Kim/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Tytuł orygin. Kim
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


RUDYARD KIPLING
KIM
Tom II



TOWARZYSTWO WYDAWNICZE IGNIS“ SP. AKC.
TORUŃWARSZAWASIEDLCE






SKŁADY GŁÓWNE: Lwów: H. Altenberg
Łódź: Ludwik Fiszer — Poznań: Fiszer i Majewski
Wilno: Stowarzyszenie Nauczycielstwa Polskiego
Kraków: S. A. Krzyżanowski



Tłumaczył z angielskiego Wilhelm Mitarski
Studjum o Kiplingu G. K. Chestertona
Okładkę rysował Tadeusz Gronowski
Odbito 5 tysięcy dwieście egz.
w Drukarni Polskiej S. A.
w Białymstoku









ROZDZIAŁ IX

Nowy zwrot w życiu Kima pochłonął go całkowicie. Postanowił, że ma być przez jakiś czas Sahibem. Zajęty temi myślami, z chwilą, gdy znalazł się na szerokiej ulicy, poniżej hali targowej w Simli, rozejrzał się wkoło, żeby zasięgnąć języka. Pod słupem latarni spostrzegł siedzące w kuczki dziecko hinduskie, mogące mieć około lat dziesięciu.
— Gdzie jest dom Mr. Lurgan’a? — zapytał Kim.
— Ja nie rozumiem po angielsku — brzmiała odpowiedź, poczem, gdy Kim powtórzył pytanie w narzeczu, malec odrzekł: — Pokażę, gdzie to jest.
Ruszyli obaj po przez tajemniczy mrok pełen hałasów, dolatujących z miasta, położonych poniżej zbocza góry, owiani chłodnym wiewem wiatru, szumiącego wśród rozłożystych konarów drzew cedrowych, których wierzchołki sięgały do gwiazd. Rozproszone światełka domów tworzyły jakby drugi firmament.
— To tutaj — rzekł przewodnik Kima, gdy zatrzymali się przed werandą, przytykającą do małej uliczki. Wnętrze mieszkania przysłonięte było zasłoną, zrobioną z nanizanych na sznurki kawałeczków trzciny, przez którą przesiewało się światło lampy.
— Przyprowadziłem go — szepnął malec głosem cichym, jak westchnienie, poczem zniknął. Kim poczuł odrazu, że malec wysłany został umyślnie na miasto, żeby go przyprowadzić, więc nabrawszy otuchy, odchylił zasłonę i wszedł do środka. Ujrzał siedzącego przy stole mężczyznę z czarną brodą, który oczy przysłonięte miał zielonym daszkiem od światła i krótkiemi, białemi rękoma wybierał z tacki, leżącej przed nim, małe świetlane kuleczki, i nanizywał je na błyszczącą nitkę z jedwabiu, mrucząc coś chwilami do siebie. Kim zauważył, że po za kręgiem światła, padającego od lampy, cały pokój pełen był rzeczy, od których szła woń, charakterystyczna dla wszystkich świątyń na całym Wschodzie. Zapach piżma, drzewa sandałowego, zmieszany z mdłą wonią jaśminu, uderzyły go w otwarte nozdrza.
— Jestem — przemówił Kim w narzeczu. Charakterystyczne zapachy Wschodu podziałały nań tak silnie, że zapomniał języka Sahibów.
— Siedemdziesiąt dziewięć, osiemdziesiąt, osiemdziesiąt jeden — liczył mężczyzna, nanizując perły jedną po drugiej tak szybko, że oczy Kima ledwie mogły nadążyć za ruchem jego palców. Po chwili zdjął z czoła zielony daszek i wpatrywał się uporczywie przez pół minuty w Kima. Jego źrenice rozszerzały się i zwężały do wielkości główki od szpilki, jakgdyby pod nakazem jego woli. Kim znał już w Lahorze pewnego fakira, który umiał robić to samo i zarabiał w ten sposób, wyłudzając pieniądze zwłaszcza od głupich niewiast, które bały się jego uroków. Ten, wątpliwej wartości przyjaciel Kima umiał ponadto ruszać swobodnie uszami, zupełnie jak koza, w czem, ku wielkiemu jego zdziwieniu, nieznajomy nie umiał tamtego naśladować.
— Nie bój się — rzekł nagle do niego Mr. Lurgan.
— Dlaczego miałbym się bać?
— Przenocujesz tu dzisiaj i zostaniesz ze mną, póki nie nadejdzie czas twego powrotu do Nucklao. Taki jest rozkaz.
— Taki rozkaz — powtórzył Kim. — Ale gdzież ja mam spać?
— Tu, w tym pokoju — odparł Lurgan Sahib, wskazując ciemną przestrzeń za sobą.
— Dobrze więc — rzekł Kim układnie. — A teraz?
Ów skinął mu głową i wzniósł ponad czoło lampę, w której świetle wyłoniła się ze ścian mieszkania kolekcja masek z Tybetu, służących do tańców szatańskich, rozwieszonych nad draperjami z wyhaftowanemi djabłami, przedstawiającemi sceny upiorne, — były tam maski z rogami, inne wykrzywione w potworne grymasy o wyrazie idjotycznego przerażenia. W kącie pokoju stał manekin w zbroi japońskiego wojownika, pstry i ustrojony w pióra, który zamierzał się na Kima halabardą, a rozwieszone zbroje słały na pokój słabe odblaski światła. Co jednak zajęło uwagę Kima nadewszystko, wiele bowiem z tego, na co teraz patrzał, widział już nieraz w muzeum w Lahorze — to błysk oczu malca Hindusa, który go tutaj przyprowadził, a teraz siedział w kucki pod stołem, na którym leżały perły i spoglądał nań z lekkim uśmieszkiem na swych szkarłatnych wargach.
— Zdaje mi się, że Lurgan Sahib chce mnie przestraszyć i jestem pewny, że ten mały djabli pomiot, siedzący pod stołem, chciałby zobaczyć mój przestrach. — To mieszkanie — rzekł głośno — podobne jest do Domu Cudów. A gdzie moje łóżko?
Lurgan Sahib wskazał mu materac miejscowego wyrobu, leżący w kącie pokoju przy odrażających maskach, zabrał ze sobą lampę i wyszedł, zostawiając pokój w ciemnościach.
— Czy to był Sahib Lurgan? — zapytał Kim, zabierając się do drzemki.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Słyszał jednak oddech hinduskiego chłopca i, kierując się tym odgłosem, przypełznął doń po podłodze, poczem wymierzył kilka szturchańców w ciemności, krzycząc:
— Odpowiadaj, djable! Czy tak się to masz zachowywać wobec Sahiba?
Zdawało mu się, że z ciemności doleciało go echo chichotu. Nie mógł to być śmiech jego towarzysza o miękkiem jak aksamit ciałku, ten bowiem płakał, więc Kim podniósł głos i zawołał:
— Sahibie Lurgan! O, Sahibie Lurgan! Czy to twój rozkaz sprawia, że sługa twój nie chce ze mną rozmawiać?
— Tak, to rozkaz — brzmiała odpowiedź, którą Kim usłyszał nagłe z tyłu, poza sobą, tak że aż się przestraszył.
— Dobrze więc. Ale pamiętaj — mruknął, wsuwając się z powrotem na posłanie, — że obiję cię nazajutrz. Nie cierpię Hindusów.
Niewesoła to była noc. Pokój przepełniony był jakiemiś głosami i dźwiękami. Dwa razy zbudził ktoś Kima, wołając go po imieniu. Za drugim razem Kim wstał i zaczął poszukiwania sprawcy i uderzył nosem o skrzynkę, która mówiła ludzkim językiem, lecz nie ludzkim głosem. Wydało mu się, że kończyła się trąbką z cyny i zdawała się być połączona cienkiemi drucikami z mniejszą skrzynką, przytwierdzoną do podłogi, o ile mógł przekonać się o tem za pomocą dotyku. Głos był bardzo szorstki i roztrzęsiony i wydobywał się z trąby. Kim potarł sobie nos i wpadł we wściekłość, a myśli jego w takim stanie brzmiały oczywiście po hindusku.
— Takie postępowanie mogłoby być dobre wobec jakiegoś żebraka z jarmarku — ale ja, ja jestem Sahibem i synem Sahiba, a przytem uczniem z Nucklao. Tak (tu zaczął znów po angielsku), jestem uczniem w St. Xavier. Niech djabli porwą Mr. Lurgana! — To coś podobnego do maszyny do szycia. O, to wielka zniewaga z jego strony — my z Lucknow nie dajemy się przestraszyć takiemi rzeczami — nie! (A potem wymyślał znów dalej po hindusku). — Ale o co mu chodzi? Jest przecież zwykłym handlarzem — a ja jestem w jego sklepie. Ale Creighton Sahib jest pułkownikiem — i przypuszczam, że to Creighton Sahib wydał takie rozkazy. Och, jakże ja wytłukę rano tego Hindusa! A cóż to znowu?
— Chup! (milcz!) — krzyknął nagle, poczem znów usłyszał chichot, który podniecił go do gniewu. — Milcz, bo rozbiję ci łeb!
Skrzynka nie przyjęła tego do wiadomości. Kim pociągnął za cynową trąbę, przyczem ozwał się krótki trzask. Zerwał był widocznie pokrywkę. A jeśli tam w środku siedziało jakieś licho, — to teraz właśnie czas było z nim skończyć... Pociągnął nosem i uczuł woń podobną do tej, jaką wydają wszystkie maszyny do szycia na targach. Postanowił wyczyścić tego djabła. Zdjął kurtkę i zanurzył ją w paszczę skrzynki. Coś długiego i okrągłego zgięło się pod naciskiem, dał się słyszeć jakiś szmer, poczem głos umilkł — jak się to stanie zawsze, ilekroć razy wepchnie się w troje złożoną kurtkę do wnętrza maszynerji, na woskowy walec kosztownego fonografu. Dalszy ciąg snu Kima był odtąd spokojny.
Rano zbudził się, widząc Lurgana Sahiba, stojącego nad nim.
— O! — rzekł Kim, zdecydowany trzymać się swego Sahibostwa. — Była tam w nocy skrzynka, która mi dokuczała, więc zahamowałem ją. Czy należała do pana?
— Dzień dobry, O‘Hara — przemówił. — Tak, to była moja skrzynka. Trzymam takie rzeczy, bo lubią je moi przyjaciele, różni radżowie. Ta jest zepsuta, ale nie była kosztowna. Tak, moi przyjaciele, królowie, lubią bardzo takie zabawki i dlatego ja też czasem je lubię.
Kim przyjrzał mu się dokładnie ukradkiem. Był on Sahibem o tyle, że nosił strój Sahiba. Akcent jego hinduskiej wymowy i intonacja, jaką nadawał słowom angielskim, dowodziły, że mężczyzna ten niezupełnie był Sahibem. Zdawał się czytać w myślach Kima, zanim chłopak zdążył otworzyć usta i nie wysilał się taić, jak ojciec Wiktor lub nauczyciele z Lucknow na jasno tłumaczenie swych myśli. Najmilej zaś w jego zachowaniu uderzyło Kima to, że traktował go jak równego sobie... oczywiście Azjatę.
— Przykro mi, że nie będziesz mógł wybić dziś mego chłopca. On powiada, że zabije cię nożem albo trucizną, tak jest o mnie zazdrosny. Musiałem go za karę zamknąć i przez cały dzień nie odezwę się do niego. Przed chwilą jeszcze próbował mnie otruć. Musisz mi pomóc w przyrządzeniu śniadania. Ten malec zbyt jest zazdrosny, żeby mu można było dziś zaufać.
Świeżo importowany z Anglji Sahib zrobiłby z tego zajścia patetyczną historję. Lurgan Sahib opowiadał to z taką prostotą, jak Mahbub Ali zwykł opowiadać nieraz o swoich drobnych przygodach na Północy.
Tylna weranda sklepu wsparta była o stromy stok góry w ten sposób, że zgodnie ze zwyczajem w Simli, mieszkańcy domu patrzyli z niej prosto w kominy swych sąsiadów. Sam sklep zadziwił jednak Kima bardziej niż śniadanie, na sposób perski przyrządzone własnoręcznie przez Mr. Lurgana. Muzeum, które znał w Lahorze, było większe, to prawda, ale za to tutaj widziało się znacznie więcej dziwów: były tu sztylety do odpędzania upiorów, młynki do modlitw z Tybetu; naszyjniki z turkusów i z surowego bursztynu; zielone naramienniki dla dziewcząt; laseczki kadzideł z dziwnem opakowaniem w naczynkach wysadzanych granatami; maski djabelskie, które widział zeszłej nocy i cała ściana obwieszona draperjami pawiego koloru; złocone posążki Buddy i przenośne ołtarzyki z laki chińskiej, rosyjskie samowary z pokrywką wysadzaną turkusami; skorupki z jaj do gry chińskiej w ośmiokątnych trzcinowych skrzynkach, żółte krucyfiksy z kości słoniowej, pochodzące z Japonji i ze wszystkich stron świata, jak twierdził Lurgan Sahib; zakurzone zwoje dywanów wydających ostry, przenikliwy odór, schowane za połamanemi spróchniałemi skrzyniami o geometrycznych kształtach; perskie misy do mycia rąk po jedzeniu; ciężkie miedziane kadzielnice ni to chińskiego, ni to perskiego wyrobu z fryzami z fantastycznych demonów, goniących się dookoła; poczerniałe pasy wykładane srebrem, które leżały splątane na podłodze, jakgdyby to była zwyczajna, surowa skóra; kobiece szpilki do włosów z kości słoniowej; broń we wszelkich rodzajach i gatunkach oraz tysiące innych dziwacznych sprzętów leżało w skrzyniach, poukładane w stosach, albo też poprostu leżały rozrzucona po izbie tak, że tylko nieco wolnego miejsca było koło kulawego warsztatowego stołu, przy którym pracował Lurgan Sahib.
— To wszystko są głupstwa — mówił gospodarz, śledząc wzrok Kima. — Skupuję te rzeczy, bo są ładne, a czasem sprzedaję, jeżeli... kupujący podoba mi się. To co mnie naprawdę zajmuje, to leży na stole... a przynajmniej część tego, co posiadam.
Na stole skrzyło się w świetle rannego słońca od blasków czerwonych, błękitnych i zielonych, przerwanych tu i owdzie chorobliwym, błękitnawo-białym połyskiem djamentu. Kim otwierał szeroko oczy ze zdumienia.
— Och, te kamienie są wszystkie zupełnie zdrowe. Słońce im nie szkodzi. A przytem są tanie. Ale inaczej ma się rzecz z choremi kamieniami, — to mówiąc, napełnił znów jedzeniem talerz Kima.
— Nikt oprócz mnie nie umie leczyć chorych pereł i przywracać kolor turkusom. Zgadzam się, że co do opali, to każdy głuptas potrafi je leczyć, ale chore perły leczyć umiem ja tylko. Wyobraź sobie, co się stanie, gdy umrę. Wtedy już nie będzie nikogo... O, nie. Ty nie znasz się na kamieniach. Wystarczy, jeżeli kiedyś będziesz wiedział coś-niecoś o turkusach...
Podszedł na koniec werandy do filtra, aby napełnić ciężkie porowate naczynie do wody.
— Czy chcesz się napić?
Kim skinął głową potakująco. Lurgan Sahib, oddalony od niego o jakie piętnaście kroków, położył jedną rękę na naczyniu. W tejże chwili naczynie znalazło się samo na stole tuż przy łokciu Kima, wypełnione do połowy wodą, na białym zaś obrusie widoczna była tylko mała fałdka, świadcząca, z której strony przysunęło się naczynie.
— Wah! — zawołał Kim, zdumiony w najwyższym stopniu. — To czarodziejstwo.
Lurgan Sahib uśmiechnął się na to z zadowoleniem.
— Rzuć go napowrót do mnie.
— Rozbije się.
— Rzuć, kiedy mówię.
Kim cisnął niem na chybił trafił. Naczynie spadło i rozbiło się, na pięćdziesiąt kawałków, woda zaś rozlała się po szorstkich deskach podłogi na werandzie.
— Mówiłem, że się rozbije.
— Nic nie szkodzi. Patrz teraz na nie. Patrz na największy z tych kawałków.
Ułamek naczynia leżał na podłodze i skrzył się jak gwiazda od odrobiny wody, zawartej w jego zagłębieniu. Kim wpatrzył się weń usilnie. Lurgan Sahib położył mu delikatnie rękę na karku, poklepał go dwa lub trzy razy w to miejsce i szepnął: patrz. Zobaczysz, jak kawałki zejdą się znów jeden za drugim. Naprzód duży ułamek złączy się z dwoma innemi z prawej i z lewej strony. Patrz.
Gdyby szło teraz nawet o życie, Kim nie potrafiłby w tej chwili odwrócić wstecz swojej głowy. Lekki dotyk ręki Lurgana trzymał go jak w kleszczach i czuł, że krew pulsuje mu żywiej w żyłach. W miejscu, gdzie przed chwilą leżały trzy rozbite kawałki, utworzyła się jedna większa skorupa, nad nią zaś, podobny do cienia, zarys całego naczynia. Mógł widzieć jeszcze przez ten zarys całą werandę, ale cień stawał się coraz gęstszy i ciemniejszy, jakby pod działaniem każdego tętna jego pulsu. A przecież... — z jakim trudem mógł skupić teraz myśli... — przecież naczynie rozbiło się w jego oczach na kawałki... Ponowne uczucie parzącego gorąca przemknęło mu po karku, gdy Lurgan Sahib ruszył swą ręką.
— Patrz. Teraz naczynie jest znów całe — szeptał Lurgan Sahib.
Aż do tej chwili Kim mówił i myślał po hindusku, ale nagły wstrząs przebiegł po całem jego ciele i z wysiłkiem pływaka, uciekającego przed rekinem, który wynurza się do połowy ciała z wody — tak umysł jego, chroniąc się przed otaczającą go ciemnością, znalazł nagle ucieczkę... w angielskiej tabliczce mnożenia.
— Patrz — szeptał Lurgan Sahib. — Teraz naczynie jest znów całe.
— Naczynie rozbiło się przecież, tak... zostało rozbite... — (to „rozbite” — myślał po angielsku i unikał teraz hinduskiego języka) — ależ — tak, rozbite... na pięćdziesiąt kawałków, a dwa razy trzy czyni sześć, a trzy razy trzy dziewięć, cztery razy trzy jest dwanaście... — Uchwycił się rozpaczliwie powtarzania tych cyfr. Przetarł oczy i oto cienisty zarys naczynia rozwiał się teraz jak mgła. Skorupy leżały jak przedtem, w jednej z nich rozlana woda schła na słońcu, zaś przez szpary werandy widać było białą ścianę domu, leżącego poniżej... — a trzy razy dwanaście czyni trzydzieści sześć.
— Patrz. Czy naczynie jest znów całe? — pytał go Lurgan Sahib.
— Ależ ono jest rozbite... rozbite, — upierał się, ciężko oddychając, Kim. Lurgan Sahib mruczał coś jeszcze cicho do siebie przez chwilę... Nagle Kim gwałtownym ruchem odwrócił głowę w bok i zawołał: — patrz! Dekho! Przecież naczynie leży tam, gdzie było przedtem.
— Leży tam, gdzie było... — powtórzył machinalnie zamyślony Lurgan, wpatrując się bacznie w chłopca, gdy ten pocierał sobie kark i szyję. — Ty jednak jesteś dopiero pierwszym, któremu udało się tę rzecz widzieć taką, jaką ona jest. — Potarł ręką swoje szerokie czoło.
— Czy to były też czary? — pytał go Kim podejrzliwie. Dudnienie w żyłach ustało, w głowie miał uczucie niezwykłej pustki.
— Nie, to nie były czary. To było tylko po to, żeby się przekonać, czy jest jaka... skaza w pewnym klejnocie. Nieraz bardzo piękne klejnoty rozlatują się w kawałki, jeżeli je weźmie w rękę ktoś, kto się zna na tem. Dlatego to trzeba być ostrożnym, zanim się je oprawi. Powiedz, czy widziałeś cień tego naczynia?
— Przez chwilę. Zaczął wyrastać, jak kwiat z podłogi.
— No, a wtedy, cóżeś zrobił? To jest, chciałem powiedzieć, co sobie wtedy myślałeś?
— O! Wiedziałem przecie, że naczynie było rozbite i, zdaje mi się, że tak też myślałem, — i rzeczywiście też było ono rozbite.
— Hm. Czy robił już kiedy przedtem ktoś z tobą takie czary?
— Czy myślisz, że dałbym to zrobić ze sobą raz jeszcze, gdyby tak było? Byłbym uciekł przed tobą...
— A teraz boisz się... co?
— Nie, teraz nie.
Lurgan Sahib przyglądał mu się teraz uważniej, niż przedtem. — Dowiem się od Ali Mahbuba... nie teraz, ale za parę dni — mruknął. — Podobasz mi się... tak i nie.
— Jesteś pierwszy, któremu udało się stawić mi opór. Chciałbym wiedzieć, jak się to stało... Ale masz rację. Nie powinieneś tego mówić... ani mnie nawet.
Zawrócił w ciemną głąb sklepu i usiadł przy stole, zacierając powoli ręce. Za stosem dywanów złożonych w kącie słychać było ciche łkanie. Był to mały Hindusik, stojący posłusznie za karę twarzą do ściany, zanosząc się od płaczu.
— A, widzisz go, jaki to on zazdrosny. Zobaczymy, czy zechce mu się raz jeszcze truć mnie przy śniadaniu, tak, że będę musiał gotować je sam po raz drugi?
— „Kubbee”... „kubbee nahin”, — brzmiała przerywana łkaniem odpowiedź.
— A tego drugiego chłopca będziesz chciał zabić? co?
— „Kubbee, kubbee nahin” (Już nigdy. Nie).
— A jak myślisz, czy on zrobi to raz jeszcze? — zapytał, zwracając się do Kima.
— Och, tego nie wiem. Może spróbuje. A czemu to on chciał ciebie otruć?
— Dlatego, że mnie tak kocha. Przypuśćmy, że ty kochałbyś kogoś i zobaczyłbyś, że przychodzi do niego ktoś, kto zaczyna się więcej podobać od ciebie temu, kogo ty kochasz... to co zrobiłbyś wtedy?
Kim zamyślił się. Lurgan powtórzył powoli pytanie w narzeczu.
— Nie otrułbym tego człowieka — odrzekł Kim po namyśle — ale za to zbiłbym tego chłopca... gdyby on zakochał się w tym człowieku. Ale najprzód zapytałbym chłopca, czy wszystko to byłoby prawdą.
— A, widzisz, a jemu się zdaje, że każdy może być zakochany we mnie.
— No, to on jest głuptas.
— Słyszałeś? — rzekł Lurgan Sahib, zwracając się w stroną małych pleców, któremi wstrząsał ciągle płacz. — Syn Sahiba powiada, że jesteś mały głuptas. Odwróć się, i chodź tutaj, a na drugi raz pamiętaj, żebyś nie wsypywał takiej masy arszeniku. Z pewnością djabeł Dasim był naszym gościem przy stole. Mogłem się rozchorować, widzisz, a wtedy kto inny, nie ty, byłby musiał pilnować naszych klejnotów. Chodź.
Malec, z oczami opuchniętemi od płaczu, wysunął się z za stołu rupieci i rzucił namiętnie do nóg Lurgana Sahiba z tak szczerym żalem, że scena ta zrobiła nawet wrażenie na Kimie.
— Ja już będę dobrze pilnować kamieni i wszystkiego. Och, ojcze mój i matko moja, odeszlij jego napowrót, niech sobie stąd idzie! — wołał malec, wskazując spojrzeniem na Kima.
— Jeszcze nie... Nie teraz. Niedługo będzie on musiał wrócić z powrotem, ale tymczasem jest u nas w szkole... w nowej „madrissah”... a ty będziesz jego nauczycielem. Zagrasz z nim teraz w grę Klejnotów. Ja będę trzymać liczydło.
Malec otarł oczy z łez i pobiegł w głąb sklepu, skąd przyniósł miedzianą tacę.
— Daj mnie — rzekł do Lurgana Sahiba. — Wybierz sam kamienie, bo on może sobie myśleć, że ja już przedtem je widziałem.
— Powoli, powoli, — odrzekł mężczyzna, poczem z szuflady pod stołem wyjął garść brzęczących przedmiotów i wrzucił je na tacę.
— Teraz — mówiło dziecko potrząsając starą gazetą — przypatrz się im dobrze i długo, ile tylko chcesz, ty, co cię nie znam. Policz je sobie i gdy trzeba będzie, zmieszaj je razem. Dla mnie wystarczy, że raz na nie spojrzę. — To mówiąc, odwrócił się dumnie tyłem.
— Ale na czem polega ta gra?
— Gdy już policzysz przedmioty i zmieszasz je, gdy pewny już jesteś, że zapamiętałeś je sobie wszystkie, ja zakrywam je tą gazetą. Wtedy musisz wyliczyć je Lurganowi Sahibowi na liczydle. Ja zapiszę sobie osobno.
— A, — zawołał Kim, czując, że budzi się w nim instynkt rywalizacji Pochylił się nad tacą, na której leżało piętnaście kamieni. — Ależ to łatwe — rzekł po chwili. Chłopaczek hinduski zakrył gazetą lśniące kamienie i zapisał coś w małym notatniku.
— Pod tą gazetą znajduje się pięć kamieni błękitnych: jeden duży, drugi mniejszy, a trzy są drobne — rzekł szybko Kim. — Prócz tego są tam cztery zielone kamienie, a jeden z nich ma dziurkę. Jeden żółty kamień jest przezroczysty, a jeden jest jak przodek do fajki.
Potem jeszcze są dwa kamienie czerwone, i... i... Policzyłem, że było ich piętnaście, ale o dwu zapomniałem, jakie one były. Nie. Zaczekaj... Jeden był z kości słoniowej, malutki bronzowawy; a... a... czekaj-że, niech sobie przypomnę.
— Raz, dwa... — liczył Lurgan Sahib do dziesięciu. Kim schylił zrezygnowany głowę.
— A teraz ja — zawołał chłopaczek, zanosząc się od śmiechu. — Naprzód są dwa pęknięte szafiry, jeden z nich waży dwa „ruttee”, a drugi cztery, o ile mogę osądzić. Ten, co waży cztery „ruttee” jest ucięty na krawędzi. Potem jest turkus z Turkiestanu, płaski z czarnemi żyłkami i dwa z napisami. Na jednym jest „imię Boga”, a drugi pęknięty na ukos, bo wypadł ze starego pierścienia, i nie mogę przeczytać, co na nim napisane. To są te ładne błękitne kamienie, których jest pięć. Co do popękanych szmaragdów, to jeden z nich ma dziurkę w dwu miejscach, a jeden jest nieco rzeźbiony.
— Ile one ważą? — zapytał z obojętną miną Lurgan Sahib.
— Trzy, pięć, pięć i cztery „ruttee”, zdaje mi się. Pozatem jest jeszcze jeden kawałek starego zielonkawego bursztynu do fajki i ucięty topaz europejskiego pochodzenia. Oprócz tego jeden rubin z Burna, wagi dwu „ruttee”, bez żadnej skazy, jeden rubin balajski, pęknięty, wagi dwu „ruttee”. Nadto rzeźba z kości słoniowej z Chin, wyobrażająca szczura gryzącego jajo, a na końcu... aha... kula z kryształu wielkości ziarnka grochu, oprawiona w złoty listek.
Skończywszy wyliczać, klasnął z zadowolenia w dłonie.
— To twój mistrz — rzekł uśmiechając się Lurgan Sahib.
— Oh! On znał nazwy kamieni, — odrzekł czerwieniąc się Kim. — Spróbujemy jeszcze raz, ale z innemi przedmiotami, które znamy obaj dobrze.
Wrzucili więc do tacy różne drobiazgi pozbierane na chybił trafił po całym sklepie, a nawet w kuchni, i za każdym razem dziecko wygrywało tak, że Kim sam był zachwycony.
— Zawiąż mi teraz oczy... tak, żebym tylko palcami mógł dotykać przedmiotów, a nawet wtedy jeszcze, mimo, że ty będziesz zgadywać z otwartemi oczyma — nawet wtedy będę jeszcze lepszy od ciebie — wyzywał go malec.
Kim aż tupnął nogą ze złości, gdy chłopaczek i tym razem wygrał.
— Ale gdy chodziło o ludzi albo o konie, to jabym to lepiej zrobił. Ta gra ze szczypcami, nożami i nożycami jest zbyt dla mnie mała.
— Naucz się najprzód tego, a potem będziesz sam uczyć innych — rzekł mu Lurgan Sahib. — Tymczasem on lepszy jest od ciebie. Czy nie tak?
— To prawda. Ale jak się to robi?
— Trzeba powtarzać kilka razy z rzędu, aż się dobrze nauczysz. Zaręczam ci, że warto się tego nauczyć.
Chłopaczek hinduski zadowolony z siebie poklepał Kima po ramieniu.
— Nie rozpaczaj — rzekł do niego. — Ja sam ciebie tego nauczę.
— A ja zobaczę, czy dobrze cię nauczono — rzekł Lurgan Sahib, mówiąc ciągle w narzeczu, — bo oprócz mego chłopca..., który zrobił dziś głupstwo, kupując taką masę białego arszeniku, zamiast mnie o to poprosić... to oprócz niego, od dawna już nikogo nie spotkałem, ktoby bardziej od ciebie wart był tej nauki. A po dziesięciu dniach będziesz mógł wrócić do Nucklao, gdzie niczego nie umieją nauczyć na dłuższą metę. Zdaje mi się, że będziemy żyli ze sobą w przyjaźni.
Nastały szalone dni, ale Kim zbyt się z nich cieszył, aby zwracać uwagę na ich szaleństwa. Zrana grali w grę klejnotów, czasem prawdziwemi klejnotami, czasem stosami mieczów i sztyletów, czasem fotografjami krajowców. Po południu Kim i chłopak hinduski siadywali w milczeniu za stosem dywanów, lub za skrzynią i przyglądali się licznym a ciekawym gościom Mr. Lurgana. Byli to mali radżowie, których eskorta pokaszliwała, czekając na werandzie, przybywający kupić różne ciekawe nowości, jak fonografy i inne mechaniczne zabawki. Przychodziły tam panie, poszukujące naszyjników i panowie szukający pań; tak się przynajmniej zdawało Kimowi, bo umysł jego był zepsuty przedwczesnem doświadczeniem. Krajowcy z niezawisłych i lennych dworów, oficjalnie wysłani po naprawę klejnotów, którzy jednak w istocie mieli za zadanie zaciągnąć pożyczkę dla kapryśnych Maharani (królowe) lub młodych radżów. Przychodzili tam „Babi”, z którymi Lurgan Sahib rozmawiał z góry i protekcjonalnie, ale pod koniec rozmowy dawał im pieniądze w srebrze i rządowych papierach. Trafiały się tam przypadkowe zgromadzenia dziwacznych krajowców w długich szatach, którzy rozprawiali o metafizyce po angielsku i bengalsku, ku wielkiemu zbudowaniu Sahiba Lurgana. Kwestje religijne zajmowały go zawsze.
Z końcem dnia Kim i chłopak hinduski, którego imiona się zmieniały zależnie od humoru Sahiba Lurgana — zdawali szczegółowo sprawę z tego, co słyszeli i widzieli — wypowiadali swój pogląd na charakter każdego z tych ludzi, o ile się rysował na ich twarzy, na sposób mówienia i zachowania się ich i wygłaszali swoje domysły co do ich istotnych interesów.
Po obiedzie Lurgan Sahib przyglądał się z zainteresowaniem gdy obaj przebierali się i charakteryzowali i brał w tej zabawie szczery udział. Umiał on wyśmienicie podmalowywać twarze i jedną plamką lub kreską zmieniał je nie do poznania. W sklepie były wszelkiego rodzaju stroje i turbany, a Kim występował naprzemiany jako młody Mahometanin z dobrego rodu, jako handlarz oliwy, a raz (wesoły to był wieczór) — jako syn obywatela z Oudh, w najpełniejszym stroju. Sahib Lurgan miał bystrość jastrzębią w dostrzeganiu najmniejszych usterek stroju, a leżąc na starym machoniowym tapczanie, wykładał całemi godzinami, jak jaka kasta mówi, chodzi, kicha, a po każdym „jak”, które małą przedstawia trudność na tym świecie, wyjaśniał „dlaczego” — każdej rzeczy. Dziecku hinduskiemu szła ta gra trudno. Malutki jego umysł, ostry jak brzytwa, gdy chodziło o spamiętanie klejnotów, nie mógł się przemóc na tyle, aby wejść w duszę innego człowieka, ale w Kimie zbudził się demon i śpiewał z radości, gdy on sam, zmieniwszy ubiór, zmieniał zarazem mowę i ruchy. Porwany uniesieniem zapragnął pokazać Sahibowi Lurganowi, jak uczniowie pewnej kasty fakirów, starzy znajomi jego z Lahory, żebrzą przy drodze o jałmużnę, i w jaki sposób przemawiałby do Anglika lub do pendżabskiego rolnika, idącego na jarmark, lub do kobiety bez zasłony. Lurgan Sahib śmiał się na cały głos i prosił Kima, aby pozostał nieruchomo w tej samej pozycji przez pół godziny, siedząc w głębi pokoju na skrzyżowanych nogach wysmarowany sadzami, wywracając oczyma. W chwilę potem wszedł do pokoju ciężki otyły Babu, którego grube nogi uginały się pod ciężarem ciała i Kim zwrócił się do niego z żartem przydrożnego włóczęgi. Lurgan Sahib, jak zauważył Kim, nie zwrócił uwagi na jego grę, tylko na „Babu”.
— To ja sądzę — rzekł ociężale „Babu” zapalając papierosa — ja jestem zdania, że to niezwykle i doskonale było zrobione. Gdybyś pan mi tego nie był powiedział, przypuściłbym, że pan mi podbił nogę. Jak prędko, mniej więcej, zrobią z niego łącznika? gdyż wtedy wejdę z nim w stosunki.
— Po to właśnie uczy się w Lucknow.
— Więc powiedz mu pan, aby się dzielnie spisywał. Dobranoc, Lurgan.
„Babu” ruszył powoli jak krowa, grzęznąca w błocie.
Przy rozstrząsaniu listy gości z tego dnia, Lurgan Sahib zapytał Kima, za kogo uważa tego człowieka.
— Bóg raczy wiedzieć — odparł Kim wesoło. Ton powiedzenia mógłby oszukać Ali Mahbuba, ale z „lekarzem pereł” nie szło tak łatwo.
— To prawda, że Bóg wie o tem, ale ja chcę wiedzieć, co ty o nim myślisz?
Kim zerknął w bok na swego towarzysza, którego spojrzenie zdawało się zachęcać go do powiedzenia prawdy.
— Ja... ja sądzę, że on będzie mnie potrzebował, gdy wyjdę ze szkoły, ale — dodał poufnie, gdy Lurgan Sahib skinął głową twierdząco — nie rozumiem, jak on potrafi się przebierać i mówić rożnemi językami?
— Wiele rzeczy jeszcze zrozumiesz z czasem. On pisze sprawozdania dla pewnego pułkownika. Znaczenie ma wielkie tylko w Simli, ale co jest godne uwagi, to to, że nie ma nazwiska tylko cyfrę i literę — taki u nas zwyczaj.
— A czy na głowę jego nałożono cenę także, jak na głowę Mah... — wszystkich innych?
— Jeszcze nie, ale gdyby pewien chłopiec wstał z tego miejsca, na którem teraz siedzi... i poszedł: spójrz, drzwi są otwarte i poszedł aż pod pewien dom z czerwoną werandą, za którym stał dawniej stary teatr ludowy i szepnął przez okiennicę: „Hurree Chunder Mookerjee przyniósł złe nowiny z ostatniego miesiąca” — to chłopak ten mógłby przynieść stamtąd pełen trzos rupji.
— Ile — spytał szybko Kim.
— Pięćset, tysiąc, — tyle, ileby ich zażądał.
— Dobrze. A jak długo mógłby taki chłopiec żyć po tem doniesieniu?
Uśmiechnął się wesoło do długiej brody Lurgana Sahiba.
— Ach! To w porę pomyślane. Gdyby był bardzo przebiegły, mógłby przeżyć dzień — ale nocy, nie. Nocy w żaden sposób by nie przeżył.
— Jakaż jest zatem pensja „Babu”, jeśli tyle płacą za jego głowę?
— Ośmdziesiąt, może sto pięćdziesiąt rupji, ale płaca jest zawsze ostatnią częścią jego dzieła. Od czasu do czasu Bóg stwarza takich ludzi a jednym z nich ty jesteś — którzy lubią chodzić na bezdroża, z narażeniem życia i zbierać nowiny, dziś o odległych sprawach, jutro o czemś ukrytem w górach, a następnego dnia o bliskich sąsiadach, którzy popełnili jakieś szaleństwo przeciw państwu. Takich ludzi jest bardzo mało, a z tych niewielu najlepszych jest zaledwie dziesięciu. Do tych dziesięciu zaliczam „Babu” i to jest właśnie ciekawe. Jak wielką zatem i pożądania godną musi być sprawa, która rozpłomienia nawet serce Bengalczyka.
— To prawda. Ale moje dni płyną leniwie. Jestem jeszcze chłopcem i dopiero od dwu miesięcy umiem pisać po angielsku. Czytać jeszcze i teraz dobrze nie umiem. I czekają mnie długie, długie lata, zanim zostanę „łącznikiem”.
— Miej cierpliwość, Przyjacielu całego Świata.
Kim osłupiał, słysząc ten tytuł.
— Chciałbym mieć te młode lata, które ciebie tak gniewają. Wypróbowałem cię w rozmaity sposób. Nie zapomnij o tem przy zdawaniu raportu Sahibowi Pułkownikowi.
Później, przechodząc nagle do angielszczyzny, rzekł, śmiejąc się serdecznie:
— Na Jowisza, O’Hara, zdaje mi się, że masz wielkie zdolności, ale nie bądź zarozumiały i nie gadaj za dużo. Musisz wrócić do Lucknow, być dobrym chłopcem, i przysiąść fałdów przy książce, jak mówią Anglicy, a może następnych wakacji wrócisz do mnie.
Kim zachmurzył się.
— Oh, jeżeli będziesz miał ochotę. Ja wiem, gdziebyś ty wolał się udać.
W cztery dni potem Kim zarezerwowane miał miejsce dla siebie i swej walizki w dyliżansie, jadącym do Kalka. Jego towarzyszem był gruby, na tylnem siedzeniu oparty „Babu”, który owinąwszy swoim frędzlowanym szalem głowę i podwinąwszy pod siebie swą tłustą, krótszą nieco lewą nogę, drżał cały od porannego chłodu i mruczał coś pod nosem.
— Jak się to dzieje, że ten człowiek jest jednym z naszych? — myślał Kim, spoglądając na jego tłuste plecy, gdy zjeżdżali w dół gościńcem, poczem refleksja ta nasunęła mu najzabawniejsze marzenia. Lurgan Sahib dał mu pięć rupji — wspaniałą sumę pieniędzy, oraz zapewnienie o swojej protekcji, jeżeli będzie pracowity. Lurgan Sahib, inaczej niż Mahbub, mówił całkiem wyraźnie i otwarcie o nagrodzie za posłuszeństwo, z czego Kim wielce był zadowolony. Żeby tylko mógł dostąpić kiedyś zaszczytu, jak „Babu”, mieć swoją literę i cyfrę... i żeby na jego głowę wyznaczona była również... nagroda. Kiedyś będzie on też taki sam, jak ten oto, a może i większy?... Może będzie nawet większy od Ali Mahbuba. Terenem jego poszukiwań będą dachy domów przynajmniej połowy całych Indji. Będzie śledził królów i ministrów tak, jak niegdyś śledził „vakilsów” i posługaczy adwokackich w całej Lahorze na służbie u Mahbuba. Tymczasem trzeba było myśleć o tem, co było obecne, a to nie było wcale nudne, zwłaszcza, że St. Xavier zbliżyło się bardzo. Przyjadą tam pewnie również i nowi chłopcy i będzie się można nasłuchać o różnych przygodach przeżytych w czasie ferji świątecznych. Mały Marcin, syn plantatora herbaty z Manipur przechwalał się, że pójdzie na wojnę, ze strzelbą przeciw opryszkom. Być może, że była w tem i prawda, ale pewna, że młody Marcin nie był nigdy rzucony przez eksplozję przez cały podwórzec pałacu w Patiala, gdy puszczano fajerwerki... ani też... Rozmyślając nad tem, Kim zaczął opowiadać samemu sobie własne przygody, zaznane w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Mógł zakasować w St. Xavier swem opowiadaniem, nawet największych chłopców, takich, co się już golili, gdyby mu było wolno. Naturalnie nie było o tem nawet mowy. Przyjdzie czas, że na jego głowę naznaczą kiedyś cenę, tak jak go o tem zapewnił Lurgan Sahib. Tymczasem, gdyby się teraz rozgadał jak głupiec, to nietylko, że ceny takiej na niego by nie nałożono, ale w dodatku Creighton Sahib przestałby się nim zajmować — wystawiłby się tylko na gniew Lurgana Sahiba oraz Ali Mahbuba — całe swe niedługie życie, jak myślał:
— Straciłbym Delhi dla głupiej ryby — myślał, posługując się przysłowiową filozofią. Należało zapomnieć zupełnie o spędzonych świętach (a i tak dość miał pomysłowości dla zmyślenia różnych przygód, by zażartować z kolegów) i, jak mawiał nieraz Lurgan Sahib, — by pracować.
Ze wszystkich chłopców śpieszących teraz z powrotem do St. Xavier, od Sukkur, leżącego w piaskach, do miejscowości Galle; ukrytej w cieniu palm, nikt inny nie czuł się tak przepełniony radością, jak Kimball O’Hara, gdy jechał trzęsąc się na dyliżansie poza plecami Hurree Chunder Mookerjee, którego nazwisko w księgach jednej z sekcji Etnologicznej Służby Wywiadowczej zapisane było znakiem „R. 17”.
Dla wypełnienia luki w tych wiadomościach należy dodać, że w czasie sutego obiadu w Kalka, gdzie stanęli na popas, „Babu” gadał nieustannie. Pytał Kima czy jedzie do szkoły? No to on, były absolwent Uniwersytetu w Kalkucie, wytłumaczy mu, jakie to są zalety edukacji. Można tam było otrzymać nagrody za pilne przysiedzenie fałdów nad łaciną i Wordswortha „Ekskursją” (wszystko to było „greką” dla Kima). Francuzczyzna była też ważną rzeczą, a najwięcej można się jej było nauczyć w Chandernagore, o parę mil od Kalkutty. Można więc było zajść z tem wszystkiem bardzo daleko, jak on sam tego mógł być przykładem, słuchając uważnie sztuk zwanych „Lear” albo „Juljusz Cezar”, a trzeba je było znać obie ze względu na egzaminatorów. W Lear’ze nie było tylu historycznych aluzji co w „Juljuszu Cezarze”; książka z tem kosztowała cztery „anna”, ale można ją było kupić z drugiej ręki w bazarze za dwa „anna”. Ważniejsze znaczenie od studjowania Wordswortha lub takich wybitnych autorów jak Burke i Hare, miała sztuka i wiedza miernictwa. Chłopak, który zdał egzaminy z tej gałęzi wiedzy, do których nawiasem mówiąc, nie było podręczników, mógł maszerując sobie od niechcenia przez jakiś kraj z kompasem i z niwelatorem, jeśli miał przytem dobre, bystre oko, zdjąć z niego obraz, za który można dostać duże sumy w brzęczącej monecie. Ale ponieważ noszenie przy sobie przyrządów mierniczych nie było czasem rzeczą wskazaną, więc chłopiec taki powinien wiedzieć dokładnie, jaka jest długość jego własnego kroku, a wówczas nawet, gdy pozbawiony był tego, co Hurree Chunder nazywał „przypadkową pomocą”, mógł przecież zawsze wyliczyć potrzebne mu odległości. Żeby zachować w pamięci ilość tysiąca kroków, doświadczenie Hurree Chundera pouczyło go, że niema nic lepszego w tej mierze nad różaniec, złożony, z ośmdziesięciu i jeden, albo stu ośmiu paciorków, dlatego że „cyfry te były podzielne i pod-podzielne przez różne mnożniki i pod-mnożniki”. Po przez skażoną angielszczyznę, w jakiej opowiadał mu to Hurree, Kim chwytał ogólny sens opowiadania, które go wielce zainteresowało. Ukazano mu nowy zawód, którego można było nauczyć się, a to spojrzenie w daleką perspektywę roztaczającego się przed nim świata wskazało mu, że im człowiek więcej posiada wiadomości, tem lepiej jest dla niego.
Półtoragodzinny wykład swój skończył „Babu” w ten sposób: — Spodziewam się, że pewnego dnia będę mieć przyjemność poznania się z panem na drodze „oficjalnej”. Ad interim zaś, jeżeli mi wolno użyć tego wyrażenia, pozwolę sobie ofiarować panu to pudełko z betelem, który jest bardzo cennym artykułem, a na który wydatkowałem przed czterema laty całe dwie rupje. — Była to tania drobnostka z miedzi w kształcie serca, z trzema przegródkami na ziarenka betelu, rumianek i liście... które jednak napełniono tabletkami chininy. — Jest to nagroda za pańskie wzorowe przebranie się za tego męża. Bo widzisz pan, jesteś pan jeszcze młody, i zdaje się panu teraz, że tak będzie wiecznie, wobec czego nie troszczysz się pan jeszcze o swoje ciało. Tymczasem, gdy w czasie roboty zaskoczy człeka choroba, to bardzo jest przykre. Ja sam lubię ogromnie medykamenty, a przytem wygodnie jest mieć je nieraz przy sobie do leczenia biedaków. Są to dobre medykamenty, z departamentalnej farmacji, chinina i tem podobne. Daję je panu jako „souvenir”. A teraz do widzenia. Mam tu niedaleko pilne prywatne sprawy do załatwienia.
Wysunął się cichutko jak kot na gościniec, prowadzący do Umballi, skłonił się przejeżdżającej „ekka” i pomknął przed siebie, podczas, gdy oniemiały Kim ściskał w ręku miedziane pudełeczko betelu.

