Kim/Tom II/Rozdział X

< Kim‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X

Lurgan Sahib nie miał zwyczaju bezpośrednio brać udziału w sprawie, ale jego opinja zgadzała się ze zdaniem Ali Mahbuba, a wynik tego był pomyślny dla Kima. Umiał on już lepiej niż przedtem opuszczać Lucknow w przebraniu krajowca, a jeśli Mahbub był w obrębie, w którym możliwa była korespondencja, skierowywał się do jego obozu i przebierał pod bystrem okiem Pathana. Gdyby małe pudełko z farbami, którego używał w czasie nauki do malowania map, mogło mówić i opowiedziało jego wakacyjne zajęcia, wypędzonoby go z pewnością ze szkoły. Jednego razu dojechał z Mahbubem aż do pięknego miasta Bombay wraz z trzema wagonami pociągowych koni, i Mahbub omal nie rozpłynął się z radości, gdy Kim podał projekt, aby przepłynąć okrętem ocean Indyjski, ażeby kupić konie w Zatoce Arabskiej, za które, jak się dowiedział od jednego z ludzi, służących u kupca Abdul Rahmana, płacą lepiej, niż za ogiery z Kabulu.
„Umoczył rękę w półmisku z tym wielkim handlarzem”, gdy Mahbub i kilku jego współwyznawców zostali zaproszeni na wielkie przyjęcie. Potem wracali morzem z Karachi i wtedy Kim doświadczył poraz pierwszy, co to choroba morska, siedząc na przodzie parowca, wędrującego wzdłuż wybrzeży i był wówczas głęboko przekonany, że go otruto. Niezwykła skrzynka z lekarstwami, dar od „Babu”, nie przydała mu się na nic, chociaż Kim uzupełnił jej zawartość w Bombaju. Mahbub miał sprawy do załatwienia w Quetta i tam to Kim, jak sam Mahbub przyznawał, zarobił na swoją podróż, a może nawet i więcej, spędziwszy cztery interesujące dni na służbie w domu pewnego tłustego sierżanta, któremu z jego książki służbowej, małej, pergaminowej, skopjował dokument i zrobił to w czasie jednej parnej nocy. Dotyczyła ona wyłącznie handlu bydłem i wielbłądami. Dokonał tej pracy przy świetle księżyca, leżąc ukryty za przybudówką. Później położył dokument na dawne miejsce, i na rozkaz Mahbuba porzucił służbę bez zapłaty, a następnie dogonił Afgana o sześć mil dalej z czysto przepisaną kopją na piersiach.
— Ten żołnierz to tylko mała ryba — mówił mu Mahbub Ali. — Ale złapiemy kiedyś jeszcze i większe. On sprzedaje tylko woły za podwójną cenę; jedną bierze dla siebie, a drugą daje rządowi, co zresztą, jak sądzę, nie jest grzechem.
— Dlaczego nie można było zabrać tej książeczki i uciec z nią?
Bo wtedy przeląkłby się i powiedziałby swemu przełożonemu. A wtedy moglibyśmy stracić wielką ilość nowych karabinów, które płyną teraz z Quetta na północ. Gra idzie teraz na wielką skalę, tak, że niejeden może część jej tylko naraz widzieć.
— Oho — rzekł Kim i zamilkł.
Działo się to w czasie letnich wakacji po otrzymaniu nagrody za postępy w matematyce. Święta Bożego Narodzenia spędził Kim, po urwaniu dziesięciu dni na własne przyjemności, u Sahiba Lurgana, gdzie przeważną część czasu przesiedział przy trzaskającym ogniu, bo droga do Jakko była w tym roku pokryta śniegiem na cztery stopy i, ponieważ mały Hindus pojechał się ożenić, pomagał Lurganowi nanizywać na sznurki perły. Lurgan uczył Kima całych rozdziałów Koranu na pamięć, dopóki chłopak nie doszedł do wygłaszania ich z płynnością i akcentem prawdziwego „mułły”. Oprócz tego objaśniał Kimowi nazwy właściwości niektórych miejscowych lekarstw i zaklęcia, które trzeba wygłaszać przy ich zastosowywaniu. Wieczorami zaś wypisywał na pożegnanie czarnoksięskie znaki, zawiłe pentagramy, opatrzone imionami szatanów Murry i Awana, wypisanemi fantastycznie po brzegach. Nadewszystko zaś polecał Kimowi troszczyć się o swoje zdrowie, leczyć napady febry i mieć zawsze przy sobie podręczne lekarstwa. Na tydzień przed końcem świąt pułkownik Creighton (nie pięknie to było z jego strony), przysłał Kimowi zadanie egzaminacyjne, złożone z samych linji, kół, kresek i kątów.
W czasie następnych wakacji podróżował Kim znów z Mahbubem i o mało że nie zginął z pragnienia, przeprawiając się na wielbłądzie przez piaski do tajemniczego miasta Bikaneer, gdzie spotykał studnie głębokie na czterysta stóp, usiane dokoła kośćmi wielbłądów. Z punktu widzenia Kima nie była to zajmująca podróż, gdyż Pułkownik wbrew kontraktowi kazał mu zrobić plan tego dzikiego, zamkniętego murami, miasta, a ponieważ niestosowneby było, aby mahometański koniuch i fajczarz rozkładał do tego przyrządy miernicze w pobliżu stolicy niezawisłego państwa, więc Kim zmuszony był obliczać wszystkie odległości zapomocą różańca. Kompasu używał przy sposobności, zwłaszcza o zmroku, gdy już nakarmiono wielbłądy. Przy pomocy małej skrzyneczki z sześciu kolorami i trzema pendzelkami, wykonał coś, co niezupełnie jednak podobne było do stolicy prowincji Jeysalmir. Mahbub śmiał się bardzo, polecając mu zrobić nadto pisemny raport; a Kim zabrał się do roboty na grubej książce rachunkowej, wspartej o ulubione siodło Mahbuba.
— Musisz tam wszystko opowiedzieć coś widział i słyszał. Pisz tak, jakgdyby sam Jung-I-Lat Sahib miał przyjść tu pokryjomu z wielką armją żeby zacząć wojnę.
— Z jak wielką armją?
