkie słowa, sto tysięcy dobrych słów, że jesteś jego ojcem i matką, i tam dalej. Szkoda, że nie myśli wstąpić w służbę Królowej. To odważny chłopak.
Te nowiny zdziwiły Lamę, który nie wiedział jeszcze wtedy, jak pilnie Kim trzymał się kontraktu, zawartego z Mahbubem Ali i zatwierdzonego z musu przez pułkownika Craightona...
— Nie należy powstrzymywać młodego „pony” od gry... — rzekł handlarz koni, gdy Pułkownik wyraził się, że włóczenie się po Indjach w czasie wakacji jest niedorzecznością.
— Jeżeli nie pozwoli mu się chodzić, gdzie mu się podoba, to on sam złamie zakaz. A wtedy kto go znajdzie? Sahibie Pułkowniku, tylko raz na tysiąc lat rodzi się koń tak stworzony do gry, jak to nasze źrebię. A nam potrzeba ludzi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.