Postępy chłopca w naukach mało kogo prócz jego rodziców mogą interesować, a wiadomo, że Kim był sierotą.
W księgach szkoły St. Xavier in Partibus zanotowano, iż sprawozdanie z postępów Kima wysyłano stale do pułkownika Creightona i ojca Wiktora, którzy przysyłali regularnie pieniądze za jego naukę. Wspominano dalej w tych samych księgach, że okazywał wielkie zdolności do matematyki i rysowania map i że za postępy w tych naukach dostał nagrody („Życie lorda Lawrence” w 2 tomach, dziesięć rupji, jedenaście annas), i że w tym samym czasie brał udział w konkursie uczniów St. Xavier przeciw uczniom mahometańskiego kollegium w Alighur, mając wówczas lat czternaście i dziesięć miesięcy. Szczepiono mu też ponownie ospę, z czego można wnosić, że epidemja ta wówczas panowała w Lucknow. Uwagi, zanotowane na marginesie starych świadectw, wspominają, że był kilkakrotnie karany za „zadawanie się z ludźmi niższej kondycji”, a raz nawet odpokutował ciężko za „ucieczkę na cały dzień w towarzystwie ulicznego żebraka”. Stało się to wtedy, gdy wyszedł za bramę i przegadał z Lamą cały dzień na brzegu rzeki Goomtee, prosząc go, aby następnych wakacji pozwolił mu sobie towarzyszyć przez miesiąc — a choćby przez tydzień tylko, ale Lama był niewzruszony jak skała i tłumaczył mu, że nie nadeszła jeszcze stosowna chwila. Starzec mówił, zajadając z Kimem placki, że obowiązkiem jego jest nabyć całą wiedzę Sahibów, a potem zobaczymy. Ręka przyjaźni musiała w jakiś sposób odwrócić bicz kary, bo w sześć tygodni później Kim zdał egzamin „z odznaczeniem“, mając lat piętnaście i ośm miesięcy. Dalej księgi milczą. Imię jego nie figuruje w żadnym spisie nowowstępujących do biura wywiadowczego Indii, ale wypisano obok niego słowa „wyznaczony do szczególnych poruczeń“.
Kilkakrotnie w przeciągu tych trzech lat powracał Lama do świątyni Tirthanker w Benares, — nieco jeszcze chudszy i żółciejszy, ale pełen godności i naiwności, jak zawsze. Przybywał czasem z Południa, z Tutikoriu, skąd odchodzą dziwne ogniste łodzie do Cejlonu, gdzie przebywa kasta bardzo mądrych kapłanów; czasem powracał z zielonego dżdżystego Zachodu, z plantacji bawełny okalających Bombay; a raz przebył ośmset mil na Północ, tylko w tym celu, aby porozmawiać przez jeden dzień z opiekunem obrazów z „Domu cudów“. Wróciwszy, schronił się do chłodnej i marmurowej celi, bo kapłani z świątyni Tirthanker dobrzy byli dla starca, strzepywał pył z obuwia i odmawiał modlitwy, lub jeździł trzecią klasą do Lucknow, przyzwyczajony już był bowiem do podróżowania koleją. Jego przyjaciel, ów biały asceta, zwrócił uwagę przełożonego klasztoru na fakt, że ilekroć Lama wrócił z Lucknow, przestawał na chwilę marzyć o znalezieniu swej Rzeki Zbawienia lub malować obrazki przedstawiające koła życia a wolał mówić o piękności pewnego tajemniczego cheli, którego żaden z kapłanów tej świątyni nie widział. Śladami stóp Najdoskonalszej Istoty schodził całe Indje. Kurator muzeum w Lahorze ma dotąd cudny opis jego wędrówek i rozmyślań. Nie pozostało mu w życiu nic więcej do zrobienia, jak tylko znaleść Rzekę Strzały. A nadto objawione mu zostało w snach, że poszukiwania nie skończą się pomyślnie, dopóki szukający nie będzie miał przy sobie cheli, przeznaczonego do doprowadzenia go do celu życzeń i posiadającego wielką wiedzę — taką wiedzę, jaką posiadł siwowłosy Strażnik Obrazów w Lahorze. Naprzykład (w tem miejscu starzec zażywał swój sakramentalny niuch tabaki, a uprzejmi kapłani Jaińscy uciszali się natychmiast):
— Przed dawnemi, dawnemi czasy, gdy Devadatta był królem Benaresu, — schwytali razu pewnego strzelcy królewscy słonia i, zanim wydostał się na wolność, zakuto mu jedną nogę w olbrzymią żelazną okowę. Napełniło to jego serce nienawiścią i wściekłością, i przebiegając w różnych kierunkach lasy, prosił innych braci-słoni, żeby mu ją zerwali... Próbowali więc jeden po drugim przy pomocy swych potężnych trąb, lecz daremnie. W końcu zadecydowali, że żadna zwierzęca siła niezdolna jest zerwać tej okowy. Zaś w gąszczu leśnym obok leżało jednodniowe, dopiero co urodzone cielę, z którego rodzicielska wilgoć nie zdążyła jeszcze obeschnąć, matka zaś jego była nieżywa. Zakuty w okowę słoń zapomniał o swojej własnej męce, mówiąc: „Jeżeli nie dam temu niemowlęciu, to ono zginie u naszych stóp”. Poczem stanął nad małem stworzeniem, rozkraczywszy się nad niem, by je osłonić przed wałęsającą się bezładnie trzodą. Potem uprosił jedną cnotliwą krowę, by dała ssać cielęciu, zaś skuty w okowę słoń był jego opiekunem i obrońcą. Wiadomo zaś, że musi upłynąć trzydzieści pięć lat, zanim słoń dojrzeje do pełni swej siły i przez trzydzieści pięć pór deszczowych zakuty słoń żył w przyjaźni z młodym, a przez cały ten czas żelazna obręcz wpijała mu się w ciało.
„Potem, jednego dnia, młody słoń ujrzał, że okowa starego zmniejszyła się do połowy i, zwróciwszy się do niego, rzecze: „Cóż to znaczy?” — „To właśnie mnie martwi”, odrzekł ten, który żył z nim w przyjaźni. Potem ów drugi chwycił swą trąbą za obręcz i w mgnieniu oka zerwał ją, mówiąc: „Oto nadeszła zapowiedziana pora.” Tak to cnotliwy słoń, który czekał cierpliwie i robił dobre uczynki, został wyzwolony w oznaczonym czasie, przez to same cielę, którem się zaopiekował, gdyż Słoniem tym był Ananda, a Cielęciem, które skruszyło okowę, był sam nasz Pan i Zbawiciel...”
Potem, kiwając dobrotliwie głową, i nie wypuszczając wiecznie klekocącego w jego rękach różańca, wskazywał, jak to ów słoń-cielę był wolny od grzechu pychy. Był tak pokorny jak „chela”, który widząc swego mistrza, siedzącego w kurzu u „Bram Nauki”, przeskoczył przez bramę, mimo, że była zamknięta i przycisnął mistrza do swego serca w obecności całego pyszałkowato-brzuchatego miasta. Bogata czekać ich będzie nagroda, takiego mistrza i takiego „chelę”, gdy przyjdzie na nich czas wspólnego wyzwolenia.
Tak wędrował Lama wolno wzdłuż i wszerz, po całych Indjach. Pewna ostrojęzyczna stara kobieta, mieszkająca w domu, leżącym wśród owocowych sadów za Saharunpore, oddawała mu cześć, jako prorokowi, ale nie pozwoliła mu mieszkać na piętrze. Dano mu pokój w dziedzińcu, gdzie wysiadywał, obserwowany przez krzykliwe kawki, podczas gdy ona zdejmowała z twarzy zbyteczny swój welon i paplała o duchach i swoich wrogach, o nieurodzonych jeszcze wnukach i o pewnym derwiszu z rozpuszczonym językiem, który rozmawiał z nią na popasie. Raz powędrował samotnie z głównego traktu poniżej Umballi do małej wiosczyny, gdzie kapłan chciał go obrabować. Ale dobre niebiosa, które zawsze opiekują się lamami, zesłały zmierzch na pola, tak że zaszedł zamyślony i pełen ufności przed drzwi byłego wojskowego. Tu powstało wielkie nieporozumienie, bo stary żołnierz zapytał go, dlaczego Przyjaciel Gwiazd przechodził tą drogą przed niespełna sześciu dniami.
— To niemożliwe — rzekł Lama — przecież on powrócił do swoich ludzi.
— Ależ siedział tutaj w tym rogu izby i opowiadał nam masę wesołych bajek, nie dalej, jak pięć nocy temu, — upierał się gospodarz. — Swoją drogą znikł potem gdzieś nagle o świcie, naplótłszy wpierw tysiące niedorzeczności mojej wnuczce. Wyrósł porządnie, ale jest tym samym Przyjacielem Gwiazd, który mi przyniósł prawdziwą zapowiedź wojny. Czyście się rozłączyli obaj ze sobą?
— I tak, i nie — odparł Lama. — My, my nie rozłączyliśmy się wcale, ale nie nadszedł jeszcze czas naszej wspólnej wędrówki. On uczy się teraz mądrości w pewnem miejscu. Musimy czekać.
— Wszystko jedno, ale gdyby to nie był ten sam chłopak, skądżeby tyle mówił o tobie?
— A co mówił? — zapytał chciwie Lama.
— Same słodkie słowa, sto tysięcy dobrych słów, że jesteś jego ojcem i matką, i tam dalej. Szkoda, że nie myśli wstąpić w służbę Królowej. To odważny chłopak.
Te nowiny zdziwiły Lamę, który nie wiedział jeszcze wtedy, jak pilnie Kim trzymał się kontraktu, zawartego z Mahbubem Ali i zatwierdzonego z musu przez pułkownika Craightona...
— Nie należy powstrzymywać młodego „pony” od gry... — rzekł handlarz koni, gdy Pułkownik wyraził się, że włóczenie się po Indjach w czasie wakacji jest niedorzecznością.
— Jeżeli nie pozwoli mu się chodzić, gdzie mu się podoba, to on sam złamie zakaz. A wtedy kto go znajdzie? Sahibie Pułkowniku, tylko raz na tysiąc lat rodzi się koń tak stworzony do gry, jak to nasze źrebię. A nam potrzeba ludzi.




ROZDZIAŁ X

Lurgan Sahib nie miał zwyczaju bezpośrednio brać udziału w sprawie, ale jego opinja zgadzała się ze zdaniem Ali Mahbuba, a wynik tego był pomyślny dla Kima. Umiał on już lepiej niż przedtem opuszczać Lucknow w przebraniu krajowca, a jeśli Mahbub był w obrębie, w którym możliwa była korespondencja, skierowywał się do jego obozu i przebierał pod bystrem okiem Pathana. Gdyby małe pudełko z farbami, którego używał w czasie nauki do malowania map, mogło mówić i opowiedziało jego wakacyjne zajęcia, wypędzonoby go z pewnością ze szkoły. Jednego razu dojechał z Mahbubem aż do pięknego miasta Bombay wraz z trzema wagonami pociągowych koni, i Mahbub omal nie rozpłynął się z radości, gdy Kim podał projekt, aby przepłynąć okrętem ocean Indyjski, ażeby kupić konie w Zatoce Arabskiej, za które, jak się dowiedział od jednego z ludzi, służących u kupca Abdul Rahmana, płacą lepiej, niż za ogiery z Kabulu.
„Umoczył rękę w półmisku z tym wielkim handlarzem”, gdy Mahbub i kilku jego współwyznawców zostali zaproszeni na wielkie przyjęcie. Potem wracali morzem z Karachi i wtedy Kim doświadczył poraz pierwszy, co to choroba morska, siedząc na przodzie parowca, wędrującego wzdłuż wybrzeży i był wówczas głęboko przekonany, że go otruto. Niezwykła skrzynka z lekarstwami, dar od „Babu”, nie przydała mu się na nic, chociaż Kim uzupełnił jej zawartość w Bombaju. Mahbub miał sprawy do załatwienia w Quetta i tam to Kim, jak sam Mahbub przyznawał, zarobił na swoją podróż, a może nawet i więcej, spędziwszy cztery interesujące dni na służbie w domu pewnego tłustego sierżanta, któremu z jego książki służbowej, małej, pergaminowej, skopjował dokument i zrobił to w czasie jednej parnej nocy. Dotyczyła ona wyłącznie handlu bydłem i wielbłądami. Dokonał tej pracy przy świetle księżyca, leżąc ukryty za przybudówką. Później położył dokument na dawne miejsce, i na rozkaz Mahbuba porzucił służbę bez zapłaty, a następnie dogonił Afgana o sześć mil dalej z czysto przepisaną kopją na piersiach.
— Ten żołnierz to tylko mała ryba — mówił mu Mahbub Ali. — Ale złapiemy kiedyś jeszcze i większe. On sprzedaje tylko woły za podwójną cenę; jedną bierze dla siebie, a drugą daje rządowi, co zresztą, jak sądzę, nie jest grzechem.
— Dlaczego nie można było zabrać tej książeczki i uciec z nią?
Bo wtedy przeląkłby się i powiedziałby swemu przełożonemu. A wtedy moglibyśmy stracić wielką ilość nowych karabinów, które płyną teraz z Quetta na północ. Gra idzie teraz na wielką skalę, tak, że niejeden może część jej tylko naraz widzieć.
— Oho — rzekł Kim i zamilkł.
Działo się to w czasie letnich wakacji po otrzymaniu nagrody za postępy w matematyce. Święta Bożego Narodzenia spędził Kim, po urwaniu dziesięciu dni na własne przyjemności, u Sahiba Lurgana, gdzie przeważną część czasu przesiedział przy trzaskającym ogniu, bo droga do Jakko była w tym roku pokryta śniegiem na cztery stopy i, ponieważ mały Hindus pojechał się ożenić, pomagał Lurganowi nanizywać na sznurki perły. Lurgan uczył Kima całych rozdziałów Koranu na pamięć, dopóki chłopak nie doszedł do wygłaszania ich z płynnością i akcentem prawdziwego „mułły”. Oprócz tego objaśniał Kimowi nazwy właściwości niektórych miejscowych lekarstw i zaklęcia, które trzeba wygłaszać przy ich zastosowywaniu. Wieczorami zaś wypisywał na pożegnanie czarnoksięskie znaki, zawiłe pentagramy, opatrzone imionami szatanów Murry i Awana, wypisanemi fantastycznie po brzegach. Nadewszystko zaś polecał Kimowi troszczyć się o swoje zdrowie, leczyć napady febry i mieć zawsze przy sobie podręczne lekarstwa. Na tydzień przed końcem świąt pułkownik Creighton (nie pięknie to było z jego strony), przysłał Kimowi zadanie egzaminacyjne, złożone z samych linji, kół, kresek i kątów.
W czasie następnych wakacji podróżował Kim znów z Mahbubem i o mało że nie zginął z pragnienia, przeprawiając się na wielbłądzie przez piaski do tajemniczego miasta Bikaneer, gdzie spotykał studnie głębokie na czterysta stóp, usiane dokoła kośćmi wielbłądów. Z punktu widzenia Kima nie była to zajmująca podróż, gdyż Pułkownik wbrew kontraktowi kazał mu zrobić plan tego dzikiego, zamkniętego murami, miasta, a ponieważ niestosowneby było, aby mahometański koniuch i fajczarz rozkładał do tego przyrządy miernicze w pobliżu stolicy niezawisłego państwa, więc Kim zmuszony był obliczać wszystkie odległości zapomocą różańca. Kompasu używał przy sposobności, zwłaszcza o zmroku, gdy już nakarmiono wielbłądy. Przy pomocy małej skrzyneczki z sześciu kolorami i trzema pendzelkami, wykonał coś, co niezupełnie jednak podobne było do stolicy prowincji Jeysalmir. Mahbub śmiał się bardzo, polecając mu zrobić nadto pisemny raport; a Kim zabrał się do roboty na grubej książce rachunkowej, wspartej o ulubione siodło Mahbuba.
— Musisz tam wszystko opowiedzieć coś widział i słyszał. Pisz tak, jakgdyby sam Jung-I-Lat Sahib miał przyjść tu pokryjomu z wielką armją żeby zacząć wojnę.
— Z jak wielką armją?
— Och, z dziesięć tysięcy ludzi.
— To szaleństwo. Pamiętaj, jak małe i liche są studnie w piaskach. Ani tysiąca spragnionych ludzi nie można tu przyprowadzać.
— Więc napisz o tem, a także o starych wyłomach w murze, skąd biorą drzewo na opał, i jakie są zamiary Króla. Ja się tu zatrzymam, dopóki nie sprzedam wszystkich koni. Najmę pokój przy bramie miejskiej, a ty będziesz moim kasjerem. W drzwiach będzie dobry, mocny zamek.
Raport spisany bez błędu płynnym charakterem pisma, przestrzeganym w St. Xavier wraz z popstrzoną brunatnemi, żółtemi i różowemi kolorami mapą był jeszcze zachowany przed kilku laty (jakiś niesumienny urzędnik oznaczył go grubemi literami „E. 23 z drugiego Biura mierniczego w Seistan”), ale obecnie, miejsca znaczone wtedy ołówkiem, muszą już być nieczytelne. Kim wytłumaczył to wszystko, pocąc się przy świetle lampy oliwnej i wręczył Mahbubowi w drugim dniu powrotnej podróży. Pathan wstał i schylił się nad wypchanemi trokami siodeł.
— Wiedziałem, że zasłużysz sobie na honorowy strój, i dlatego przygotowałem go naprzód — rzekł, uśmiechając się. — Gdybym był emirem Afganistanu (a wkrótce go może zobaczymy) napełniłbym twoje usta złotem. — Mówiąc to, złożył ubiór uroczyście u stóp Kima. Składał on się z wyszywanej złotem Peszawurskiej spiczastej czapki w kształcie turbana i dużego zawoju turbanowego, zakończonego szeroką złotą frendzlą; z delhijskiej haftowanej kamizelki, którą się wdziewało na mlecznej białości koszulę, wiązaną z prawej strony, obszernej i bufiastej; zielonej „pyjamy” z jedwabną, tkaną przepaską, a wreszcie z pary pantofli uszytych ze skóry rosyjskiej, o boskim zapachu i o bezczelnie do góry zadartych szpicach.
— Dobra to wróżba wkładać z rana we środę nowe ubranie, — rzekł Mahbub uroczyście. — Ale nie należy zapominać, że są źli ludzie na świecie. Tak.
Do tych wszystkich wspaniałości, których widok zapierał Kimowi oddech w piersiach z rozkoszy, dodał niklowany, wykładany perłową macicą, rewolwer 9-go kalibru.
— Chciałem ci sprawić wprawdzie rewolwer nieco mniejszego kalibru, ale przyszło mi na myśl, że do tego nadają się rządowe naboje, których zawsze można łatwo dostać — a szczególnie u przemytników. Wstań, niech-no ci się przypatrzę — to mówiąc, klepnął Kima po ramieniu. — O, mógłbym na ciebie patrzeć ciągle i nie znudzić się. Biada wam teraz, serca niewieście. A co za oczy pod temi powiekami, jak one umieją zerkać!
Kim odwrócił się, wyprostował i odruchowo sięgnął do wysypującego się wąsika. Potem pochylił się do nóg Mahbuba, aby mu wyrazić wdzięczność drżącemi rękoma, bo nie mógł się zdobyć na słowo. Mahbub uprzedził go i chwycił w swoje ramiona.
— Mój synu — rzekł — poco nam słów? Ale powiedz sam, czy nie rozkoszny jest ten krótki pistolecik? Wystarczy pociągnąć tylko, a wszystkie sześć naboi wystrzeli kolejno raz po raz. Trzeba go nosić na piersiach na gołem ciele. Pamiętaj go zawsze naoliwić. Nie noś go nigdzie indziej, a może Bóg da, że zabijesz nim kiedyś człowieka.
— Hai Mai! — rzekł smutnie Kim. — Gdy Sahib zabije człowieka, to wieszają go w więzieniu.
— To prawda; ale o krok za granicą ludzie są mądrzejsi. Schowaj go, ale nabij go wprzód. Na cóż się zda broń nienabita?
— Gdy wrócę do „madrissah“, będę musiał oddać ci go, bo tam niewolno tego mieć przy sobie. Zatrzymasz go u siebie dla mnie?
— Mój synu, ta madrissah znudziła mnie już zupełnie. Zabierają w niej człowiekowi najlepsze lata na naukę tego, czego się można nauczyć tylko na Włóczędze. Głupota Sahiba nie zna nigdy miary. Ale dajmy temu pokój. Być może, że twój pisany raport wyzwoli cię wreszcie z dalszej niewoli, a Bogu tylko wiadomo, jak nam potrzeba ludzi do gry.
Szli potem zaciskając usta przed piaskiem, który im miótł w oczy wiatr przez słoną pustynię, do Jodhpore, gdzie Mahbub i jego ładny siostrzeniec Habib Ullah sprzedali dużo koni. Następnie Kim wdział smutnie europejskie ubranie, z którego już prawie wyrósł i pojechał drugą klasą do St. Xavier. W trzy tygodnie potem pułkownik Creighton, targując parę tybetańskich artykułów do odpędzania upiorów w sklepie Lurgana Sahiba, spotkał się tam z Ali Mahbubem, który miał minę zgoła buntowniczą. Lurgan Sahib pomagał mu z boku w roli pomocnika.
— Pony jest już gotów... jest okiełznany i chodzi doskonale, Sahibie. Odtąd dzień po dniu będzie tylko tracił swoje zalety, jeśli się go będzie trzymać na wędzidle. Rzuć mu cugle na kark i niech sobie idzie — rzekł handlarz. — On jest nam potrzebny.
— Ależ on jest taki młody jeszcze, Mahbubie — ma zaledwie szesnaście lat — nieprawdaż?
— Ja mając piętnaście lat, zabiłem pierwszego mojego wroga i miałem pierwszego syna, Sahibie.
— Ty stary, niepoprawny poganinie — rzekł Creighton i zwrócił się pytająco do Lurgana.
Czarna broda Lurgana skinęła, potwierdzając słowa szkarłatno brodego Afgana.
— Jabym go już był dawno użył do Gry — rzekł Lurgan. — Im młodszy jest, tem lepszy. I dlatego właśnie moje najdroższe klejnoty oddaję pod opiekę mojemu malcowi. Posłałeś go pan do mnie na próbę. Wypróbowałem go na wszystkie sposoby. To jedyny chłopiec, którego nie udało mi się zmusić, żeby widział tak, jak chciałem.
— Czy kazałeś mu patrzeć w kulę ze szkła, czy w naczynie z atramentem? — zapytał Mahbub.
— Nie, pod mojem dotknięciem, jak ci to już opowiadałem. To mi się jeszcze nigdy dotąd nie wydarzyło, to znaczy, że on już jest dostatecznie silny, by wykonać wszystko co tylko trzeba i co tylko zechce. A pan, Pułkowniku, pan sądzi, że jemu jeszcze figle w głowie. Nauczyłem go już dość wiele i myślę, pułkowniku Creighton, że pan zaprzepaszcza jego zdolności.
— Hm. Być może, że masz pan słuszność, ale wiecie przecież, że u nas niema dla niego w tej chwili żadnego zajęcia.
— Niech go pan puści wolno... niech sobie idzie, gdzie go oczy poniosą, — przerwał niecierpliwie Mahbub. — Komu może przyjść do głowy, żeby młodemu źrebcowi dawać odrazu duży ciężar? Dla zachęty... trzeba mu pozwolić, niech się ugania za karawanami, jak nasze młode wielbłądy. Ja bym go wziął nawet sam ze sobą, ale...
— Znam jedną sprawę... na Południu, gdzieby go można najlepiej zużytkować — rzekł ze szczególną lubością Lurgan Sahib, łypiąc swemi fioletowemi powiekami.
— Ta rzecz jest w ręku łącznikowego „E. 23“ — rzekł szybko Creighton. — Jego tam niemożna posyłać. A przytem on nie zna Turki.
— Proszę mu tylko opisać wygląd i zapach listów, których nam potrzeba, a on je już potrafi wydostać — nalegał Lurgan.
— Nie, na to potrzeba dojrzałego mężczyzny — odparł Creighton.
Rozmowa ta dotyczyła bardzo delikatnej materji, w sprawie niedozwolonej i podżegawczej korespondencji między pewną osobistością, roszczącą sobie prawa do najwyższej władzy we wszystkich kwestiach religji mahometańskiej na całym świecie, a pewnym młodym członkiem rodziny królewskiej, którego nakłoniono do handlu żywym towarem na terytorjum należącem do Brytanji. Dostojnik muzułmański zachowywał się bezczelnie i arogancko; natomiast młody książę raczej tylko z niechęcią odnosił się do zakazu, który krępował jego przywileje, ale zgoła niepotrzebnie prowadził korespondencję, która mogła go pewnego dnia skompromitować. W istocie też udało się pochwycić jeden z tych listów, lecz tego, który go dostał w swoje ręce, znaleziono potem zabitego przy drodze w sukniach arabskiego handlarza końmi. Doniósł o tem naastępnie we właściwym czasie łącznikowy „E. 23“, któremu zlecono dalszy ciąg tej roboty.
Te właśnie i inne jeszcze fakty, które się nadają do omawiania, sprawiły, że Mahbub i Creighton kiwali nad tem poważnie głowami.
— Niech więc go pan puści wraz z jego Czerwonym Lamą — mówił Mahbub z widocznym przymusem. — On kocha tego starego. Nauczy się przynajmniej mierzyć swoje kroki przy pomocy różańca.
— Ja już miałem z tym starym trochę do czynienia... listownie — rzekł, uśmiechając się do siebie Creighton. — Dokąd to on idzie?
— Włóczy się po całym kraju, jak to robił przez trzy ostatnie lata. Szuka jakiejś Rzeki Uzdrawiającej. Klątwa Allaha niech spadnie na tych... — zawołał Mahbub, ale się opanował. — Gdy wraca z włóczęgi, odpoczywa w świątyni Tirthanker lub w Buddh Gaya. Prócz tego, jak wiemy, jeździ do szkoły zobaczyć się z chłopcem, który już za to był kilkakrotnie karany. To warjat zupełny, ale spokojny człowiek. Spotykałem się z nim parę razy. „Babu” miał też z nim do czynienia. Śledziliśmy go przez trzy lata. Niema znów tak wielu Czerwonych Lamów w Hindostanie, aby można było zgubić ich ślad.
— Babu są bardzo ciekawi — rzekł w zamyśleniu Lurgan. — Czy wiecie panowie, do czego Hurree Babu dąży? Chce zostać członkiem Królewskiego Towarzystwa za zbieranie etnologicznych wiadomości. Powiadam panu, że opowiedziałem mu wszystko, co słyszałem o Lamie od Mahbuba i od chłopca. Hurree Babu jedzie do Benares... na własny koszt, jak sądzę.
— Nie wiem o tem — odrzekł krótko Creighton. Płacił on sam koszta podróży Hurree’ego, tylko z żywej ciekawości, żeby dowiedzieć się, kim właśnie był ten Lama.
— Przyczepiał się do Lamy kilkakrotnie w czasie ostatnich kilku lat, pytając go o informacje o lamaizmie, o tańcach djabelskich, o czarach i zaklęciach. Matko Święta! mogłem mu to wszystko już dawno opowiedzieć. Zdaje mi się, ze Hurree Babu zaczyna już być nieco za stary do włóczęgi. Woli już zbierać informacje o obyczajach i zwyczajach. Tak jest, on chce najwidoczniej zostać F. R. S. (członkiem Królewskiej Akademji Umiejętności).
Hurree ma dobre wyobrażenie o chłopcu, nieprawdaż?
— O, istotnie bardzo dobre. Ubawiliśmy się z nim nieraz wieczorem, gdy chłopiec był u mnie, ale ja sądzę, że szkoda byłoby go puszczać z Hurree‘im na etnologiczne poszukiwania.
— W każdym razie nie na początek. Jak ci się to podoba, Mahbubie? Puść więc chłopaka z jego Lamą na sześc miesięcy, a potem zobaczymy. Niech nabierze trochę doświadczenia.
— On je już ma, Sahibie — umie jak ryba sprawdzić wodę, w której ma pływać. W każdym bądź razie dobrze się stanie, że go się uwolni ze szkoły.
— Doskonale więc — rzekł Creighton nawpół do siebie. — Niech sobie idzie z Lamą, a jeżeli Hurree Babu będzie mieć na nich oko, to tem lepiej. Nie narazi on chłopca na niebezpieczeństwo, jakby to mógł zrobić Mahbub. To istotnie ciekawe... że jemu się chce zostać F. R. S. Bardzo to ludzkie. Istotnie najsilniejsze w nim to jego upodobanie do etnologji, u tego Hurree.
Żadne skarby ani zaszczyty nie odwiodłyby Creightona od jego zajęć w Indyjskiem Biurze Wywiadowczem, ale w sercu miał głęboko ukrytą ambicję dopisania kiedyś pod swojem nazwiskiem owych liter F. R. S. Zaszczyt tego rodzaju zdobywa się, jak wiedział, przy pomocy przyjaciół i własnej pomysłowości, ale w jego przekonaniu nie było nic lepszego w tym celu, jak jakaś praca naukowa, dzięki której można się było dostać do tego towarzystwa, które on bombardował od lat za pomocą monografji o dziwacznych i nieznanych kultach azjatyckich. Na dziesięciu ludzi, dziewięciu uciekłoby na drugi koniec świata z jednego t. zw. „posiedzenia Royal Society“ — ale Creighton był właśnie tym dziesiątym i nieraz tęsknił w głębi serca do gwarnych salonów w Londynie, gdzie srebrnowłosi i wyłysiali dżentelmenowie, nie mający żadnego wyobrażenia o służbie wojskowej, uwijali się wśród dokonywanych eksperymentów spektroskopijnych, przyglądali się małym roślinom przywiezionym z zamarzniętych tundr, maszynom elektrycznym do mierzenia szybkości, oraz jakiemuś cudacznemu przyrządowi do krajania na milimetrowe ułamki lewego oka samiczki moskita. W istocie zaś nie F. R. S., a Królewski instytut Geograficzny był instytucją, do której z racji swych zdolności należał Creighton, lecz dojrzali mężczyźni są w tej mierze równie chimeryczni jak małe dzieci, gdy wybierają sobie zabawki. Dlatego to Creighton uśmiechnął się, słuchając o aspiracjach Hurree Babu, tak bliskich jego własnym, i odtąd miał o nim lepszą opinję.
Położył trzymany w ręku sztylet na upiory i spojrzał na Mahbuba.
— Kiedy możemy wypuścić źrebca ze stajni?... — zapytał go handlarz, usiłując odgadnąć jego myśli.
— Hm. Jeżeli każę go wypuścić na mocy rozkazu, to cóż myślisz, że on zrobi? Nie byłem nigdy obecny przy tego rodzaju pouczaniu, co taki jak on ma robić.
— Przyjedzie do mnie — odrzekł poprostu Mahbub. — Lurgan Sahib i ja przygotujemy go do drogi.
— Więc zgoda. — Przez sześć miesięcy może chodzić sobie na własną rękę, ale kto mi za niego zaręczy?
Lurgan pochylił nieznacznie głowę. — On nie wygada się z niczem, jeśli o to się pan obawia, pułkowniku Creighton.
— Bądź co bądź, to mały chłopak jeszcze.
— Ta-ak, ale naprzód on nie ma się z czem wygadać, bo nic nie wie, a powtóre wie, co go za to czeka. A przy tem on kocha bardzo Mahbuba, a mnie też trochę.
— Czy będzie brał jaką pensję? — zapytał praktyczny handlarz koni.
— Na chleb i wodę tylko. Dwadzieścia rupji miesięcznie.
Jedną z zalet Tajnej Służby Wywiadowczej jest to, że nie sprawdza ona zbyt dokładnie rachunków. Służba jest naturalnie śmiesznie licho płatna, ale funduszami rozporządza kilku ludzi, którzy nie żądają pokwitowań, ani dokładnie sprawdzanych rachunków. W oku Mahbuba błysnęła chciwość. Nawet obojętna twarz Lurgana drgnęła ze wzruszenia. Przewidywał, że nadejdą lata, gdy Kim zostanie wytresowany i wciągnięty w Wielką Grę, która nie ustaje ni w dzień, ni w nocy, na obszarze całych Indji. Przewidywał zaszczyty i zaufanie, jakie spłyną na tych kilka wybranych, którzy wyszli z pod jego opieki. Lurgan Sahib zrobił właśnie łącznika „E. 23” tem, czem „E. 23” został z dzikiego, bezczelnego i kłamliwego draba, pochodzącego z północno-zachodnich prowincji.
Ale radość tych mistrzów była blada i mała w porównaniu z radością Kima, gdy przełożony szkoły w St. Xavier odwołał go na stronę, trzymając w ręku list od pułkownika Creighton.
— Przypuszczam, O’Hara, że znaleziono dla ciebie miejsce zastępcy jednego z „łączników” przy Departamencie Komunikacyjnym. Oto są skutki pilnego uczenia się matematyki. Wielkie to szczęście dla ciebie, masz bowiem dopiero siedemnaście lat, ale pojmujesz naturalnie, że nie dostaniesz narazie stałej posady, dopóki nie zdasz jesiennych egzaminów. Nie myśl więc, że idziesz w świat dla zabawy, ani że los twój jest już zapewniony. Czeka cię jeszcze wielka, ciężka praca. A gdy dostaniesz stałą posadę, możesz, jak wiesz, zarabiać sto pięćdziesiąt rupji miesięcznie.
Po tej rozmowie Kim spotkał się z Mahbubem w domu, którego nazwa przełożonemu szkoły postawiłaby włosy dęba na głowie...
Tego samego wieczora na stacji kolejowej w Lucknow spotkali się obaj przy wadze do pakunków.
— Obawiałem się do końca, że dach się zapadnie nad moją głową i zatrzyma mnie. Czy już naprawdę wszystko skończone, mój ojcze? — Mahbub strzepnął palcami na znak, że już wszystko zupełnie skończone, a oczy zabłysły mu, jak dwa rozżarzone węgle.
— Więc gdzie jest mój pistolet, który już mogę teraz nosić?
— Powoli. Pół roku możesz sobie biegać na wolności. Prosiłem o to bardzo Sahiba Creightona. Dostaniesz dwadzieścia rupji miesięcznie. Stary „Czerwony Kapelusz“ wie, że przyjeżdżasz do niego.
— Będę ci płacił trzy „dustoorie”, jako porękawiczne, z mojej trzymiesięcznej pensji — rzekł poważnie Kim. — To znaczy po dwie rupje miesięcznie. Ale musimy się naprzód uwolnić od tego. — To mówiąc chwycił się za płócienne spodenki i pokazał na swój kołnierzyk. — Przyniosłem ze sobą wszystko, co potrzebne do drogi. Mój kuferek odesłałem już do Lurgana Sahiba.
— Który przysyła ci ukłony, Sahibie...
— Sahib Lurgan, to bardzo sprytny człowiek. Ale co ty masz zamiar robić?
— Ja jadę znów na Północ, na „Wielką Grę”. Cóż więcej? Czy myślisz wciąż o swoim starym „Czerwonym Kapeluszu?”
— Nie zapominaj, że to on zrobił mnie tem, czem jestem, chociaż sam o tem nie wie. Rok rocznie wysyła pieniądze na moją naukę.
— I ja byłbym to samo zrobił, gdyby mi to było przyszło do głowy — mruknął Mahbub. — Chodźmy. Zapalają teraz lampy i nikt cię nie zauważy na targu. Pójdziemy do domu Hunify.
W drodze Mahbub dawał mu różne rady i wskazówki podobne trochę do tych, jakich udzielała Mahbubowi własna jego matka, przestrzegając przed Hunifą, że ona i jej podobne niewiasty zniszczyły już nawet niejednego króla.
— Przypominam sobie — cytując złośliwe przysłowie — co jeden z nich mówił o nich. — „Raczej zaufaj wężowi, niż prostytutce, a prostytutce raczej, niż Pathanowi, Ali Mahbubie”. Otóż nawiasem mówiąc, wyjąwszy słowa o Pathanach, do których i ja należę, wszystko inne jest rzetelną prawdą. A szczególnie sprawdza się ono, gdy się bierze udział w „Wielkiej Grze”, bo tam wszystkie plany idą w niwecz właśnie przez kobiety, a w dodatku potem przypłaca się wszystko gardłem. Tak właśnie zdarzyło się jednemu... — poczem opowiedział Kimowi szczegóły tej historji.
— Więc cóż?... — zapytał Kim, stanąwszy przed brudną klatką schodową, która prowadziła do parnych, dusznych i ciemnych ubikacji na piętrze, w dzielnicy, położonej na tyłach sklepu z tytoniem, należącego do Azim-Ullacha. Bywalcy nazywają ten dom „Klatką na ptaszki” — tyle w nim szmerów, szczebiotu i poświstywań.
Pokój, pełen wytartych brudnych poduszek i niedopalonych nargilów, cuchnął niemożliwie starym tytoniem. W jednym rogu leżała olbrzymia bezkształtna kobieta, odziana w zielone gazy i wystrojona na całem ciele w ciężkie, krajowego wyrobu, biżuterje. Gdy odwróciła się ku wchodzącym, bronzowe ozdoby wydały dźwięk podobny do stuku miedzianych rondli. Na balkonie za oknem miauczał leniwy, wygłodzony kot. Kim zatrzymał się wystraszony przy drzwiach, przysłoniętych kotarą.
— Czy przyprowadziłeś nowego gościa, Mahbubie? — zapytała leniwym głosem Hunifa, wyjmując z ust ustnik z palonego przez siebie nargila.
— O, Buktanoos! — zaklęła zwyczajem podobnych kobiet. — O, Buktanoos! Jakże miły jest jego wygląd.
— Tak się zaczyna sprzedaż konia — objaśnił Mahbub Kima, który roześmiał się.
— Nasłuchałem się tego od pierwszego tygodnia po urodzeniu — odrzekł Kim, przykucnąwszy przy świetle. — Ale o co chodzi?
— O zabezpieczenie. Musimy dzisiejszej nocy zmienić kolor twojej skóry. To sypianie pod dachem wybieliło cię, że wyglądasz jak migdał. Hunifa zna tajemnicę farby, która trzyma się dobrze skóry, a nie przez dzień albo dwa. W ten sposób zabezpieczymy cię przed niebezpieczeństwami na Drogę. Będzie to prezent odemnie, mój synu. Wyjmij z ubrania wszystko, co jest z metalu i połóż obok. Przygotuj wszystko, Hunifo.
Kim odłożył na bok swój kompas, pudełko z farbami i skrzyneczkę świeżo napełnioną medykamentami. Nie rozstawał się z niemi we wszystkich swoich podróżach, i, jak każdy chłopiec, cenił je sobie bardzo.
Kobieta wstała zwolna i szła, wyciągając nieco przed siebie ręce. Kim poznał wtedy, że jest ślepa.
— O, nie, nie — mruczała pod nosem. — Pathan ma rację. Moja farba nie puszcza ani po tygodniu, ani nawet za miesiąc. A gdy ja kogoś zabezpieczę, to może być o siebie zupełnie spokojny.
— Gdy się jest w dalekiej podróży i samemu, to nie dobrze byłoby dostać jakich wyrzutów na ciele, albo ni stąd, ni zowąd, jakiego trądu — rzekł Mahbub. — Gdy byłeś ze mną, to ja już pilnowałem tych rzeczy, a przytem ja sam mam delikatną skórę. Otwórz-no teraz kamizelkę i zobacz, jak ty wybielałeś. — Hunifa wróciła znów z bocznej izby. — Niema co mówić, ona nic nie widzi — to mówiąc, wziął z jej opierścienionej ręki metalowy kubek.
Barwik był kleisty, lepki i niebieski Kim wypróbował go na grzbiecie swej ręki, umoczywszy kawałeczek bawełny, ale Hunifa usłyszała to.
— Nie, nie — zawołała. — Tego się tak nie robi, ale z osobnemi ceremonjami. Farbowanie odbywa się dopiero na ostatku. — Muszę cię zabezpieczyć dobrze na tę Drogę.
— Więc to „jadoo”? (czary) — zapytał Kim, cofając się w tył. Przykro mu było patrzeć na jej białe, niewidome oczy. Ręka Mahbuba chwyciła go za kark i przegięła go tak, że nosem omal nie dotykał podłogi.
— Nie ruszaj się. Nic ci się złego nie stanie, mój synu. Jestem twoim ofiarnikiem.
Nie mógł widzieć, co kobieta zamierza robić, ale przez kilka minut słyszał klekotanie jej biżuterji. Posłyszał dobrze mu znany trzask i syczenie płonącego kadzidła. Potem pokój napełnił się wonnym, ciężkim, odurzającym dymem. Poprzez wzmagającą się senność słyszał imiona djabłów: Zobazana, Syna Piekieł, obecnego na placach targowych i w miejscach postoju, powodując wszystkie grzeszne słabości, jakich można nabawić się w drodze; niewidzialnego Dulhana, który przebywa wokół meczetów i kryje się w pantoflach wiernych, przeszkadzając im w modłach, oraz Musbuta, władcy kłamstwa i strachu. Hunifa, już to szepcąc mu w ucho, już to przemawiając z ogromnej odległości, dotykała go swemi ohydnemi miękkiemi palcami, natomiast uścisk dłoni Mahbuba nie zmniejszył się ani na chwilę z jego karku, aż chłopak ciężko westchnąwszy, padł bez zmysłów na ziemię.
— Allah! Jak że on się mocno opierał. Nigdybyśmy nie potrafili do tego doprowadzić samemi tylko ziołami. To jego biała krew stawiała taki opór, jak sądzę — rzekł niechętnie Mahbub. — Dalej, zaczynaj teraz „dawut” (wstęp do czarów). Musisz go dobrze zabezpieczyć.
O, Ty, który słyszysz. Ty, który słuchasz uszyma, przybądź. Wysłuchaj, ty, który słyszysz — jęczała Hunifa, zwracając swe nieruchome białka na zachód.
Ciemny pokój napełnił się jękami i ciężkiem sapaniem.
Na zewnętrznym balkonie jakaś ogromna, korpulentna postać podniosła okrągłą jak kula głowę i zakaszlała nerwowo.
— Nie przyzywaj tej brzuchomówczej nekromancji, przyjacielu — odezwała się po angielsku.
— Wyobrażam sobie, że musi to być mocno nieprzyjemne, ale jakiś niedoświadczony spektator mógłby się tutaj tęgo zemocjonować.
— . . Przygotuję wszystko dla ich zaguby. O Proroku, zlituj się nad niewiernymi. Zostaw ich samych na chwilę. — Twarz Hunify zwrócona ku północy pracowała straszliwie i zdawało się, jakby jej jakieś głosy odpowiadały z sufitu.
Hurree Babu notował coś w swoim notesie, opierając się o framugę okna, ale ręka drżała mu. Hunifa, jakby po zażyciu jakichś odurzających ziół, wiła się na wszystkie strony, siedząc na skrzyżowanych nogach przy nieruchomej głowie Kima i wywoływała djabłów jednego po drugim, według starego rytualnego porządku, wzywając ich, by omijali chłopca we wszystkich jego czynnościach.
„U Niego są klucze Tajemnych Rzeczy. Nikt nie wie o nich, oprócz Niego Jednego. On wie co się dzieje na lądzie i na morzu”. — W odpowiedzi słychać było jakieś nieludzkie, nieziemskie świsty.
— Zaczynam się obawiać, czy ta operacja nie jest może szkodliwa? — rzekł Babu, obserwując kurczowe ruchy mięśni na szyi Hunify, gdy wymawiała swoje zaklęcia. — Czy, czy to nie wygląda na to, że ona mogła zabić chłopca? Gdyby tak, to uchylam się od świadczenia przy śledztwie... Co to był za ostatni domniemany djabeł, którego ona wymieniła na końcu?
— „Babudżi”, — odrzekł mu Mahbub w narzeczu. — Nie mam szacunku dla djabłów hindustańskich, ale Synowie Piekła są całkiem inni i wszystko jedno, czy są w jumalee (dobrze usposobieni) czy też „jullalee” (wrogo nastrojeni), nie znoszą Kafirów.
— Więc sądzicie, że byłoby lepiej, żebym ja poszedł? — zapytał podnosząc się Hurree Babu. — Są to naturalnie niematerjalne fenomeny. Spencer powiada...
Krzyki Hunify przeszły z kolei w paroksyzm wycia i piana ukazała się na jej ustach. Leżała wyczerpana i nieruchoma obok Kima, a owe kaduczne głosy ucichły.
— Wah — rzekł Mahbub. — Skończyło się! Oby to chłopcu wyszło na dobre; a Hunifa jest rzeczywiście mistrzynią w robieniu „dawut” (wywoływaniu). Pomóżcie mi ją przesunąć, Babu. Nie bójcie się.
— Czego ja mam się obawiać? rzeczy absolutnie nieistniejących? — rzekł Hurree Babu, który dla nadania sobie kurażu mówił po angielsku. Byłaby to paskudna rzecz, bać się czarów, o które się człowiek rozpytuje z pogardliwą miną, jak przystało na zbieracza folklorystyki dla Royal Society, zwłaszcza gdy równocześnie wierzy się mocno we wszystkie Potęgi Ciemności.
Mahbub roześmiał się głośno. Był on już nieraz z Hurree‘m na Włóczędze.
— Skończmy teraz z tem kolorowaniem — rzekł. — Chłopak jest już dobrze ubezpieczony, jeżeli... jeżeli „Władcy Powietrza” zechcieli ją wysłuchać. Ja jestem wprawdzie „sufi” (wolnomyślny), ale gdy ktoś może wyzyskać słabą stronę w kobiecie, w koniu, albo u djabła, to po co się niepotrzebnie narażać. Zajmujcie się teraz chłopcem wy, Babu, i pilnujcie go, żeby go ten stary „Czerwony Kapelusz” nie wyprowadził gdzieś, żebyśmy go potem nie mogli dostać. Ja muszę wracać do moich koni.
— All right, — rzekł Hurree Babu. — Teraz to mamy ciekawe z niego widowisko.