— Och, z dziesięć tysięcy ludzi.
— To szaleństwo. Pamiętaj, jak małe i liche są studnie w piaskach. Ani tysiąca spragnionych ludzi nie można tu przyprowadzać.
— Wiec napisz o tem, a także o starych wyłomach w murze, skąd biorą drzewo na opał, i jakie są zamiary Króla. Ja się tu zatrzymam, dopóki nie sprzedam wszystkich koni. Najmę pokój przy bramie miejskiej, a ty będziesz moim kasjerem. W drzwiach będzie dobry, mocny zamek.
Raport spisany bez błędu płynnym charakterem pisma, przestrzeganym w St. Xavier wraz z popstrzoną brunatnemi, żółtemi i różowemi kolorami mapą był jeszcze zachowany przed kilku laty (jakiś niesumienny urzędnik oznaczył go grubemi literami „E. 23 z drugiego Biura mierniczego w Seistan”), ale obecnie, miejsca znaczone wtedy ołówkiem, muszą już być nieczytelne. Kim wytłumaczył to wszystko, pocąc się przy świetle lampy oliwnej i wręczył Mahbubowi w drugim dniu powrotnej podróży. Pathan wstał i schylił się nad wypchanemi trokami siodeł.
— Wiedziałem, że zasłużysz sobie na honorowy strój, i dlatego przygotowałem go naprzód — rzekł, uśmiechając się. — Gdybym był emirem Afganistanu (a wkrótce go może zobaczymy) napełniłbym twoje usta złotem. — Mówiąc to, złożył ubiór uroczyście u stóp Kima. Składał on się z wyszywanej złotem Peszawurskiej spiczastej czapki w kształcie turbana i dużego zawoju turbanowego, zakończonego szeroką złotą frendzlą; z delhijskiej haftowanej kamizelki, którą się wdziewało na mlecznej białości koszulę, wiązaną z prawej strony, obszernej i bufiastej; zielonej „pyjamy” z jedwabną, tkaną przepaską, a wreszcie z pary pantofli uszytych ze skóry rosyjskiej, o boskim zapachu i o bezczelnie do góry zadartych szpicach.
— Dobra to wróżba wkładać z rana we środę nowe ubranie, — rzekł Mahbub uroczyście. — Ale nie należy zapominać, że są źli ludzie na świecie. Tak.
Do tych wszystkich wspaniałości, których widok zapierał Kimowi oddech w piersiach z rozkoszy, dodał niklowany, wykładany perłową macicą, rewolwer 9-go kalibru.
— Chciałem ci sprawić wprawdzie rewolwer nieco mniejszego kalibru, ale przyszło mi na myśl, że do tego nadają się rządowe naboje, których zawsze można łatwo dostać — a szczególnie u przemytników. Wstań, niech-no ci się przypatrzę — to mówiąc, klepnął Kima po ramieniu. — O, mógłbym na ciebie patrzeć ciągle i nie znudzić się. Biada wam teraz, serca niewieście. A co za oczy pod temi powiekami, jak one umieją zerkać!
Kim odwrócił się, wyprostował i odruchowo sięgnął do wysypującego się wąsika. Potem pochylił się do nóg Mahbuba, aby mu wyrazić wdzięczność drżącemi rękoma, bo nie mógł się zdobyć na słowo. Mahbub uprzedził go i chwycił w swoje ramiona.
— Mój synu — rzekł — poco nam słów? Ale powiedz sam, czy nie rozkoszny jest ten krótki pistolecik? Wystarczy pociągnąć tylko, a wszystkie sześć naboi wystrzeli kolejno raz po raz. Trzeba go nosić na piersiach na gołem ciele. Pamiętaj go zawsze naoliwić. Nie noś go nigdzie indziej, a może Bóg da, że zabijesz nim kiedyś człowieka.
— Hai Mai! — rzekł smutnie Kim. — Gdy Sahib zabije człowieka, to wieszają go w więzieniu.
— To prawda; ale o krok za granicą ludzie są mądrzejsi. Schowaj go, ale nabij go wprzód. Na cóż się zda broń nienabita?
— Gdy wrócę do „madrissah“, będę musiał oddać ci go, bo tam niewolno tego mieć przy sobie. Zatrzymasz go u siebie dla mnie?
— Mój synu, ta madrissah znudziła mnie już zupełnie. Zabierają w niej człowiekowi najlepsze lata na naukę tego, czego się można nauczyć tylko na Włóczędze. Głupota Sahiba nie zna nigdy miary. Ale dajmy temu pokój. Być może, że twój pisany raport wyzwoli cię wreszcie z dalszej niewoli, a Bogu tylko wiadomo, jak nam potrzeba ludzi do gry.
Szli potem zaciskając usta przed piaskiem, który im miótł w oczy wiatr przez słoną pustynię, do Jodhpore, gdzie Mahbub i jego ładny siostrzeniec Habib Ullah sprzedali dużo koni. Następnie Kim wdział smutnie europejskie ubranie, z którego już prawie wyrósł i pojechał drugą klasą do St. Xavier. W trzy tygodnie potem pułkownik Creighton, targując parę tybetańskich artykułów do odpędzania upiorów w sklepie Lurgana Sahiba, spotkał się tam z Ali Mahbubem, który miał minę zgoła buntowniczą. Lurgan Sahib pomagał mu z boku w roli pomocnika.
— Pony jest już gotów... jest okiełznany i chodzi doskonale, Sahibie. Odtąd dzień po dniu będzie tylko tracił swoje zalety, jeśli się go będzie trzymać na wędzidle. Rzuć mu cugle na kark i niech sobie idzie — rzekł handlarz. — On jest nam potrzebny.
— Ależ on jest taki młody jeszcze, Mahbubie — ma zaledwie szesnaście lat — nieprawdaż?
— Ja mając piętnaście lat, zabiłem pierwszego mojego wroga i miałem pierwszego syna, Sahibie.
— Ty stary, niepoprawny poganinie — rzekł Creighton i zwrócił się pytająco do Lurgana.
Czarna broda Lurgana skinęła, potwierdzając słowa szkarłatno brodego Afgana.