Około trzeciego piania kogutów Kim obudził się, przespawszy sen, który zdał się trwać tysiące lat. Hunifa chrapała ciężko w swoim kącie, ale Mahbuba już nie było.
— Spodziewam się, że się pan nie boi — przemówił tłusty głosik tuż obok Kima. — Czuwałem nad całą operacją, która była niezmiernie ciekawa z etnologicznego punktu widzenia. Szczególnie pierwszorzędne było zamawianie djabłów.
— Hu — rzekł Kim, poznając Hurree Babu, który uśmiechał się zachęcająco.
— Miałem też zaszczyt przywieść panu od Lurgana pański obecny kostjum. Oficjalnie nie jestem wprawdzie zobowiązany zanosić podwładnym takich fatałaszków, ale — tu zachichotał — pan jest notowany specjalnie w naszych księgach. Spodziewam się, że Mr. Lurgan zapamięta mój uczynek.
Kim ziewnął i wyciągnął się. Czuł się znów dobrze i swobodnie w luźnych wolnych szatach.
— Cóż to jest? — pytał, spoglądając ciekawie na ciężką wełnianą materję, przesiąkłą zapachem dalekiej Północy.
— Aha. To jest, widzi pan, strój, który nie wzbudzi podejrzenia na tego, co się weń ubierze, jako „Chela” na służbie u lamaistycznego lamy. Kompletny jest pod każdym względem — mówił Hurree Babu, wychodząc na balkon, ażeby wypłókać sobie zęby. — Moim zdaniem nie jest to strój tej właśnie religji, którą wyznaje pański stary dżentelmen, ale raczej jednej z jej odmian. Odnośne moje spostrzeżenia znajdzie pan w moim artykule, który posłałem do „Azjatyckiego Przeglądu Kwartalnego”. Ale co właśnie jest ciekawe, to to, że sam stary dżentelmen jest całkowicie pozbawiony religijności. Nieszczególny z niego pobożniś.
— Czy pan go zna?
Hurree Babu podniósł rękę do góry na znak, że był zobowiązany do wykonywania przepisanych rytuałem czynności, któremu towarzyszy mycie zębów i innych rzeczy, przyjętych wśród dobrze urodzonych Bengalczyków. Następnie zarecytował po angielsku jedną z teistycznych modlitw p. t. „Arya Somaj” i napełnił sobie usta betelem.
— O tak, widziałem się z nim kilkakrotnie w Benares, a także w Buddh-Gaya, wypytywałem go o różne kwestje religijne i o kult diabłów. Jest to czysty agnostyk, podobnie jak i ja.
Hunifa drgnęła przez sen, a Hurree Babu skoczył nerwowo do miedzianej kadzielnicy, cały czarny i przerażony w świetle budzącego się dnia, zanurzył jeden palec w nagromadzonej sadzy i zrobił nim na twarzy znak na ukos.
— Czy umarł kto u pana w domu? — zapytał go po hindusku Kim.
— Nie, nikt. Ale ona mogłaby urzec swoim złem okiem, ta czarownica — odparł Babu.
— Cóż myślisz pan teraz robić?
— Wyprawię pana w drogę do Benares, jeżeli tam masz zamiar się udać i opowiem panu coś, o czem wszyscy nasi ludzie muszą wiedzieć.
— Idę już. O której odchodzi pociąg? — rzekł Kim wstając i rozglądając się dookoła pokoju, w którym panował nieład, spojrzał na żółtą jak wosk twarz Hunify, gdy promienie rannego słońca zaczęły snuć się po podłodze.
— Czy trzeba zapłacić tej czarownicy?
— Nie, ona pana uodporniła przeciwko wszelkim djabłom i niebezpieczeństwom — w imieniu swoich djabłów. Takie było życzenie Mahbuba. — A potem znów po angielsku: — On mocno jest zacofany mojem zdaniem, skoro wierzy w takie zabobony. Przecież to wszystko polega na brzuchomówstwie, czy nie tak?
Kim strzepnął odruchowo palcami, aby odegnać wszelkie zło, które mogło się doń przyczepić wskutek praktyki Hunify, choć Mahbub złych zamiarów wobec niego nie miał. Widząc to, Hurree uśmiechnął się znacząco.
Ale gdy przechodził przez pokój, uważał pilnie, żeby nie nadeptać na nikły, przykucnięty cień Hunify na podłodze. Na człowieka, króryby zrobił coś podobnego, czarownica może, gdy ma sposobność ku temu, rzucić zły urok, który może przyczepić mu się do duszy.
— A teraz proszę mnie słuchać z całą uwagą — rzekł Babu, gdy znaleźli się na świeżem powietrzu. — Niezależnie od ceremonji dokonanych na panu, przy których byłem obecny, otrzymałeś pan w dodatku jeszcze bardzo skuteczny amulet ze strony naszego Departamentu. Na szyi swej znajdzie pan malutki, bardzo tani, srebrny amulecik. To jest „nasza” odznaka, rozumie pan?
— O tak. Nazywa się to „hawa-dilli” (amulet dla pokrzepienia serca), — rzekł Kim, dotykając ręką swej szyi.
— Hunifa robi je po dwie rupje, dwanaście „anna” za sztukę, z dodatkiem... różnych egzorcyzmów. Są one podobne do powszechnie używanych i różnią się tylko czarną emalją, wśrodku zaś każdego takiego amuletu znajduje się zwitek papieru z imionami różnych miejscowych świętych i tym podobnych. Tak widzi pan, wygląda zabezpieczenie, które jest dziełem Hunify. Ona je robi wyłącznie dla nas, ale w razie gdy nie wkłada do środka tego papieru z imionami tych świętych, to my sami wsadzamy wewnątrz malutki turkusowy kamyczek. Dostarcza nam ich Mr. Lurgan. Na tem polega cała pomoc, która jest mojego pomysłu. Rzecz prosta, że wszystko to jest nieoficjalne, ale pożyteczne dla podwładnych... Pułkownik Creighton oczywiście nic o tem nie wie, bo jest europejczykiem... Turkusowy kamyczek owinięty w kawałeczek papieru. Tak, tędy się idzie na dworzec kolejowy... Przypuśćmy teraz, — że jesteś pan w podróży z Lamą, albo, jak mam nadzieję, ze mną, czy z Mahbubem. Przypuśćmy, że nagle znajdziemy się w jakiemś niebezpieczeństwie. Ja, panie, jestem bardzo bojaźliwy człowiek, szalenie bojaźliwy... ale zaręczam panu, że znalazłem się w takich sytuacjach więcej razy, niż mam włosów na głowie. Mówisz pan wtedy: „Jestem Synem Czaru”. Doskonale.
— Nic prawie z tego nie rozumiem. Rozmawiamy tu po angielsku, a to niedobrze.
— Masz pan zupełną rację. Jestem tylko Babu, który chce się przed panem popisać swoją angielszczyzną. Wszyscy „Babu” lubią się popisywać angielszczyzną — mówił Hurree, zarzucając z gracją na plecy swój szalik. — Powiedzenie „Syn Czaru” ma oznaczać, że jesteś pan członkiem stowarzyszenia „Sat Bhai”, „Towarzystwa Siedmiu Braci”, o dwu nazwach i dwojakiego pochodzenia. Powszechnie mniemają, że stowarzyszenie należy do rzędu tych, których działalność już wygasła, ale ja napisałem rozprawę z dowodami, że istnieje nadal. To wszystko, widzi pan, jest mojego pomysłu. Doskonale. „Sat Bhai” ma swoich członków, dzięki czemu w razach, gdy grozić panu może utrata gardła, przynależność do tego stowarzyszenia może pana wyratować z opresji. W każdym bądź razie jest pomocna. A przytem, ci głupawi nasi krajowcy — o ile nie są zbytnio poirytowani — mają zwyczaj zastanawiania się na chwilę, gdy mają zamordować człowieka należącego do jakiejś specyficznej organizacji. Widzi pan teraz?... Gdy zatem znajdzie się pan w jakiejś opresji, mówisz pan „Jestem Synem Czaru” i to pana może uratować. Oczywiście robi się to tylko w razach ostatecznych, albo dla nawiązania stosunków z jakimś obcym, nieznanym sobie człowiekiem. Czy jasne to teraz dla pana? Doskonale. Przypuśćmy więc teraz, że ja, albo ktoś inny z Departamentu, przychodzę do pana w jakimś stroju zgoła odmiennym. — Zaręczam panu, żebyś mnie pan nie poznał, chyba, że sam bym się zdradził przed panem. Udowodnię to panu któregoś dnia. Przychodzę więc do pana przebrany za handlarza „Ladakhi” — albo coś w tym rodzaju — i mówię do pana: „Czy chcesz kupić klejnoty?” Na to pan odpowiadasz: „Czy ja wyglądam na takiego co kupuje klejnoty?” — A on na to: „Nawet największy biedak może sobie kupić turkus albo „tarkeean”.
— To przecież jest „kichree” — przyprawa z jarzyn — rzekł Kim.
— Naturalnie, że tak. Wtedy pan mówi na to: „Pokaż no mi ten „tarkeean”. Ja zaś odpowiadam: „To było przyrządzone przez kobietę i może być złe dla twojej kasty”. Pan zaś na to: „Nie istnieją kasty, gdy chodzi o... zobaczenie „tarkeean’u”. Między słowami: „o — zobaczenie”, należy zrobić w środku małą pauzę.
Kim powtórzył całe hasło.
— Doskonale. Wtedy ja muszę pokazać panu mój turkusowy kamyczek i z tego przekonuje się pan, kto ja jestem. Potem porozumiawszy się dopiero, pokazujemy sobie dokumenty i tam dalej. Takie jest postępowanie przepisane dla naszych ludzi. Możemy mówić ze sobą różnie, raz o turkusach, to o „tarkeean“, ale zawsze... należy robić w środku małą pauzę między słowami. To bardzo łatwe. Najprzód „Syn Czaru”, — gdy jesteś pan w jakiejś opresji... wtedy powiedzenie to może się na coś przydać. Następnie, gdy chcesz pan zawiązać jakiś oficjalny stosunek z kimś, kogo pan nie znasz, zaczynasz pan gadać z nim o „tarkeean”. Naturalnie, że teraz nie potrzebujesz pan tego robić, bo nie masz pan żadnego oficjalnego zlecenia. Jesteś pan — aha! „nadliczbowym wziętym na próbę”. Jest to zgoła wyjątkowy przypadek. Gdybyś pan był Azjatą z pochodzenia, mógłbyś pan być zużytkowany do natychmiastowej służby. Tymczasem ten półroczny urlop ma panu posłużyć do odanglizowania się, rozumiesz pan? Lama wyczekuje już pana, bo zawiadamiałem go półoficjalnie, że zdałeś pan wszystkie swoje egzaminy i że wkrótce otrzyma pan rządową posadę. Oho! jesteś pan tymczasowo-urlopowany, jak pan widzi: więc gdyby się panu zdarzyła potrzeba dania pomocy jakiemuś „Synowi Czaru”, to proszę się dobrze spisać przy tej okazji. A teraz muszę pana pożegnać, kochany mój towarzyszu, i mam nadzieję, że o... że zajdziesz pan jeszcze wysoko.
Hurree Babu cofnął się parę kroków wstecz, zagłębił w ruchliwy tłum ludzi koło dworca i zniknął. Kim westchnął głęboko i sięgnął ręką w zanadrze. Po przez bronzową materję swego kostjumu wyczuł, że ma na piersiach swój niklowany rewolwer i amulet zawieszony na szyi; żebraczy kubek, różaniec i sztylet na upiory (Mr. Lurgan nie zapomniał bowiem niczego w tym komplecie) — wszystko to było na miejscu, jak również i jego podręczna „apteczka” z medykamentami, pudełko z farbami oraz kompas, zaś w starej, znoszonej, spłowiałej sakwie, haftowanej kolcami szczura-jeżatki, znalazł całą swoją jednomiesięczną pensję. Trudno mu było być bogatszym. Kupił sobie słodyczy u jakiegoś hinduskiego handlarza, zawiniętych w rurkę z listka i zajadał je łakomie, póki miejscowy policjant nie kazał mu zejść ze schodów.




ROZDZIAŁ XI

Teraz nastąpiła u chłopca nagła, zupełnie naturalna reakcja.
— Więc jestem teraz sam... zupełnie samiuteńki, — rozmyślał. — W całych Indjach niema drugiego, ktoby był tak osamotniony, jak ja. Gdybym umarł pewnego dnia, to czy znalazłby się kto, któryby o tem doniósł?.. i komu naprzykład?.. Jeżeli zostanę przy życiu, a Pan Bóg jest miłosierny, to prędzej czy później nałożą cenę na moją głowę i czyż może być inaczej, skoro jestem „Synem Czaru”?.. ja, Kim.
U wielu osobników należących do rasy białej, a również u niektórych Azjatów może nastąpić w pewnych wypadkach osłupienia taki moment, w którym zaczynają powtarzać raz wraz swoje imię, jakgdyby umysł ich wysilał się w celu upewnienia ich o tak zwanej „osobistej identyczności”. W miarę, jak się człowiek starzeje, wrażliwość ta słabnie zazwyczaj z wiekiem, ale w niektórych zachowuje się w dalszym ciągu i występuje nieraz na krótki moment czasu.
— Któż to jest Kim — Kim — Kim?
Przykucnął w jednym kącie hałaśliwej poczekalni, obałamucony tą jedną, jedyną myślą, z rękami wsuniętemi w fałdy swej sukni, i źrenicami zwężonemi do wielkości główki od szpilki. W pewnej chwili czuł, że zbliża się do rozwiązania tej przerażającej trudności, lecz, jak się to zdarza zazwyczaj, myśl jego spadła nagle z tej zawrotnej wyżyny, podobna do zranionego ptaka i, przesunąwszy ręką po czole, pochylił w dół głowę.
Jakiś długowłosy Hindus „bairagi” (świętobliwy człowiek), który kupił przed chwilą swój bilet, zatrzymał się przed nim na chwilę i wgapił się w niego uporczywie.
— Mnie się to również zdarzyło raz, że utraciłem — rzekł ze smutkiem. — Jest jedna z Bram do Drogi Zbawienia, która była dla mnie przez parę lat zamknięta.
— O czem ty mówisz? — zapytał go skonfundowany Kim.
— Widziałem, żeś odbywał w duchu wędrówkę pytając, czem jest właściwie twoja dusza. Oświecenie przychodzi w takich razach nagle. Znam to. Któż może wiedzieć to lepiej odemnie? Dokąd ty jedziesz?
— Do Kashi (Benares).
— Tam niema bogów. Udowodniłem im to. Jadę teraz do Prayag (Allahabad) poraz piąty z rzędu, — szukając drogi Oświecenia. Jaką ty wiarę wyznajesz?
— Należę do jednego, który szuka Drogi — rzekł Kim posługując się jednym z najulubieńszych wyrażeń Lamy. — Chociaż właściwie — mówił, zapominając na chwilę o swoim stroju Hindusa z Północnych prowincji, — Allah jeden wie, czego ja szukam.
Starzec podsunął kule bairagi pod ramiona i usiadł na kawałku czerwonawej skóry leoparda w tym właśnie momencie, gdy głos wywoływacza pociągu, który anonsował pociąg do Benaresu, zmusił Kima do podniesienia się z miejsca.
— Idź w spokoju, mały bracie — wyrzekł. — Długa droga wiedzie do stóp Jedynego, lecz tam właśnie wszyscy podążamy.
Po tych słowach Kim nie czuł się już tak osamotniony, i zanim przebył w natłoczonym wagonie dwadzieścia mil, zabawiał już towarzyszy podróży mnóstwem najdziwaczniejszych opowiadań o czarnoksięstwach swoich i swego mistrza.
Benares uderzyło Kima jako niezwykle brudne miasto, chociaż przyjemnie mu było widzieć cześć, jaką miano dla jego szaty. Bo zawsze trzecia część ludności przynajmniej modli się do tej lub innej grupy z miljona bóstw i wskutek tego czci wszelkiego rodzaju świątobliwych. Kima zaprowadził do świątyni Tirthanker, leżącej o milę za miastem w pobliżu Sarnath, spotkany przypadkiem rolnik pendżabski, Kamboh z Jullundur, który apelował napróżno do każdego ze swoich bóstw domowych, aby uleczyli jego małego synka i udał się do Benaresu, jako do ostatniej instancji.
— Ty jesteś z Północy? — zapytał, biorąc swój drogi ciężar na ręce, bojąc się ścisku na wąskich, cuchnących uliczkach.
— Tak — znam Pendżab. Moja matka była góralką, ale mój ojciec pochodził z Amritzar, niedaleko Jandiala, — rzekł Kim, naginając swój giętki język do potrzeb drogi.
— Jandiala, Jullundur? Oho! W takim razie jesteśmy prawie sąsiadami. — Uśmiechnął się czule do kwilącego dziecka na ręku. — Komu służysz?
— Najświętobliwszemu człowiekowi z świątyni Tirthanker.
— Oni wszyscy są bardzo świętobliwi i bardzo chciwi — rzekł wieśniak z goryczą. — Nachodziłem się pod kolumnami i zbiegałem świątynie, aż mi nogi popuchły, a dziecku ani odrobinę nie jest lepiej. A matka także chora... Tsss... tss... malutki. Zmieniliśmy jego imię, gdy nadeszła febra. Przebraliśmy go za dziewczynkę, robiliśmy wszystko, co można było zrobić, oprócz... Mówiłem to jego matce, gdy mnie wyprawiała do Benares, powinna była ze mną pojechać, mówiłem, że sułtan Sakhi Sarwar najprędzej może nam pomóc. Znamy jego łaskawość, ale te południowe Bogi są takie dziwne.
Dziecko obróciło się w mocno splecionych ramionach i popatrzyło na Kima z pod ociężałych powiek.
— I wszystko było bezskuteczne? — zapytał Kim z widocznem zajęciem.
— Wszystko bezskuteczne, wszystko bezskuteczne — rzekło dziecko spękanemi od gorączki wargami.
— Bogowie dali mu przynajmniej dobry rozumek — rzekł z dumą ojciec. — I pomyśleć, że on się tak roztropnie przysłuchiwał. Tam twoja świątynia. No — ja jestem ubogi człowiek, z wielu już kapłanami miałem do czynienia, ale zawszeć to mój syn i jeśli podarunek ofiarowany twemu mistrzowi może go uleczyć... doprawdy, że już nie wiem co robić.
Kim zatrzymał się przed rzeźbionemi drzwiami świątyni. Biało ubrany bankier z Ajmir, pokutujący teraz za grzech wyzysku, zapytał go, czego chce.
— Jestem chela lamy Teshoo, świętobliwego z Bhotiya! — który tu przebywa. Wezwał mnie, abym przybył. Czekam. Donieś mu o tem.
— Nie zapominaj o dziecku — wołał niecierpliwy dżat, i ryczał dalej w języku pendżabskim: — O Świętobliwy — o uczniu Świętobliwego — o bogowie wszystkich światów, spójrzcie na rozpacz, siedzącą u waszej furty. — Wołanie takie jest w Benares zjawiskiem tak zwykłem, że przechodnie nie odwracali nawet głowy.
Bankier zaniósł wieści w ciemną głąb świątyni i wolne, niezliczone minuty Wschodu poczęły upływać, lecz Lama spał w swojej celi i żaden kapłan nie chciał go budzić. Aż gdy klekot jego różańca znów zmącił ciszę dziedzińca, gdzie stały spokojne posągi Arhatów, jeden z nowicjatu szepnął: „Twój chela jest tutaj“ — i starzec poszedł, zapominając dokończyć modlitwy.
Zaledwie wysoka postać ukazała się w bramie, gdy wieśniak podbiegł i podnosząc w górę dziecko wołał:
— Spójrz na nie o Świętobliwy, a jeśli taka wola Bogów, niech ono żyje! niech żyje!
Sięgnął do trzosa i wydobył małą srebrną monetę.
— Cóż mu jest? — oczy Lamy zwróciły się na Kima.
— To tylko febra — rzekł Kim. — Dziecko jest źle odżywiane.
— Choruje z byle powodu, a matki jego tu niema.
— Wyleczę je, jeśli pozwolisz, o Świętobliwy.
— Co? Zrobili cię lekarzem? Zaczekaj tu, — rzekł Lama, siadając obok wieśniaka na najniższym stopniu świątyni, podczas gdy Kim, spoglądając na nich z ukosa, otwierał zwolna małą skrzynkę betelu.
Marzył w szkole o powrocie do Lamy; jako Sahib chciał podrażnić się trochę ze starcem, zanimby się dał poznać — ot, dziecinne marzenia. Ale więcej jeszcze było uroku w tem zamyśleniu (pełnem poszukiwania płaskich butelek) ze zmarszczonemi brwiami i z wtrąconą od czasu do czasu pauzą dla namysłu i wymruczenia zaklęcia. Chininę miał w tabliczkach i ciemnobronzowych pastylkach z buljonem zapewne, ale to go nie obchodziło. Maleństwo nie chciało jeść, ale poczęło ssać chciwie pastylkę, mówiąc, że lubi ten słony smak.
— Weź więc sześć takich. — Kim wręczył je wieśniakowi.
— Pomódl się do Boga i ugotuj trzy w mleku; drugie trzy ugotuj w wodzie. Po wypiciu mleka, daj mu to (było to pół grama chininy) i okryj go ciepło. Skoro się obudzi, daj mu wodę z drugiemi trzema pastylkami i drugą połowę tej białej pigułki. A tymczasem masz tu inne bronzowe lekarstwo, które może ssać wracając do domu.
— Bogowie! co za mądrość — rzekł, biorąc, Kamboh.
Było to wszystko, co Kim sobie przypominał z własnej swojej kuracji w czasie panowania jesiennej malarji w szkole — jeśli się pominie formułkę, którą dodał, aby wywrzeć wrażenie na Lamie.
— Teraz idź. Przyjdź znowu jutro rano.
— Ale cena — cena — rzekł Dżat, wzruszając silnemi ramionami. — Zawszeć to mój syn. Teraz, kiedy ma wyzdrowieć, jak mogę wrócić do jego matki i powiedzieć, że przyjąłem pomoc od wędrownika i nie dałem mu nawet misy mleka jako zapłatę?
— Wszyscy ci dżatowie są do siebie podobni — rzekł łagodnie Kim. Dżat stał na kupie nawozu, a obok niego przechodziły słonie królewskie. — Hej, kierowniku — zawołał — ile chcesz za te osiołki?
Dżat wybuchnął głośnym śmiechem, przerywanym usprawiedliwieniem się przed Lamą, poczem odszedł, przemawiając do dziecka, przekomarzając się z nim. Lama zwrócił się do Kima i cała miłość starca wyjrzała mu przez skośne oczy.
— Lecząc chorych zdobywa się zasługi, ale przedtem trzeba nabyć wiedzę. To było mądrze zrobione, Przyjacielu całego Świata.
— To ty mnie zrobiłeś mądrym, o Świętobliwy — rzekł Kim, zapominając o odegranej przed chwilą komedji i szkole St. Xavier i o Wielkiej grze, i o swojej białej krwi. Pochylił się na sposób mahometański, aby dotknąć stóp mistrza na piasku świątyni Jainów. — Tobie zawdzięczam moją wiedzę. Jadłem twój chleb przez trzy lata. Mój czas się dokonał. Wypuszczono mnie ze szkół. Przybywam do ciebie.
— W tem dla mnie nagroda. Wejdź! Wejdź! A czy się dobrze miewasz? — Przeszli przez wewnętrzny dziedziniec, rozzłocony południewem słońcem. — Stań, abym ci się przypatrzył. Tak — przyjrzał się uważnie. — To już nie dziecko, ale mąż dojrzały, widzę, i uczony, jak doktór. Dobrze zrobiłem — dobrze zrobiłem — dobrze zrobiłem, gdym cię owej czarnej nocy oddał zbrojnym ludziom. Czy pamiętasz nasz pierwszy dzień, pod Zam-Zammah?
— Oho! — odparł Kim — a czy przypominasz sobie, jak zeskoczyłem z dorożki, pierwszego dnia, gdy ja...
— Kiedyś ty wchodził we wrota wiedzy. Tak. A ten dzień, kiedyśmy jedli razem ciastka, za rzeką w Nucklao. Aha! Często zbierałeś dla mnie jałmużnę, ale tego dnia ja zbierałem dla ciebie.
— Ja byłem uczniem za wrotami mądrości, w ubraniu Sahiba. Nie zapominaj, o Świętobliwy — żartował Kim — że dziś jeszcze jestem Sahibem — i to dzięki tobie.
— To prawda. I to Sahibem wysoce poważanym. Chodź do mojej celi, chelo.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
Lama uśmiechnął się. — Najpierw z listów dobrego kapłana, któregośmy spotkali w obozie zbrojnych ludzi; teraz powrócił on do swego kraju, ja zaś posyłam pieniądze jego bratu. — Pułkownik Creighton, który po wyjeździe ojca Wiktora z Mawerickami do Anglji, przejął jego misję poufną, w żadnym razie nie był bratem Kapłana. — Jednak ja nie rozumiem dobrze listów Sahibów. Muszą mi je tłumaczyć. Obrałem więc bezpieczniejszą drogę. Często, kiedy powracałem z drogi mego Szukania do tej świątyni, która mi zawsze była gniazdem, spotykałem tu jednego człowieka szukającego Prawdy — człowieka z Leh — który, jak sam mówił, był Hindusem. — Lama wskazał na Arhaty.
— Tłusty człowiek? — zapytał Kim, błyskając oczyma.
— Bardzo tłusty. Ja jednak spostrzegłem odrazu, że duch jego zajmuje się rzeczami bez wartości — demonami, czarodziejskiemi zaklęciami i innemi, jak również zwyczajem picia herbaty w naszych klasztorach, oraz w jaki sposób przyjęliśmy nowicjuszy. Człowiek natrętny w pytaniach; ale on był twoim przyjacielem, chelo. Opowiadał mi, że jesteś na drodze do wysokich zaszczytów, jako uczony w piśmie. Ja zaś widzę, że jesteś lekarzem.
— Pisarzem jestem, skoro jestem Sahibem, a lata, które Sahib na to poświęca, są już pozamną. Ale wszystko to jest drobnostką, skoro przychodzę do ciebie, jako twój uczeń.
— Zostałeś nowicjuszem. Czyś ty już skończył ze szkołą na zawsze? Nie chciałbym, abyś był niedouczony.
— Jestem zupełnie wolny. W swoim czasie dostanę zajęcie pisarza pod kierownictwem...
— Więc nie będziesz żołnierzem? To dobrze.
— Teraz jednak jestem przy tobie, aby ci towarzyszyć w włóczędze. Kto żebrał dla ciebie w ciągu mej nieobecności? — mówił Kim szybko, aby ukryć wzruszenie.
— Często żebrałem sam; ale, jak sam wiesz, przebywałem tu rzadko, tylko wówczas, gdy chciałem ujrzeć swego ucznia. Przebyłem pieszo lub w pociągu wzdłuż i wszerz cały Hindostan. Wielki i cudowny to kraj! Ale, gdy tu powracam, wydaje mi się, jakbym był w rodzinnem Bhotiyal.
Rozglądał się z upodobaniem po małej czystej celi. Siedzenie jego stanowiła niska poduszka, na której się usadowił na skrzyżowanych nogach w pozycji Buddy, budzącego się z zamyślenia, — przed nim stał czarny hebanowy stół, wysoki zaledwie na dwadzieścia cali, zastawiony miedzianemi filiżankami do herbaty. W rogu stał dziwaczny ołtarz, również z niezgrabnie rzeźbionego hebanu, zawierający posąg siedzącego Buddy z pozłacanej miedzi i zastawiony lampą, kadzielnicą i paru miedzianemi wazonikami na kwiaty.
— Opiekun obrazów z Domu Cudów zdobył zasługę, darowując mi to zeszłego roku — rzekł Lama, idąc za oczyma Kima. — Jeśli się jest daleko od swego kraju, takie rzeczy niosą miłe przypomnienie; a powinniśmy czcić Pana za to, że nam pokazał Drogę Zbawienia.
— Patrz — wskazał na ciekawie ułożony wzgórek z kolorowego ryżu, uwieńczony fantastycznym metalowym ornamentem. — Gdy byłem opatem w moim klasztorze, zanim doszedłem do lepszego zrozumienia rzeczy, składałem codziennie taką ofiarę. To jest Ofiara Wszechświata, złożona Panu. W ten sposób ofiarujemy w Bhotiyal codziennie cały świat Najdoskonalszej Istocie. A ja czynię to nawet teraz, chociaż wiem, że Najdoskonalszy niema żadnych potrzeb ani pragnień.
Zażył z tabakiery.
— To dobrze zrobione, Świętobliwy — wymruczał Kim, opadając leniwie na poduszki, bardzo szczęśliwy i trochę zmęczony.
— A także, — cieszył się starzec — robię rysunki Błędnego Koła Żywota. Przez trzy dni jeden rysunek. Pracowałem nad nim, a może zamknąłem na chwilę oczy — gdy oni mi donieśli o tobie. To dobrze, że cię mam tutaj; wtajemniczę cię w moją sztukę — nie dla pustej chwały, ale dlatego, że musisz się uczyć. Sahibowie nie posiedli całej wiedzy świata. — Wyciągnął z pod stołu kawałek dziwnie wonnego żółtego papieru chińskiego, pędzelki i płytkę indyjskiego tuszu. Najczystszą i najregularniejszą krzywą zaznaczył Wielkie Koło z sześcioma szprychami, którego środek stanowią złączone: Świnia, Wąż i Kawka (Głupota, Gniew, Zmysłowość), a którego częściami były wszystkie nieba i piekła i wszelkie okresy ludzkiego życia. Powiadają, że sam Budda pierwszy narysował je ziarnkami ryżu na piasku, aby wykazać swoim uczniom przyczynę wszechrzeczy. Długie weki skrystalizowały je w bardzo dziwne konwencjonalne znaki, zatłoczone setkami małych figurek, a każda linja miała tam specjalne znaczenie. Niewielu tylko umie wyłożyć parabolę tej figury, niema i dwudziestu ludzi na całym świecie, którzyby ją potrafili poprawnie narysować nie kopjując, a takich, którzyby ją potrafili narysować i wyjaśnić, jest zaledwie trzech.
— Uczyłem się trochę rysować — rzekł Kim. — Ale to jest cud nad cudami.
— Rysowałem to przez wiele lat — rzekł Lama. — Był czas, gdy mogłem to narysować między jednem a drugiem zapaleniem lamp. Nauczę cię tej sztuki — po odpowiedniem przygotowaniu; i wyjaśnię ci znaczenie Koła.
— Idziemy więc w drogę?
— W drogę, i na poszukiwania. Czekałem na ciebie tylko. Wyjaśnione mi było w setkach snów — a zwłaszcza w jednym, który przyszedł w nocy, po tym dniu, w którym po raz pierwszy zamknęły się za tobą Bramy Nauki, że bez ciebie nigdy nie znajdę Rzeki. Ciągle i ciągle, jak wiesz, odpychałem tę myśl, bojąc się iluzji. Dlatego nie chciałem cię wziąć owego dnia z Lucknow, gdyśmy jedli placki. Nie chciałem cię brać, aż dopóki nie nadejdzie czas właściwy i pomyślny. Chodziłem od gór do morza, i od morza do gór, ale napróżno.
— Dokąd pójdziemy?
— Niema się o co troszczyć, Przyjacielu całego Świata. Skutek poszukiwania, jak powiadam, jest pewny. Jeśli będzie potrzeba, rzeka wytryśnie z ziemi w naszych oczach. Zdobywałem zasługi — wysyłając cię w bramy nauki i dając ci klejnot wiedzy. Widziałem teraz, że wróciłeś jako naśladowca Sakyaamuniego lekarza, któremu wystawiono wiele ołtarzy w Bhotiyal. To wystarcza. Jesteśmy razem i wszystko jest tak, jak było, Przyjacielu całego Świata, Przyjacielu gwiazd, mój chelo.
Następnie rozmawiali o sprawach świeckich; godne było uwagi, że Lama nigdy nie zapytywał o szczegóły życia w St. Xavier i nigdy nie zdradzał zaciekawienia usłyszeć coś o zwyczajach i przyzwyczajeniach Sahibów. Żył tylko przeszłością i przypominał sobie nieomal każdy krok ich pierwszej, wspólnej, pełnej dziwów podróży; uśmiechał się przytem i zacierał ręce, aż wreszcie, zwinąwszy się, zapadł w nagły sen, jaki zna tylko późna starość.
Kim widział, bawiąc się swoim czarodziejskim sztyletem i różańcem, jak ostatni opylony promień słońca zniknął z podwórza. Gwar Benaresu, najstarszego ze wszystkich miast świata, które dniem i nocą czuwa przed obliczem bogów, huczał wokół murów. Tam i z powrotem mierzył przez podwórze swoją zwykłą drogę jakiś kapłan, trzymając ofiarę, przeznaczoną dla wizerunku bogów, starając się nie zakłócić spokoju żadnej z istot żyjących. Kim patrzał, jak gwiazdy pojawiały się jedna za drugą w ciepłej, wilgotnej ciemności, aż usnął wreszcie u stóp małego ołtarza. Tej nocy sen jego snuł się po hindostańsku i nie znalazło się w nim ani jedno angielskie słowo...
— Świętobliwy, pomyśl o dziecku, któremuśmy dali lekarstwo — powiedział Kim, skoro Lama, obudziwszy się około trzeciej godziny rano, zamierzał natychmiast rozpocząć pielgrzymkę. — Dżat przybędzie tu o świcie.
— Słusznie mówisz. Z pośpiechu byłbym popełnił niesprawiedliwość. — Usiadł znów na poduszkach i zabrał się do różańca. — Zaprawdę, starzy ludzie są jak dzieci — powiedział zmartwiony. — Gdy pragną czego — spójrz tam! — chcą, aby to natychmiast było spełnione, gdyż w przeciwnym razie wpadają w gniew i płaczą. Częstokroć, podczas podróży, chciałem już tupnąć nogą, jakkolwiek drogę zaszedł mi tylko wół w jarzmie, lub tylko tuman kurzu. Nie bywało tak, gdy byłem jeszcze mężczyzną — przed dawnemi laty. A jednak to grzeszne.
— Ależ, Świętobliwy, ty naprawdę jesteś stary.
— Dokonało się. — Najwyższa Przyczyna kieruje światem, i któż — chory czy zdrowy, świadomy czy niewiedzący, stary czy młody mógłby powstrzymać działanie tej Przyczyny? Czyż stoi Koło bez ruchu, gdy kręci nim dziecko — lub człowiek pijany? Chelo — jest to wielki i straszliwy świat.
— Wydaje mi się, że jest dobry — ziewnął Kim. — Czy jest co do zjedzenia? Od wczoraj wieczór nic nie jadłem.
— Zapomniałem, że ulegasz potrzebom. Tam leży zimny ryż i dobra herbata z Bhotiyal.
— Niedaleko zajdziemy z taką żywnością. — Kim tęsknił, jak prawdziwy Europejczyk, za mięsem, którego nie było zupełnie w świątyni Jainów. Jednak, zamiast wyruszyć z puszką jałmużnika, uspakajał swój żołądek bryłkami zimnego ryżu. O świcie zjawił się Wieśniak, bełkocąc z wdzięczności.
— W nocy gorączka spadła i przyszły poty — wołał. — Dotknij go tu, jaką ma zdrową i świeżą skórkę. Smakowały mu bardzo słone tabliczki i pił chciwie mleko.
Odsłonił twarz dziecka, które uśmiechnęło się przez sen do Kima. Mała grupa kapłanów Jainów milcząc, lecz przyglądając się bacznie wszystkiemu, zgromadziła się przy drzwiach świątyni. Wiedzieli oni, a Kim wiedział o tem, że wiedzą, jak to stary Lama witał swojego ucznia. Jako ludzie uprzejmi nie narzucali się w ciągu nocy ani swą obecnością, ani w słowach, ani w gestach. Za to też odwdzięczył się im Kim rano o wschodzie słońca.
— Podziękuj-że za to bogom Jainów, bracie — rzekł, nie wiedząc, jak się ci bogowie nazywają. — Febra ustąpiła rzeczywiście.
— Patrzcie. Widzicie? — wołał Lama, promieniejąc z radości. Stał on wtyle, wśród kapłanów, którzy go gościli u siebie przez trzy lata.
— Czy był kiedy na świecie taki chela? Widzicie, jak idzie w ślad naszego wielkiego Uzdrowiciela.
Jainowie uznają wogóle oficjalnie wszystkich bogów pochodzenia hinduskiego, równie jak Lingam i Węża. Ubierają się jak Braminowie i przestrzegają ściśle przepisów prawa kastowego Hindusów. Ale ponieważ znali Lamę i kochali go, ponieważ był starcem, ponieważ zwykł rozmawiać długo po nocach z ich przełożonym — najwolnomyślniejszym z metafizyków, jacy kiedykolwiek przekroczyli siedemdziesiątkę — wydali więc ogólny szmer uznania.
— Pamiętaj — rzekł Kim, zwracając się do dziecka, — że ta choroba może się jeszcze wrócić.
— Niema strachu, skoro masz na nią odpowiednie zaklęcia — rzekł ojciec dziecka.
— Ale my niedługo ruszamy w drogę.
— Tak jest — rzekł Lama, zwracając się do wszystkich Jainów. — Pójdziemy teraz obaj szukać tego, o czem wam często mówiłem. Czekałem aż chela mój dorośnie. Spójrzcie na niego. Idziemy ku Północy. Nigdy już nie zobaczę więcej tego miejsca mego odpoczynku, o ludzie dobrej woli.
— Ja przecież nie jestem żebrakiem — zawołał rolnik, biorąc na ręce dziecko.
— Bądź cicho. Nie przeszkadzaj Świętobliwemu — zawołał nań jeden z kapłanów.
— Wyjdź już — szepnął mu Kim. — Zaczekaj na nas pod wielkim mostem kolejowym, i na miłość wszystkich bogów naszego Pendżabu, przynieś ze sobą dużo jedzenia, grochu, sosu, bułeczek smażonych w tłuszczu, konfitur i łakoci. Idź, śpiesz się.
Uczucie głodu trapiło Kima nieznośnie w chwili, gdy stał oto smukły i rosły, odziany w smętnego koloru powłóczyste suknie, trzymając w jednej ręce różaniec, a drugą mając wzniesioną do błogosławienia, naśladując w tem wiernie Lamę. Gdyby w tej chwili spojrzał na niego Anglik, powiedziałby, że był raczej podobny do figury jakiegoś świętego młodzieniaszka z witrażu kościelnego, gdy w rzeczywistości był to tylko zgnębiony pustką swego żołądka wyrostek.
Długie i ceremonjalne było pożegnanie z mnichami, które trzy razy kończyło się i zaczynało z powrotem, zgodnie z przyjętym ceremonjałem. Nie brał w nich udziału jedynie Ten, który zaprosił sam Lamę do tego schroniska, ów łysy asceta z twarzą koloru srebra — zatopiony jak zawsze, w samotnej medytacji wpośród świętych obrazów. Wszyscy inni zachowali się podobnie jak zwyczajni śmiertelnicy, obdarzywszy starca na pożegnanie to naczyniem na pieprz, to ślicznym nowym żelaznym kałamarzem, bądź też koszykiem na żywność — przestrzegłszy go ponadto na drogę przed niebezpieczeństwami doczesnego świata i przepowiadając szczęśliwy koniec ich Poszukiwań. W międzyczasie Kim siedział, przykucnąwszy na schodach i klnąc co się zowie w języku ze szkoły w St. Xavier.
— Ależ to moja własna wina — zakończył. — Gdy jestem z Mahbubem, jem jego chleb, albo Lurgana Sahiba. W St. Xavier dają jeść trzy razy dziennie. Tutaj zaś muszę dbać sam o siebie. Przytem odzwyczaiłem się trochę od głodowania. Aj, żeby tak tęgi kawałek mięsa... Jak-że tam, skończyliście już z pożegnaniem, Świętobliwy Ojcze?
Lama, wzniósłszy uroczyście ręce do góry, zaintonował po chińsku jakieś końcowe błogosławieństwo na odchodnem. — Muszę się wesprzeć na twojem ramieniu — rzekł, gdy zamknięto za nim bramy klasztoru. — Odwykłem od ruchu, zdaje mi się.
Ciężar wysokiego rosłego mężczyzny, którego trzeba było prowadzić wśród dziesiątków zaludnionych ulic, nie był nazbyt wygodny dla obładowanego pakunkami i tobołkami Kima, który uczuł wielką ulgę, gdy zbliżyli się do podcieni mostu kolejowego, gdzie miał czekać na nich rolnik.
— Tu sobie podjemy — rzekł wesoło ujrzawszy rolnika, odzianego w błękitny kostjum, uśmiechniętego, który na ich widok podniósł do góry koszyk z jedzeniem, trzymając w drugiej ręce dziecko.
— Bywajcie mi, Świętobliwi ludzie — wołał do nich zdaleka. (W tej chwili Lama z Kimem znaleźli się poza zasłoną jednego z filarów podtrzymujących most, tak że oczy głodujących kapłanów nie mogły ich dosięgnąć). — Mam dla was ryż z doskonałym sosem, świeżo usmażone bułeczki, posypane dobrze pachnącem hing (asafoetida) i zsiadłe mleko z cukrem. Królu moich posiadłości — mówił, zwróciwszy się do swego małego synka — musimy pokazać tym świętobliwym mężom, że my, Dżatowie z Jullundur, umiemy być wdzięczni... Mówiono mi, że ludzie z kasty Jainów nie wzięliby do ust niczego, czego nie ugotują własnemi rękami, co?
— Ale my — odrzekł mu Kim, podsuwając cieniutki talerzyk przed Lamę — my jesteśmy ponad wszystkiemi kastami.
Sycili się w milczeniu dobrem jadłem. Dopiero gdy ostatni szczątek łakoci Kim oblizał ze swego cienkiego palca, wówczas zauważył, że i rolnik przybrany był też do podróży.
— Jeżeli drogi nasze idą razem, — rzekł rolnik, — to pójdę z wami. Nie często zdarza się spotkać takiego cudotwórcę, jak ty, a przytem dziecko moje nie jest jeszcze zupełnie zdrowe. Ale nie zawsze ja jestem taki potulny — zawołał podnosząc do góry swoją „lathi” — tęgą laskę z bambusu, mającą około 5 stóp długości, wzmocnioną pierścieniami z polerowanego żelaza, — i wywijając nią w powietrzu zawołał: — O Dżatach mówią wprawdzie, że skłonni są do bijatyk, ale to nie jest prawda, Ale jak nam kto wejdzie w drogę, to stajemy się podobni na naszych byków.
— Słusznie — rzekł Kim. — Dobry kij, to to samo, co dobry argument.
Lama patrzył spokojnie w górę rzeki, w której dalekiej, wygładzonej perspektywie ciągnęły się nieprzerwane smugi dymów z płonących tratew ze zwłokami. Co pewien czas mimo wszystkie urzędowe przepisy i zakazy widać było, jak jakieś szczątki nawpół spalonego trupa unosiły się na falach bystrego prądu rzeki.
— Ale przez ciebie — mówił rolnik, przyciskając malca do swej kosmatej piersi, — o mało że nie popłynąłem sobie podobnie, jak ten trup oto. Kapłani mówią, że Benares to święte miasto — co jest prawdą — i miło w niem jest umrzeć. Ale ja nie znam ich bogów, a im trzeba ciągle pieniędzy i pieniędzy. Daje się na prawo, na lewo ofiary, za to, za to owo i tam dalej — płacić trzeba ciągle: komu? kapłanom. Nie, dziękuję. Wolę ja mój Pendżab, i takiego gnoju jak u nas w Jullundur nie znajdziecie nigdzie.
— Mówiłem nieraz... zdaje mi się, że w świątyni, że gdy zajdzie tego potrzeba, Rzeka wytryśnie nam z pod naszych stóp. Dlatego też pójdziemy teraz na Północ — rzekł, wstając, Lama. — Pamiętam jedno miejsce, obsadzone dokoła drzewami owocowemi, gdzie można było chodzić i rozmyślać — zwłaszcza, że powietrze tam jest znośniejsze. Wieje ono chłodem od gór i śniegów.
— Jak się ono nazywa? — pytał go Kim.
— Skąd ja mogę wiedzieć? Nie pamiętasz? Więc to było wtedy, gdy wojsko zabrało ciebie ze sobą. Spędzałem wtedy czas na medytacjach w pokoju, który przytykał do gołębnika... o ile nie przeszkadzała mi w tem nieustannie gadająca niewiasta.
— Aha! niewiasta z Kulu. To było koło Saharunpore — rzekł, śmiejąc się Kim.
— Co to za duch ożywia twojego mistrza? — zapytał przezornie rolnik. — Czy on podróżuje piechotą na pokutę za dawne grzechy? Przecie to tęgi kawał drogi do Delhi.
— Nie — odrzekł mu Kim. — Muszę się postarać o „tikkut” (bilet) na pociąg. Nie tak to łatwo o pieniądze w Indjach.
— No, to na miłość bogów wsiądźmy na kolej. Memu synkowi będzie najlepiej, gdy się znajdzie prędko w objęciach matki. Rząd nałożył nam, co prawda, różne podatki, ale daje za to jedną rzecz dobrą: kolej, tę, co łączy ze sobą przyjaciół i tych, co są o siebie niespokojni. Cudowna to rzecz ta kolej.
W parę godzin potem siedzieli już wszyscy w wagonie, w którym przespali upalne godziny dnia. Rolnik zarzucał Kima tysiącznemi pytaniami o życiu i działalności Lamy, na co otrzymał parę ciekawych odpowiedzi, Kim zaś zadowolony, że siedzi w pociągu, patrzył na płaski pejzaż północno-zachodniej połaci kraju i słuchał z lubością gwarnej gadaniny zmieniających się ciągle podróżnych. Sprawa biletów kolejowych i dziurkowania ich przez konduktorów jest nawet za dnia ciężką przeprawą dla ludu wiejskiego w Indjach. Nie mogą pojąć, z jakiej racji czarodziejskie skrawki papieru, za które oni zapłacili, jacyś obcy ludzie mogą potem dziurkować nie wiadomo po co... Na tem tle powstają długie i wściekłe sprzeczki między podróżnymi i kontrolerami w pociągach. Kim, obecny przy kilku takich kłótniach, pośredniczył w nich łagodząco, żeby wykazać Lamie, jaki to on jest mądry. Rolnik patrzył na niego z podziwem. W miejscowości Somna losy zesłały mu jednak coś, nad czem warto się było zastanowić. Do przedziału ich wpadł w chwili, gdy pociąg miał już ruszyć, drobny chudy człeczyna — jakiś Mahratta (kupiec), o ile Kim wnioskować mógł z zakończenia jego mocno ściśniętego turbanu. Twarz miał przeciętą, górna część jego muślinowego ubrania była srodze podarta i jedną nogę miał obandażowaną. Towarzystwu w wagonie opowiedział, że jadąc spadł z wozu na ziemię, i że wóz włóczył go po ziemi i omal go nie zabił. Jechał do Delhi, gdzie miał syna. Kim obserwował go uważnie. Jeżeli prawdą było, jak opowiadał, że wóz ciągnął go po ziemi, to na skórze jego powinny były być ślady zdrapania i sińce, tymczasem wszystkie obrażenia widoczne na nim, były to rany cięte, jakby od noża, a zwykły upadek z wozu nie mógł znów przyprawić kogoś o tak szalone przerażenie, jakie widoczne było na twarzy nieznajomego. A gdy drżącemi palcami usiłował związać podarty muślin na szyi, odsłonił tym ruchem zawieszony amulet, podobny do tych, jakie używane są do podtrzymywania odwagi. Zwyczaj noszenia amuletów jest wprawdzie powszechny, ale nie wiesza się ich na specjalnej roboty miedzianym łańcuszku, a przytem, amulety używane dla zabezpieczenia się przed febrą, zawsze ozdobione są czarną emalją na srebrze. W przedziale oprócz Lamy i rolnika nie było nikogo, wagon zaś na szczęście, staroświeckiego typu, zamknięty był z boków, tak, że w czasie ruchu pociągów nikt nie mógł wejść do niego. Kim zrobił gest, jakby się chciał podrapać na piersi, przez co odsłonił i pokazał również i swój amulet. — Twarz Mahratty zmieniła się natychmiast na widok amuletu Kima, poczem nieznajomy odkrył jeszcze wyraźniej swój amulet.
— Tak jest — mówił nieznajomy, zwrócony w stronę rolnika. — Śpieszyło mi się na pociąg, a tan łajdak woźnica zawadził kołem o rów i nietylko, że mnie wywalił na ziemię, ale ponadto i całą miskę „tarkeean”. Nie miałem dziś szczęścia.
— To wielka szkoda — odrzekł rolnik.
— A kto ją ugotował? — zapytał Kim.
— Pewna kobieta, — odparł Mahratta, podnosząc wzrok na Kima.
— Ugotować „tarkeean” potrafi przecież każda kobieta — zawołał rolnik. — O ile wiem, doskonała ma to być przyprawa.
— O tak, doskonała — potwierdził Mahratta.
— A przytem tania — wtrącił Kim. — Ale czy ludziom z waszej kasty wolno ją jeść?
— O, gdy idzie o „tarkeean” — to kasty przestają istnieć — odrzekł Mahratta zgodnie z przepisaną formułką. — A ty w czyjej służbie jesteś?
— U tego Świętobliwego — rzekł Kim, wskazując na pogrążonego w błogiej drzemce Lamę, który obudził się na dźwięk słowa, miłego jego uchu.
— Ach, to samo niebo zesłało mi tego chłopca. Nazywają go Przyjacielem Całego Świata, albo Ulubieńcem Gwiazd. Wędruje on ze mną teraz jako lekarz, bo się już tego nauczył, a jest bardzo mądry.
— A także „Synem Czaru“ — dodał cicho Kim w chwili, gdy rolnik zajęty był nakładaniem fajki.
— A to co za jeden — zapytał cicho Mahratta, łypnąwszy nerwowo okiem w stronę rolnika.
— Wyleczyłem mu chore dziecko. Za to ma wobec mnie wielkie obowiązki. — Usiądź-no człowieku z Jullundur koło okna, bo mam tu chorego, którego muszę zbadać.
— Och, nie mam wcale ochoty zadawać się z byle kim. A przytem wcale nie jestem ciekawy słuchać cudzych sekretów — odparł Dżat, usuwając się w kąt wagonu.
— Czy znasz się trochę na leczeniu? — zapytał Mahratta, wspomniawszy, co mówił przed chwilą o Kimie Lama. — Jestem bardzo pokiereszowany.
— Ten człowiek jest ciężko pokaleczony. Muszę go wyleczyć — zawołał nagle stanowczym głosem Kim. — Pamiętaj gospodarzu, że nikt nie wtrącał mi się do roboty, kiedy leczyłem twoje dziecko.
— Och, czemuż mnie ganisz — odrzekł łagodnie Dżat. — Jestem ci wdzięczny na całe życie za mojego synka. Wiem przecież, że jesteś cudotwórcą.
— Pokaż-no swoje rany — rzekł Kim, nachylając się nad szyją Mahratty tak, że słyszał niemal bicie jego serca.
— A teraz mów szybko, co masz do opowiedzenia, bracie, gdy będę odmawiać nad tobą moje zaklęcia.
— Jadę z Południa, gdzie miałem zdaną sobie robotę. Jednego z naszych zabito po drodze. Słyszałeś o tem? — Kim skinął głową. Nie wiedział oczywiście nic o poprzedniku E. 23, zamordowanym na Południu pod przebraniem arabskiego handlarza. — Dostawszy do moich rąk pewien list, po który zostałem wysłany, wracałem z powrotem. Wymknąłem się z miasta i ruszyłem do Mhow. Byłem tak pewny, że nikt o mnie nic nie wie, iż nie przemalowałem sobie twarzy. W Mhow tymczasem pewna kobieta oskarżyła mnie, że skradłem jej biżuterję w mieście, z którego właśnie przybyłem. Wtedy dopiero poznałem, że mnie ścigają. Uciekłem w nocy z Mhow, przekupiwszy policję, która była przepłacona, aby mnie wydać bezwzględnie w ręce moich nieprzyjaciół z Południa. Potem przebywałem przez tydzień w starym mieście Chitor, jako penitent w jednej świątyni, ale nie mogłem się uwolnić od listu, który mi ciążył. Ukryłem go w Chitor pod Kamieniem Królowej w miejscu dobrze znanem naszym ludziom. — Kim nie znał wprawdzie tego miejsca, ale za cenę całego świata nie byłby przerwał opowiadania.
— W Chitor, jak widzisz, byłem w obrębie „Królów”, gdyż Kotah wschodu nie podpada pod władzę naszej Królowej, a jeszcze dalej na wschód leży Jeypur i Gwalior. Nigdzie tam nie lubią szpiegów i niema tam sprawiedliwości. Polowano na mnie, jak na szakala, ale ja przedarłem się do Bandakui, gdzie dowiedziałem się, że oskarżono mnie o morderstwo w mieście, które opuściłem — o zamordowanie jakiegoś chłopca. Czekali tam już na mnie świadkowie i ciało zamordowanego.
— Ale gdzie w takich razach opieka rządu?
— Nami z „Gry“ nikt się nie opiekuje. Gdy kto z nas ginie, to musi zginąć. Nasze imiona wykreślone są wtedy z ksiąg i na tem koniec. W Bandakui, gdzie przebywa jeden z naszych ludzi, sądziłem, że zmylę ślad, zmieniając mój wygląd i zrobiłem z siebie Mahrattę. Potem udałem się do Agra i chciałem wrócić do Chitor, żeby zabrać ów list. Byłem pewny, że mnie nie poznają, żem się im wymknął, dlatego nie wysłałem do nikogo „tar” (telegramu) donoszącego, gdzie jest list. Nie chciałem z nikim dzielić się chwałą mojego przedsięwzięcia. — Kim skinął potakująco głową. Rozumiał on dobrze to uczucie.
— Ale gdy w Agra chodziłem po ulicach, człowiek jakiś zaczął wołać na mnie, że jestem jego dłużnikiem i zbliżywszy się z kilku świadkami, próbował mnie zaciągnąć na jakieś podwórze. Och, oni są przebiegli, tam na Południu. Udawał, że poznał mnie, jako swego ajenta od bawełny. Niechże go piekło pochłonie zato!
— I ty byłeś rzeczywiście jego ajentem?
— Oh, głupcze. Im przecież chodziło o ten list. Wpadłem do rzeźni i wbiegłem do domu jednego żyda, który, bojąc się zbiegowiska, wypędził mnie. Doszedłem pieszo do drogi Somna, miałem pieniądze tylko na „tikkut" (bilet) do Delhi, a gdy tam leżałem w krzakach trzęsąc się jak w febrze, wyskoczył nagle jakiś człowiek z gęstwiny, i zaczął mnie bić, poranił mnie i przeszukał na mnie wszystko od stóp do głów... Działo się to o kilka kroków od toru kolejowego.
— Dlaczego cię nie zabił odrazu?
— Oni nie są tacy głupi. Jeśli mnie złapią w Delhi w imieniu prawa, w takim razie na podstawie oskarżenia o to morderstwo, które potrafią mi udowodnić, zostanę wydany w ręce państwa, które tego pragnie. Odeślą mnie potem, pod strażą, a wtedy... zginę powolną śmiercią na postrach dla innych naszych ludzi. Południe to kraj nie dla mnie. Biegam tu wkółko, jak ślepa koza. Nie piłem nic od dwóch dni. Pokiereszowany jestem tak — sięgnął, dotykając brudnych bandażów na nodze — że mnie poznają zaraz w Delhi.
— W każdym razie w pociągu jesteś bezpieczny.
— Gdy spędzisz jeden rok na służbie w „Wielkiej Grze“, to przekonasz się, co warte twoje gadanie. Telegrafowano o mnie przecież do Delhi, opisawszy każdy łachman i szmatę na mnie. Dwudziestu, stu, jeśli będzie potrzeba, znajdzie się takich, co powiedzą, że widzieli mnie, jak zabijałem tego chłopca. A ty nie przydasz się na nic.
Kim znał dość dobrze miejscowe metody walki, aby nie wątpić, że sprawa ta będzie przeprowadzona istotnie dosłownie i że nie braknie nawet owych zwłok... Mahratta trzepał od czasu do czasu palcami z bólu. Rolnik patrzał na nich ze swego kąta spodełba; Lama zatopił się w odmawianiu różańca, a Kim obmacując na sposób lekarski szyję rannego, mruczał pod nosem magiczne zaklęcia, ważąc w głowie plan ratunku.
— Czy masz jakie czary, żeby zmienić mój wygląd? W przeciwnym razie zginę. Gdybym mógł zostać w wagonie sam, przez pięć, dziesięć minut, i gdyby nie trzeba było tak się śpieszyć — to mógłbym to sam zrobić...
— Czy uleczyłeś go już, cudotwórco? — pytał Kima zazdrośnie rolnik. — Śpiewasz już nad nim dość długo swoje zaklęcia...
— Nie. Widzę, że niema innej rady na jego rany, tylko, będzie musiał na trzy dni przebrać się za „bairagi”. — Kapłani przepisują to często tłustym, opasłym handlarzom jako pokutę za grzechy.
— Żaden kapłan nie może wytrzymać, żeby drugiego nie zrobić także kapłanem — zauważył rolnik, którego, jak wszystkich zabobonnych prostaków, ciągle świerzbiał język, i dlatego nie mógł się wstrzymać od drwin ze swych duchownych.
— No to może i twój synek zechce też zostać kapłanem? Czas już najwyższy, żeby zażył znów trochę mojej chininy.
— Wybacz, ale my Dżatowie podobniśmy wszyscy do naszych bawołów — odrzekł tłumacząc się łagodniejszym już tonem, rolnik.
Kim wsypał znów szczyptę gorzkiego proszku w wysunięte usta maleństwa. — Nie żądałem od ciebie w zamian niczego — rzekł surowo do ojca chłopaczka, — oprócz jedzenia. Czy żałujesz mi może tego?... Teraz muszę znów uleczyć tego oto człowieka. Czy pozwalasz mi zrobić to... mój „Książę”? — zapytał, zwracając się do dziecka.
Chłop podniósł swe duże łapy błagalnie do góry. — Ale tak... tak. Dajże pokój i nie drwij ze mnie.
— Mam ochotę wyleczyć tego chorego, a ty pomagając mi w tem, zaskarbisz sobie zasługę. Pokaż-no, jakiego koloru jest popiół w twojej fajce?... Biały. Akurat mi się przyda. A czy masz trochę surowego szafranu w twoim worku z jedzeniem?
— N... nie... nie wiem.
— Rozwiąż-no twój tobołek.
Worek zawierał masę różnych drobiazgów, jakie się bierze zazwyczaj w podróż. Były tam węzełki z odzieżą, sprzedawane na targach przez znachorów lekarstwa, tanie świecidełka, garść „atta”, szarej mąki krajowej, zwitki wiejskiego tytoniu, pstre cybuchy do fajek, pakiet z jedzeniem, a wszystko to owinięte było kocem. Kim rozwinął to z miną przemądrzałego, zawołanego czarownika, miaucząc pod nosem jakieś mahometańskie zaklęcia.
— Nauczyłem się tego od Sahibów — szepnął do Lamy i mówił prawdę, bo nauczył go tego Lurgan Sahib.
— Gwiazdy przepowiadają temu człowiekowi wielkie nieszczęście, które... które mnie przeraża. Czy mam je oddalić od niego?
— Przyjacielu Gwiazd, wszystko, co robiłeś, robiłeś dobrze. Rób, jak ci się podoba. Czy to będzie nowe uleczenie?
— Spiesz się, śpiesz, — szeptał Mahratta. — Pociąg może za chwilę stanąć.
— To jest lekarstwo przeciw cieniom śmierci — rzekł Kim, mieszając mąkę rolnika z popiołem z węgla i z tytoniu, który wysypał z terrakotowej fajki. E. 23, nie mówiąc ani słowa, rozwiązał swój turban, z pod którego ukazały się długie czarne włosy.
— Ależ to moja żywność, kapłanie — mruknął niechętnie chłop.
— Znowu bawół włazi do świątyni. Śmiałeś patrzeć mi tu, i zaglądać? — zawołał Kim. — Widzę, że robię moje cuda przed głupcami, ale pilnuj-no swoich oczu. Czy niema na nich bielma? Ocaliłem ci dziecko, a ty za to... — oh, ty bezwstydniku.
Wieśniak bał się teraz spojrzeć w tę stronę bo, Kim mówił zupełnie serjo, przekonany o prawdzie swych słów: — Czy mam cię przekląć, czy też...
Domawiając tych słów, chwycił kawałek odzieży wystającej z tobołka, i zarzucił go na schyloną głowę chłopa.
— Jeżeli mi się odważysz choć na chwilę podglądać co robię, to... to zobaczysz, że nawet ja ci nie będę mógł wtedy nic poradzić. Siedź — bądź głuchy i niemy.
— Jestem ślepy i niemy. Nie przeklinaj. Cho... chodź, moje dziecko, będziemy się bawić w chowanego. Przez miłość dla mnie, nie wyglądaj z pod tego nakrycia.
— Zaczyna we mnie wstępować nadzieja... — rzekł E. 23. — Jaki twój plan?
— Zaraz się dowiesz — rzekł Kim, podnosząc na nim koszulę. E. 23 zawahał się, miał bowiem, jak każdy mieszkaniec północno-zachodnich Indji, wstręt do obnażania się.
— Cóż znaczy kasta, gdy chodzi o twoją głowę? — spytał Kim, drąc na nim koszulę do pasa... — Musimy zrobić z ciebie żółto-skórego Saddhu. Rozbierz się natychmiast i nasuń włosy na oczy, bo muszę cię posypać popiołem. Teraz zrobimy znak kasty na czole... — Wyciągnął z zanadrza małą skrzyneczkę z farbami i kawałek karminowego tuszu.
— Czy ty jesteś dopiero początkującym? — zapytał „E. 23”, drżąc o swe cenne życie, gdy rozebrał się ze swego odzienia i stał tylko w spodniach, podczas gdy Kim narysował mu piękny znak kasty w Saddhu nad posypanemi popiołem brwiami.
— Służę zaledwie od dwu dni i należę do „Gry”, bracie — odrzekł Kim. — Zasmaruj sobie więcej popiołem piersi.
— A czy znasz Lekarza chorych pereł? — Rozłożył swój długi, ciasno zwinięty szal z turbanu i pośpiesznie okręcił go sobie ponad lędźwiami i poniżej, zwijając go na sposób pasa, jaki noszą ludzie z kasty „Saddhu”.
— Ha. Więc poznałeś jego rękę? Był on przez jakiś czas moim nauczycielem. Musimy teraz obnażyć twoje nogi. Popiół przyda się na twoje rany. Nasmaruj je nim.
— Byłem ja kiedyś jego dumą, ale tyś lepszy odemnie. Bogowie są na nas łaskawi. Daj-no mi tego.
Było to pudełeczko z pigułkami opium, leżące między drobiazgami w węzełku rolnika. E. 23 przełknął ich całą garść. Dobre są na głód, strach i chłód. I oczy robią się od nich czerwone. — Teraz nabrałem znów odwagi do dalszego prowadzenia „Gry”. Brak mi tylko szczypców, jakich używają „Saddhu”. A co zrobimy z moją starą odzieżą?
Kim zwinął ją w węzełek i ukrył w szerokich fałdach swojej tuniki. Żółtą okrą wysmarował mu jeszcze nogi i piersi, które przedtem natarł już mąką, popiołem i szafranem.
— Śladów krwi na nich jest tyle, bracie, że wystarczy, aby cię powieszono.
— Być może, ale niewarto tej odzieży wyrzucać przez okno... No, teraz skończone — zawołał Kim, a w głowie jego drżała dziecinna radość.
— Obróć-no się i spójrz, Dżacie.
— Bogowie, miejcie nas w swojej opiece — zawołał Kamboh, wynurzając się z pod zasłony, jak bawół z pośród trzcin. — Ale gdzież się podział Mahratta? Coś ty z nim zrobił?
Kim wyuczony był dobrze przez Lurgana Sahiba, zaś E. 23 był wcale niezłym aktorem. Zamiast wystraszonego, drżącego kupca, rozpierał się teraz w kącie całkiem nagi, wysmarowany popiołem, popręgowany żółtą okrą, brudno-włosy „Saddhu”, a jego nabiegłe krwią oczy (opium działa szybko na pusty żołądek) — błyszczały zuchwalstwem i zwierzęcą żądzą. Siedział z nogami skrzyżowanemi z bronzowym różańcem Kima zawieszonym na szyi i małą szmatą znoszonej barwnej materji na ramionach. Dziecko rolnika ukryło ze strachu twarz na piersiach zdumionego ojca.
— Odwróć się no, mój Królewiczu. Jedziemy z prawdziwymi czarodziejami, ale oni nie zrobią ci krzywdy. Nie bój się, nie krzycz... Co za sens, żeby jednego dnia wyleczyć dziecko, a nazajutrz zabijać je strachem.
— Dziecko twoje będzie szczęśliwe przez całe życie, bo widziało wielkie uleczenie z choroby. Gdy byłem jeszcze dzieckiem, lepiłem z gliny ludzi i konie.
— A i ja także. Sir Banas przychodzi potem w nocy i ożywia je wszystkie na środku naszej kuchni — zapiszczał malec.
— No, to nie powinieneś się bać byle czego, co, książę?
— Ja się zląkłem, bo i mój tata także. Czułem, że mu się ręka trzęsie ze strachu.
— Och, ty mały koguciku, — zawołał śmiejąc się Kim, a za nim roześmiał się też skonfudowany rolnik. — Uleczyłem tego biednego kupca, który musi teraz zapomnieć o swoich zyskach i interesach i przez trzy noce musi siedzieć przy drodze jako żebrak, żeby oddalić od siebie złorzeczenia swych wrogów. Gwiazdy nie są życzliwe dla niego.
— Powiedz lepiej, że musiało go przekląć kilku takich, co mu pożyczyli pieniądze. Czy on jest „Saddhu”, czy nie „Saddhu”, niech mi wpierw zapłaci za moją materję, którą ma na ramionach.
— Takiś — to? A przypomnij no, co się działo z dzieckiem, które trzymasz na rękach, nie dalej jak dwa dni temu?... I jeszcze jedno. Zrobiłem to wszystko w twojej obecności, bo trzeba to było zaraz zrobić. Zmienić jego postać i duszę. I teraz, jeżeli przypadkiem, o mężu z Jullundur, odważysz się wspomnieć o tem, coś tu widział, czy to wśród waszej starszyzny, gdy będziecie radzić pod drzewem, albo w obecności waszego kapłana, gdy będzie błogosławił twoje bydło, — to natychmiast zaraza wybuchnie między twymi końmi i bawołami, ogień pod twoją strzechą, a szczury rozplenią się w twoim szpichlerzu i klątwa naszych bogów spadnie na twoje pola, że będą niepłodne, gdy będziesz po nich chodzić i orać je. — Był to urywek ze starego przekleństwa, zasłyszanego przez Kima jeszcze w dzieciństwie, od jednego fakira przy bramie Taksali, w Lahorze.
— Przestań, o świętobliwy. Daj pokój. Przestań, na litość! — krzyczał Dżat. — Nie przeklinaj mego dobytku. Nie widziałem nic. Nie słyszałem niczego. Możesz mnie doić, ile ci się podoba — wołał, obejmując błagalnie bose nogi Kima i uderzając rytmicznie czołem o podłogę wagonu.
— Ale ponieważ pomogłeś mi w mojem dziele tą odrobiną mąki i garstką opium i tymi drobnostkami, które zaszczyciłem, używając ich do mojej sztuki, więc bogowie odpłacą ci za to błogosławieństwem — rzekł Kim, odmówiwszy je w całości ku niezmiernej uldze wieśniaka. Tego się nauczył od Lurgana Sahiba.
Lama przyglądał się wszystkiemu przez okulary uważniej, niż całemu aktowi przebrania Mahratty. — Przyjacielu Gwiazd — rzekł wreszcie, — zdobyłeś sobie wielką wiedzę. Uważaj, żeby z niej nie zrodziła się w tobie duma. Żaden człowiek szanujący prawo nie opowiada pośpiesznie o tem, co widział lub czego był świadkiem.
— Nie, nie — ma się rozumieć, że nie — krzyczał wystraszony wieśniak, bojąc się, czy mistrz nie zamierza poprawić klątwy ucznia. E. 23 zaczął teraz swobodnie raczyć się pigułkami opium, które zastępują równocześnie pokarm, tytoń i lekarstwa dla każdego strudzonego Azjaty.
Poczem, milcząc, w oczekiwaniu groźnego momentu i wielkiego nieporozumienia, wjechali do Delhi w porze, gdy w mieście zaczynano zapalać światło.