— Jabym go już był dawno użył do Gry — rzekł Lurgan. — Im młodszy jest, tem lepszy. I dlatego właśnie moje najdroższe klejnoty oddaję pod opiekę mojemu malcowi. Posłałeś go pan do mnie na próbę. Wypróbowałem go na wszystkie sposoby. To jedyny chłopiec, którego nie udało mi się zmusić, żeby widział tak, jak chciałem.
— Czy kazałeś mu patrzeć w kulę ze szkła, czy w naczynie z atramentem? — zapytał Mahbub.
— Nie, pod mojem dotknięciem, jak ci to już opowiadałem. To mi się jeszcze nigdy dotąd nie wydarzyło, to znaczy, że on już jest dostatecznie silny, by wykonać wszystko co tylko trzeba i co tylko zechce. A pan, Pułkowniku, pan sądzi, że jemu jeszcze figle w głowie. Nauczyłem go już dość wiele i myślę, pułkowniku Creighton, że pan zaprzepaszcza jego zdolności.
— Hm. Być może, że masz pan słuszność, ale wiecie przecież, że u nas niema dla niego w tej chwili żadnego zajęcia.
— Niech go pan puści wolno... niech sobie idzie, gdzie go oczy poniosą, — przerwał niecierpliwie Mahbub. — Komu może przyjść do głowy, żeby młodemu źrebcowi dawać odrazu duży ciężar? Dla zachęty... trzeba mu pozwolić, niech się ugania za karawanami, jak nasze młode wielbłądy. Ja bym go wziął nawet sam ze sobą, ale...
— Znam jedną sprawę... na Południu, gdzieby go można najlepiej zużytkować — rzekł ze szczególną lubością Lurgan Sahib, łypiąc swemi fioletowemi powiekami.
— Ta rzecz jest w ręku łącznikowego „E. 23“ — rzekł szybko Creighton. — Jego tam niemożna posyłać. A przytem on nie zna Turki.
— Proszę mu tylko opisać wygląd i zapach listów, których nam potrzeba, a on je już potrafi wydostać — nalegał Lurgan.
— Nie, na to potrzeba dojrzałego mężczyzny — odparł Creighton.
Rozmowa ta dotyczyła bardzo delikatnej materji, w sprawie niedozwolonej i podżegawczej korespondencji między pewną osobistością, roszczącą sobie prawa do najwyższej władzy we wszystkich kwestiach religji mahometańskiej na całym świecie, a pewnym młodym członkiem rodziny królewskiej, którego nakłoniono do handlu żywym towarem na terytorjum należącem do Brytanji. Dostojnik muzułmański zachowywał się bezczelnie i arogancko; natomiast młody książę raczej tylko z niechęcią odnosił się do zakazu, który krępował jego przywileje, ale zgoła niepotrzebnie prowadził korespondencję, która mogła go pewnego dnia skompromitować. W istocie też udało się pochwycić jeden z tych listów, lecz tego, który go dostał w swoje ręce, znaleziono potem zabitego przy drodze w sukniach arabskiego handlarza końmi. Doniósł o tem naastępnie we właściwym czasie łącznikowy „E. 23“, któremu zlecono dalszy ciąg tej roboty.
Te właśnie i inne jeszcze fakty, które się nadają do omawiania, sprawiły, że Mahbub i Creighton kiwali nad tem poważnie głowami.
— Niech więc go pan puści wraz z jego Czerwonym Lamą — mówił Mahbub z widocznym przymusem. — On kocha tego starego. Nauczy się przynajmniej mierzyć swoje kroki przy pomocy różańca.
— Ja już miałem z tym starym trochę do czynienia... listownie — rzekł, uśmiechając się do siebie Creighton. — Dokąd to on idzie?
— Włóczy się po całym kraju, jak to robił przez trzy ostatnie lata. Szuka jakiejś Rzeki Uzdrawiającej. Klątwa Allaha niech spadnie na tych... — zawołał Mahbub, ale się opanował. — Gdy wraca z włóczęgi, odpoczywa w świątyni Tirthanker lub w Buddh Gaya. Prócz tego, jak wiemy, jeździ do szkoły zobaczyć się z chłopcem, który już za to był kilkakrotnie karany. To warjat zupełny, ale spokojny człowiek. Spotykałem się z nim parę razy. „Babu” miał też z nim do czynienia. Śledziliśmy go przez trzy lata. Niema znów tak wielu Czerwonych Lamów w Hindostanie, aby można było zgubić ich ślad.
— Babu są bardzo ciekawi — rzekł w zamyśleniu Lurgan. — Czy wiecie panowie, do czego Hurree Babu dąży? Chce zostać członkiem Królewskiego Towarzystwa za zbieranie etnologicznych wiadomości. Powiadam panu, że opowiedziałem mu wszystko, co słyszałem o Lamie od Mahbuba i od chłopca. Hurree Babu jedzie do Benares... na własny koszt, jak sądzę.
— Nie wiem o tem — odrzekł krótko Creighton. Płacił on sam koszta podróży Hurree’ego, tylko z żywej ciekawości, żeby dowiedzieć się, kim właśnie był ten Lama.
— Przyczepiał się do Lamy kilkakrotnie w czasie ostatnich kilku lat, pytając go o informacje o lamaizmie, o tańcach djabelskich, o czarach i zaklęciach. Matko Święta! mogłem mu to wszystko już dawno opowiedzieć. Zdaje mi się, ze Hurree Babu zaczyna już być nieco za stary do włóczęgi. Woli już zbierać informacje o obyczajach i zwyczajach. Tak jest, on chce najwidoczniej zostać F. R. S. (członkiem Królewskiej Akademji Umiejętności).
Hurree ma dobre wyobrażenie o chłopcu, nieprawdaż?
— O, istotnie bardzo dobre. Ubawiliśmy się z nim nieraz wieczorem, gdy chłopiec był u mnie, ale ja sądzę, że szkoda byłoby go puszczać z Hurree‘im na etnologiczne poszukiwania.
— W każdym razie nie na początek. Jak ci się to podoba, Mahbubie? Puść więc chłopaka z jego Lamą na sześc miesięcy, a potem zobaczymy. Niech nabierze trochę doświadczenia.
— On je już ma, Sahibie — umie jak ryba sprawdzić wodę, w której ma pływać. W każdym bądź razie dobrze się stanie, że go się uwolni ze szkoły.
— Doskonale więc — rzekł Creighton nawpół do siebie. — Niech sobie idzie z Lamą, a jeżeli Hurree Babu będzie mieć na nich oko, to tem lepiej. Nie narazi on chłopca na niebezpieczeństwo, jakby to mógł zrobić Mahbub. To istotnie ciekawe... że jemu się chce zostać F. R. S. Bardzo to ludzkie. Istotnie najsilniejsze w nim to jego upodobanie do etnologji, u tego Hurree.
Żadne skarby ani zaszczyty nie odwiodłyby Creightona od jego zajęć w Indyjskiem Biurze Wywiadowczem, ale w sercu miał głęboko ukrytą ambicję dopisania kiedyś pod swojem nazwiskiem owych liter F. R. S. Zaszczyt tego rodzaju zdobywa się, jak wiedział, przy pomocy przyjaciół i własnej pomysłowości, ale w jego przekonaniu nie było nic lepszego w tym celu, jak jakaś praca naukowa, dzięki której można się było dostać do tego towarzystwa, które on bombardował od lat za pomocą monografji o dziwacznych i nieznanych kultach azjatyckich. Na dziesięciu ludzi, dziewięciu uciekłoby na drugi koniec świata z jednego t. zw. „posiedzenia Royal Society“ — ale Creighton był właśnie tym dziesiątym i nieraz tęsknił w głębi serca do gwarnych salonów w Londynie, gdzie srebrnowłosi i wyłysiali dżentelmenowie, nie mający żadnego wyobrażenia o służbie wojskowej, uwijali się wśród dokonywanych eksperymentów spektroskopijnych, przyglądali się małym roślinom przywiezionym z zamarzniętych tundr, maszynom elektrycznym do mierzenia szybkości, oraz jakiemuś cudacznemu przyrządowi do krajania na milimetrowe ułamki lewego oka samiczki moskita. W istocie zaś nie F. R. S., a Królewski instytut Geograficzny był instytucją, do której z racji swych zdolności należał Creighton, lecz dojrzali mężczyźni są w tej mierze równie chimeryczni jak małe dzieci, gdy wybierają sobie zabawki. Dlatego to Creighton uśmiechnął się, słuchając o aspiracjach Hurree Babu, tak bliskich jego własnym, i odtąd miał o nim lepszą opinję.
Położył trzymany w ręku sztylet na upiory i spojrzał na Mahbuba.
— Kiedy możemy wypuścić źrebca ze stajni?... — zapytał go handlarz, usiłując odgadnąć jego myśli.
— Hm. Jeżeli każę go wypuścić na mocy rozkazu, to cóż myślisz, że on zrobi? Nie byłem nigdy obecny przy tego rodzaju pouczaniu, co taki jak on ma robić.
— Przyjedzie do mnie — odrzekł poprostu Mahbub. — Lurgan Sahib i ja przygotujemy go do drogi.
— Wiec zgoda. — Przez sześć miesięcy może chodzić sobie na własną rękę, ale kto mi za niego zaręczy?
Lurgan pochylił nieznacznie głowę. — On nie wygada się z niczem, jeśli o to się pan obawia, pułkowniku Creighton.
— Bądź co bądź, to mały chłopak jeszcze.
— Ta-ak, ale naprzód on nie ma się z czem wygadać, bo nic nie wie, a powtóre wie, co go za to czeka. A przy tem on kocha bardzo Mahbuba, a mnie też trochę.
— Czy będzie brał jaką pensję? — zapytał praktyczny handlarz koni.
— Na chleb i wodę tylko. Dwadzieścia rupji miesięcznie.
Jedną z zalet Tajnej Służby Wywiadowczej jest to, że nie sprawdza ona zbyt dokładnie rachunków. Służba jest naturalnie śmiesznie licho płatna, ale funduszami rozporządza kilku ludzi, którzy nie żądają pokwitowań, ani dokładnie sprawdzanych rachunków. W oku Mahbuba błysnęła chciwość. Nawet obojętna twarz Lurgana drgnęła ze wzruszenia. Przewidywał, że nadejdą lata, gdy Kim zostanie wytresowany i wciągnięty w Wielką Grę, która nie ustaje ni w dzień, ni w nocy, na obszarze całych Indji. Przewidywał zaszczyty i zaufanie, jakie spłyną na tych kilka wybranych, którzy wyszli z pod jego opieki. Lurgan Sahib zrobił właśnie łącznika „E. 23” tem, czem „E. 23” został z dzikiego, bezczelnego i kłamliwego draba, pochodzącego z północno-zachodnich prowincji.
Ale radość tych mistrzów była blada i mała w porównaniu z radością Kima, gdy przełożony szkoły w St. Xavier odwołał go na stronę, trzymając w ręku list od pułkownika Creighton.
— Przypuszczam, O’Hara, że znaleziono dla ciebie miejsce zastępcy jednego z „łączników” przy Departamencie Komunikacyjnym. Oto są skutki pilnego uczenia się matematyki. Wielkie to szczęście dla ciebie, masz bowiem dopiero siedemnaście lat, ale pojmujesz naturalnie, że nie dostaniesz narazie stałej posady, dopóki nie zdasz jesiennych egzaminów. Nie myśl więc, że idziesz w świat dla zabawy, ani że los twój jest już zapewniony. Czeka cię jeszcze wielka, ciężka praca. A gdy dostaniesz stałą posadę, możesz, jak wiesz, zarabiać sto pięćdziesiąt rupji miesięcznie.
Po tej rozmowie Kim spotkał się z Mahbubem w domu, którego nazwa przełożonemu szkoły postawiłaby włosy dęba na głowie...
Tego samego wieczora na stacji kolejowej w Lucknow spotkali się obaj przy wadze do pakunków.
— Obawiałem się do końca, że dach się zapadnie nad moją głową i zatrzyma mnie. Czy już naprawdę wszystko skończone, mój ojcze? — Mahbub strzepnął palcami na znak, że już wszystko zupełnie skończone, a oczy zabłysły mu, jak dwa rozżarzone węgle.
— Więc gdzie jest mój pistolet, który już mogę teraz nosić?