ROZDZIAŁ XII

— Skrzepiło się moje serce na nowo, — rzekł E. 23, korzystając z gwaru na platformie. — Głód i strach otumaniają ludzi, gdyż inaczej byłbym przedtem pomyślał o ocaleniu się w ten sam sposób. Miałem słuszność. Idzie obława na mnie. Ocaliłeś moją głowę.
Grupa pendżabskich policjantów w żółtych spodniach ze spoconym i zgrzanym młodym Anglikiem na czele, rozpychała tłum przy wagonach. Za nim sunęła się chyłkiem, jak kot, mała tłusta osoba, wyglądająca na posługacza adwokackiego.
— Patrz, młody Sahib zagląda w jakiś papier. Mój rysopis jest w jego rękach — rzekł E. 23. — Idą od wagonu do wagonu, jak rybacy ciągnący sieć.
Gdy grupa tych ludzi podeszła do ich wagonu, E. 23 przesuwał spokojną dłonią paciorki swego różańca, podczas gdy Kim podrwiwał sobie z niego, że tak się opchał pigułkami opiumowemi, iż zgubił gdzieś koliste szczypce do ognia, jakich używają „Saddhu”. Lama, zatopiony w rozmyślaniach, zapatrzony był przed siebie, a rolnik, rzuciwszy na nich pośpiesznie okiem, zbierał swoje manatki.
— Tu niema nikogo, prócz paczki świętoszków — rzekł głośno Anglik, poczem poszli dalej, wśród rosnącego niepokoju tłumu, dla którego wszędzie w Indjach pojawienie się policji oznacza jakiś gwałt.
— Cała trudność leży teraz — szepnął E. 23 — w posłaniu telegramu z wiadomością o miejscu, gdzie ukryłem list, po który mnie wysłano. Nie mogę w tym stroju iść do biura telegraficznego.
— Czy nie dość, że uratowałem ci głowę?
— Nie, skoro robota nie doprowadzona została do końca. Tak przecież uczył nas Lekarz chorych Pereł. Ach, ale oto nadchodzi jeszcze jeden Sahib.
Był to wysoki blady nadkomisarz okręgowej policji przy szabli, w hełmie i z błyszczącemi ostrogami. Szedł nadrabiając miną i podkręcając ciemnego wąsa.
— Jacy głupi są ci Sahibowie z policji — rzekł żywo Kim.
E. 23 spojrzał nań z podełba. — To dobrze powiedziane — mruknął zmienionym głosem. Pójdę się napić wody. Zajmij tymczasem miejsce.
— „Tum mut?” Czy pijany? Nie powinieneś się zataczać, jakby cała stacja Delhi do ciebie miała należeć, przyjacielu. — E. 23, nie tracąc kontenansu, odpowiedział stekiem najgorszych obelg, co naturalnie ucieszyło bardzo Kima. Przypomniało mu to doboszów i kominiarzy koszarowych w Umballi z okropnych czasów jego początkowej nauki.
— Mój poczciwy głupcze — ciągnął Anglik — „Nickle-jao”. Wracaj do swego przedziału. — Krok za krokiem podnosząc i obniżając ton głosu, żółty „Saddhu” właził napowrót do wagonu, przeklinając nadkomisarza policji aż w najdalsze jego pokolenia; przekląwszy go Kamieniem Królowej, (na co Kim aż podskoczył z radości) wyrytem na cokole jej pomnika i całym szeregiem bogów zgoła nieznanych.
— Nie rozumiem, co ty pleciesz, — mówił zaczerwieniony gniewnie Anglik — ale to muszą być jakieś obelgi. Wysiadaj-no z wagonu.
E. 23 udając, że nie rozumie, pokazał poważnie bilet kolejowy, który Anglik wyrwał mu niecierpliwie z ręki.
— Oh, Zoolum. Co to za tyranja — mruczał rolnik ze swego kąta. — I to wszystko za niewinny żart. — Nie był zadowolony z wymyślań „Saddhu”.
— Twoje czary działają dziś niedobrze, Świętobliwy.
„Saddhu” poszedł za policjantem, tłumacząc się przed nim. Tłum podróżnych, zajęty swymi tobołkami i dziećmi, nie zauważył tego zajścia. Kim wysunął się za nim z wagonu, gdyż przypomniał sobie nagle, że słyszał raz głos tego rozgniewanego, głupiego Sahiba, dyskutującego na temat różnych słynnych osobistości z pewną starą damą, trzy lata temu w pobliżu Umballi.
— Wszystko się dobrze ułożyło — szepnął „Saddhu”, ściśnięty zewsząd hałaśliwym, niespokojnym tłumem. Jakiś szary chart perski zaplątał się między jego nogi, podczas gdy nad uchem wrzeszczała mu czereda zamkniętych w klatce sokołów do polowania, którą niósł jakiś radżputański łowczy. — Poszedł teraz wysłać depeszę o liście, który ukryłem. Mówiono mi, że jest w Peshawur. Mogłem przypuszczać, że on, jak krokodyl — ciągle jest na innem miejscu. Wybawił mnie teraz z tego kłopotu, ale życie moje tobie zawdzięczam.
— Więc to także jeden z Naszych — pytał Kim, uchylając się przed zatłuszczonym ramieniem jakiegoś poganiacza wielbłądów z Mewar i rozpychając gromadkę rozgadanych matron z plemienia Sikh’ów.
— Bodaj-że jeden z największych. Mamy obaj szczęście. Złożę mu raport z tego, coś zrobił. Jestem teraz bezpieczny pod jego opieką.
Przecisnął się przez tłum oblegający wagony i przysiadł obok ławki stojącej przy drzwiach urzędu telegraficznego.
— Wracaj do wagonu, bo zajmą ci miejsce. Bądź teraz bracie spokojny o sprawę i... o moje życie. Pomogłeś mi odetchnąć, a Sahib Strickland dał mi bezpieczeństwo. Będziemy jeszcze razem w „Grze” pracować. Bądź zdrów!
Kim pośpieszył do wagonu. Był dumny, oszołomiony, lecz trochę poirytowany tem, że nie miał klucza do otaczających go tajemnic.
— Jestem w „Grze” tylko nowicjuszem, to pewne — szeptał, zajmując swoje miejsce w zatłoczonym przedziale. — Ja nie mógłbym zdobyć takiej pewności, jak to Saddhu uczynił. On wiedział, że najciemniej jest pod samą lampą. Nigdy bym nie pomyślał, by pod osłoną przekleństw czynić wyznania... a jak zręczny był ten Sahib! A jednak uratowałem jednemu życie... Gdzież się zawieruszył wieśniak, Świętobliwy?
— Zdjął go strach — odrzekł Lama z lekką ironją. — Widział, jak w mgnieniu oka zamieniłeś Mahrattę w Saddhu, by go wyleczyć. To przeraziło go. A później zobaczył jak Saddhu właśnie wpadał w ręce policji — wszystko za twoją przyczyną. Wówczas pochwycił swego syna i uciekł, gdyż, jak mówił, zamieniłeś spokojnego kupca w krzykacza, który obrzucił Sahiba wstrętnemi wymówkami, obawiał się, że go spotka ten sam los. Gdzież jest Saddhu?
— W policji — odparł Kim — ...ja wszak uratowałem dziecko wieśniaka.
Lama sapał spokojnie.
— Ach, chelo, przyznaj, jak jesteś obałamucony! Uzdrowiłeś dziecko wieśniaka, by zdobyć zasługę. Przy Mahratcie jednak wymawiałeś zaklęcia z taką dumą — obserwowałem cię — i rzucałeś na wszystkie strony spojrzenia, by starego człowieka i głupiego chłopa wprawić w zdumienie, a później natchnąć przerażeniem i podejrzliwością.
Kim z trudem się opanował, mając na względzie podeszły wiek Lamy. Jak każdego młodego chłopaka, rozdrażniło go fałszywe osądzenie; znalazł się jednak w kłopocie, jakby sąd Lamy sprostować. Pociąg wypadł z Delhi i zanurzył się w cieniach nocy.
— Z pewnością — mruknął, — że źle zrobiłem, jeśli cię zmartwiłem.
— Coś więcej jeszcze uczyniłeś, chelo. Rzuciłeś twój czyn w jezioro świata jak kamień — i tak, jak fale jeziora coraz dalej wówczas się rozchodzą, wiedzieć nie możesz, dokąd dotrą skutki twego czynu.
Ta nieświadomość była zarówno dobrą dla próżności Kima, jak i dla wewnętrznego spokoju Lamy, jeśli pomyśleć, że z Simli nadany został telegram donoszący o przybyciu E. 23 do Delhi, a co ważniejsze, o warunkach, w których znajdował się list, po który E. 23 został wysłany, żeby go... wykraść. Tymczasem nazbyt gorliwy policjant zaaresztował pod zarzutem morderstwa popełnionego w dalekiem południowem państewku, wielce tem oburzonego handlarza bawełny z Ajmir, który uniewinniał się na peronie w Delhi przed Mr. Strickland’em, podczas gdy E. 23 przemykał się bocznemi drogami do zamkniętego środka miasta Delhi. Po dwu godzinach kilka telegramów poszło do zagniewanego ministra południowego państewka, donosząc, że wszelki ślad trochę poturbowanego Mahratty zaginął, i podczas gdy pociąg zatrzymywał się zwolna w Saharunpore, ostatni krąg fali roztaczający się od kamyka, który Kim pomógł cisnąć do wody, uderzył w stopnie meczetu w bardzo odległym mieście Roum — gdzie mocno zaniepokoił pewnego nabożnego jegomościa, pogrążonego w modłach.
Lama oparł swą rosłą postać o wilgotne sztachety, okalające peron, ciesząc się blaskiem słońca i obecnością swego cheli.
— Zostawimy te rzeczy za sobą — rzekł, wskazując na lokomotywę, i połyskujące szyny. — Trzęsienie pociągu — chociaż ta kolej to cudowna rzecz, — rozbiło mi na nic moje stare kości. Odtąd będziemy podróżowali na świeżem powietrzu.
— Chodźmy do Kulu, na dwór tej kobiety — rzekł Kim, krocząc raźnie mimo ciężaru swych tobołków. Wczesnym rankiem droga do Saharunpore jest czysta i pachnąca. Wspomniał o porankach spędzonych w St. Xavier i kontrast obecnej chwili napełnił go jeszcze większem uczuciem zadowolenia.
— Skądże u ciebie ten nowy pośpiech? Ludzie rozsądni nie uganiają się jak kurczęta na słońcu. Ujechaliśmy już setki i setki mil, a mimo to zaledwie przez parę chwil byliśmy sami ze sobą. Jakże ty myślisz, że będziesz się mógł czegoś nauczyć tam, gdzie tylu ludzi będzie się trącało łokciami? A ja, czy będę mógł przy jej gadaninie rozmyślać spokojnie o Drodze Zbawienia?
— Więc chociaż się postarzała, nie jest mniej gadatliwa? — zauważył, uśmiechając się uczeń.
— Ani nie mniej zabobonna. Pamiętam, jak raz mówiłem jej o „Kole Życia”... — tu Lama sięgnął w zanadrze po swój ostatni przez siebie malowany obraz tego symbolu. — Wówczas nie obchodziło ją nic innego prócz djabłów, oblegających małe dzieci. Damy jej okazję do zdobycia sobie zasługi, gdy się nami zajmie... przez chwilę... ale kiedyindziej —... a teraz powoli, powoli. Pójdziemy sobie teraz noga za nogą, wyczekując na „Łańcuch Wszechrzeczy”. Nasze Szukanie jest pewne.
I tak bardzo wolnym krokiem szli wśród wielkich sadów owocowych, pełnych kwiecia — drogą na Aminabad, Sahalgunge, Akrola i małą Phulesa — mając linję gór Sewalik ciągle przed sobą na północy, a za niemi linję śniegów. Po długim słodkim śnie pod gołem niebem Kim zaznał rozkoszy pysznego spaceru przez budzącą się ze snu wioskę — trzymając kubek na jałmużnę, wyciągnięty w milczeniu przed siebie, ale z oczami wyzywająco otwartemi na piękno Życia, wbrew regułom Najdoskonalszego Prawa.
Potem wracał drepcąc boso po miękkim kurzu do swego mistrza, czekającego nań w cieniu drzewa „mango” (drzewo jawajskiego pochodzenia) lub w słabszym cieniu białego drzewa „siris”, gdzie posilali się obaj. W południe po krótkiej rozmowie i małym spacerze usnęli, a zbudziwszy się potem, przekonali się, że świat był świeższy, bo i powietrze było chłodniejsze. Noc zaskoczyła ich na nowem terytorjum — w jakiejś poprzednio upatrzonej wiosce, którą przed trzema godzinami wyśledzili na żyznej równinie, dyskutując zawzięcie po drodze.
Przybywszy na miejsce, opowiedzieli swoją historję, która w ustach Kima brzmiała każdego wieczora inaczej — i zostali w niej przyjęci gościnnie, witani na progu wsi, zgodnie ze zwyczajami uprzejmego Wschodu, przez wójta albo przez kapłana.
Gdy cienie stawały się coraz krótsze, a Lama opierał się ciężej na ramieniu Kima, wówczas wyciągano zawsze obraz Koła Życia, przyciskano go na rogach oczyszczonemi z błota kamieniami i przy pomocy długiej słomki objaśniono je kręg za kręgiem. Tu oto w górze siedzą Bogowie, — którzy zdaniem Lamy byli tylko „majakami” wyobraźni marzycielów. Tu jest nasze Niebo i świat pół-bogów centaurów, walczących w górach. Tu oto klęski wiszące nad wszelkiem stworzeniem, dusze wstępujące i zstępujące po drabinie i wskutek tego nie przeszkadzające sobie wzajemnie. Tu znów są gorące i zimne Piekła i miejsca pobytu dręczonych duchów. Niech więc chela uczy się widząc, jakie to kary czekają za obżarstwo: oto wydęte brzuchy i płonące wnętrzności. Posłusznie, z pochyloną głową i wpatrzeniem w brunatny palec tego, który to objaśniał — uczył się chela, ale gdy doszli do Świata Ludzi, niespokojnego, czczego i próżnego, który jest tuż ponad Piekłami — umysł ucznia był widocznie roztargniony, bo oto na sąsiednim gościńcu toczyło się samo Koło Życia prawdziwe i żywe, jedząc, pijąc, handlując, żeniąc się, kłócąc, całe kipiące życiem. Często brał Lama żywe obrazy z otaczającego życia za przykład do swego tekstu i prosił Kima, aż nazbyt chętnego, aby zwrócił uwagę, jak to ciało ludzkie przybiera tysiące kształtów — pożądanych lub wstrętnych, według mniemania ludzi, ale w istocie nie mających żadnego znaczenia — i jak to tępy, głupi duch ludzki, niewolnik Świni, Węża i Wrony — łaknących pożądliwie jedzenia, bądź pary nowych wołów, kobiet lub łaski i zaszczytów królewskich — zmuszony jest potem wlec się za ciałem po przez wszystkie otchłanie Nieba i Piekła i tak ciągle w kółko. Niekiedy jakaś kobieta lub biedak przyglądający się temu obrządkowi, gdy wielka, żółta karta z obrazem leżała rozwinięta, rzucali na jej brzeg pęk kwiatów lub garść drobnej monety. W przekonaniu tych maluczkich było to wystarczające, by spotkany przez nich Świętobliwy mąż o nich pamiętał w swoich modlitwach.
— Możesz ich leczyć, gdy są chorzy — mówił Lama w odpowiedzi na żartobliwe propozycje Kima. — Możesz ich leczyć, gdy chorzy są na febrę, ale pod żadnym warunkiem nie baw się w gusła i czary. Pamiętaj, co się stało z Mahrattą.
— Więc każdy czyn jest złem? — pytał się Kim, wypoczywając pod wielkiem cienistem drzewem przy jednej z rozgałęzień wielkiego gościńca Doon i przyglądając się mrówkom biegającym po jego ręce.
— Wstrzymywanie się od działania, dobrą jest rzeczą — chyba, że się przez nie zdobywa zasługę.
— Gdy byłem w Bramach Nauki, uczono mnie, że wstrzymywanie się od czynu jest rzeczą, która nie przystoi Sahibowi, a ja jestem przecie Sahibem.
— Przyjacielu Całego Świata — odpowiedział Lama, patrząc Kimowi prosto w oczy. — Jestem starcem, który lubi pozory, jak dziecko. Dla tych, co przestrzegają Drogi Zbawienia, obojętna jest, czy coś jest czarne czy białe, Hindusem czy Bhotiyal. Jesteśmy wszyscy duchami, które szukają wyzwolenia. Obojętną więc rzeczą będzie, czego cię tam uczono wśród Sahibów, gdy bowiem dojdziemy do mojej Rzeki — odpadnie od ciebie wszelkie złudzenie — przy moim boku. Hej, jakże me kości tęsknią za tą Rzeką, i dokuczają mi, jak wtedy, gdyśmy siedzieli w pociągu. Ale czuwa nad niemi mój duch, a nasze Szukanie jest pewne.
— Dziękuję, rozumiem. A czy wolno mi cię o coś zapytać?
Lama skinął poważnie głową.
— Przez trzy lata jadłem twój chleb — jak ci samemu o tem wiadomo. Powiedz mi, Świętobliwy, skąd...
— „Wielkie bogactwo nagromadzone jest w Bhotiyal” — odparł Lama, posługując się znanem przysłowiem. — Mój własny tytuł, który w oczach mych jest również iluzją, uważany jest za wysoką godność. Mam prawo żądać, czego mi potrzeba i nie potrzebuję zdawać przed nikim rachunków — z moich wydatków. To jest sprawa klasztoru. Tak — wysokie, czarne siedzenia, i nowicjusze — wszyscy w jednym szeregu i jednakowo są cenieni.
Potem zaczął opowiadać, rysując palcem na piasku, o olbrzymich, wspaniałych ceremonjach obrządku, panującego w tych katedrach, strzeżonych dokoła przez wały ochronne z górskich lodowców; o procesjach i tańcach djabelskich; o przemianach mnichów i mniszek we świnie; o miastach świętych, zawieszonych na wysokości pięćdziesięciu tysięcy stóp w powietrzu; o intrygach między klasztorami; o dziwnych odgłosach górskich i o tajemniczych fatamorgana, igrających na suchych polach śniegowych, a nawet o mieście Lhassa i o samym Dalai—Lamie, którego widział naocznie i złożył mu hołd.
Każdy z minionych, długich, rozkosznie spędzonych dni wznosił teraz za Kimem barjerę, odcinającą go od jego rasy i ojczystego języka. Powrócił na nowo do myśli i rojeń w narzeczu i naśladował mechanicznie ceremonje, obserwowane przez Lamę przy jedzeniu i piciu. Umysł starca zwracał się teraz coraz częściej ku klasztorowi, a oczy jego w stronę nigdy nietopniejących śniegów. Myśl o Rzece nie mąciła mu teraz w niczem rozkoszy życia. Od czasu do czasu jednak przyglądał się długo jakiemuś krzakowi lub gałęzi, oczekując, jak mówił, czy ziemia się nie otworzy i nie wyśle mu swego błogosławieństwa; ale cieszył się, że jest ze swoim uczniem w rozkosznym umiarkowanym klimacie wiatru, wiejącego od strony gór. Nie był to Ceylon, ani Buddh-Gaya, ani Bombaj, ni żadna z tych trawą zarośniętych ruin, między które zabłądził przed dwoma laty. Mówił teraz o tych miejscowościach, jak uczeń wyleczony z próżności, jak przystało na tego, który szuka w pokorze ducha Prawdy, jako stary, mądry, umiarkowany człowiek, oświecony wewnętrznem światłem poznania. Opowiadał o tem powoli, osobno, w miarę jak przypominały mu je zjawiska napotykane po drodze, mówił o tych wszystkich swoich wędrówkach naprzełaj przez Hindostan, aż Kim, który kochał go dotąd bez żadnego powodu, zaczął go teraz kochać z dziesiątków uzasadnionych racji. Cieszyli się więc sobą w błogiem zadowoleniu, powstrzymując się, zgodnie z wymogami Reguły, od złych słów, pożądliwych pragnień, nie objadając się nigdy, nie sypiając na wysokich, miękkich posłaniach, nie używając nazbyt kosztownych strojów. Jedli tylko wtedy, gdy byli głodni, a ludziska znosili im jadło. Byli panami i władcami okolic Aminabad, Sahaingunge, Akroli przy Wielkim Brodzie, i małej Phulesa, gdzie Kim błogosławił jakąś obłąkaną niewiastę.
Nowiny jednak rozchodzą się szybko po Indjach i niebawem przedarł się do nich po przez łanami zbóż pokryty kraj siwobrody służący, niosący kosz z owocami i skrzynką kabulskich winogron i złocistych pomarańcz, — chudy, wysuszony Ooryas — błagając ich, by zaszczycili swą obecnością jego panią, która była niepocieszona, że Lama zaniedbywał jej dom od tak długiego czasu.
— Teraz przypominam ją sobie — rzekł Lama, jakby słuchając zaproszenia od zgoła nowej dla siebie osoby. — To cnotliwa kobieta, choć strasznie niepowściągliwa w języku.
Kim siedział właśnie na brzegu koryta do karmienia krów, opowiadając historyjki dzieciom jakiegoś wiejskiego kowala.
— Ona chce tylko prosić o drugiego syna dla swojej córki. Wcale jej nie zapomniałem — rzekł. — Trzeba jej dać sposobność do zaskarbienia sobie zasługi. Powiedz słudze, że przyjedziemy do niej.
Przebywszy w ciągu dwu dni jedenaście mil naprzełaj przez pola, dostali się do majątku starej damy i zostali przyjęci z całą pompą i honorami. Stara dama bowiem miała w wysokiej estymie piękne tradycje gościnności i nakłaniała do nich swego zięcia, który był zupełnie zawojowany przez fraucymer i okupywał swój spokój zadłużając się ciągle u lichwiarzy. Wiek nie osłabił bynajmniej jej języka ani pamięci i dama z dyskretnie odchylonego okna na piętrze, w obecności niemal tuzina służących zasypała Kima komplementami, które każdego Europejczyka wprawiłyby w przykre zakłopotanie.
— Z ciebie, jak widzę, zawsze jest ten sam bezczelny płód żebraczy z „parao” — wołała piskliwym głosem. — Nie zapomniałam ja ciebie. Umyjcie się i siadajcie do jedzenia. Ojciec syna mojej córki wyszedł na chwilę z domu, a my, biedne niewiasty, jesteśmy nieme i do niczego.
Dla przekonania ich o prawdziwości swych słów, poruszyła swemi wrzaskami całą służbę, aż podano jadło i napoje.
Potem, gdy nadszedł wieczór, pełen rozkosznej woni dymów, — rozściełający się na pola miedziano-bronzowemi i turkusowemi kolorami — podobało jej się dać rozkaz, by wyniesiono na zaśmiecony dziedziniec jej lektykę, przy której zapalono smolne łuczywa i wtedy, siedząc za niezbyt silnie przysłoniętemi firankami palankinu, zaczęła z nimi gwarzyć.
— Gdyby Świętobliwy był przyszedł sam do mnie, byłabym go przyjęła zupełnie inaczej, ale z tym małym łajdusem któżby sobie zadawał wiele trudu?
— Maharanne — rzekł Kim, wybierając zawsze najobszerniejszy z tytułów — czy moja w tem wina, że nikt inny tylko Sahib — taki Sahib z policji — nazwał Maharanne, której twarz...
— Pst... cicho bądź. To było w czasie pielgrzymki. Gdy się jest w podróży... znasz to przysłowie?
— Że nazwał Maharanne „Poskramiaczką Serc” i „Rozdawczynią Rozkoszy”?
— Ty i to pamiętasz. To prawda, powiedział tak istotnie. Ale tak było rzeczywiście, gdy byłam młoda i piękna — odpowiedziała chichocąc, jak papuga nad kawałkiem cukru. — Opowiadaj że mi teraz o waszych włóczęgach, — o wszystkiem, co się tylko da słuchać, bez obrazy mego wstydu. Powiedz-no, ile dziewcząt, ile wdów masz na swojem sumieniu? Idziecie z Benares? Byłabym tam pojechała znów tego roku, ale moja córka... to jest my obie, mamy tylko dwóch synów — Phi! Takie to są skutki mieszkania na tych płaskich nizinach. Mężczyźni w Kulu są teraz podobni do słoni. Ale ja chciałam prosić twego Świętobliwego — stań-no tu z boku, ty urwiszu — o jakiś lek na okropne kłucie z wiatrami, którego się nabawił w czasie ostatniego zbioru śliwek starszy syn mojej córki. Czary, które mi dał przed dwoma laty, były bardzo silne.
— Słysz, Świętobliwy! — rzekł Kim z szelmowskim zadowoleniem, patrząc na zasmuconą fizjognomię Lamy.
— To prawda. Dałem jej przeciw wiatrom.
— Ale gdzież tam. To było na zęby... na zęby... na zęby — poprawiła go stara dama.
— „Wylecz ich, jeśli są chorzy“ — przedrzeźniał Kim teraz słowa Lamy — „ale nie baw się nigdy w gusła i czary. Pamiętaj, co się stało w Mahrattą...“
— To było przed dwoma laty. Zmęczyła mnie wtedy tak bardzo swojem ciągłem naleganiem, — rzekł usprawiedliwiając się Lama. — Bierz z tego przykład, chelo — i patrz, jak nawet ci, co żyją według Prawa, dają się nieraz zwieść z prawej drogi przez próżne niewiasty. Przez całe trzy dni, gdy dziecko było wtedy chore, nie dawała mi spokoju.
— Arre! A z kimże miałam o tem mówić? Matka chłopca nie zna się na tem, a ojciec — noce były wtedy chłodne — mówił: „Módl się do bogów” — a potem odwracał się do ściany i chrapał.
— Dałem jej to gusło. Cóż stary człowiek może zrobić więcej?
— „Wstrzymywanie się od czynu jest dobrą rzeczą, — chyba, że się zdobywa zasługę...”
— Ach, chelo, jeżeli ciebie nie mam przy sobie, to co mam robić?
— W każdym razie te mleczne ząbki dostał malec zaraz potem, — ciągnęła dalej stara dama. — Ale wszyscy kapłani są jednacy.
Kim kaszlnął silnie. Jakkolwiek był młody, gniewało go jej niegrzeczne gadanie. „Nie wolno mędrca nudzić nie wporę, bo się ściąga nieszczęście” powiada przysłowie.
— Mam tu takiego „mynah” (znachora) — mówiła dama, stukając palcem ubranym w pierścionki, — który mieszka tam za stajniami, który nadaje sobie taki sam ton, jaki mają kapłani domowi. Może ja zapominam, com winna moim gościom, ale gdybyście go widzieli, wywijającego pięściami po swym brzuchu, który ma podobny do nieco już dojrzałej dyni i wołającego: „Tutaj są boleści”, — to wybaczylibyście mój śmiech. Jużem się prawie zdecydowała brać to lekarstwo, które ten „hakim” (uczony lekarz) sprzedaje. Wprawdzie jest ono tanie, ale i tak musi on na tem dobrze zarabiać, skoro się wypasł jak buhaj samego Shiwy. Wprawdzie on nie odmawia lekarstwa, ale bałam się dawać je dziecku, bo te jego flaszeczki, w których trzyma swoje leki, mają taki niesamowity kolor.
Lama wstał i pod pozorem jakiegoś religijnego monologu, odszedł do przygotowanego dla siebie pokoju.
— Być może, że się obraził — rzekł Kim.
— Nie. On tylko był zmęczony. Zapomniałam o tem, choć jestem przecież babką. (Któż lepiej od babki potrafi doglądać wnucząt. Matki są przecież zdatne tylko do rodzenia). Gdy zobaczy jutro jak wyrósł syn mojej córki, to się nie będzie wzbraniał dać mi jakichś czarów. A potem będzie mógł także powiedzieć mi, co warte te medykamenty tego nowego „hakim’a”.
— Cóż to za jeden, ten „hakim”?
— Taki włóczęga, jak i ty, ale przytem bardzo wstrzemięźliwy Bengalczyk z Dacca — ma być majster od medycyny. Wyleczył mnie ze ściskania w dołku, jakie miałam zawsze po obiedzie, dawszy mi pigułkę, która działała jak sam djabeł. Wędruje teraz, sprzedając różne mikstury. Ma nawet przy sobie papiery drukowane po angielsku, w których jest napisane, co on zrobił dla garbatych mężczyzn i słabowitych kobiet. Był tutaj przez cztery dni, ale gdy się dowiedział, że macie przyjść („hakimowie” i kapłani są dla siebie wszędzie jak węże i tygrysy) zdaje mi się, że poszedł sobie precz.
Urwała, by nabrać tchu po tej długiej djatrybie, gdy stary jej sługa, siedzący bez ruchu tuż przy jednej z pochodni, mruknął pod nosem: — Ten dom jest podobny do zagrody dla bydła, w której grasują różni szarlatanowie, — kapłani... Mówiłem pani przecież tyle razy: niech pani nie pozwoli malcowi tak się objadać śliwkami... ale gdzie tam — ktoby tam kiedy doszedł do ładu z którą babką. — Poczem, zmieniając ton na pełen uszanowania, dodał: — Proszę jaśnie pani, Hakim nie poszedł, ale śpi po kolacji w tych pokojach, co są za gołębnikami.
Słysząc to, Kim wyprężył się jak jamnik na polowaniu. Uśmiechnęła mu się sposobność zdemaskowania tego uczonego w Kalkucie Bengalczyka, tego wymownego handlarza medykamentów z Dacca. Znał dobrze te śmieszne, w skażonej angielszczyźnie koncypowane ogłoszenia, drukowane na tylnich stronach miejscowych gazet. Chłopcy w St. Xavier przywozili je nieraz pokryjomu i bawili się niemi, kpiąc z nich przy ich odczytywaniu; zwłaszcza zabawne były w nich podziękowania wdzięcznych pacjentów, wyjaśniające naiwnie naturę ich dolegliwości. Sługa, Ooryas, zadowolony, że można będzie poszczuć wzajem na siebie dwu pasożytów, odszedł szybko w stronę gołębnika.
— Tak — rzekł pogardliwie Kim. — Cały ich handel polega na sprzedawaniu nieco zafarbowanej wody i wielkiej bezczelności. A ich ofiary, to zrujnowani na zdrowiu królowie i żarłoczni Bengalczycy. Ale największe ich zyski pochodzą z pomagania... żeby się dzieci nie mogły urodzić.
Stara dama roześmiała się. — Nie bądź-no zazdrosny. Więc uważasz, że gusła i czary lepsze są od medykamentów, co? Ja temu nigdy nie przeczyłam. Postaraj się koniecznie, żeby twój Świętobliwy dał mi jutro jaki dobry amulet.
— Tylko ignoranci mogą przeczyć — dał się słyszeć nagle gruby, z trudem dobywający się głos z ciemności, poczem jakaś ciemna figura zbliżyła się i usiadła przy nich na ziemi. — Tylko ignoranci mogą przeczyć, że czary są bez wartości. Ale również trzeba być ignorantem, żeby nie uznawać pożytku medykamentów.
— Udało się szczurowi znaleźć kawałeczek szafranu i zdaje mu się, że jest już doktorem — odciął się Kim.
— Syn kapłana pamięta, jak się nazywała jego niańka i imiona trzech bogów, i dlatego zdaje mu się, że potrafi niebezpiecznie przeklinać. — Poczem dodał: — Ale ja, ja uczę alfabetu i nauczyłem się wszystkiego od Sahibów.
— Sahibowie nigdy się nie starzeją. Jeszcze wtedy, gdy są już starymi dziadkami, tańczą i bawią się, jak dzieci. To twarde plemię — piszczała cieniutko dama zza firanek lektyki.
— Mam także w mojej apteczce środki na uśmierzanie złości i irytacji; doskonale spreparowaną „sina”, zrobioną w czasie pełni księżyca; a potem różne żółte proszki, tak jest — „arplan” z Chin, który potrafi odmłodzić mężczyznę ku zdumieniu całego jego fraucymeru; szafran z Kaszmiru. Tak. Wielu ludzi, co już nie żyją...
— O, bardzo temu wierzę — rzekł Kim.
— ...pamiętało, co warte są moje lekarstwa. Ja swoich pacjentów nie leczę samym tylko atramentem, którym pisane są „czary“, ale daję im skuteczne i pewne środki, zwalczające zawsze chorobę.
— To prawda, że one bardzo mocno działają — wtrąciła stara dama.
— Byłem niedawno nawet na posadzie rządowej. Mam stopień naukowy, który otrzymałem w jednym z wielkich zakładów naukowych w Kalkucie, — gdzie spodziewam się, że syn tego domu będzie też kiedyś studjować.
— Oczywiście, że tak. Jeżeli bachor naszych sąsiadów mógł w ciągu kilku zaledwie lat uzyskać odznaczenie, to cóż dopiero takie zdolne dziatki, jak nasze.
— Nigdy jeszcze — mówił głos w ciemności — nie widziałem takich dzieci. Urodziły się w szczęśliwej godzinie i powinny żyć długo — ale proszę pamiętać, że od takich boleści żołądka mogłyby dostać cholery, która mogłaby je zmieść jak gołąbki, a powinny żyć długo.
— Hai mai! — zawołała stara dama. — Słuchałabym tego co mówisz, ale niezdrowo jest chwalić dzieci. Tymczasem nikt oprócz mnie nie pomyśli, że „pańskie oko konia tuczy” i niewiadomo, co się tam dzieje na tyłach mojego gospodarstwa. Ludzie są przecie tylko ludźmi... Mój zięć wyniósł się gdzieś z domu, a ja na moje stare lata muszę być „chowkedar” (stróżem) mego domu. Hej! Weźcie-no moją lektykę. Niech sobie „hakim” pogawędzi z młodym księdzem, kto z nich wart więcej. Hej, wy niezdary! Przynieście tytuniu dla gości i... dalej mi dookoła dworu.
Słudzy podźwignęli w górę lektykę, której towarzyszyli ludzie z pochodniami, cała sfora domowych psów. Dwadzieścia wiosek dokoła znało dobrze starą Sahibę, jej słabostki, jej gadatliwość i znaną szczodrość. Dwadzieścia okolicznych wsi oszukiwało ją od niepamiętnych czasów, ale nikt nie ważył się za nic w świecie kraść albo rabować w obrębie jej dworu. Pomimo to urządzała sobie codziennie z wielką paradą tę nocną inspekcję, z takim hałasem, że słychać ja było aż do Mussoorie.
Kim stracił nieco kontenans, jak każdy wróżbiarz, gdy trafi na rywala. Hakim, siedząc w kuczki, zaproponował mu uprzejmie udział w swoim „hookah” (nargilu), z którego Kim zaciągnął się, delektując się wonnym dymem przedniego gatunku ziela. Obecni wyczekiwali, że zacznie się między nim a znachorem zawodowa dysputa, a może, że usłyszą też trochę i filozoficznej swobodnej gawędy.
— Rozprawiać o medycynie przed ignorantami, to to samo, co uczyć pawia, żeby śpiewał — zauważył Hakim.
— Zbytnia grzeczność, — podtrzymał go Kim, — zamienia się często w brak uszanowania.
Było to oczywiście powiedziane, żeby zrobić wrażenie na otoczeniu.
— Hi, ja mam wrzód na jednej nodze — zawołał jakiś kuchcik. — Zobaczcie-no, jak to wygląda.
— Wynoś mi się stąd precz — odrzekł Hakim. — Czy macie zwyczaj tutaj zanudzać waszych gości? Nazłaziliście się tu jak stado bawołów.
— Gdyby się pani o tem dowiedziała... — dorzucił Kim.
— Aj, aj. Wynośmy się stąd. Wynajęli się tylko dla naszej pani i dopiero, gdy wyleczą z tych przeklętych kolek młodego panicza, to wtedy zlitują się może nad nami, biedakami...
— Pani utrzymywała twoją żonę, gdy siedziałeś w kozie za rozbicie głowy lichwiarzowi. Kto to tam wygaduje coś na nią? — zawołał siwobrody służący, pokręcając groźnego wąsa w świetle księżyca. — Ja tu pilnuję honoru tego domu. Wynoście się! — wołał rozpędzając służących.
W tejże chwili Hakim szepnął do Kima cichutko: — Jak się pan miewasz, panie O’Hara? Cieszę się bardzo, żeśmy się znów spotkali.
Kim ścisnął silniej mundsztuk nargila. Kiedykolwiek indziej w podróży spotkanie Hurree Babu nie byłoby go zadziwiło do tego stopnia jak tutaj, w tym zacisznym dworze. Gniewało go też, że się dał wywieść w pole.
— Aha. Powiedziałem panu przecież w Lucknow — resurgam — że zjawię się kiedyś przed panem, a mimo to pan mnie nie pozna. No, o cośmy się to wtedy założyli, co?
Żuł zwolna szczyptę ziela indyjskiego, sapiąc przytem ciężko.
— Ale po kiego licha pan tu przylazł, Babudżi?
— Oh, That is the question — jak powiedział Szekspir. Przychodzę powinszować panu tej bajecznie udanej maskarady w Delhi. Oh, powiadam panu, że byliśmy z pana wszyscy dumni. Doskonale i zręcznie to było zrobione. Nasz wspólny teraz znajomy jest moim starym przyjacielem. Był on już nieraz w takich ciężkich tarapatach i jeszcze nieraz mu się to wydarzy. Opowiedział mi o wszystkiem, ja zaś Mr. Lurganowi, który przezemnie winszuje panu z całego serca. Cały nasz Departament bawił się tem.
Poraz pierwszy w życiu Kim dał się unieść uczuciu próżności słysząc, że chwalili go równi mu koledzy w Departamencie, za dobrze udaną robotę. Mało na tym świecie jest uciech, któreby można porównać z tem uczuciem zadowolenia miłości własnej. Wzorem wszystkich ludzi ze Wschodu. Kim wiedział, że Babu nie mówi mu komplementów dla byle jakiego powodu.
— Opowiadaj-że swoje, panie Babu — zawołał rozkazująco.
— Och, to drobnostka. Znalazłem się przypadkiem w Simli, gdy nadszedł telegram od naszego wspólnego teraz znajomego, w którym mówił o tem, co mu się udało ukryć, i stary Creighton... — tu spojrzał na słuchającego, jakie na nim zrobi to zuchwalstwo wrażenie.
— Sahib pułkownik, chciałeś pan powiedzieć, — poprawił go wychowanek szkoły w St. Xavier.
— Naturalnie. Otóż, spotkawszy mnie bez żadnego zajęcia, polecił mi jechać do Chitor, żeby odszukać ten bestjalski list. Nie znoszę wprawdzie południa, — z powodu zbyt długiej jazdy koleją, ale za to dostałem ładną sumkę na tę podróż. Ha! Ha! W powrotnej drodze spotkałem naszego wspólnego znajomego w Delhi. Wypoczywa sobie spokojnie i powiada, że do grobowej deski nie rozstanie się z tym kostjumem Saddhu. Doskonale. Wtedy to dowiedziałem się, jak gracko i zgrabnie się pan spisałeś pod naciskiem naglącej konieczności. Powiedziałem wtedy naszemu wspólnemu znajomemu, żeś pan w czepku rodzony, na Jowisza. To było wspaniałe. Przychodzę właśnie po to, żeby to panu powiedzieć.
— Hm.
W okolicznych rowach zaczęły rechotać żaby, a księżyc począł zsuwać się w dół stropu niebios. Jakiś uszczęśliwiony służący wyszedł porozkoszować się trochę nocą i grał na bębenku. Kim zagadnął teraz Babu, mówiąc narzeczem.
— Jakieś pan nas odnalazł?
— Oah! To była drobnostka. Od naszego wspólnego znajomego wiem, że idziecie do Saharumpore, więc ruszyłem za wami. Taki czerwony Lama, jak pański, nie należy do niepozornych osobistości. Sprawiłem sobie podręczną apteczkę i w istocie jestem niezłym doktorem. Przez Wielki Bród dostałem się do Akrola i dowiedziałem się o was wszystkiego, wypytując się tu i owdzie. Okoliczny lud wiejski wie o was dobrze, co robicie. Wiedziałem, że stara pani wysłała po was „dooli” (służącego). Mają oni tam dużo wspomnień z odwiedzin pańskiego Lamy. Wiem również, że stare damy nie mogą się wstrzymać od używania medykamentów. Wiadomo panu zaś, że jestem doktorem — słuchał pan tego, co mówiłem? To było dobre, co? Słowo panu daję, Mr. O’Hara, chłopi wiedzą o was wszystko na pięćdziesiąt mil wkoło. Dlatego przyszedłem tutaj. No, a pan co na to?
— Babudżi — rzekł Kim, patrząc na szeroką, chytrze uśmiechniętą twarz przed sobą. — Wiesz, że jestem Sahibem.
— Kochany panie O’Hara...
— I mam nadzieję brać również udział w Wielkiej Grze.
— Na razie jesteś pan podwładnym mi departamentalnym pomocnikiem.
— Więc poco pan plecie, jak papuga? Nie jechałeś pan przecie za mną aż z Simli i nie przebierałeś się za znachora po to tylko, żeby mi powiedzieć parę przyjemnych słówek. Nie jestem przecież dzieckiem. Gadaj pan do mnie po hindusku i do rzeczy. Przyszedłeś tutaj i na dziesięć słów mówisz mi pan zaledwie jedno słowo prawdy. Poco się pan tutaj zjawiłeś? Powiedz mi otwarcie.
— Zdumiewający z pana człowiek, jak na Europejczyka, Mr. O’Hara. Będzie z pana kiedyś niezła pociecha, w swoim czasie.
— Ależ ja muszę wiedzieć, o co chodzi, — rzekł śmiejąc się Kim. — Jeżeli o Grę, no to mogę pomagać. Skądże mam wiedzieć co robić, jeżeli pan pleciesz ciągle w kółko.
Hurree Babu sięgnął po nargil i ciągnął, dopóki w nim nie zabulgotało.
— Będę więc mówił po naszemu. Przysuń-no się pan bliżej, Mr. O’Hara... Idzie właśnie o rodowód tego białego ogiera.
— Ciągle jeszcze to samo? Przecie to dawno już było skończone.
— Wielka Gra kończy się dla każdego z nas dopiero ze śmiercią. Nigdy przedtem. Proszę mnie słuchać do końca. Było pięciu królów, którzy przygotowali się do nagłej wojny, przed trzema laty, gdy panu Mahbub Ali dał ten rodowód białego ogiera. Wskutek tych wiadomości, zanim jeszcze zdążyli się do niej przygotować, wysłano przeciw nim naszą armję.
— Prawda, jedenaście tysięcy wojska z armatami. Pamiętam tę noc.
— Ale wojny nie prowadzono do końca. Taki już zwyczaj naszego rządu, który po pewnym czasie odwołał wojsko, uwierzywszy, że Królowie przerazili się i dadzą pokój, a trzymać wojsko stale w Górach, to zbyt kosztowne. Radżowie: Hilás i Benár, którzy mają sami armaty — zobowiązali się za opłatą pilnować wszystkich przesmyków od strony Północy. Przysięgli, że boją się i że będą z nami w przyjaźni. — Przerwał na chwilę, potem znów wpadł w angielszczyznę. — Oczywiście mówię to panu nieoficjalnie, panie O’Hara, lecz żeby panu wyjaśnić całe polityczne podłoże Sprawy. Oficjalnie, niewolno mi krytykować działalności kogokolwiek z przełożonych. Więc do rzeczy. Zawarto układ z państewkami Hilás i Benár, na mocy którego za tyle a tyle rupij miesięcznie miano pilnować przejść górskich na czas, gdy wojska nasze zostaną stamtąd wycofane. Rząd zrobił to tylko z obawy przed większemi wydatkami. W tym czasie, — było to po naszem pierwszem spotkaniu — ja, który sprzedawałem herbatę w Leh, zostałem mianowany urzędnikiem rachunkowym w armji. Gdy wojsko nasze cofnięto, zostałem, żeby płacić kulisom, którzy zajęci byli przy budowie nowych dróg w Górach. Należało to do układu zawartego z tymi dwoma radżami.
— No i cóż dalej?
— Powiadam panu, że zimno było tam wtedy szelmowskie tej jesieni, — ciągnął konfidencjonalnie Babu. — Bałem się ciągle, że ci górale Benára utną mi gardło której nocy, zapłaceni za to. Mój służący „sepoy” (strzelec indyjski) śmiał się ze mnie do rozpuku. Na Jowisza! Taki już ze mnie tchórz. Proszę jednak nie zwracać na to uwagi. Mówię to tak sobie, pobocznie... Posyłałem więc stamtąd od czasu do czasu raporty, że obaj ci radżowie byli na żołdzie pewnego państwa z Północy (Rosja), a Mahbub Ali, którego wysłano jeszcze dalej na północ, potwierdził to w zupełności. Wszystko to nie przydało się na nic. Odmroziłem sobie tylko nogi i jeden z dużych palców odpadł mi. Doniosłem, że drogi, za których robotę płaciłem kulisom, służyły tylko dla cudzoziemców i naszych wrogów.
— Dla kogo?
— Dla Rosjan. Moi kulisowie kpili z tego całkiem otwarcie. Potem odwołano mnie, żebym ustnie zdał sprawę z tego, co widziałem. Mahbub przyjechał ze mną także. Uważaj pan, co dalej nastąpiło. Przez wąwozy tego roku, gdy śniegi w górach stopniały — tu drgnął na całem ciele — przybyli dwaj cudzoziemcy, pod pozorem, że będą strzelać gemzy. Mieli ze sobą strzelby, ale przytem takie przyrządy miernicze i kompasy.
— Oho. To już zaczyna być jaśniejsze...
— Radżowie Hilás i Benár przyjęli ich bardzo gościnnie. Tamci dwaj zaczęli im robić wielkie obietnice. Mówili jako wysłannicy pewnego wielkiego Kaisar’a (cara), w którego imieniu przynieśli podarunki. Mówili, że chodzą po górach, dolinach i widzą, że tu naprzykład możnaby urządzić blokhaus, tam znowu zbudować fort. W innem miejscu możnaby trzymać w szachu całą armję, mając w ręku tę oto drogę właśnie, jedną z tych, za których robotę ja sam płaciłem kulisom. — Rząd wie o tem wszystkiem i nic. Natomiast trzej inni radżowie, z którymi rząd nie zawarł dobrze płatnego układu za strzeżenie przesmyków — donieśli naszemu rządowi o złej woli tych radżów z Benár i Hilás. Gdy wszystko zło stało się już — widzi pan, — i gdy ci dwaj cudzoziemcy z przyrządami mierniczemi i kompasami wmówili w pięciu królów tak, że ci uwierzyli, przyrzekło się im, że pewnego dnia wielka armja z Północy spadnie na wąwozy i przesmyki... Pan nie wiesz, co to za głupcy są ci wszyscy górale... Wtedy dopiero dają mi rozkaz: „Hurree Babu jedź na Północ i przekonaj się, co robią ci cudzoziemcy”. Powiadam tedy Sahibowi Creighton: „To niema żadnego sensu, takie szukanie namacalnych dowodów. Zamiast tego, czemu u licha nie dasz pan nieoficjalnego zlecenia jakiemuś dzielnemu człekowi, żeby naprzykład otruł tych obu drabów? Daruje pan to wyrażenie, ale uważam to za szaloną lekkomyślność z pańskiej strony, że pan nie myśli użyć takiego środka. — A pułkownik Creighton wiesz co na to? Wyśmiał mnie. Oni tak zawsze z tą swoją szelmowską angielską pychą. Takie konspirowanie powinno być zabronione. To wszystko jest tylko zgnilizna.
Kim ciągnął zwolna dym z nargila i zaczął się zastanawiać nad całą sprawą, o ile mógł się w niej zorjentować, rozumiał ją, mając umysł bystry i pojętny.
— Więc będziesz pan śledził tych cudzoziemców?
— Gdzież tam. Wyjdę na ich spotkanie. Mają oni przybyć do Simli, by stamtąd wysłać swoje trofea myśliwskie, zdobyte w górach, do Kalkutty. Oni lubią sport, ci dżentelmenowie, a nasz rząd przyznał im nawet różne ułatwienia w podróży. Naturalnie, że my zawsze tak postępujemy. W tem przecież cała nasza angielska duma.
— Więc dlaczego właściwie tak się ich obawiać?
— Na Jowisza, to nie są czarni. Ja umiem sobie dać zawsze radę z czarnymi, ale to są Rosjanie, ludzie zupełnie pozbawieni skrupułów. Ja... ja nie chciałbym spotkać się z nimi bez świadków.
— Czy myślisz pan, że cię zabiją?
— Och, to głupstwo. Jestem wychowany na Herbercie Spencerze i wierzę, że taka drobnostka, jak spotkanie się ze śmiercią, która, jak panu wiadomo, należy do mojego losu, nie przeraża mnie. Ale... ale oni mogą mnie obić.
— Dlaczego?
Hurree Babu strzepnął palcami z irytacją. — Rzecz prosta, że wypadnie mi przyłączyć się do ich wyprawy w roli nadliczbowej bądź jako tłumacz, bądź jako przygodnie napotkany głodny imbecyl lub coś w tym rodzaju. Sądzę, że wówczas uda mi się coś z nich wyłowić. To dla mnie jest tak łatwe, jak udawanie Mister doktora przed starą Sahibą. Tylko... tylko, widzi pan, Mister O’Hara, ja jestem na nieszczęście Azjata, co jest klęską pod pewnemi względami. A przytem jestem Bengalczyk... to znaczy człowiek lękliwy.
— Bóg stworzył tak samo zająca, jak Bengalczyka. Czegóż się wstydzić? — zauważył, cytując znane przysłowie, Kim.
— Ja sądzę, że ta lękliwość pozostała nam jako resztka z procesu ewolucyjnego z okresu Pierwszych Konieczności, ale fakt faktem, że istnieje ona w nas nadal ze wszystkiemi swemi cui bono. Jestem więc, och, wstrętnie bojaźliwy z natury. Pamiętam, jak raz chciano mi uciąć głowę w drodze do Lhassy. (Nie, nie dostałem się tam nigdy). Siedziałem wtedy i krzyczałem, Mister O’Hara, przypuszczając, że czekają mnie chińskie tortury. Nie sądzę, żeby ci dwaj dżentelmenowie chcieli mnie torturować, ale wolałbym na wszelki wypadek zabezpieczyć się w możliwą styczność z europejską asystencją. — Zakaszlał i wypluł resztki żutego ziela indyjskiego. — Jest to z mej strony zupełnie nieoficjalna propozycja, na którą pan może odpowiedzieć: „Nie, panie Babu.” Ale jeżeli pan nie ma naglącego „engagement” z pańskim staruszkiem — może potrafi go pan nakłonić, a może mnie uda się przekonać siebie do jego fantazji. — W każdym razie radbym pana mieć z sobą w pomocniczym stosunku, póki nie odnajdę tych polujących kawek. Mam o panu wielkie wyobrażenie od czasu spotkania z moim przyjacielem w Delhi. A przytem wciągnąłbym pańskie nazwisko do oficjalnego raportu po finalnem załatwieniu całej sprawy. Będzie to wielkie odznaczenie dla pana. Oto jest właściwy powód mego przybycia.
— Hm. Koniec opowiadania wydaje mi się prawdziwy, ale co do pierwszej części...
— Tego o Pięciu Królach? Och. W tem również tyle samo jest prawdy. A nawet nieco więcej, niż pan przypuszcza, — rzekł poważnie Hurree. — Cóż, pójdzie pan, co? Ja udaję się stąd prosto do Doon. Pastwiska są tam teraz ślicznie zazielenione. Mam iść na Mussoovie — „poczciwe stare Mussoovie” — jak je nazywają panie i panowie. Potem przez Rampur do Chini. To jedyna droga, przez którą będą mogli pójść. Nie lubię czekać na zimnie, ale będziemy musieli to zrobić, żeby ich spotkać. Potem będę musiał pójść z nimi do Simli. Jeden z tych Rosjan, widzi pan, jest Francuzem, ja zaś znam się na tem doskonale. Mam znajomych w Chandernagore.
— On zapewne chętnie zechce zobaczyć znów swoje Góry — rzekł Kim w zamyśleniu. — Wszystko co mówił w tych ostatnich dniach, dotyczyło tego prawie ciągle. Gdybyśmy poszli tam razem...
— Och. W drodze możemy się całkiem nie znać, jeżeli Lama będzie sobie tego życzył. Mogę iść o cztery, pięć mil przed wami. Hurree’mu nie śpieszy się wcale. Pośpiech to już europejski nonsens, cha! cha! — a pan pójdziesz sobie za mną. Mamy przed sobą masę czasu. Oni tam będą sobie mierzyć, badać i rysować, rzecz prosta. Ja mogę ruszyć w drogę jutro, a pan pojutrze, jeśli pan chce. Cóż. Ma pan czas do namysłu do jutra. Na Jowisza, przecież to już dnieje. — Ziewnął potężnie na cały głos i bez słowa pożegnania potoczył się do swego pokoju. Kim spał tej nocy krótko, a jego myśli błądziły po całym Hindostanie.
— Słusznie tę Grę nazwano wielką. W Quetta byłem przez cztery dni kuchcikiem, czekając na żonę człowieka, któremu ukradłem książkę. I to należało już wtedy do Wielkiej Gry. Z Południa, Bóg wie skąd — zjawił się Mahratta i z narażeniem życia brał udział w Wielkiej Grze. Teraz mam pójść tam na Północ także dla Wielkiej Gry. Naprawdę, latać jak czółenko tkacza po przez calutki Hindostan. A ten mój los i moją radość zawdzięczam Lamie. Ale również i Mahbubowi... i, pułkownikowi Creighton, głównie jednak memu Świętobliwemu. Ma rację — wielki i cudny jest ten świat — a ja jestem Kim — Kim — Kim. Sam jeden — w jednej osobie — w środku tego wszystkiego. Zobaczę jednak tych cudzoziemców z ich przyrządami...
— O czem to gadaliście wczorajszej nocy — zapytał go rano Lama, odmówiwszy swoje modlitwy.
— Przyszedł tam taki wędrowny handlarz medykamentów, który się wiesza przy Sahibie. Pobiłem go moimi dowodami i modlitwami, przekonawszy się, że nasze czary są skuteczniejsze niż jego farbowane płyny.
— Niestety! Te moje czary! Czy ta cnotliwa niewiasta domaga się coraz nowych?
— Bardzo stanowczo nawet.
— No to muszę jej je napisać, bo inaczej ogłuszy mnie swoją paplaniną, — rzekł, szukając w swym piórniku.
— Na równinach — zauważył Kim, — spotyka się zadużo ludzi. W górach podobno ma ich być o wiele mniej.
— Och! Moje Góry i śniegi na Górach! — Lama wyjął skrawek cienkiego papieru, który mógł się zmieścić nawet wewnątrz amuletu. — Ale cóż ty możesz wiedzieć o Górach?
— Jesteśmy przecież bardzo blisko — rzekł Kim otwarłszy drzwi i patrzył na długą spokojną linję Himalajów, złocącą się w blaskach porannego słońca. — Nigdy jeszcze nie postała tam moja noga.
Lama odsapnął z powagą.
— Gdybyśmy poszli na Północ, — pytał Kim, wpatrzony we wschodzący krąg słońca, — czy nie uniknęlibyśmy skwaru w czasie południa, idąc przynajmniej przez te niższe wzgórza?... Czy napisałeś już ten przepis na czary, Świętobliwy?
— Wypisałem jej imiona siedmiu pospolitych djabłów, z których żaden niewart jest ziarnka kurzu, wpadającego czasem do oka. Tak to głupie kobiety sprowadzają nas z Drogi.
W tej chwili z poza gołębnika ukazał się Hurree Babu i zaczął myć zęby z ostentacyjną gorliwością. Patrząc na jego tęgą mięsistą figurę na grubych łydkach, o byczym karku, i słuchając jego tubalnego głosu, nie chciało się wierzyć, żeby to miał być ów „bojaźliwy człeczyna”. Kim dał mu ledwo widzialny znak, że rzeczy idą dobrym torem, poczem Hurree Babu, dokończywszy porannej toalety, podszedł do nich i w kwiecistej wymowie zaprezentował się Lamie. Śniadanie spożyli oczywiście osobno, poczem stara dama po przez mniej lub więcej przysłonięte firanki okien, zaczęła z nimi rozmawiać, wracając do żywotnego tematu kolek, jakich się nabawił wnuk jej, objadłszy się zielonemi śliwkami. Lama znał się na lecznictwie jedynie przez sympatję. Wierzył naprzykład, że mikstura z łajna czarnego konia, zmieszana z siarką i noszona w skórze z węża, miała być skutecznym środkiem przeciw cholerze. Symbolizm jednak interesował go bardziej, niż wiedza. Hurree Babu krytykował te poglądy z czarującą uprzejmością, tak, że Lama począł nazywać go grzecznym doktorem. Hurree Babu odrzekł, że uważał się tylko za niedoświadczonego poszukiwacza misterjów. Koniec końcem dziękował bogom, że znalazł się przecież raz w życiu wobec prawdziwego mistrza. On sam uczył się u Sahibów, którzy nie żałują wydatków na naukę, gdy się przypomni, co za wspaniałe gmachy postawili dla niej w Kalkucie. On pierwszy był jednak gotów przyznać, że poza wiedzą ziemską istnieje jeszcze inna, a tę zdobywa się przez długie i samotne rozmyślanie. Kim patrzył na niego z zazdrością. Ten Hurree Babu, którego on znał, — ów tłusty, rozlewny, nerwowy Babu — znikł gdzieś bez śladu, podobnie, jak ów wczorajszy handlarz lekarstwami. Został tylko ugrzeczniony, uprzejmy, uważający, umiarkowany i pełen doświadczenia życiowego, wypróbowany przeciwnościami losu człowiek, chciwy mądrości płynącej z ust Lamy. Stara pani wyznała przed Kimem, że nie mogła pojąć tego wszystkiego. Lubiła recepty na czary, pisane grubo atramentem, który można było zmyć wodą, receptę połknąć i koniec na tem. Tymczasem na co mogli się przydać bogowie? Lubiła mężczyzn i kobiety i chętnie mówiła o nich — o różnych znajomych sobie książątkach udzielnych z przeszłości, o swej własnej młodości i urodzie; o szkodach wyrządzonych przez lamparty i ekscentrycznościach azjatyckiej miłości, o przymusie ubezpieczeniowym i płaceniu podatków, o ceremonjach pogrzebowych, o swoim zięciu, troskach i potomstwie i o zaniku przyzwoitości u starych ludzi. Kim słuchał jej z chciwością swych młodych lat, siedząc zazwyczaj w kuczki, — Lama zaś druzgotał jedną teorją leczenia ciała po drugiej, jakie wytaczał przed nim Hurree Babu.
W południe Babu przerzucił przez ramię swoją skutą skrzynkę z lekarstwami, w jedną rękę ujął swe patentowane paradne trzewiki, w drugą zaś wesoły biało-błękitny parasol i ruszył ku północy w stronę Doon’u, dokąd, jak mówił, wezwany był przez kilku władców małych tamtejszych państewek.
— Pójdziemy dzisiejszego wieczora w chłodniejsze strony, chelo — rzekł Lama. — Ten doktór uprzejmy i uczony w medycynie twierdzi, że ludzie mieszkający na tych niższych wzgórzach są pobożni, szlachetni, oraz że spragnieni są kaznodziei. Hakim twierdzi, że w niedługim czasie możemy się dostać na chłodniejsze powietrze i poczujemy zapach sosen.
— Idziecie więc w góry i to drogą na Kulu? O, wy potrzykroć szczęśliwi! — zawołała stara dama. — Gdybym tak nie dbała o moje gospodarstwo, wzięłabym moją lektykę i... ale to byłoby zbyt bezczelne i moje dobre imię ucierpiałoby na tem. Ho! Ho! Znam ja dobrze tę drogę. Znam każdy jej cal. Traficie wszędzie na uczynność — nie odmawiają tam tego ludziom, którym patrzy dobrze z oczu. Dam rozkaz, żeby was zaopatrzono w prowianty. A może wysłać naprzód służącego? Nie... No to ugotuję wam przynajmniej dobrego jadła na drogę.
— Cóż to za kobieta, ta nasza Sahiba — mówił białobrody Ooryas, gdy głos jej rozległ się donośnie w pokojach, przylegających do kuchni. — Nie zapomina nigdy o przyjaciołach, ani o nieprzyjaciołach przez całe swoje życie, A jak umie gotować... — zakończył, klepiąc się po brzuchu.
Naznoszono im placków, słodyczy, drobiu na zimno duszonego z ryżem i śliwkami — i to w takich ilościach, że Kim dźwigając to wszystko, podobny był do objuczonego muła.
— Jestem już stara i do niczego — mówiła dama. — Nikt mnie nie kocha i nie szanuje, ale mało kogo można ze mną porównać, gdy wzywam bogów i siedzę przy garnkach w kuchni. Przyjdźcie znów, ludzie dobrej woli. Przyjdźcie, Świętobliwy i uczniu. Pokój znajdziecie zawsze przygotowany i serdeczne przyjęcie również... Uważaj, żeby kobiety nie lgnęły zbyt jawnie do twego cheli. Znam ja kobiety z Kulu. Miej się na baczności, chelo, bo on ci ucieknie, jak tylko poczuje swoje Góry... Pobłogosław memu domowi, o Świętobliwy, i przebacz swej słudze jej głupstwa.
Otarła swe stare czerwone oczy brzegiem welonu i zaszlochała na chwilę.
— To tylko kobieca gadatliwość — rzekł w końcu Lama. — Ale to tylko z kobiecej słabości. Dałem jej receptę. Ta kobieta wpleciona jest w Koło Życia i oddana zupełnie ułudzie i pozorom, ale niemniej, chelo, jest cnotliwa, łagodna, gościnna i ma dobre i gorące serce. Któż mógłby powiedzieć, że tem nie zdobywa się zasług?
— Z pewnością nie ja, — odrzekł Kim, dźwigając naładowany tobół z prowjantami na swych ramionach. — Wyobraziłem ją sobie raz, zamknąwszy oczy — jakby ona wyglądała, gdyby była inną, zupełnie wyzwoloną od Koła Życia — bez pragnień, bez gadania — jako zakonnicę.
— No i cóż, ty chochliku? — zapytał go Lama, śmiejąc się prawie na głos.
— Nie mogłem sobie tego dobrze wyobrazić.
— Ani ja. Ale ona ma jeszcze przed sobą wiele, wiele miljonów lat i w każdem życiu powoli, powoli będzie nabierać, mądrości.
— A czy myślisz, że wtedy zapomni, jak się to robi potrawkę z szafranem?
— Masz umysł zajęty głupstwami. Ale to zręczna kobieta. Czuję, że przyszedłem zupełnie teraz do siebie. Gdy dojdziemy do tych małych pagórków, będę się czuć coraz mocniejszy. Hakim miał rację, mówiąc mi dziś rano, że wiatr górski odmładza człowieka o dwadzieścia lat. Pójdziemy w Góry, — w wysokie, wielkie Góry, — hen, gdzie słychać szum wody ze śniegów i szum drzew. Pójdziemy tam na niedługo. Hakim mówił, że nie wiele trzeba na to czasu, by wrócić na niziny, bo nie możemy zbyt długo przebywać w miejscach, które nam sprawiają przyjemność. Ten Hakim jest bardzo uczony, ale nie widać, by był próżny. Opowiadałem mu, wtedy gdy ty gadałeś z Sahibą, — o zawrotach głowy, jakie mam nieraz z nocy, a on powiedział, że mi to przejdzie na chłodnem powietrzu. Naprawdę aż mi dziwno, że nie pomyślałem przedtem o takim prostem lekarstwie.
— Czy mówiłeś mu coś o twojem Szukaniu? — zapytał trochę zazdrośnie Kim. Wolał mieć wpływ na Lamę za pomocą tego, co sam mówił — nie zaś dzięki podstępom Hurree Babu.
— Naturalnie, opowiedziałem mu o moim śnie, i o sposobie, w jaki zdobyłem zasługę, namówiwszy cię do poznania wiedzy.
— Nie mówiłeś mu nic, że byłem Sahibem?
— Poco? Mówiłem ci przecież tyle razy, że obaj jesteśmy duchami, które szukają wyzwolenia. Powiedział mi — i w tem ma zupełną słuszność, — że rzeka Zbawienia wytryśnie, jeśli tego zajdzie potrzeba, tak właśnie, jak mi się to śniło — z pod moich nóg. Znalazłszy drogę, jak widzisz, która mnie uwalnia od Koła Życia, czyż potrzebuję troszczyć się o jakąś tam drogę, wiodącą po przez skrawki rzeczywistej ziemi, — które są tylko ułudą? Nie miałoby to sensu. Mam sny, które powtarzają mi się każdej nocy. Mam Jâtakę, i ciebie, Przyjacielu całego Świata. W twojej przepowiedni miałeś Czerwonego Byka na zielonem polu — nie zapomniałem, jak widzisz — który miał ci przynieść zaszczyty. A któż to wiedział, jeśli nie ja, że twoja przepowiednia się spełni? Oczywiście, że ja byłem narzędziem. Teraz z kolei ty musisz mi znaleść moją Rzekę, z kolei ty będziesz takiem samem narzędziem. Szukanie jest pewne.
Domawiając tych słów, zwrócił swą żółtą, jak kość słoniowa, pogodną i niewzruszoną twarz ku mrugającym nań Górom, a jego cień wydłużał się daleko za nim na piasku.