— Powoli. Pół roku możesz sobie biegać na wolności. Prosiłem o to bardzo Sahiba Creightona. Dostaniesz dwadzieścia rupji miesięcznie. Stary „Czerwony Kapelusz“ wie, że przyjeżdżasz do niego.
— Będę ci płacił trzy „dustoorie”, jako porękawiczne, z mojej trzymiesięcznej pensji — rzekł poważnie Kim. — To znaczy po dwie rupje miesięcznie. Ale musimy się naprzód uwolnić od tego. — To mówiąc chwycił się za płócienne spodenki i pokazał na swój kołnierzyk. — Przyniosłem ze sobą wszystko, co potrzebne do drogi. Mój kuferek odesłałem już do Lurgana Sahiba.
— Który przysyła ci ukłony, Sahibie...
— Sahib Lurgan, to bardzo sprytny człowiek. Ale co ty masz zamiar robić?
— Ja jadę znów na Północ, na „Wielką Grę”. Cóż więcej? Czy myślisz wciąż o swoim starym „Czerwonym Kapeluszu?”
— Nie zapominaj, że to on zrobił mnie tem, czem jestem, chociaż sam o tem nie wie. Rok rocznie wysyła pieniądze na moją naukę.
— I ja byłbym to samo zrobił, gdyby mi to było przyszło do głowy — mruknął Mahbub. — Chodźmy. Zapalają teraz lampy i nikt cię nie zauważy na targu. Pójdziemy do domu Hunify.
W drodze Mahbub dawał mu różne rady i wskazówki podobne trochę do tych, jakich udzielała Mahbubowi własna jego matka, przestrzegając przed Hunifą, że ona i jej podobne niewiasty zniszczyły już nawet niejednego króla.
— Przypominam sobie — cytując złośliwe przysłowie — co jeden z nich mówił o nich. — „Raczej zaufaj wężowi, niż prostytutce, a prostytutce raczej, niż Pathanowi, Ali Mahbubie”. Otóż nawiasem mówiąc, wyjąwszy słowa o Pathanach, do których i ja należę, wszystko inne jest rzetelną prawdą. A szczególnie sprawdza się ono, gdy się bierze udział w „Wielkiej Grze”, bo tam wszystkie plany idą w niwecz właśnie przez kobiety, a w dodatku potem przypłaca się wszystko gardłem. Tak właśnie zdarzyło się jednemu... — poczem opowiedział Kimowi szczegóły tej historji.
— Więc cóż?... — zapytał Kim, stanąwszy przed brudną klatką schodową, która prowadziła do parnych, dusznych i ciemnych ubikacji na piętrze, w dzielnicy, położonej na tyłach sklepu z tytoniem, należącego do Azim-Ullacha. Bywalcy nazywają ten dom „Klatką na ptaszki” — tyle w nim szmerów, szczebiotu i poświstywań.
Pokój, pełen wytartych brudnych poduszek i niedopalonych nargilów, cuchnął niemożliwie starym tytoniem. W jednym rogu leżała olbrzymia bezkształtna kobieta, odziana w zielone gazy i wystrojona na całem ciele w ciężkie, krajowego wyrobu, biżuterje. Gdy odwróciła się ku wchodzącym, bronzowe ozdoby wydały dźwięk podobny do stuku miedzianych rondli. Na balkonie za oknem miauczał leniwy, wygłodzony kot. Kim zatrzymał się wystraszony przy drzwiach, przysłoniętych kotarą.
— Czy przyprowadziłeś nowego gościa, Mahbubie? — zapytała leniwym głosem Hunifa, wyjmując z ust ustnik z palonego przez siebie nargila.
— O, Buktanoos! — zaklęła zwyczajem podobnych kobiet. — O, Buktanoos! Jakże miły jest jego wygląd.
— Tak się zaczyna sprzedaż konia — objaśnił Mahbub Kima, który roześmiał się.
— Nasłuchałem się tego od pierwszego tygodnia po urodzeniu — odrzekł Kim, przykucnąwszy przy świetle. — Ale o co chodzi?
— O zabezpieczenie. Musimy dzisiejszej nocy zmienić kolor twojej skóry. To sypianie pod dachem wybieliło cię, że wyglądasz jak migdał. Hunifa zna tajemnicę farby, która trzyma się dobrze skóry, a nie przez dzień albo dwa. W ten sposób zabezpieczymy cię przed niebezpieczeństwami na Drogę. Będzie to prezent odemnie, mój synu. Wyjmij z ubrania wszystko, co jest z metalu i połóż obok. Przygotuj wszystko, Hunifo.
Kim odłożył na bok swój kompas, pudełko z farbami i skrzyneczkę świeżo napełnioną medykamentami. Nie rozstawał się z niemi we wszystkich swoich podróżach, i, jak każdy chłopiec, cenił je sobie bardzo.
Kobieta wstała zwolna i szła, wyciągając nieco przed siebie ręce. Kim poznał wtedy, że jest ślepa.
— O, nie, nie — mruczała pod nosem. — Pathan ma rację. Moja farba nie puszcza ani po tygodniu, ani nawet za miesiąc. A gdy ja kogoś zabezpieczę, to może być o siebie zupełnie spokojny.
— Gdy się jest w dalekiej podróży i samemu, to nie dobrze byłoby dostać jakich wyrzutów na ciele, albo ni stąd, ni zowąd, jakiego trądu — rzekł Mahbub. — Gdy byłeś ze mną, to ja już pilnowałem tych rzeczy, a przytem ja sam mam delikatną skórę. Otwórz-no teraz kamizelkę i zobacz, jak ty wybielałeś. — Hunifa wróciła znów z bocznej izby. — Niema co mówić, ona nic nie widzi — to mówiąc, wziął z jej opierścienionej ręki metalowy kubek.
Barwik był kleisty, lepki i niebieski Kim wypróbował go na grzbiecie swej ręki, umoczywszy kawałeczek bawełny, ale Hunifa usłyszała to.
— Nie, nie — zawołała. — Tego się tak nie robi, ale z osobnemi ceremonjami. Farbowanie odbywa się dopiero na ostatku. — Muszę cię zabezpieczyć dobrze na tę Drogę.
— Więc to „jadoo”? (czary) — zapytał Kim, cofając się w tył. Przykro mu było patrzeć na jej białe, niewidome oczy. Ręka Mahbuba chwyciła go za kark i przegięła go tak, że nosem omal nie dotykał podłogi.
— Nie ruszaj się. Nic ci się złego nie stanie, mój synu. Jestem twoim ofiarnikiem.
Nie mógł widzieć, co kobieta zamierza robić, ale przez kilka minut słyszał klekotanie jej biżuterji. Posłyszał dobrze mu znany trzask i syczenie płonącego kadzidła. Potem pokój napełnił się wonnym, ciężkim, odurzającym dymem. Poprzez wzmagającą się senność słyszał imiona djabłów: Zobazana, Syna Piekieł, obecnego na placach targowych i w miejscach postoju, powodując wszystkie grzeszne słabości, jakich można nabawić się w drodze; niewidzialnego Dulhana, który przebywa wokół meczetów i kryje się w pantoflach wiernych, przeszkadzając im w modłach, oraz Musbuta, władcy kłamstwa i strachu. Hunifa, już to szepcąc mu w ucho, już to przemawiając z ogromnej odległości, dotykała go swemi ohydnemi miękkiemi palcami, natomiast uścisk dłoni Mahbuba nie zmniejszył się ani na chwilę z jego karku, aż chłopak ciężko westchnąwszy, padł bez zmysłów na ziemię.
— Allah! Jak że on się mocno opierał. Nigdybyśmy nie potrafili do tego doprowadzić samemi tylko ziołami. To jego biała krew stawiała taki opór, jak sądzę — rzekł niechętnie Mahbub. — Dalej, zaczynaj teraz „dawut” (wstęp do czarów). Musisz go dobrze zabezpieczyć.
O, Ty, który słyszysz. Ty, który słuchasz uszyma, przybądź. Wysłuchaj, ty, który słyszysz — jęczała Hunifa, zwracając swe nieruchome białka na zachód.
Ciemny pokój napełnił się jękami i ciężkiem sapaniem.
Na zewnętrznym balkonie jakaś ogromna, korpulentna postać podniosła okrągłą jak kula głowę i zakaszlała nerwowo.
— Nie przyzywaj tej brzuchomówczej nekromancji, przyjacielu — odezwała się po angielsku.
— Wyobrażam sobie, że musi to być mocno nieprzyjemne, ale jakiś niedoświadczony spektator mógłby się tutaj tęgo zemocjonować.
— . . Przygotuję wszystko dla ich zaguby. O Proroku, zlituj się nad niewiernymi. Zostaw ich samych na chwilę. — Twarz Hunify zwrócona ku północy pracowała straszliwie i zdawało się, jakby jej jakieś głosy odpowiadały z sufitu.
Hurree Babu notował coś w swoim notesie, opierając się o framugę okna, ale ręka drżała mu. Hunifa, jakby po zażyciu jakichś odurzających ziół, wiła się na wszystkie strony, siedząc na skrzyżowanych nogach przy nieruchomej głowie Kima i wywoływała djabłów jednego po drugim, według starego rytualnego porządku, wzywając ich, by omijali chłopca we wszystkich jego czynnościach.
„U Niego są klucze Tajemnych Rzeczy. Nikt nie wie o nich, oprócz Niego Jednego. On wie co się dzieje na lądzie i na morzu”. — W odpowiedzi słychać było jakieś nieludzkie, nieziemskie świsty.
— Zaczynam się obawiać, czy ta operacja nie jest może szkodliwa? — rzekł Babu, obserwując kurczowe ruchy mięśni na szyi Hunify, gdy wymawiała swoje zaklęcia. — Czy, czy to nie wygląda na to, że ona mogła zabić chłopca? Gdyby tak, to uchylam się od świadczenia przy śledztwie... Co to był za ostatni domniemany djabeł, którego ona wymieniła na końcu?
— „Babudżi”, — odrzekł mu Mahbub w narzeczu. — Nie mam szacunku dla djabłów hindustańskich, ale Synowie Piekła są całkiem inni i wszystko jedno, czy są w jumalee (dobrze usposobieni) czy też „jullalee” (wrogo nastrojeni), nie znoszą Kafirów.
— Więc sądzicie, że byłoby lepiej, żebym ja poszedł? — zapytał podnosząc się Hurree Babu. — Są to naturalnie niematerjalne fenomeny. Spencer powiada...
Krzyki Hunify przeszły z kolei w paroksyzm wycia i piana ukazała się na jej ustach. Leżała wyczerpana i nieruchoma obok Kima, a owe kaduczne głosy ucichły.
— Wah — rzekł Mahbub. — Skończyło się! Oby to chłopcu wyszło na dobre; a Hunifa jest rzeczywiście mistrzynią w robieniu „dawut” (wywoływaniu). Pomóżcie mi ją przesunąć, Babu. Nie bójcie się.
— Czego ja mam się obawiać? rzeczy absolutnie nieistniejących? — rzekł Hurree Babu, który dla nadania sobie kurażu mówił po angielsku. Byłaby to paskudna rzecz, bać się czarów, o które się człowiek rozpytuje z pogardliwą miną, jak przystało na zbieracza folklorystyki dla Royal Society, zwłaszcza gdy równocześnie wierzy się mocno we wszystkie Potęgi Ciemności.
Mahbub roześmiał się głośno. Był on już nieraz z Hurree‘m na Włóczędze.
— Skończmy teraz z tem kolorowaniem — rzekł. — Chłopak jest już dobrze ubezpieczony, jeżeli... jeżeli „Władcy Powietrza” zechcieli ją wysłuchać. Ja jestem wprawdzie „sufi” (wolnomyślny), ale gdy ktoś może wyzyskać słabą stronę w kobiecie, w koniu, albo u djabła, to po co się niepotrzebnie narażać. Zajmujcie się teraz chłopcem wy, Babu, i pilnujcie go, żeby go ten stary „Czerwony Kapelusz” nie wyprowadził gdzieś, żebyśmy go potem nie mogli dostać. Ja muszę wracać do moich koni.
— All right, — rzekł Hurree Babu. — Teraz to mamy ciekawe z niego widowisko.