ROZDZIAŁ XIII

„Kto idzie w Góry, idzie do swej matki”.
Przecięli naukos wzgórza Sewalik i nawpół tropikalny Doon, minęli Mussoovie i skierowali się na północ wąskiemi górskiemi ścieżynami. Dzień za dniem zagłębiali się coraz bardziej w sploty gór i dzień za dniem widział Kim, jak Lamie wracały jego męskie siły. Na zboczach Doonu wspierał się jeszcze na ramieniu chłopca i wypoczywał chętnie dla nabrania oddechu. Ale pod wielkim garbem w Mussoovie zebrał się w sobie jak stary myśliwy i wtedy, gdy zdawało się, że powinienby paść z wyczerpania — on właśnie, podawszy na wiatr szerokie poły swego obszernego płaszcza, zaciągnął się potężnym łykiem brylantowego powietrza górskiego i ruszył przed siebie tak, jak to tylko potrafi urodzony góral. Kim urodzony i wychowany na nizinach pocił się i dyszał, patrząc ze zdumieniem na swego starca. — To jest dopiero mój kraj — rzekł Lama. — Koło Such-zen staje się znów płaski i równy niczem pole ryżowe. — I stawiając ogromne, silne kroki, mknął w susach w górę. Ale dopiero przy schodzeniu w dół ze stromych zboczy górskich po przejściu trzech tysięcy stóp w przeciągu trzech godzin, zostawił daleko w tyle za sobą Kima, któremu dolegał ból w krzyżach od ciągłego wyginania się w tył, oraz ból w pięcie skaleczonej od sandałów z trawy górskiej. Po przez wielkie cieniste lasy cedrów indyjskich i dębów, podszyte pierzastemi paprociami, po przez gaje brzozowe, bukowe, rododendronowe i lasy z jodeł, — po przez nagie stoki gór porosłe śliską, słońcem spaloną trawą i znów przez chłodne cieniste gąszcze, póki dąb nie ustąpił miejsca bambusowi i palmie rosnącej w dolinach — szedł Lama niestrudzenie, niezmordowanie naprzód.