Około trzeciego piania kogutów Kim obudził się, przespawszy sen, który zdał się trwać tysiące lat. Hunifa chrapała ciężko w swoim kącie, ale Mahbuba już nie było.
— Spodziewam się, że się pan nie boi — przemówił tłusty głosik tuż obok Kima. — Czuwałem nad całą operacją, która była niezmiernie ciekawa z etnologicznego punktu widzenia. Szczególnie pierwszorzędne było zamawianie djabłów.
— Hu — rzekł Kim, poznając Hurree Babu, który uśmiechał się zachęcająco.
— Miałem też zaszczyt przywieść panu od Lurgana pański obecny kostjum. Oficjalnie nie jestem wprawdzie zobowiązany zanosić podwładnym takich fatałaszków, ale — tu zachichotał — pan jest notowany specjalnie w naszych księgach. Spodziewam się, że Mr. Lurgan zapamięta mój uczynek.
Kim ziewnął i wyciągnął się. Czuł się znów dobrze i swobodnie w luźnych wolnych szatach.
— Cóż to jest? — pytał, spoglądając ciekawie na ciężką wełnianą materję, przesiąkłą zapachem dalekiej Północy.
— Aha. To jest, widzi pan, strój, który nie wzbudzi podejrzenia na tego, co się weń ubierze, jako „Chela” na służbie u lamaistycznego lamy. Kompletny jest pod każdym względem — mówił Hurree Babu, wychodząc na balkon, ażeby wypłókać sobie zęby. — Moim zdaniem nie jest to strój tej właśnie religji, którą wyznaje pański stary dżentelmen, ale raczej jednej z jej odmian. Odnośne moje spostrzeżenia znajdzie pan w moim artykule, który posłałem do „Azjatyckiego Przeglądu Kwartalnego”. Ale co właśnie jest ciekawe, to to, że sam stary dżentelmen jest całkowicie pozbawiony religijności. Nieszczególny z niego pobożniś.
— Czy pan go zna?
Hurree Babu podniósł rękę do góry na znak, że był zobowiązany do wykonywania przepisanych rytuałem czynności, któremu towarzyszy mycie zębów i innych rzeczy, przyjętych wśród dobrze urodzonych Bengalczyków. Następnie zarecytował po angielsku jedną z teistycznych modlitw p. t. „Arya Somaj” i napełnił sobie usta betelem.
— O tak, widziałem się z nim kilkakrotnie w Benares, a także w Buddh-Gaya, wypytywałem go o różne kwestje religijne i o kult diabłów. Jest to czysty agnostyk, podobnie jak i ja.
Hunifa drgnęła przez sen, a Hurree Babu skoczył nerwowo do miedzianej kadzielnicy, cały czarny i przerażony w świetle budzącego się dnia, zanurzył jeden palec w nagromadzonej sadzy i zrobił nim na twarzy znak na ukos.
— Czy umarł kto u pana w domu? — zapytał go po hindusku Kim.
— Nie, nikt. Ale ona mogłaby urzec swoim złem okiem, ta czarownica — odparł Babu.
— Cóż myślisz pan teraz robić?
— Wyprawię pana w drogę do Benares, jeżeli tam masz zamiar się udać i opowiem panu coś, o czem wszyscy nasi ludzie muszą wiedzieć.
— Idę już. O której odchodzi pociąg? — rzekł Kim wstając i rozglądając się dookoła pokoju, w którym panował nieład, spojrzał na żółtą jak wosk twarz Hunify, gdy promienie rannego słońca zaczęły snuć się po podłodze.
— Czy trzeba zapłacić tej czarownicy?
— Nie, ona pana uodporniła przeciwko wszelkim djabłom i niebezpieczeństwom — w imieniu swoich djabłów. Takie było życzenie Mahbuba. — A potem znów po angielsku: — On mocno jest zacofany mojem zdaniem, skoro wierzy w takie zabobony. Przecież to wszystko polega na brzuchomówstwie, czy nie tak?
Kim strzepnął odruchowo palcami, aby odegnać wszelkie zło, które mogło się doń przyczepić wskutek praktyki Hunify, choć Mahbub złych zamiarów wobec niego nie miał. Widząc to, Hurree uśmiechnął się znacząco.
Ale gdy przechodził przez pokój, uważał pilnie, żeby nie nadeptać na nikły, przykucnięty cień Hunify na podłodze. Na człowieka, króryby zrobił coś podobnego, czarownica może, gdy ma sposobność ku temu, rzucić zły urok, który może przyczepić mu się do duszy.
— A teraz proszę mnie słuchać z całą uwagą — rzekł Babu, gdy znaleźli się na świeżem powietrzu. — Niezależnie od ceremonji dokonanych na panu, przy których byłem obecny, otrzymałeś pan w dodatku jeszcze bardzo skuteczny amulet ze strony naszego Departamentu. Na szyi swej znajdzie pan malutki, bardzo tani, srebrny amulecik. To jest „nasza” odznaka, rozumie pan?
— O tak. Nazywa się to „hawa-dilli” (amulet dla pokrzepienia serca), — rzekł Kim, dotykając ręką swej szyi.
— Hunifa robi je po dwie rupje, dwanaście „anna” za sztukę, z dodatkiem... różnych egzorcyzmów. Są one podobne do powszechnie używanych i różnią się tylko czarną emalją, wśrodku zaś każdego takiego amuletu znajduje się zwitek papieru z imionami różnych miejscowych świętych i tym podobnych. Tak widzi pan, wygląda zabezpieczenie, które jest dziełem Hunify. Ona je robi wyłącznie dla nas, ale w razie gdy nie wkłada do środka tego papieru z imionami tych świętych, to my sami wsadzamy wewnątrz malutki turkusowy kamyczek. Dostarcza nam ich Mr. Lurgan. Na tem polega cała pomoc, która jest mojego pomysłu. Rzecz prosta, że wszystko to jest nieoficjalne, ale pożyteczne dla podwładnych... Pułkownik Creighton oczywiście nic o tem nie wie, bo jest europejczykiem... Turkusowy kamyczek owinięty w kawałeczek papieru. Tak, tędy się idzie na dworzec kolejowy... Przypuśćmy teraz, — że jesteś pan w podróży z Lamą, albo, jak mam nadzieję, ze mną, czy z Mahbubem. Przypuśćmy, że nagle znajdziemy się w jakiemś niebezpieczeństwie. Ja, panie, jestem bardzo bojaźliwy człowiek, szalenie bojaźliwy... ale zaręczam panu, że znalazłem się w takich sytuacjach więcej razy, niż mam włosów na głowie. Mówisz pan wtedy: „Jestem Synem Czaru”. Doskonale.