Oglądając się w czasie zmroku wstecz na wielkie szczyty gór, które zostawili za sobą i majaczejącą cieniutką linję drożyny, którą przeszli, układał starzec z typową bystrością górala plany wędrówki na dzień następny, lub zatrzymując u wylotu jakiegoś wysokiego przesmyka, z którego roztaczał się widok na Spiti i Kulu, wyciągał tęsknie ramiona ku wysokim śniegom na horyzoncie. Rankiem patrzyli na szczyty takich olbrzymów jak Kedarnath i Badrinath — królujących nad całą dziką okolicą, jak czerwień pierwszego brzasku kładła się na ich grzbiety, nad któremi rozparty był nieskazitelny błękit nieba. W ciągu całego dnia zdawały się jaśnieć w promieniach słonecznych od płynnego srebra, zaś wieczór malował je znów w barwy drogocennych klejnotów. Pierwsze podmuchy wiatrów górskich o umiarkowanej temperaturze były przyjemne dla obu podróżnych, zwłaszcza przy wspinaniu się na jakieś gigantycznych rozmiarów grzbiety górskie; ale po kilku dniach, gdy dostali się na wyżyny o wysokości dziewięciu lub dziesięciu tysięcy stóp, podmuchy ich stały się dokuczliwe i Kim byłby chętnie się zgodził na jakąś wioskę góralską, której mieszkańcy mieliby sposobność do zaskarbienia sobie zasługi, użyczając mu na drogę ciepłego koca. Lama zdziwiony był trochę, że ktoś mógł uskarżać się na ostre ukąszenia tych wichrów, które ciężar lat zdjęły mu z ramion jak piórko.
— Ależ mój chelo, to są dopiero zaledwie małe pagórki. Zimno zacznie się na dobre, gdy dostaniemy się między prawdziwe góry.
— Powietrze i woda są tutaj dobre, ludzie też są dosyć pobożni, ale pożywienie jest bardzo złe, — narzekał Kim. — Idziemy jak warjaci albo Anglicy. W nocy także zimno jest dokuczliwe.
— Troszeczkę, być może; ale tylko o tyle, że moje stare kości cieszą się potem ze słońca. Nie możemy się zawsze rozkoszować miękkiemi łóżkami i dobrem, obfitem jedzeniem.
— Ale moglibyśmy się przynajmniej zatrzymać gdzieś dla wypoczynku.
Kim lubił, jak przystało na tego, co urodził się na nizinach, dobrze ugniecione, szerokie na sześć stóp drożyny górskie, pnące się ślimakowato pod górę; ale Lama, urodzony w Tybecie, nie mógł się wstrzymać od chodzenia naprzełaj przez ostre szczyty i żwirem i piargami usłane zbocza górskie. Tłumaczył też swemu kulejącemu uczniowi, że człowiek urodzony w górach może przewidzieć doskonale pogodę, tak, że nisko idące chmury, które zniechęciłyby może niejednego ignoranta do drogi, dla umiejącego się orjentować, nie są żadną przeszkodą. Po wielu godzinach wędrówki, którą w krajach cywilizowanych uznanoby za wspaniałą wyprawę, przeszli przez siodło górskie, przesunęli się po kilku pochyłościach i przebyli las rosnący na olbrzymiej pochyłości. Po drodze mijali wioski górskie, w których chaty ulepione były z gliny, ziemi lub zbudowane z drzewa grubo ociosanego siekierą, przylepione jak gniazda jaskółcze do stromych stoków gór, rozrzucone na małych przestrzeniach zbocza na trzy tysiące stóp wysokiego, wciśnięte między skały i wystawione na ciągłe przeciągi, albo też przytulone do ścian wąwozu zasypanego w zimie śniegiem na dziesięć stóp. Mieszkała w nich ludność o cerze blado-zielonej, niechlujna, odziana w kożuchy, o krótkich bosych nogach i twarzach podobnych do Eskimosów, która wychodziła ku nim gromadnie i oddawała im cześć. Mieszkańcy nizin, uprzejmi i łagodni, uważali Lamę za człowieka świętobliwego wśród świętobliwych. Lecz górale czcili w nim czarownika sprzymierzonego ze wszystkiemi złemi mocami. Wyznawali oni Buddaizm w skażonej formie, naszpikowanej kultem sił przyrody, fantastycznym jak cała otaczająca ich natura, wypracowanym z takim samym trudem, z jakim uprawiali swe nieurodzajne, jałowe pola. Uznawali jednak władzę, której symbolem był czerwony wielki kapelusz Lamy, klekotający różaniec, oraz cudaczne chińskie jego cytaty i szanowali człowieka chodzącego w tym kapeluszu.
— Widzieliśmy, jak schodziłeś z czarnych grzbietów Eua, — mówił do niego jakiś Betah, racząc ich pewnego wieczora serem, zsiadłem mlekiem i chlebem suchym jak kamień. — Nie chodzimy tamtędy często, chyba, że spędzamy krowy zabłąkane w czasie lata. W tych skałach dmie nieraz nagły wiatr, tak silny, że zrzuca ludzi w dół, chociaż jest najpiękniejsza pogoda. Ale co wy tam sobie robicie z djabła, mieszkającego na Eua!
Powoli, chociaż obolały we wszystkich członkach, oszołomiony od spoglądania w przepaście i z poranionemi stopami od rozpaczliwego wdzierania się po ostrych kamieniach, Kim zaczął znajdować przyjemność w tej podróży, podobnie jak wtedy, gdy po zwycięskim czteromilowym wyścigu w St. Xavier, koledzy winszowali mu zwycięstwa. Suche powietrze rozszerzyło mu klatkę piersiową, a wspinanie się w górę wzmocniło mięśnie nóg. Góry wypociły z niego tłuszcz z orzeszków i słodyczy, któremi się objadał na nizinach.
Medytowali nieraz nad Kołem Życia, jak mówił Lama, w większem skupieniu od czasów, jak wolniejsi byli od różnych pokus. Z wyjątkiem szarego orła i przypadkiem dojrzanego niedźwiedzia, myszkującego na stoku góry, widoku wściekle popstrzonego lamparta, którego spotkali o świcie przy jednej z dolin, gdy przeżarł gemzę, a niekiedy ślicznie ubarwionego ptaka, nie spotykali nikogo prócz wichrów i traw świszczących pod naporem wiatru. Kobiety spotykane w zadymionych chałupach wiosek, nad któremi wędrowali schodząc z gór, były przykre i niechlujne. Miały one wielu mężów i każda miała wola. Chłopi byli to drwale lub rolnicy — wszyscy niesłychanie łagodni i prości w obejściu.
Dla okraszenia podróży los zesłał im uprzejmego doktora z Dacca, z którym się nieraz spotykali w drodze, a który płacił wszędzie za żywność maściami, skutecznemi na chorobę wola, swemi radami przywracał spokój między powaśnionemi małżeństwami. Zdawało się, że zna on te góry tak dobrze, jak znał wszystkie górskie narzecza i objaśniał Lamie położenie całego kraju, hen, w stronę Ladakh i ku Tybetowi. Mówił im ciągle, że na powrót w niziny stąd nie trzeba wiele czasu. Jeżeli ktoś jednak lubi naprawdę góry, dodawał — to droga w tamtą oto stronę jest daleko bardziej zajmująca. Wszystko to było mówione oczywiście nie naraz, od jednego tchu, ale powoli, „na raty”, w czasie wieczornych rozmów, gdy siedzieli na kamiennych podłogach góralskich chałup po odprawieniu pacjentów. Doktór zabierał się wtedy do fajki, a Lama sięgał do tabakierki. Kim zaś przyglądał się małym krówkom na pastwiskach i bujał myślami i wzrokiem po błękitnych przestworzach nieba, rozpostartego między łańcuchami gór. Kiedyindziej znów urządzali te pogawędki w ciemnych lasach, gdy doktór zbierał lecznicze rośliny, a Kim towarzyszył mu w roli ucznia, żądnego wiadomości z botaniki.
— Wie pan, Mister O’Hara, że licho wie, co ja pocznę, jeżeli się natkniemy na tych naszych polujących przyjaciół. Bądź jednak łaskaw zwracać uwagę na mój parasolik, który będzie doskonałą chorągiewką dla naszego porozumienia. Będzie mi to dodawać ciągle otuchy.
Kim spojrzał na tę puszczę zarojoną szczytami gór. — To nie jest mój kraj, Hakimie. Zdaje mi się, że łatwiej by się znalazło pchłę w kudłach niedźwiedzia, niż ich tutaj.
— Och, ja jestem tutaj jak w domu. Niema się z czem śpieszyć. Jeszcze niedawno byli w Leh. Opowiadali, że zeszli z Kara Korum ze swojemi trofeami myśliwskiemi i wszystkiem. Boję się tylko jednego, żeby nie odesłali wszystkich swoich listów i kompromitujących rzeczy z Leh na terytorjum rosyjskie. Rzecz prosta, że będą się starali zajść jak najdalej na Wschód właśnie dlatego, aby dać do zrozumienia, że nie byli nigdy w Zachodnich Prowincjach. Pan nie znasz gór? — zapytał i zaczął rysować na ziemi gałązką. — Patrz pan! Musieli przyjść tutaj przez Srinagar albo Abbottabad. To jest ich najkrótsza droga wzdłuż rzeki, koło Bundżi i Astor. Ale na zachodzie popełnili omyłkę. Idą więc — mówił rysując kreskę z lewej strony ku prawej — idą i idą hen na Wschód, na Leh, (ach, jakże tam zimno!) i wzdłuż rzeki Indus do Han-lé (znam dobrze tę drogę), a potem na dół, widzisz pan, do Bushahr i doliny Chini. Przekonałem się o tem, zasięgając wiadomości i rozpytując chłopów, których leczę tak skutecznie. Nasi przyjaciele zabawiali się tam dość długo i zrobili duże wrażenie. W ten sposób znani są dobrze naokół. Zobaczysz pan, że ich przyłapię gdzieś w dolinie Chini. Zechciej więc pan łaskawie dawać baczenie na mój parasolik.
„Parasolik” chwiał się więc jak dzwonek leśny, poruszany wiatrem, i sunął ku dolinom lub okrążał zbocza górskie, a Lama i Kim, kierując się podług kompasu, spotykali go zawsze w tej samej porze wieczorem, sporządzającego swe leki i proszki. — Szliśmy taką-to a taką drogą — mówili, poczem Lama wskazywał palcem przebytą drogę, a „parasolik” rozpływał się w pochwałach. Przeszli potem w czasie mroźnej nocy księżycowej przesmyk zasypany śniegiem, gdzie Lama, pokpiwując sobie łagodnie z Kima, szedł na czworakach, podobny do wielbłąda z Backtrji — stworu o krótkiej twardej szerści, który się rodzi hen, w śniegach, a którego Kim widywał czasem na Kaszmirskim placu targowym. Przebrnęli przez zaspy śniegowe i przez zaśnieżone skały parafinowe, gdzie przed wichrem musieli szukać schronienia w obozie Tybetańczyków, pędzących ku dolinom ze stadami chuderlawych owiec, z których każda dźwigała na sobie worek z boraksem. Potem, przez zaśnieżone garby górskie porosłe trawą i przez las dostali się znów na zielone murawy. Przez cały czas ich wędrówki położenie szczytów Kedarnath i Badrinath było ciągle to samo, i dopiero po całym szeregu dni, Kim wydostawszy się na niepozorne, zdałoby się, wzgórze, wysokie na jakie dziesięć tysięcy stóp, mógł zauważyć, że któryś garb lub kant jednego z tych olbrzymów zmienił nieco swój zarys.
Wkońcu dostali się na olbrzymią dolinę, której rozmiary były same przez się osobnym światem. Składała się ona z całego łańcucha dolin, w których wysokie wzgórza potworzyły się z odnóg wielkich gór. Tutaj jeden dzień drogi nie posuwał ich, zdawało się, dalej, niż krok zrobiony we śnie. Gramolili się na jakieś zbocza z trudem, a po kilkogodzinnym marszu przekonywali się, że to był zaledwie wystający zrąb z jakiegoś mniejszego szczytu. Odsłonił im się widok na jakąś łączkę, — tymczasem, gdy podeszli do niej, okazało się, że było to rozległe płaskowzgórze, wrzynające się głęboko w całą dolinę. Potrzebowali jeszcze trzech dni czasu, żeby go przejść, idąc na południe.
— Z pewnością musi to być uroczysko ulubione przez bogów — rzekł Kim, uderzony zalegającą dokoła ciszą na widok rozpraszających się z szaloną szybkością chmur i obłoków po deszczu.
— To miejsce nie jest dla ludzi.
— Dawnemi czasy — zaczął jakby do siebie Lama — pytano raz naszego Zbawcę, czy świat ma być wieczny. Jego Najwyższa Doskonałość nie dała na to żadnej odpowiedzi... Kiedy byłem na Ceylonie, jeden z tych co szukają Prawdy, potwierdził mi, że było to zapisane istotnie w jednej z ewangelji, której rękopis znajduje się w Pali. Istotnie, od czasu, gdy znamy drogę do Wyzwolenia, pytanie takie jest bezcelowe, ale patrz, chelo, co to znaczy złudzenie! Tutaj widzisz dopiero prawdziwe, rzeczywiste Góry! Podobne są do tych, jakie mamy w Such-zen. Nigdzie indziej niema takich gór.
Ponad ich głowami ciągle jeszcze piętrzyły się góry, hen, aż ku białej linji śniegów, gdzie od wschodu ku zachodowi przez setki mil biegły, jak pod linję, ostatnie szczyty drzew. Ponadtem wznosiły się wierzchołki skał, przebijając się swemi szczytami przez białe mgły, a jeszcze wyżej, niezmienne od stworzenia świata, lecz zmieniające się przy każdej zmianie światła słonecznego i chmur, leżały wieczne śniegi. Widzieli wyraźnie, jak na ich poszarpanych zboczach harcowały wściekłe wichry i burze. Poniżej świeciły się błękitno-zielone płaty lasów, a jeszcze niżej widać było wioskę, z jej terasowato biegnącemi polami, otoczoną dokoła przez przepaście, zaś pod wioską, mimo, że w tej chwili przewalała się nad nią wściekła burza z piorunami, wiedzieli, że roztacza się o jakieś tysiąc kilkaset stóp niżej wilgotna dolina, poprzerzynana licznemi strumieniami, z których później wypływa mały Sutluj.
Lama prowadził Kima, jak zwykle, po karkołomnych ścieżkach, gdzie zwykły chodzić tylko trzody, zdala od drożyny, wzdłuż której Hurree Babu, ten „bojaźliwy człowiek” myszkował przed trzema dniami w czasie burzy, przed którą dziewięciu Anglików na dziesięciu uciekłoby z pewnością. Hurree nie był myśliwym — i sam trzask odwodzonego kurka wprawiał go w przerażenie, — był natomiast, jak o sobie zwykł mówić, „wyśmienitym piechurem” i przeglądał całą olbrzymią dolinę nawskroś za pomocą swej taniej lunety. Wiedział, że kolor białych zniszczonych w podróży płócien namiotów odbija silnie na tle zieleni. Hurree Babu mógł więc dojrzeć wszystko, co tylko chciał widzieć i wygramoliwszy się na jeden ze stoków gór Zieglaur, na odległość dwudziestu mil wkoło mógł nawet dojrzeć szybującego orła, zaś o jakie czterdzieści mil dojrzał dwa małe punkty, które jednego dnia były prawie tuż pod linją śniegu, a nazajutrz o parę cali poniżej, i posuwały się na dół po zboczach gór. Jego tłuste nogi wprawione raz w ruch przebywały zdumiewająco duże przestrzenie i dlatego to właśnie, gdy Lama i Kim leżeli w nędznej lepiance górskiej koło Zieglaur, czekając aż przejdzie burza, — tłusty, przemoknięty do nitki, lecz zawsze uśmiechnięty Bengalczyk, mówiący najpłynniejszą pod słońcem angielszczyzną przy najpodlejszym możliwie doborze wyrazów, zbliżał się oto ku dwom zirytowanym i trochę zreumatyzowanym cudzoziemcom. Podchodził ku nim, ważąc w swej głowie najdziksze plany właśnie w chwili, gdy piorun przeciągającej burzy rozłupał do dnia jodłę, stojącą tuż nad ich obozem. Wypadek ten przekonał kilkunastu czy więcej, silnie przerażonych kulisów, że dzień ten był niepomyślny do dalszej podróży, tak, że jak na hasło, rzucili na ziemię swe toboły i zemknęli. Byli to poddani pewnego górskiego radży, który ich wynajmował, zgodnie z przyjętym zwyczajem do służby w celach własnego zysku. Niedolę ich zwiększały jeszcze pogróżki obu cudzoziemców, którzy grozili im ciągle swemi strzelbami. Niektórzy z nich znali już strzelby i Sahibów oddawna. Byli to przewodnicy i „shikarri” (strzelcy), pochodzący z północnych nizin, lubiący polować na giemzy i niedźwiedzie, lecz dotąd nigdy nie obchodzono się z nimi w ten sposób, jak obecnie. Uciekli więc do lasu i mimo nawoływań i zaklęć, nie chcieli za nic w świecie powrócić.
Babu więc nie potrzebował udawać szaleńca, lecz obmyślił inne sposoby, żeby sobie zapewnić dobre przyjęcie. Wykręcił zmoczone suknie, wdział swoje patentowane, paradne trzewiki, otworzył biało-błękitny parasol i idąc wytwornym kroczkiem, z silnie bijącym sercem, zjawił się przed cudzoziemcami, przedstawiwszy się im jako „agent Jego Królewskiej Mości, Radży z Rampur” i pytając: — Czy mogę panom czem służyć, Panowie?
Panowie byli bardzo uradowani. Jeden z nich był widocznie Francuzem, drugi Rosjaninem, lecz obaj mówili po angielsku, nie gorzej od Babu. Prosili go uprzejmie o pomoc. Służbę-krajowców odesłali z powodu choroby do Leh. Śpieszyło im się bardzo, gdyż chcieli całą upolowaną zwierzynę odesłać do Simli, zanim mole poniszczą im skóry. Mieli przy sobie listy polecające do wszystkich rządowych władz (Babu zgiął się wpół, przyjętym na wschodzie obyczajem). Po drodze nie spotkali żadnych innych myśliwych. Polowali tylko dla własnej przyjemności. Mieli dużo zapasów. Obecnie radziby byli tylko jak najprędzej wydostać się stąd i ruszyć dalej. Wobec tego Babu wyłowił za chwilę czającego się w lesie jednego z górali, a po kilku minutach rozmowy i ofierze kilku srebrnych monet — (trudno być skąpym w sprawach dotyczących służby rządowej, a jednak serce Hurreego krwawiło się na tę konieczność marnotrawienia), zjawiło się kilkunastu kulisów — i trzech pomocników tragarskich. Babu doczekał się nareszcie, że mógł być świadkiem tego, co nazywał „ciemiężeniem”.
— Mój królewski władca będzie się czuł przykro dotknięty tem zajściem, ale to ludzie prości, nieokrzesani i głupi. Byłoby mi bardzo miło, gdyby panowie chcieli zapomnieć o tem pożałowania godnem wypadku. Polowanie mieli panowie dobre, co? To była piękna wyprawa!
Uwijał się zręcznie między pakunkami, od jednej „kilty” (kosz) do drugiej, niby to poprawiając stożkowato wypchane kosze. Anglicy nie mają zwyczaju poufalenia się z Azjatami, ale też żadnemu z nich nie przyszłoby na myśl trzepnąć po łapie uprzejmego „Babu” za to, że dotknął się przypadkiem jednej „kilty”, której wierzchołek owinięty był w czerwoną skórę. A powtóre, nie zapraszałby go, ani do wspólnego jedzenia, ani by go nie zmuszał do picia. Obaj cudzoziemcy zaś robili to wszystko i wypytywali go nadto o mnóstwo rzeczy — najczęściej zaś o kobiety — na co Hurree odpowiadał wesoło i z naturalną swobodą. Poczęstowali go przytem szklanką białawego, bezbarwnego płynu, podobnego do dżin’u, za którą poszły dalsze kolejki, tak że niebawem znikła cała jego powaga.
Babu zaczął objawiać zdradzieckie zamiary i wyrażać się z podbijającą nieprzyzwoitością o rządzie, który narzucił mu europejskie wychowanie, a nie dba o uzupełnienie go odpowiedniemi dochodami. Zaczął pleść o ucisku i krzywdach, aż łzy poczęły mu ciec po policzkach na wspomnienie niedoli swoich rodaków. Potem, chwiejąc się na nogach, śpiewał różne miłosne piosenki z południowego Bengalu, a w końcu runął na wilgotną kłodę drzewa. Nigdy jeszcze taki niefortunny produkt angielskich rządów w Indjach nie spadł w ręce sprzymierzonych ze sobą obcokrajowców.
— Wszyscy oni są tego samego pokroju — rzekł po francusku jeden z podróżnych. — Gdy dostaniemy się do właściwych Indji, przekonasz się o tem. Bardzobym chciał odwiedzić jego Radżę, możnaby z nim przy tej okazji porozmawiać. Możliwe, że słyszał on o nas i zechce zaznaczyć wobec nas swoją dobrą wolę.
— Nie mamy na to czasu. Musimy się dostać jak najprędzej do Simli — odparł jego towarzysz. — Co do mnie, wolałbym, aby nasze raporty były odesłane z Hilas, a nawet z Leh.
— Angielska poczta jest lepsza i bezpieczniejsza. Przypomnij sobie tylko, że ułatwiono nam wszystko i, na miłość boską! — za wiele nawet nam już ułatwiają!! Niepojęta w tem jakaś głupota.
— To już ich duma, — duma, która zasługuje i chce, żeby ją ukarano.
— Po jakiego ja djabła siedziałem w Chan-der-Nagore (posiadłość francuska) i w Kalkucie — myślał Hurree, chrapiąc z otwartemi ustami na wilgotnym posłaniu z mchu, — jeżeli nie mogę zrozumieć tej ich francuszczyzny?.. Rozmawiają tak dziwnie szybko! Lepiej byłoby poderżnąć im odrazu te bestyjskie gardła.
Gdy potem ocucił się z bólem głowy — sumitował się wymownie przed cudzoziemcami za swoje zachowanie i przerażony był, czy w czasie swego pijaństwa nie naplótł jakichś niedorzeczności. Kochał przecież Rząd Angielski, — uznając w nim źródło wszystkich dobrodziejstw i zaszczytów spływających na kraj, a jego władca, Radża z Rampur, był również tego samego zdania. Wówczas podróżni zaczęli z niego kpić i cytować mu jego własne słowa, wreszcie powoli, uśmiechając się trwożliwie i ciągle się sumitując, po nieskończenie długich i próżnych wykrętach, nieszczęśliwy Babu został zmuszony do wyznania prawdy. Gdy później opowiadano o tem Lurganowi, żałował mocno, iż nie mógł być świadkiem tej sceny na miejscu tępych, obojętnych kulisów, którzy z głowami przykrytemi rogożami ze słomy, ociekając z deszczu, czekali, aż się wypogodzi. Wszyscy Sahibowie, jakich znali dotąd, byli ludźmi noszącemi charakterystyczne, grube sportowe ubrania, którzy rok rocznie wracali wesoło do ulubionych przez siebie miejscowości, — przybywali tam z własną służbą, kucharzami i ordynansami, a często i z góralami. Ci Sahibowie zaś podróżowali bez eskorty, zatem musieli to być ubodzy, niewiele warci Sahibowie. Przytem żaden Sahib przy zdrowych zmysłach nie radziłby się jakiegoś tam Bengalczyka. Ten jednak niewiadomo skąd przybyły Bengalczyk dawał im pieniądze i mówił płynnie ich rodzinną gwarą. Przyzwyczajeni do tego, że ludzie z ich własnej rasy źle się z nimi obchodzą, podejrzewali z zachowania się Babu jakiś podstęp i czekali na sposobność, żeby znów uciec.
Po deszczu, odświeżone powietrze przesycone było delikatnem zapachem ziemi i Babu, schodząc na dół po pochyłościach, szedł... przez dumę — na czele kulisów, zaś z tyłu za cudzoziemcami, wiedziony uczuciem — pokory. Idąc, rozmyślał o różnych rzeczach, ale niektóre z jego myśli mogłyby zdziwić niepomiernie jego przygodnych towarzyszy. Był jednak bardzo miłym przewodnikiem, który zwracał im ciągle uwagę na wszystkie piękności okolicy należącej do obszaru jego władcy. Opowiadał im o wszystkich rodzajach zwierza górskiego, na jaki mieli ochotę polować, o giemzach, dzikich kozłach, rogaczach i o niedźwiedziach, myszkujących zazwyczaj w okolicy Elisha. Bawił ich rozmową o botanice i etnologji, którą cechowała wielka niedokładność znajomości obu przedmiotów, a jego zapas podań i legend miejscowych, (proszę nie zapominać, że była to jego piętnastoletnia urzędowa specjalność) — był niewyczerpany.
— To jakiś istotnie zabawny oryginał — zauważył jeden z cudzoziemców, który był wyższego wzrostu — przypomina mi zmorę senną z operetki „Wiedeński kurjer”.
— To jest in petto reprezentant całych dzisiejszych Indji z ich przejściowego okresu, tego monstrualnego połączenia Wschodu z Zachodem — odrzekł Rosjanin. — My tylko wiemy naprawdę coś o ludziach Wschodu i umiemy się z nimi obchodzić.
— Stracił swój kraj, a nie otrzymał wzamian innego. Dlatego też nienawidzi serdecznie swoich ciemiężycieli. Wiesz, że wczoraj w nocy opowiadał mi... i t. d.
Idąc pod swym rozpiętym, kolorowym parasolem, Hurree Babu wytężał ucho i umysł, by pochwycić coś z tej wartko płynącej rozmowy, prowadzonej w języku francuskim, z oczami utkwionemi w „kiltę”, o której wiedział, że zawiera mapy, zdjęcia i dokumenty. Była ona większa od innych i obita z wierzchu podwójną czerwoną ceratą. Nie zamierzał kraść niczego. Chciał się tylko dowiedzieć, co w niej nadawało się do skradzenia i rozmyślał, dokąd miał umknąć, na wypadek, gdyby mu się udało skraść to, co mu było potrzebne. Wzdychał do wszystkich bogów Hindostanu i Herberta Spencera, żeby mu się to udało. Następnego dnia, idąc drogą, stromo wspinającą się ponad lasem, spotkali przed zachodem słońca sędziwego Lamę, pochylonego nad jakąś tajemniczą kartą, z której objaśniał coś młodemu chłopakowi, widocznie nowicjuszowi, o szczególnej, chociaż nieumytej urodzie. Ujrzawszy kolorowy parasol, Kim przerwał Lamie wykład.
— Hai — zawołał na ich widok pomysłowy Hurree Babu. — To jest lokalna tutejsza znakomitość, ten świątobliwy mąż. Prawdopodobnie również jest też poddanym mego władcy.
— Co on robi? To bardzo ciekawe.
— Objaśnia widocznie znaczenie tego świętego obrazu, który jest malowany ręcznie.
Cudzoziemcy stali z odkrytemi głowami na murawie, oświetleni ostatniemi promieniami zachodzącego słońca. Przemokli kulisowie, radzi z odpoczynku, zatrzymali się i zrzucili swe ciężary.
— Patrz! — zawołał Francuz. — To zupełnie przypomina pierwsze prymitywne malowidła religijne. Masz nawet pierwszego kaznodzieję i pierwszego ucznia. Czy to Buddysta?
— Tak, ale jakiegoś spaczonego pokroju — odrzekł drugi. — Tu w Górach niema prawdziwych buddystów, ale spójrz na fałdy jego szaty... Patrz, co za wyzywające, bezczelne oczy! On tak umyślnie patrzy, żeby nam dać uczuć swoją wyższość — dokończył, ze złością ścinając laską jakiś duży chwast, rosnący w pobliżu. — My, Rosjanie, nie zostawiliśmy tu jeszcze nigdzie żadnego śladu! Nigdzie! I to właśnie mnie gniewa i niepokoi. — To mówiąc, spojrzał z gniewem na monumentalnie spokojną twarz Lamy.
— Cierpliwości, zrobimy my tutaj swoje, my i wy, którzy jesteście młodym jeszcze narodem. Tymczasem weź-no do ręki ten jego obraz.
Babu podszedł szybko i mrugnął na Kima.
— To są Sahibowie, o Świętobliwy. Wyleczyłem jednego z nich z reumatyzmu, a teraz idę z nimi do Simli, żeby dopilnować, aż zupełnie wyzdrowieje. Oni chcieliby obejrzeć Twój obraz...
— Leczenie chorych jest zawsze chwalebne — odrzekł Lama. — To jest „Koło Życia”, to samo, które ci pokazywałem w chacie koło Zieglaur, gdy na dworze padał deszcz.
— I chcieliby, żebyś go im objaśnił.
Oczy Lamy zabłysnęły na widok nowych słuchaczy. — Objaśnianie Najdoskonalszej Drogi jest dobrym uczynkiem. Czy oni wiedzą coś o Indjach, tak jak to wie „strażnik obrazów” w Lahorze?
— Tak, możliwe, że wiedzą cośkolwiek. — Wówczas Lama z całą prostotą dziecka, zaczynającego nową zabawę, podawszy w tył głowę, rozpoczął donośnym głosem wstęp, jakim zwykle wykładający „Boską Prawdę” rozpoczyna swój wykład. Cudzoziemcy, oparci na wysokich kijach, słuchali go z zajęciem. Kim, leżąc na ziemi, obserwował ich twarze oświetlone purpurą zachodzącego słońca i wydłużające się cienie ich postaci. Strój ich był nie angielskiego kroju, jak również przepaski, które przypominały mu ilustracje z książki widzianej niegdyś w bibljotece szkolnej w St. Xavier p. t. „Przygody młodego przyrodnika w Meksyku”. Istotnie, byli oni bardzo podobni do cudownego pana Sumichrasta z tej powieści i wydawali się być dalecy od tych ludzi „pozbawionych wszelkich skrupułów”, jak ich scharakteryzował przedtem Babu Hurree. Bladzi, niemi kulisi przykucnęli opodal pełni szacunku, a Babu, którego cienki szalik okręcony wkoło szyi powiewał jak chorągiewka na łagodnym wietrze, stał obok, słuchając wykładu z miną zadowolonego aranżera całej tej sytuacji.
— To są właśnie ci obaj, — szepnął Hurree, podczas gdy cudzoziemcy przysłuchiwali się opowiadaniu o wędrówce źdźbła trawy z Piekła do Nieba i z powrotem. — Wszystkie ich książki znajdują się w „kilcie” obitej czerwoną ceratą. Książki, raporty i mapy — widziałem; i tam też jest list królewski, pisany albo przez radżę z Hilás, albo przez Benára. Pilnują jej bardzo uważnie. Jestem pewny, że nie odesłali niczego ani z Hilás ani z Leh.
— Czy mają kogo jeszcze ze sobą?
— Nikogo, oprócz tych dziadowskich kulisów. Nie mają żadnych służących. Są tak ubodzy, że sami sobie gotują jedzenie.
— Więc co mam robić?
— Czekać i patrzeć. Tylko w razie, gdyby się nadarzyła sposobność, będziesz pan już wiedzieć, gdzie szukać tych papierów.
— Byłoby daleko lepiej, gdyby ta sprawa była w rękach Ali Mahbuba, niż Bengalczyka — rzekł niechętnie Kim.
— Tutaj oto jest piekło, przeznaczone dla skąpców i chciwych. Towarzyszy im z jednej strony Żądza, a z drugiej Przesyt.
Lama zapalał się coraz bardziej, podczas gdy jeden z cudzoziemców szkicował go w notatniku przy szybko gasnącem świetle słońca.
— Dość tego — rzekł w końcu szorstkim głosem. — Nie mogę zrozumieć co on mówi, ale potrzebuję tego obrazu. On jest lepszy artysta niż ja. Zapytaj go, czy zechce mi go sprzedać.
— On mówi, że nie, panie — odrzekł Babu.
Lama nie chciał się naturalnie rozstawać ze swoim obrazem dla przypadkowo spotkanego podróżnego, podobnie jak jakiś arcybiskup nie sprzedałby naczyń kościelnych. W całym Tybecie łatwo jest o takie obrazki „Koła Życia”, lecz Lama był prawdziwym artystą i cenił sobie swoje dzieło.
— Być może, że po kilku dniach, gdy zobaczę, iż Sahib szuka istotnie Prawdy i dobrze ją rozumie, to sam mu wówczas narysuję drugi taki obraz. Lecz ten jest przeznaczony do nauki dla mego ucznia. Powiedz mu to, Hakimie.
— On chce natychmiast, za pieniądze.
Lama schylił powoli głowę i zaczął zwijać Koło Życia. Rosjanin zaś widział przed sobą niemytego starca, zwijającego zabrudzony kawałek papieru. Wyjął garść rupij i chwycił półżartem za kartę, która rozdarła się w ręku Lamy. Głuchy szmer przerażenia rozległ się pośród kulisów, pomiędzy którymi byli niektórzy prawowitymi Buddystami. Lama zerwał się na widok tej zniewagi i chwycił za ciężki, żelazny piórnik, który jest bronią w ręku kapłanów — a Babu zaczął się trząść z przerażenia.
— Teraz widzicie... teraz dopiero widzicie, dlaczego chciałem mieć przy sobie świadków. To są ludzie pozbawieni wszelkich skrupułów. O panie, panie! Nie waż się pan znieważać tego świętobliwego człowieka — rzekł, zwracając się do cudzoziemca..
— Chelo, on zbezcześcił Obraz Życia!
Tymczasem, zanim Kim zdołał mu przeszkodzić, Rosjanin uderzył już starca w twarz.
Ale w tejże chwili pochwycił go Kim za gardło i zaczął toczyć się z nim po pochyłości góry.
Cios zadany Lamie obudził nieznanego djabła, drzemiącego w irlandzkiej krwi Kima, a nagły upadek wroga dopełnił reszty. Lama padł na kolana, napół ogłuszony od uderzenia. Kulisowie chwyciwszy za swe ładunki, puścili się pod górę tak szybko, jak mieszkańcy nizin potrafią biec po równinie. Byli oni świadkami niesłychanego świętokradztwa i uciekali, zanim bogowie i demony gór nie zaczną się mścić. Francuz chwyciwszy za rewolwer, podskoczył ku Lamie, chcąc mieć w nim zakładnika za swego towarzysza, lecz grad kamieni (górale rzucają celnie) zmusił go do ucieczki, zaś jeden z kulisów porwał Lamę z sobą. Wszystko to stało się tak szybko, jak zapadanie mroku w górach. — Porwali nam wszystką broń i pakunki — krzyczał Francuz, strzelając naoślep w ciemnościach.
— Doskonale, panie! Doskonale! Nie strzelaj pan jednak. Biegnę tamtemu na pomoc — wołał Babu, pędząc w dół po pochyłości i rzucając się całem ciałem na rozwścieczonego i zdumionego Kima, który tłukł głową swego nieprzytomnego wroga o wystający kamień.
— Wracaj-że pan do kulisów — szepnął mu Babu do ucha. — Oni tam mają ze sobą wszystkie pakunki. Papiery są w koszu z czerwonem obiciem, ale przeglądnij pan wszystko. Zabierz te papiery, a szczególnie „muraslę” (list królewski). Uciekaj, bo nadchodzi już tamten!
Kim pobiegł w górę. Kula z rewolweru Francuza uderzyła tuż obok niego o skałę, on zaś przypadł do ziemi jak kuropatwa.
— Jeżeli będziesz pan strzelać — ryczał Hurree do Francuza — to oni powrócą i wymordują nas co do jednego. Uwolniłem tego dżentelmena. Ta cała awantura jest bardzo niebezpieczna.
— Na Jowisza! — myślał, biegnąc pod górę Kim. — To jest przeklęcie niebezpieczna historja, ale tu idzie o obronę własnego życia!
Wyciągnął z zanadrza dar Mahbuba i nacisnął sprężynę rewolweru.
— A co, nie mówiłem, żeby nie dotykać starego? — zawołał Babu płaczliwym głosem. — Chodźże pan tutaj i pomóż mi go otrzeźwić. Teraz jesteśmy wszyscy jednako narażeni.
Strzały ucichły. Słychać było tupanie nóg, a Kim pędził pod górę w ciemności, klnąc straszliwie.
— Czy zranili cię, chelo? — wołał Lama z góry.
— Nie, a ciebie?
Wpadł w gęstwinę karłowatych jodeł, szukając Lamy.
— Nie, nic mi nie jest. Chodź tutaj. Pójdziemy z tymi ludźmi do Shamlegh.
— Ale wprzódy załatwimy się z nimi! — zawołał jakiś głos z ciemności. — Zabrałem Sahibom cztery strzelby. Pozwól-no nam zejść do nich.
— On uderzył Świętobliwego — widzieliśmy to na własne oczy. Nasze bydło pozdycha, a żony przestaną rodzić! Lawiny zasypią nas, zanim dojdziemy do domów... Śmierć tym cudzoziemcom i gnębicielom!
Przez chwilę w gąszczu, gdzie stali kulisi, powstał hałas, i przerażeni strachem tych możliwości tragarze zdolni byli teraz do wszystkiego. Jakiś góral z Ao-chung potrząsał niecierpliwie strzelbą i wygrażał nią napierając się, że zejdzie na dół.
— Zaczekaj chwilę, o Świętobliwy, nie mogli oni odejść stąd daleko, zaczekaj tutaj, aż wrócę.
— Ten człowiek sam sobie wyrządził krzywdę — rzekł Lama, trzymając się ręką za czoło.
— I bardzo słusznie — brzmiała odpowiedź.
— Jeżeli ten człowiek nie widzi sam tego, to ręce wasze niech będą przynajmniej czyste. Zdobędziecie sobie zasługę, jeśli mi będziecie posłuszni.
— Zaczekaj, a pójdziemy razem do Shamlegh — nalegał człowiek.
Przez chwilę, bo tyle tylko czasu trzeba było, by włożyć nabój do odtylcówki, Lama zawahał się. Potem wstał i dotknął palcem ramion owego człowieka.
— Czy słyszałeś? Ja sam żądam, żeby nie było żadnego zabójstwa. Ja, który byłem opatem w Such—zen. Czy chcesz, żebyś się odrodził pod postacią szczura, albo węża, albo robaka w brzuchu najlichszego ze zwierząt? Czy masz ochotę...
Człowiek z Ao-chung przypadł mu do kolan, głos Lamy rozlegał się bowiem groźnie, jak tybetański bęben do przepędzania djabłów.
— Aj! Aj! — krzyczeli inni ze Spiti. — Nie przeklinaj nas, nie ciskaj na niego klątwy. On tylko tak chciał przez gorliwość dla ciebie, o Świętobliwy!.. Rzuć-że strzelbę, ty głupcze!
— Gniew za gniew!.. Zło za zło!.. Precz z zabójstwem! Niech sobie ci, co znieważają kapłanów, idą wolno dalej, jako niewolnicy swych czynów. Sprawiedliwe i nieomylne jest Koło Życia, bo nie zboczy ono ani na włos! Odrodzą się oni jeszcze nieraz... ku swojej męczarni. — Pochylił ciężko głowę na piersi i oparł się na ramieniu Kima.
— Byłem przez chwilę bliski wielkiego zła, chelo — wyszeptał, gdy śmiertelna cisza zaległa pod sosnami. — Kusiło mnie, żeby im posłać jedną kulę i wierz mi, że w Tybecie nie ominęłaby ich za to ciężka i powolna śmierć... Uderzył mnie w twarz... w ciało... — Osunął się na ziemię oddychając z trudem i Kim słyszał wyraźnie przyśpieszone, gwałtowne bicie jego serca.
— Czy oni go uderzyli tak, że umarł? — zapytał człowiek z Ao-chung, podczas gdy reszta stała w milczeniu.
Kim pochylił się nad Lamą, śmiertelnie przerażony. — Nie — zawołał namiętnie — to tylko chwilowe osłabienie. — Po chwili przypomniał sobie, że sam należy do białej rasy i że miał przecie w swojem ręku przybory obozowe, należące do tamtego białego. — Otwórzcie jedną „kiltę”. Sahibowie muszą w niej mieć lekarstwa!
— Oho! — zawołał śmiejąc się człowiek z Ao-chung. — Wiem ja dobrze jakie. Niedarmo byłem przez pięć lat w służbie u Yankling Sahiba „shikarrim”, żeby nie wiedzieć, jaka to medycyna. Wiem ja także, jak ona smakuje. Patrz!
Wyciągnął z zanadrza butelkę taniej whisky, takiej jaką sprzedają podróżnikom w Leh — i zręcznie wlał jej odrobinę w usta Lamy.
— Robiłem tak, gdy Yankling Sahib zwichnął sobie nogę za Astorem. Aha! Zajrzałem ja już między ich kosze — ale rozdzielimy to ładnie między siebie w Shamlegh. Daj mu tego jeszcze trochę. Dobre to lekarstwo. Słyszysz, jak jego serce zaczyna znów teraz lepiej uderzać? Złóż mu głowę na ziemi i rozetrzyj trochę piersi. Gdyby był chciał zaczekać chwilę spokojnie, kiedy chciałem dowiedzieć się, co się stało z Sahibem, to nie byłoby przyszło do tego. Ale Sahibowie będą nas może szukać tutaj. Nie zaszkodziłoby wtedy strzelić do nich z ich własnej broni, co?
— Jednemu z nich już się dostało, zdaje mi się — mruknął przez zęby Kim. — Kopnąłem go w brzuch, gdyśmy się staczali na dół. Cobym dał za to, żebym go był zabił!
— Łatwo to być odważnym, gdy się nie jest zmuszony żyć w Rampur — przemówił jeden z ludzi, który miał chałupę o parę mil zaledwie od pokrzywionego pałacu Radży. — Jeżeli się rozniesie wśród Sahibów, co się stało, to nikt nas nie weźmie więcej za „shikarri” (strzelców).
— O, ci dwaj, to nie byli Sahibowie Angrezi (Anglicy) — tacy jak wesoły Fostum Sahib, albo Yankling Sahib. To cudzoziemiec. Żaden z nich nie mówi po angrezi, jak prawdziwi Sahibowie.
W tej chwili Lama zakaszlał i usiadł, szukając swego różańca.
— Żadnego zabójstwa! — mruknął. — Sprawiedliwe jest Koło Życia. Zło za zło.
— Nie bój się, Świętobliwy. Jesteśmy przy tobie — mówił człowiek z Ao-chung, przypadając lękliwie do jego stóp. — Nie zabijemy nikogo, chyba na twój rozkaz. Wypocznij chwilę. Rozbijemy tu mały obóz, a potem, gdy wzejdzie księżyc, pójdziemy do Shamlegh leżący pod Śniegiem.
— Po uderzeniu — ozwał się sentencjonalnie jeden ze Spiti — najlepiej jest przespać się trochę.
— Czuję, jak przedtem, ciągle jeszcze zawrót w tyle głowy i jakby ucisk w tem miejscu. Pozwól mi położyć głowę na twoich kolanach, chelo. Jestem stary, ale niewolny od namiętności. Trzeba nam pomyśleć o Przyczynie Wszechrzeczy.
— Daj mu prześcieradło. Nie możemy palić ognia, bo Sahibowie zobaczyliby nas jeszcze.
— Chodźmy lepiej do Shamlegh. Nikt tam za nami nie pójdzie — mówił nerwowy jegomość z Rampur.
— Służyłem jako „shikarri” u Fostum Sahiba i jestem „shakarrim” u Yankling Sahiba. Byłbym teraz u Yankling Sahiba, gdyby nie ta przeklęta „beegar” (wyprawa). Postawcie na straży dwóch ludzi ze strzelbami, trochę poniżej, inaczej ci Sahibowie narobią nam jeszcze większych głupstw. Ja sam nie ruszę się od tego Świętobliwego.
Usiedli w pewnej odległości od Lamy, nasłuchując przez chwilę, poczem puścili między siebie fajkę, której obsadka była ze starego pudełka od czernidła. W czerwonem świetle węgielka, przechodzącego z rąk do rąk, widać było wąskie błyszczące oczka wysoko wzniesione, chińskie kości policzkowe i nabrzmiałe, bawole gardziela stapiające się w ciemnościach w grube zwoje naokoło ramion. Byli podobni do koboldów z jakiejś zaczarowanej kopalni — lub do gnomów, odbywających naradę w górach. A gdy gwarzyli, głosy wód ściekających dokoła ze śniegów, milkły jedne po drugich w miarę, jak mróz nocny zamrażał i dławił odgłosy strumieni.
— Widzieliście, jak się porwał na nas! — rzekł z podziwem człowiek ze Spiti. — Pamiętam jednego dzikiego kozła, przy drodze do Ladakh, którego Dupont Sahib spudłował, strzeliwszy do niego prosto z ramienia, będzie temu siedem kwartałów: stanął zupełnie tak samo, jak on. Ten Dupont Sahib to był dobry shikarri.
— Ej, wcale nie taki, jak Yankling Sahib. — Człowiek z Ao-chung pociągnął haust whisky z butelki i podał ją dalej. — No, słuchaj — powiedzcie, czy jest kto, coby lepiej o tem wiedział odemnie?
Wyzwanie zbyte zostało milczeniem.
— Pójdziemy do Shamlegh, gdy wzejdzie księżyc. Tam rozdzielimy ślicznie między siebie wszystkie pakunki. Co do mnie, to cieszę się na tę małą nowiutką strzelbę ze wszystkiemi nabojami.
— A czy myślisz, że niedźwiedzie robią szkodę tylko na twoim podwórzu? — zapytał go jeden z przewodników, pykając fajkę.
— Nie, ale za gałki muszkatułowe, które są tam w bagażach, płacą teraz po sześć rupji za sztukę, a twojej żonie mogą się dostać ładne płótna na namioty i różne fatałaszki na ubranie. Załatwimy się z tem przed wschodem słońca w Shamlegh, a potem każdy z nas pójdzie swoją drogą, pamiętając o tem, że nikt z nas nie widział nigdy na oczy ani nie wynajął się do tych Sahibów, którzy zresztą mogą i tak powiedzieć, że rozkradliśmy ich pakunki.
— Dobrze ci tak mówić, ale co na to powie nasz Radża?
— A któż mu o tem powie? Czy może ci Sahibowie, co nie umieją mówić po naszemu, albo może „Babu”, który zapłacił nam, żebyśmy zrobili tak, jak jemu to potrzebne? Czy może wyszle za nami wojsko? A przy tem jakie ślady zostaną po nas? To, czego nie będziemy potrzebowali, wyrzucimy w Środkowym Shamlegh, gdzie jeszcze nie postała ludzka noga.
— A kto mieszka tego lata na Shamlegh? — Była to hala na pastwisko, na której stało zaledwie parę chałup.
— Kobieta z Shamlegh. Nie lubi ona Sahibów o ile wiemy. Innym da się trochę drobnych podarków i będzie spokój. Jest tego tyle, że wystarczy nadto do obdzielenia nas wszystkich — zakończył, uderzając po wypchanej stronie jednego z koszów.
— Ale... ale...
— Powiedziałem już, że to nie są prawdziwi Sahibowie. Wszystko co mają, kupowali w bazarze w Leh. Znam dobrze te etykiety. Pokazywałem je wam w czasie ostatniej podróży.
— To prawda. Wszystko to kupowali, a niektóre rzeczy są nawet pogryzione przez mole.
Był to złośliwy argument, a człowiek z Ao-chung znał dobrze swoich towarzyszów.
— W najgorszym razie opowiem o tem wszystkiem Sahibowi Yanklingowi, który jest wesołego usposobienia i skończy się na śmiechu. Nie zrobiliśmy krzywdy żadnym Sahibom, którzy nam są znani. Ci znieważają kapłanów, i tem nas przerazili, więc uciekliśmy! Któż może wiedzieć, gdzieśmy pogubili bagaże? Czy myślicie, że Yankling Sahib pozwoli, żeby policja z nizin poszła w góry i psuła mu zabawę? Z Simli do Chini daleka droga, a jeszcze dalsza z Shamlegh do Shamlegh Środkowego.
— Niechże będzie, ale ja biorę na swoje plecy tę dużą „kiltę”. Jest to ten kosz z czerwonym przykryciem, który Sahibowie pakowali sami własnoręcznie każdego wieczora.
— Jestem teraz przekonany — rzekł sprytnie człowiek z Shamlegh — że to nie są żadni znaczni Sahibowie. Kto słyszał kiedy, żeby Postum Sahib albo Yankling Sahib, a choćby ten mały Peel Sahib, który poluje po nocy na... — któż, powiadam, słyszał kiedy, żeby który z tych Sahibów wybierał się w góry bez własnego kucharza, bez służącego i bez... tylu, tylu próżnych, dobrze płatnych, wielkorękich, nieznośnych ludzisków, idących w ślad za nimi? Kto może się ująć za takimi? A co jest w tej „kilcie”?
— Nic, tylko pełno Pisanego Słowa, książek i papierów nagryzmolonych przez nich samych i jakieś dziwne instrumenty, jakby do czarów.
— No, to wyrzuci się je wszystkie w Środkowym Shamlegh.
— Prawda! Ale co będzie, jak obrazimy przez to bogów tych Sahibów? Nie lubię obchodzić się w taki sposób z Pisanem Słowem. A co do ich bożków miedzianych, to nie rozumiem się na nich zupełnie. To nie może być rozgrabione przez zwyczajnych, prostych górali.
— Stary człowiek śpi jeszcze ciągle. Pst! Musimy poradzić się jego cheli — rzekł człowiek z Ao-chung, prostując się z dumą zawołanego przewodnika.
— Mamy tutaj jedną „kiltę” — szepnął — w której nie wiemy, co się w niej znajduje.
— Ale za to ja wiem — odrzekł przezornie Kim. Lama spał teraz lekkim, naturalnym snem i oddychał równo, zaś Kim rozmyślał nad ostatniemi słowami Hurree Babu. Jak przystało na członka „Wielkiej Gry”, skłonny był teraz szanować tego Babu. — Jest to „kilta” z czerwonem przykryciem z różnemi cudownemi rzeczami, której głupcy nie powinni nawet dotykać.
— A nie mówiłem — zawołał ten, co niósł pakę. — Czy myślisz, że mogłaby ona nas zdradzić?
— Nie, jeżeli mnie ją wydacie. Muszę z niej wyciągnąć czary ze środka. Inaczej narobi ona wiele złego.
— Kapłan musi zawsze wyłudzić coś dla siebie — rzekł niechętnie rozzuchwalony wódką człowiek z Ao-chung.
— Nic mnie to nie obchodzi — rzekł Kim stanowczym głosem. — Rozbierzcie to tylko między siebie samych, a zobaczymy, co się potem stanie.
— Nie chcemy niczego. Ja tylko tak żartowałem. Rozkazuj! Jest tu tego tyle, że wystarczy dla nas wszystkich. Rano rozejdziemy się z Shamlegh, każdy w swoją stronę.
Zaczęli się targować między sobą, jak się będą dzielić, a Kim drżał z radości i z zimna. Komiczna strona całej sytuacji podnieciła jego nawpół irlandzką, nawpół azjatycką duszę. Oto wysłańcy potężnego mocarstwa północnego, prawdopodobnie znakomitości w swoim kraju, takie naprzykład, jak jakiś Mahbub lub pułkownik Creighton, zostali nagle sromotnie zdani na łaskę i niełaskę losu. Jeden z nich, Kim wiedział o tem dobrze, będzie przez jakiś czas kuleć. Przyrzekli złote góry tym królom, a teraz leżą oto gdzieś tam w nocy, nie wiedząc, gdzie się znajdują, ogołoceni z żywności, bez namiotów, bezbronni i bez żadnego przewodnika, wyjąwszy Hurree Babu. Oto sromotny koniec ich „Wielkiej Gry” (Kim dziwił się, komu ci ludzie będą teraz zdawać raport o tem, co zaszło). Ta paniczna przygoda w ciemnościach nie była zasługą ani podstępnych planów Hurree’go, ani też Kima, lecz wynikła w sposób całkiem prosty, ślicznie i nieuchronnie, zupełnie tak samo, jak aresztowanie obu „fakirów”, którzy mieli uprzątnąć Mahbuba.
— Leżą tam teraz bez niczego, i, na Jowisza! przeklęci muszą marznąć! Jestem tutaj ze wszystkiemi ich bagażami. Och, ale się muszą dopiero wściekać! Żal mi tylko tego biednego Babu.
Żal ten był zbyteczny, gdyż jakkolwiek Bengalczyk cierpiał w tej chwili dotkliwe zimno, ale duszę rozpierała mu duma i radość.
O milę u podnoża góry, na skraju jodłowego lasu, dwu nawpół skostniałych ludzi, z których jeden cierpiał chwilami strasznie, czyniło sobie wzajemnie wyrzuty, lżąc niemiłosiernie konającego ze strachu Babu. Pytali go, co mają dalej robić. Przedkładał więc im, że powinni być bardziej zadowoleni, że udało im się ujść cało, że kulis o ile nie wrócą, żeby się na nich zemścić, to uciekli bezpowrotnie, że jego radża, oddalony stąd o dziewięćdziesiąt mil, zatem zbyt daleki, aby im móc dać pomoc w ludziach i pieniądzach na drogę do Simli, kazałby ich z pewnością wtrącić do więzienia, gdyby się dowiedział, że znieważyli kapłana.
Tak długo rozwodził się nad tym grzechem i jego następstwami, że poprosili, aby zmienił temat rozmowy. Tłumaczył im więc, że teraz jedynym ich ratunkiem było przekradanie się niepostrzeżenie od wioski do wioski, póki nie dostaną się w okolice bardziej ucywilizowane i tonąc cały we łzach, pytał ich znów po raz tysiączny, „dlaczego uderzyli świętego człowieka”.
Dziesięć kroków zaledwie dzieliło Hurree Babu od nieprzebytych ciemności, wśród których pogoń była wogóle niemożliwa, skąd mógł się był dostać do najbliższej wsi, w której znalazłby żywność i schronienie, gdzie pojawienie się wymownego doktora było rzadkością. Ale on wolał znosić chłód, głód, obelgi i nawet szturchańce dla towarzystwa swych czcigodnych panów. Oparty o pień drzewa wzdychał żałośnie.
— A czy pomyślałeś o tem — zapytał gniewnie Francuz, — co za widowisko zrobimy z siebie, wędrując przez góry wśród tych dzikusów?
Hurree Babu zastanawiał się już nad tem od kilku godzin, ale udał, że nie rozumie tych słów.
— To absolutnie niemożliwe! Ja ledwie mogę się ruszyć — jęczała ofiara Kima.
— Może Świętobliwy zechce przebaczyć, panie, bo inaczej...
— Przy pierwszej sposobności z całą przyjemnością wpakuję wszystkie kule mego rewolweru temu młodemu bonzie — brzmiała zgoła niechrześcijańska odpowiedź.
„Rewolwery! Zemsta! Bonzowie!”... Babu aż przykucnął ze strachu na myśl, że walka mogła zacząć się na nowo.
— Ciebie to nic nie obchodzi, żeśmy tyle rzeczy stracili? Wszystkie bagaże, wszystkie pakunki! — słychać było w ciemności, że ten kto mówił, literalnie tarzał się z wściekłości na trawie.
— Cała nasza praca, wszystko, czegośmy tak strzegli, robota całych ośmiu miesięcy, wszystko na nic! Czy wiesz, co to znaczy? „Tylko my znamy się na Azjatach i umiemy się z nimi obchodzić”! Niema co mówić — pięknieś się spisał.
Zacząli sobie wymyślać w rozmaitych językach, a Hurree uśmiechał się. „Kilty” znajdowały się przy Kimie, a w nich owoce ośmiomiesięczne dyplomatycznych zabiegów. Nie miał wprawdzie narazie środka do porozumienia się z chłopakiem, ale ufał mu zupełnie. Zresztą mógł tak pokierować wędrówką przez góry, że w kilkasetmilowym okręgu górale przez długie lata będą opowiadać o tej przygodzie. Ludzie, którzy nie umieją pilnować swych kulisów, nie mają szacunku wśród górali, obdarzonych wybitnym zmysłem komizmu.
— Gdybym nawet ja sam to zrobił — myślał Hurree, — nie mogłoby się to udać lepiej, i, na Jowisza! zdaje mi się, że to ja sam tak sprawą pokierowałem. Jak ja się szybko zorjentowałem. Gdy biegłem z góry, układałem sobie już cały plan! Zniewaga była przypadkowa, ale umiałem ją wyzyskać. Wszystko to było djabelnie udane. A jaki to wpływ będzie miało na ten ciemny lud górski! Żadnych dowodów, żadnych papierów, żadnego dokumentu, nic, tylko ja, jako ich tłumacz. To się dopiero uśmiejemy z Pułkownikiem! Chciałbym mieć w tej chwili przy sobie ich papiery, ale trudno być równocześnie w dwu miejscach naraz. To nie ulega wątpliwości.