— Nic prawie z tego nie rozumiem. Rozmawiamy tu po angielsku, a to niedobrze.
— Masz pan zupełną rację. Jestem tylko Babu, który chce się przed panem popisać swoją angielszczyzną. Wszyscy „Babu” lubią się popisywać angielszczyzną — mówił Hurree, zarzucając z gracją na plecy swój szalik. — Powiedzenie „Syn Czaru” ma oznaczać, że jesteś pan członkiem stowarzyszenia „Sat Bhai”, „Towarzystwa Siedmiu Braci”, o dwu nazwach i dwojakiego pochodzenia. Powszechnie mniemają, że stowarzyszenie należy do rzędu tych, których działalność już wygasła, ale ja napisałem rozprawę z dowodami, że istnieje nadal. To wszystko, widzi pan, jest mojego pomysłu. Doskonale. „Sat Bhai” ma swoich członków, dzięki czemu w razach, gdy grozić panu może utrata gardła, przynależność do tego stowarzyszenia może pana wyratować z opresji. W każdym bądź razie jest pomocna. A przytem, ci głupawi nasi krajowcy — o ile nie są zbytnio poirytowani — mają zwyczaj zastanawiania się na chwilę, gdy mają zamordować człowieka należącego do jakiejś specyficznej organizacji. Widzi pan teraz?... Gdy zatem znajdzie się pan w jakiejś opresji, mówisz pan „Jestem Synem Czaru” i to pana może uratować. Oczywiście robi się to tylko w razach ostatecznych, albo dla nawiązania stosunków z jakimś obcym, nieznanym sobie człowiekiem. Czy jasne to teraz dla pana? Doskonale. Przypuśćmy więc teraz, że ja, albo ktoś inny z Departamentu, przychodzę do pana w jakimś stroju zgoła odmiennym. — Zaręczam panu, żebyś mnie pan nie poznał, chyba, że sam bym się zdradził przed panem. Udowodnię to panu któregoś dnia. Przychodzę więc do pana przebrany za handlarza „Ladakhi” — albo coś w tym rodzaju — i mówię do pana: „Czy chcesz kupić klejnoty?” Na to pan odpowiadasz: „Czy ja wyglądam na takiego co kupuje klejnoty?” — A on na to: „Nawet największy biedak może sobie kupić turkus albo „tarkeean”.
— To przecież jest „kichree” — przyprawa z jarzyn — rzekł Kim.
— Naturalnie, że tak. Wtedy pan mówi na to: „Pokaż no mi ten „tarkeean”. Ja zaś odpowiadam: „To było przyrządzone przez kobietę i może być złe dla twojej kasty”. Pan zaś na to: „Nie istnieją kasty, gdy chodzi o... zobaczenie „tarkeean’u”. Między słowami: „o — zobaczenie”, należy zrobić w środku małą pauzę.
Kim powtórzył całe hasło.
— Doskonale. Wtedy ja muszę pokazać panu mój turkusowy kamyczek i z tego przekonuje się pan, kto ja jestem. Potem porozumiawszy się dopiero, pokazujemy sobie dokumenty i tam dalej. Takie jest postępowanie przepisane dla naszych ludzi. Możemy mówić ze sobą różnie, raz o turkusach, to o „tarkeean“, ale zawsze... należy robić w środku małą pauzę między słowami. To bardzo łatwe. Najprzód „Syn Czaru”, — gdy jesteś pan w jakiejś opresji... wtedy powiedzenie to może się na coś przydać. Następnie, gdy chcesz pan zawiązać jakiś oficjalny stosunek z kimś, kogo pan nie znasz, zaczynasz pan gadać z nim o „tarkeean”. Naturalnie, że teraz nie potrzebujesz pan tego robić, bo nie masz pan żadnego oficjalnego zlecenia. Jesteś pan — aha! „nadliczbowym wziętym na próbę”. Jest to zgoła wyjątkowy przypadek. Gdybyś pan był Azjatą z pochodzenia, mógłbyś pan być zużytkowany do natychmiastowej służby. Tymczasem ten półroczny urlop ma panu posłużyć do odanglizowania się, rozumiesz pan? Lama wyczekuje już pana, bo zawiadamiałem go półoficjalnie, że zdałeś pan wszystkie swoje egzaminy i że wkrótce otrzyma pan rządową posadę. Oho! jesteś pan tymczasowo-urlopowany, jak pan widzi: więc gdyby się panu zdarzyła potrzeba dania pomocy jakiemuś „Synowi Czaru”, to proszę się dobrze spisać przy tej okazji. A teraz muszę pana pożegnać, kochany mój towarzyszu, i mam nadzieję, że o... że zajdziesz pan jeszcze wysoko.
Hurree Babu cofnął się parę kroków wstecz, zagłębił w ruchliwy tłum ludzi koło dworca i zniknął. Kim westchnął głęboko i sięgnął ręką w zanadrze. Po przez bronzową materję swego kostjumu wyczuł, że ma na piersiach swój niklowany rewolwer i amulet zawieszony na szyi; żebraczy kubek, różaniec i sztylet na upiory (Mr. Lurgan nie zapomniał bowiem niczego w tym komplecie) — wszystko to było na miejscu, jak również i jego podręczna „apteczka” z medykamentami, pudełko z farbami oraz kompas, zaś w starej, znoszonej, spłowiałej sakwie, haftowanej kolcami szczura-jeżatki, znalazł całą swoją jednomiesięczną pensję. Trudno mu było być bogatszym. Kupił sobie słodyczy u jakiegoś hinduskiego handlarza, zawiniętych w rurkę z listka i zajadał je łakomie, póki miejscowy policjant nie kazał mu zejść ze schodów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.