ROZDZIAŁ XIV

O wschodzie księżyca ostrożni kulisowie ruszyli w drogę. Lama pokrzepiony na ciele i duszy wspierał się lżej na ramieniu Kima i szedł w milczeniu szybkim krokiem. Przez jakiś czas szli czując, że idą chwilami po trawie, potem okrążyli grzebień jakiejś wiecznej skały, poczem zeszli na obszar zupełnie zasłonięty od strony doliny Chini. Jakieś wielkie pastwisko wznosiło się wachlarzowato pod górę, aż po błyszczące śniegi. U jego podnóża rozciągała się przestrzeń płaskiego gruntu, na którym stało kilka nędznych drewnianych chałup. Za niemi, bo chaty góralskie stawiane są zazwyczaj na krawędzi czegoś, otwierała się głęboka na dwa tysiące stóp przepaść spadająca na środkowy brzeg olbrzyma Shamlegh, gdzie jeszcze nigdy nie postała stopa ludzka.
Górale towarzyszący im nie przystąpili do podziału zrabowanych rzeczy, póki nie umieścili Lamy w najwygodniejszej izbie z całej osady, a Kim zabrał się do masowania swej stłuczonej nogi na sposób mahometański.
— Przyślemy wam tu żywność i czerwoną „kiltę” — rzekł człowiek z Ao-chung. — O świcie nie będzie nikogo, ktoby mógł tak czy owak zaświadczyć o tem, co się stało. Gdybyś w „kilcie” znalazł coś niepotrzebnego, to... patrz!
Wskazał, otwierając okno, na przestrzeń zalaną światłem księżycowym, odbitem od śniegów i cisnął w nią wypróżnioną butelkę od wódki.
— Niewarto nawet nasłuchiwać. I tak się nie usłyszy, kiedy spadła na dno... Tam chyba musi być dziura aż na drugą stronę ziemi — rzekł, cofając się bojaźliwie od okna.
Lama stał opierając się rękami o krawędzie okna, wpatrzony przed siebie oczami błyszczącemi jak żółte opale.
Z olbrzymiej przepastnej przestrzeni przed nim wyłaniały się białe szczyty, osrebrzone światłem księżyca. Reszta była ciemna, jak niebo bez gwiazd.
— To są naprawdę moje góry — rzekł zwolna. — Tu należałoby mieszkać i nachyliwszy się nad światem, zdala od przyjemności, rozmyślać nad wielkiemi, nieobjętemi rzeczami.
— Tak, ale na to trzeba mieć swojego chelę, któryby ci podłożył pod głowę derkę i odpędzał pasące się krowy.
Kopcąca lampka tliła się wprawdzie w izdebce, ale światło księżyca w pełni zmogło jej poblask. Kim, nachylony nad workiem z żywnością i filiżankami, poruszał się w tem podwójnem oświetleniu, podobny do jakiegoś wysokiego widziadła.
— Tak. Teraz, gdy krew we mnie ochłodła, w głowie mi jeszcze dotąd ciągle szumi i huczy i zdaje mi się, jakby mi sznurem ściskano szyję.
— Nic dziwnego. Uderzenie było silne. O, niech tego, co ci to zrobił...
— Gdyby nie moje namiętności, nie stałaby się przez to krzywda.
— Jaka krzywda? Ocaliłeś tych Sahibów od śmierci, na którą stokrotnie zasłużyli.
— Nie wyciągnąłeś, jak widzę, z tego nauki, chelo — rzekł Lama, kładąc się na rozścielonej derce, zaś Kim zajął się znów przyrządzaniem posiłku. — Uderzenie było tylko cieniem na cieniu. Było złem samo przez się, — moje nogi słabną czegoś szybko w czasie ostatnich dni, — natrafiło na zło we mnie: na gniew, wściekłość i chęć odpłacenia się złem. Wzburzyły one moją krew, poruszyły moje wnętrzności i ogłuszyły mi uszy — mówił — pijąc ceremonjalnie wrzącą herbatę, której filiżankę podał mu właśnie Kim. — Gdybym nie miał w sobie namiętności, to uderzenie byłoby tylko cielesną obrazą dla mnie — zostawiłoby nabrzmienie, albo bliznę, które są tylko złudzeniem. Ale mój duch nie umiał się wyzwolić, bo wzbudził we mnie natychmiast chęć dania rozkazu ludziom ze Spiti, żeby zabili tamtych. Walka z tą chucią rozdarła mi duszę i zmęczyła śmiertelnie. Dopiero gdy zacząłem odmawiać Błogosławieństwa (miał na myśli buddyjskie ewangelje), zdołałem odzyskać spokój. Ale zło, zaszczepione we mnie w tym momencie nieopatrzności, działa jeszcze i będzie trwać aż do końca. Sprawiedliwe jest Koło Życia, nie zmyli się ani na włos! Oto jest nauka, chelo!
— To za wysokie dla mnie — mruknął Kim. — Jestem jeszcze dotąd wściekły i cieszę się, że poturbowałem tego draba.
— Czułem to, śpiąc na twoich kolanach, tam w lesie. Niepokoiło mnie w moich snach, — że zło wrące w twojej duszy przedostawało się do mojej. Ale z drugiej strony — rzekł, opuszczając z ręki różaniec — zdobyłem sobie zasługę, ocaliwszy dwa życia ludzkie — życia tych, co wyrządzili mi krzywdę. A teraz trzeba mi zastanowić się nad Przyczyną Wszechrzeczy. Czuję, że łódź mojej duszy chwieje się.
— Zaśnij i nabierz sił. To będzie ze wszystkiego najmądrzejsze.
— Muszę się zastanowić nad tem: bardziej to potrzebne, niż możesz o tem wiedzieć.
Aż do świtu, godzina za godziną, gdy światło księżyca bladło na wysokich szczytach, a z tła, co zdawało się opasywać dalekie góry czarnym pierścieniem ciemności, zaczęła się wyłaniać nikła zieloność lasu. Lama wpatrzony był nieruchomo w ścianę. Od czasu do czasu wzdychał. Za zawartemi drzwiami izby, do których podchodziły krowy stukając w nie, jako do dawnej stajni, ludzie z Shamlegh i kulisi dzielili się łupem i używali co się dało. Przewodził im człowiek z Ao-chung, a gdy się dobrali do blaszanych puszek z żywnością Sahibów i przekonali się, że rzeczy były smaczne, wiedzieli już, co mają z niemi zrobić dalej. Resztki uczty wrzucono do przepaści.
Gdy po źle przespanej nocy Kim wymknął się na chłód poranny, by umyć zęby, jakaś pięknie i kolorowo wystrojona kobieta w zawoju wysadzanym turkusami na głowie, wzięła go za rękę i odciągnęła na bok.
— Tamci poszli już wszyscy. Zostawili ci „kiltę”, jak było umówione. Nie lubię wprawdzie Sahibów, ale wzamian za sekret i gościnę musisz nam odczynić uroki. Nie chcielibyśmy, żeby mały Shamlegh został zniesławiony przez ten... wypadek. — Spojrzała nań zuchwałemi, błyszczącemi oczami, inaczej niż zwykłe góralki, które patrzą nieśmiało i ukradkiem.
— Ma się rozumieć, Ale to musi być zrobione w tajemnicy.
Podniosła ciężką „kilte” jak zabawkę i wrzuciła ją do swej chaty.
— Wyjdź i zamknij za sobą drzwi. Niech tu nikt nie wchodzi, póki nie będzie skończone.
— Ale potem... będziemy mogli ze sobą porozmawiać?
Kim wyrzucił całą zawartość „kilty” na podłogę. Posypała się kaskada instrumentów mierniczych, ksiąg, notat obserwacyjnych, listów, map, planów i korespondencji z krajowcami o dziwnej woni. Na samem dnie kosza leżał haftowany woreczek zawierający zapieczętowany, złocony, zdobnie kaligrafowany dokument, podobny do tych, jakie królowie wysyłają sobie wzajemnie. Na jego widok Kim odetchnął z zadowoleniem i rozejrzał się w sytuacji z punktu widzenia Sahiba.
— Książek nie potrzebuję. Przytem są to logarytmy inżynierskie, jak mi się zdaje. — Odłożył je na bok. — Listów nie rozumiem, ale zrozumie je pułkownik Creighton. Trzeba je zabrać wszystkie. Plany i mapy to oni lepiej rysują odemnie — to naturalnie też się weźmie. Wszystkie listy od krajowców... oczywiście! A przedewszystkiem „muraslę” (list królewski). — Powąchał wyszywany woreczek. — To musi być od Hilása albo od Benára; Hurree Babu mówił prawdę. Na Jowisza! Piękny połów, niema co mówić. Chciałbym, żeby Hurree Babu wiedział... Resztę trzeba wyrzucić przez okno. — Obmacał wspaniały pryzmatyczny kompas i błyszczący grzbiet lunety. Piękne to były przyrządy, ale bądź co bądź trudno Sahibowi zbyt otwarcie kraść, a rzeczy te mogłyby później służyć za niepożądane dowody.
Zebrał każdy skrawek z rękopisów, każdy plan i wszystkie listy. Zrobił się z tego niewielki miękki węzełek. Odłożył na bok trzy zamykane, okute metalowemi sprzączkami teki i pięć znoszonych notesików.
— Listy i „muraslę” muszę nosić pod kaftanem za pasem, a teki i notesy włożę do worka z żywnością. Będzie to dość ciężkie. Nie zdaje mi się, żeby w tem było jeszcze coś do wzięcia. Jeżeli było coś nawet, to kulisi wrzucili to w przepaść, więc wszystko jest w porządku. A teraz kolej i na ciebie również.
Wyładował napowrót „kiltę” wszystkiem, czego nie miał zamiaru zabrać i podniósł ją na krawędź okna. O jakie tysiąc stóp poniżej rozciągała się długa, leniwa, skłębiona ławica mgły, nietknięta jeszcze promieniami rannego słońca. O tysiąc stóp pod nią widać było stuletni las sosnowy. Jego zielone wierzchołki wyglądały jak mech. Gdy patrzył nań, powiew wiatru rozrzedził mgłę.
— No, myślę, że chyba nikt nie pójdzie teraz szukać ciebie! — Koziołkujący w powietrzu kosz wysypywał lecąc całą swoją zawartość. Luneta uderzyła o wystający złom skalny i prysła eksplodując jak granat.
— Nie kupiłby tego wszystkiego ani za pięćset... ani nawet za tysiąc rupij — myślał ze smutkiem. — Było to prawdziwe marnotrawstwo, ale cóż robić?... mam za to całą resztę ich kramu — wszystko, nad czem się napracowali, — jak mam nadzieję. A teraz, jak u licha dam znać Hurree’mu, i licho wie co mam z tem zrobić? Przytem mój stary jest słaby. Muszę zawiązać te listy w ceratę. Trzeba je zabezpieczyć, żeby nie zamokły... Aj! jak ja się teraz czuję sam... samiuteńki!.. — Związał wszystko razem w zgrabny pakiet, zagiąwszy podspód grubą ceratę na brzegach, niespokojny żywot zrobił go bowiem w sprawach podróży równie metodycznym, jak starego myśliwca. Potem ze zdwojoną starannością spakował teki i włożył je na spód worka z żywnością.
Kobieta zastukała nagle do drzwi.
— Ale ty nie odczyniałeś żadnych uroków — rzekła, rozglądając się w izbie.
— Bo ich wcale nie trzeba.
Kim zapomniał zupełnie o konieczności zapowiedzianej małej przygrywki słownej. Kobieta śmiała się niegrzecznie z jego skonfudowanej miny.
— Dla ciebie nie trzeba. Potrafisz zrzucić urok od jednego mrugnięcia okiem. Ale pomyśl, co się z nami biedakami stanie, gdy stąd odejdziesz! Tamci byli wczoraj w nocy wszyscy tak spici, że żaden nie chciał nawet słuchać biednej kobiety. Nie jesteś przecie pijany?
— Jestem kapłan — odrzekł wymijająco Kim, którego pierwsze zakłopotanie minęło, a kobieta, widząc, że jest słuchana niechętnie, uznała za stosowne wrócić do wyczekującej pozycji.
— Przestrzegałam ich, że Sahibowie będą się gniewać, że przeprowadzą śledztwo i podadzą skargę do radżów. Przytem jest z nimi również i Babu, a wiadomo, że każdy z takich jak on, ma długi język.
— Czy ciebie niepokoi to tylko, nic więcej? — rzekł Kim, knując na poczekaniu gotowy plan postępowania, którego myśl rozjaśniła mu twarz uśmiechem.
— Och, nietylko to — odrzekła westchnąwszy kobieta, zaprzeczywszy szorstką bronzową ręką, ozdobioną turkusami oprawionemi w srebro.
— No, to mogę cię odrazu uspokoić — rzekł szybko. — Babu jest tym samym hakimem (musiałaś pewnie słyszeć o nim?), który wędrował wśród gór koło Ziglaur. Znam go dobrze.
— On rozpaple wszystko, żeby wziąć nagrodę. Sahibowie nie potrafią wprawdzie odróżnić jednego górala od drugiego, ale „Babu” mają oczy na wszystko. Na mężczyzn — i na kobiety.
— Zanieś do niego list odemnie.
— Niema takiej rzeczy, którejbym dla ciebie nie uczyniła.
Spokojnie przyjął ten komplement do wiadomości, jak przystało w okolicy, gdzie kobiety same się zalecają, wydarł kartkę papieru z notatnika, i patentowanym ołówkiem napisał, gryzmoląc jak dzieci, gdy kredą zasmarowują brudne ściany: Mam wszystkie ich piśmienne rzeczy: plany i mapy i dużo listów, a co najważniejsze, „muraslę”. Donieś mi co mam zrobić. Jestem w Shamlegh — pod Śniegami. Mój stary zasłabł.
— Zanieś to do niego. Tem mu się zatka gębę. Musi być gdzieś niedaleko stąd.
— Rzeczywiście, że niedaleko. Są jeszcze ciągle w lesie za tym grzebieniem. Nasze dzieci poszły ich śledzić o świcie i doniosły nam, którędy poszli.
Kim ukrył zdziwienie, a z krańców pastwiska doleciał go w tej chwili przenikliwy głos, podobny do pisku sępa. Dziecko pasące trzodę, otrzymało hasło od brata, lub siostry, pasących bydło z drugiej strony urwiska, zwisającego nad doliną Chini.
— Moi mężowie są tam także i zbierają chróst. — Wyciągnęła garść orzechów zza pazuchy, rozgryzła zręcznie jeden i zaczęła go jeść. Kim udawał, że nic nie rozumie.
— Czy nie rozumiesz, jakie znaczenie mają orzechy, kapłanie? — zapytała nieśmiało, podając mu skorupki.
— To dobry pomysł — odrzekł, wtykając w nie szybko skrawek zapisanego papieru. — Czy nie masz odrobiny wosku, aby je zlepić?
Kobieta westchnęła głośno, tak że Kim złagodniał.
— Po oddaniu przysługi nastąpi zapłata. Zanieś ten list do Babu i powiedz, że przysyła go „Syn Czaru”.
— Tak jest! Rzeczywiście, że to prawda!.. Czarodziej, który jest podobny do Sahiba.
— Nie, „Syn Czaru” — i spytaj go, czy będzie odpowiedź.
— A nuż mnie zwymyśla? Ja go się boję.
Kim roześmiał się.
— To prawda, że on musi być teraz bardzo zmęczony i bardzo głodny. Góry oziębiają nawet przyjaciół. Ejże moja... — już miał na języku wyraz „matko”, opamiętał się jednak, i zastąpił go wyrazem: „moja siostro”. — Jesteś mądra i cięta kobieta. O tej godzinie wiedzą już we wszystkich wsiach o tem, co się przytrafiło Sahibowi — co?
— Pewnie, że tak, w południe wiedziano już koło Ziglaur, a jutro dojdzie do Kotgarh. Po wsiach ludzie boją się i złoszczą.
— Niepotrzebnie. Powiedz im, żeby dali Sahibom żywności i puścili ich w spokoju. Musimy się ich szybko pozbyć z naszych dolin. Co innego jest kraść, a co innego zabijać. Babu to zrozumie i nie dopuści do skarg. Śpiesz się. Muszę być przy moim mistrzu, gdy się obudzi.
— Niech i tak będzie. Po przysłudze... — mówiłeś tak sam?.. — przyjdzie zapłata. Jestem „Kobieta z Shamlegh”, pochodzę z radżów. Nie jestem zwyczajna, taka co rodzi tylko dzieci. Shamlegh należy do ciebie: kopyta, rogi i skóry, mleko i masło. Bierz, albo nie bierz, jak chcesz. — Zwróciła się rezolutnie w stronę góry, a srebrne jej naszyjniki dźwięczały na jej szerokim biuście. Wyszła o tysiąc pięćset stóp wyżej na światło porannego słońca, gdy Kim, zalepiając woskiem brzegi pakietu, rozmyślał w narzeczu: — Jak może człowiek iść Drogą Zbawienia lub prowadzić Wielką Grę, skoro mu ciągle w drogę wchodzą kobiety? W Akrola przy brodzie była dziewczyna, gdzieindziej żona kuchcika za tym gołębnikiem... nie licząc innych, a teraz ta znowu! Dopóki byłem dzieckiem, wszystko było znośne, ale teraz jestem mężczyzną, a one nie chcą mnie uważać za takiego. Ho! Ho! Tutaj robi się to przez orzechy, a tam na dole za pomocą migdałów!
Wyszedł przejść się po sadzie, nie z miseczką na jałmużnę (to dobre było na równinach), ale z miną prawdziwego księcia. Cała ludność osady w Shamlegh składała się w czasie lata tylko z trzech rodzin: czterech kobiet i ośmiu czy dziewięciu mężczyzn. Wszyscy zaopatrzeni byli dziś w prowjanty w puszkach blaszanych i różne mieszane napoje od chininy z amoniakiem, aż do wódki, pochodzące z równomiernego podziału wczorajszym łupem. Płótno z namiotu z marką „Continental” zostało pokrajane i rozdzielone, a patentowane naczynia kuchenne z aluminjum walały się tu i owdzie.
Górale uważali obecność Lamy za zupełnie dostateczną ochronę przeciw wszelkim następstwom wczorajszego wypadku i przynieśli Kimowi z całą naiwną bezczelnością najlepsze kąski ze swych przydziałów, a nawet napój „chang”, piwo jęczmienne w Ladakh. Potem wyszli grzać się na słońcu i posiadali nad otchłanią, spuściwszy nogi w niezgłębioną przepaść, gwarząc, śmiejąc się i paląc fajki. O Indjach i jej Rządzie wiedzieli jedynie z tego, co mogli usłyszeć od Sahibów, z którymi chodzili po górach jako przewodnicy i „shikarri”. Kim słuchał ich bajd o nieudanych polowaniach Sahibów, zmarłych przed dwudziestu laty, na gemzy, kozły i t. p., których każdy szczegół oświetlony był od tyłu, jak pejzaż pod słońce. Opowiadali mu o swych dolegliwościach i utrapieniach, zwłaszcza o chorobach swej chuderlawej, lecz mocnej w nogach trzody; o wycieczkach aż do Kotgarh, gdzie żyją dziwni misjonarze, a nawet do cudownej Simli, której ulice brukowane są srebrem i gdzie każdy, kto chce, może zostać służącym u Sahibów, jeżdżących na dwukołowych wózkach, a pieniądze to podają za pomocą łopatek. Z kolei, poważny i nieprzystępny Lama, idąc bardzo powoli, przyłączył się do rozmowy prowadzonej pod okapami chałup, gdzie dlań zrobiono poczestne miejsce. Świeże powietrze podziałało na niego wzmacniająco, więc usiadł również nad brzegiem przepaści między najstarszymi z grona, a gdy rozmowa rwała się, rzucał kamienie w rozwartą otchłań. O jakie trzydzieści mil lotu orła roztaczała się długa linja lasów, których plamy bądź zlewały się ze sobą, bądź biegły łożyskami wąwozów, lub rozrywały się na małe płaszczyzny, a na przebycie każdego z nich trzeba było przynajmniej dnia czasu. Za wsią, góra Shamlegh przesłaniała sobą cały widok ku południowi. Cała ta osada podobna była do gniazda jaskółki, przyczepionego do okapu dachu, przykrywającego świat cały.
Od czasu do czasu Lama wyciągał rękę i słabym, stłumionym głosem objaśniał drogę prowadzącą do Spiti i dalej na północ przez Parungla.
— Tam, gdzie góry są najgęściej skupione, za niemi leży wielki klasztor De-chen (miał na myśli Han-lé). Zbudował go Tag-stan-ras-ch’en, o którym krąży tam wielka legenda. — Poczem zaczął opowiadać fantastyczne podanie pełne czarnoksięstwa i cudów, którego ludzie z Shamlegh słuchali z zapartym tchem. Zwracając się nieco na zachód, wpatrywał się w zielone góry Kulu i szukał Kai-lung pod lodowcami. — Stamtąd to przybyłem za dawnych dawnych czasów. Z Leh przyszedłem drogą na Baraiachi.
— Tak, tak, znamy tę drogę — mówili górale — bywalcy z Shamlegh.
— I spałem dwie noce u kapłanów z Kailung. To są moje najukochańsze góry! Złuda to błogosławiona nad wszelkie inne złudy. Tam mi się otworzyły oczy na ten świat, tam dostąpiłem Łaski Oświecenia i stamtąd ruszyłem szukać mojej Drogi. Ruszyłem z Gór — z wysokich wielkich Gór, gdzie wieją srogie wiatry. O, sprawiedliwe jest Koło Żywota! — zawołał błogosławiąc z osobna każdy wielki lodowiec, nagie skały i nagromadzone stosy kamieni u podnóża lodowców; błogosławił jałowe zbocza, ukryte słone jeziora, odwieczne przepaście i żyzne doliny, jedne po drugich, jak umierający błogosławi swoje otoczenie, a Kim zdumiewał się na widok tego przywiązania.
— Tak, tak. Niema nic piękniejszego nad nasze góry — przytakiwali mieszkańcy Shamlegh i jęli się dziwić, jak ludzie mogą mieszkać na straszliwie gorących równinach, gdzie bydło tyje do grubości słonia, że trudnoby niem orać na stokach górskich, gdzie jak słyszeli, wieś styka się z wsią na przestrzeni stu mil i gdzie włóczą się bandy złodziei, a czego nie zrabują rabusie, to zabiera policja.
Tak upłynął im zwolna poranek, a około południa zjawiła się wysłanka Kima i zszedłszy z pochyłości pastwiska, wyglądała tak niestrudzona, jakby wcale nie odbyła tej drogi.
— Wysłałem przez nią pismo do Hakima — tłumaczył się Kim, gdy kobieta pokłoniwszy się, stanęła przed nim.
— Ten, co przyłączył się do tych pogan? Prawda! Przypominam sobie teraz, że on leczył jednego z nich. Zdobył sobie przez to zasługę, chociaż jego pacjent użył potem swych sił na złe. Sprawiedliwe jest Koło Życia! I cóż ten Hakim.
— Bałem się, że uderzenie może ci zaszkodzić, a wiedziałem, że to mądry człek — odrzekł Kim, odlepiając wosk, którym były zlepione skorupki z orzecha i wyjął z nich swój własny świstek, na którego odwrotnej stronie, odczytał parę słów pisanych po angielsku: — Uprzejmy dowód pamięci odebrany. Nie mogę narazie opuścić obecnego towarzystwa, lecz odprowadzę ich do Simli. Poczem, mam nadzieję, że spotkamy się. Podróż z zadąsanymi dżentelmenami bardzo przykra. Wracajcie tą samą drogą, którą szliście poprzednio, a dogonię was. Wielce zobowiązany za korespondencję, której wyczekiwałem. — Pisze mi, widzisz, że ucieknie od tych pogan, i wróci do nas. Czy zaczekamy tu może trochę w Shamlegh?
Lama patrzył długo z miłością na góry i potrząsnął głową.
— To niemożliwe, chelo. Pragnę tego z głębi serca, ale niewolno mi. Wejrzałem w Przyczynę Wszechrzeczy.
— Dlaczego? Jeżeli Góry wzmacniają ci siły z dnia na dzień? Przypomnij sobie, jak byliśmy obaj słabi i bezsilni tam poniżej Doon.
— Nabrałem sił do grzechu i do zapominania. W górach stałem się kłótliwym i zabijaką. — Kim ugryzł się w język, żeby się nie roześmiać. — Sprawiedliwe i nieomylne jest Koło Życia, nie zbłądzi ani na włos. Gdy byłem mężczyzną, już dawno temu, poszedłem na pielgrzymkę do Guru Ch’wan, gdzie są święte topole (tu wskazał w stronę Bho-tan), i gdzie trzymają świętego Konia.
— Cicho, cicho! Słuchajcie! — rozległy się głosy wśród górali z Shamlegh, wytężających ciekawie słuch. — On mówi o Jam-lin-nin-K’or, o Koniu, który obiega cały świat w jednym dniu.
— Ja mówię teraz tylko do mego cheli — rzekł Lama z łagodnym wyrzutem, poczem górale zniknęli jak szron, gdy topnieje na południowych stokach gór w świetle porannego słońca. — Nie szukałem wówczas prawdy, tylko doktrynerstwa i czczej gadaniny. Wszystko to było ułudą. W Guru Ch’wan piłem piwo i jadłem chleb. Następnego dnia powiedział ktoś: „Idziemy walczyć z klasztorem Sangor Gutok w dolinie, aby rozstrzygnąć (uważ jak Złość wiąże się z żądzą użycia), który opat ma ustanawiać obrządki na nizinach i ciągnąć korzyść z modlitw, drukowanych w Sangor Gutok. Poszedłem i walczyliśmy tego dnia przez cały dzień.
— Jakże to było, Świętobliwy?
— Naszemi długiemi żelaznemi piórnikami, jak mogłeś to widzieć zresztą... Powiadam ci, walczyliśmy pod świętemi topolami, obaj opaci, my wszyscy zakonnicy, a jeden z nich przeciął mi czoło aż do kości. Patrz — rzekł, odsuwając na tył głowy kapelusz i pokazał mu białą pomarszczoną bliznę. — Sprawiedliwe i nieomylne jest Koło. Wczoraj bolała mnie ta blizna i po pięćdziesięciu latach przypomniałem sobie jak się to stało i twarz tego, który to zrobił, przeżyłem na chwilę znów tę ułudę. Nastąpiło to, coś widział — uderzenie i zaślepienie. Sprawiedliwe jest Koło. Cios poganina trafił właśnie na tę bliznę. Zmąciła się wtedy dusza we mnie, zaćmił mi się duch, a łódź mojej duszy zachwiała się na wodach złudzenia. Dopiero gdyśmy przyszli do Shamlegh, mogłem rozmyślać o Przyczynie Wszechrzeczy i wynaleźć ów zielony chwast Zła. Zmagałem się ze sobą przez całą długą noc.
— Ależ o Świętobliwy, przecież tyś nie winien temu, co się stało. Ja chętnie winę wezmę na siebie. — Kim był bardzo zmartwiony smutkiem starca i mimowoli zaklął na modłę Ali Mahbuba.
— O świcie — ciągnął dalej poważnie Lama, przebierając w przerwach paciorki różańca — przyszło na mnie oświecenie. O tak... jestem człowiek stary... urodzony w górach, wychowany w górach i niezdolny wśród nich usiedzieć. Przez trzy lata podróżowałem po Hindostanie — ale czyż glina ludzka może być mocniejsza od Matki Ziemi? Głupie moje ciało tęskniło na równinach do Gór i do śniegów na Górach. Powiedziałem, i to jest prawdą, że Szukanie moje jest pewne. Więc z domu kobiety w Kulu zwróciłem się w stronę Gór, sam przez siebie przekonany, że czynię dobrze. Hakim nie ponosi w tem winy. On — idąc za głosem Pożądania — przepowiedział, że Góry wzmocnią mnie. Wzmocniły też mnie do grzechu, do odstąpienia od mego Szukania. Rozkoszowałem się życiem i żądzą życia. Chciałem wdrapywać się na strome urwiska i szukałem ich. Mierzyłem siłę mego ciała z górami, co jest grzechem. Wyśmiewałem się z cicha, gdy pod Jamnotri zabrakło ci tchu. Żartowałem, gdyś nie chciał wejść na śniegi wąwozu.
— I cóż złego? Bałem się rzeczywiście. Słusznie śmiałeś się ze mnie. Ja nie jestem góralem, i zacząłem cię kochać za twoją nową siłę.
— Bardziej niż kiedykolwiek — ciągnął, opierając swoją stroskaną głowę na dłoni, — pożądałem pochwał od ciebie i od Hakima jedynie za siłę moich nóg. I tak jedno Zło pociągnęło za sobą drugie Zło, aż dopełniła się czara. Sprawiedliwe jest Koło Żywota. Przez trzy lata cały Hindostan oddawał mi cześć. Od „Fontanny Mądrości” w Domu Cudów, aż do — uśmiechnął się — aż do tego małego dziecka, które się bawiło pod armatą. A dlaczego? wszyscy ułatwili mi moją Drogę.
— Dlatego, żeśmy cię kochali. Mówisz tak tylko z gorączki po tem uderzeniu. Ja sam czuję, że jestem jeszcze potłuczony i chory.
— Nie, to było dlatego, że szedłem „Drogą Zbawienia”. I następnie jak „si-nen” (cymbały) pod palcami Najdoskonalszego Prawa, odstąpiłem od tego obowiązku. Melodja pękła. Nastąpiła więc Kara. W moich własnych Górach, na granicy mojej ojczystej ziemi, na miejscu moich grzesznych pożądań, spada na mnie policzek — tu — mówił, dotykając się skroni. — Jak nowicjusza biją, gdy ustawia źle naczynia do jadła, tak bito mnie, który byłem opatem w Such-zen. Nie słowem, widzisz chelo, ale ręką.
— Ale Sahibowie nie wiedzieli, kim ty jesteś, Świętobliwy.
— Spotkanie było dobrze obmyślone. Zaślepienie i żądza spotkana na drodze Żądzy i Zaślepienia, wybuchły w Gniewie. Uderzenie było dla mnie znakiem, że nie tu jest moje miejsce. Kto umie odczytać Przyczynę jakiegoś faktu, jest już w połowie drogi do Wyzwolenia. Wracaj — mówi mimo to uderzenie. Góry nie są dla ciebie. Nie możesz pragnąć równocześnie Wyzwolenia i iść w niewolę życiowych uciech.
— Obyśmy byli nigdy nie spotkali tych po trzykroć przeklętych Rosjan.
— Sam Najdoskonalszy nasz Pan nie zdoła cofnąć wtył Koła Żywota. A za moje zasługi, jakie sobie zdobyłem, otrzymałem znów inny znak. — Wsunął rękę w zanadrze i wyciągnął rysunek Koła Życia: — Patrz. Po medytacji przypatrzyłem się temu. Pozostał tylko kawałek niezniszczony przez tego poganina, nie szerszy od mego paznokcia.
— Widzę to.
— Tyle więc jeszcze, pozostało mi życia w tym ciele. Służyłem Kołu Żywota, przez całe moje życie. Teraz Koło mnie służy. Ale za zasługę, jaką zdobyłem prowadząc ciebie Drogą Zbawienia, dodanem mi będzie jeszcze inne życie, zanim odnajdę moją Rzekę. Czy to jasne dla ciebie, chelo?
Kim wpatrywał się w brutalnie rozdartą kartę. Rozdarcie ukośne z lewej strony ku prawej od „Jedenastego Domu”, gdzie Pożądanie rodzi dziecko (według wzoru przyjętego przez Tybetańczyków) — przez świat zwierząt i ludzi, do pustego „Domu Zmysłów”. Logika dowodzeń była nie do odparcia.
— Zanim Najdoskonalszy Pan dostąpił łaski Oświecenia — rzekł Lama, zwijając szczątek obrazu z szacunkiem — ulegał różnym pokusom. Ja też im uległem, ale to już skończone. Strzała padła na równiny, a nie na Góry. Nie mamy więc tu co robić dłużej.
— Ale czy zaczekamy chociaż na Hakima?
— Wiem, ile mi jeszcze życia pozostało w tym ciele. Na cóż nam Hakim?
— Ależ ty jesteś chory i nigdzie nie będziesz mógł iść.
— Jakże mogę być chory, gdy widzę moje Wyzwolenie — odrzekł, wstając niepewnie na nogi.
— Więc będę musiał wziąć żywność ze wsi. Och, ta nieszczęsna twoja Droga — zawołał Kim, czując, że również i jemu należy się odpoczynek.
— Zgoda. Posilimy się więc i chodźmy. Strzała padła na równiny — ale ja zatęskniłem za Pożądaniem. Przygotuj wszystko, chelo, do drogi.
Kim zwrócił się do kobiety w turkusowym zawoju na głowie, która bawiła się leniwie rzucaniem kamieni w przepaść. Uśmiechnęła się uprzejmie.
Znalazłam go rozciągniętego jak bawoła na polu — tego Babu. Kaszlał i kichał z zimna. Był tak głodny, że zapomniał o swej godności i mówił mi słodkie słowa. Sahibowie nie mają nic. — Pokazała mu pustą dłoń. — Jeden jest bardzo chory na żołądek. To twoje dzieło podobno?
Kim kiwnął głową twierdząco, a oczy mu zabłysły z radości.
— Mówiłam naprzód z Bengalczykiem, a potem z ludźmi z pobliskiej wsi. Dadzą Sahibom żywności ile będzie trzeba i nie wezmą zapłaty. Zdobycz cała już podzielona. Babu okłamuje ciągle tych Sahibów. Czemu on ich nie porzuci?
— Gdyż ma takie wielkie serce.
— Miał kiedy jaki Bengalczyk serce większe od pustego orzecha? Ale mniejsza o to... A teraz co do orzechów. Za przysługę ma być zapłata. Mówiłam ci, że wieś cała należy do ciebie.
— Taki mój los — zaczął Kim. — Właśnie teraz, gdym zaczął układać plany w mem sercu... — (nie powtarzamy wszystkich komplementów, które towarzyszą zwykle takim okolicznościom). Westchnął głęboko... — Ale mój mistrz natchniony jakąś wizją...
— Co pleciesz? Cóż stare oczy mogą widzieć prócz pełnej miski z jedzeniem?
— ...Chce odejść z tej wsi znów na Równiny.
— Proś go, żeby został.
Kim potrząsnął głową przecząco. — Znam mego Świętobliwego i jego gniew, gdy mu się chce zmienić zamiary, — odparł z groźnym akcentem. — Jego przekleństwa zatrzęsłyby temi Górami.
— Szkoda, że go nie uchroniły od rozbicia sobie głowy. Słyszałam, że to ty byłeś tym tygrysem, co poturbował Sahiba. Daj mu się trochę przespać. Zostań.
— Góralko — rzekł Kim surowym głosem, którego ton nie licował z gładkością jego lica — te sprawy dla ciebie są niedostępne.
— Bogowie, zmiłujcie się, odkądże to mężczyźni i kobiety tak bardzo różnią się od siebie?
— Kapłan jest zawsze kapłanem. On powiada, że pójdzie za godzinę. Ja jestem jego chelą i muszę iść za nim. Potrzebujemy na drogę żywności.
— A jeśli ci nie dam? Jestem panią tej wsi.
— Wtedy cię przeklnę... może nie bardzo mocno... ale tak, że popamiętasz, — zakończył, nie mogąc się wstrzymać od śmiechu.
— Przekląłeś mnie już swemi pięknemi oczami i wystającą brodą. Przekleństwa, powiadasz? Cóż dla mnie znaczą marne słowa? — rzekła, składając ręce na piersiach. — Ale nie chciałabym cię widzieć zagniewanym i żebyś źle myślał o mnie, jak o dziewce ze stajni, a jam z dobrego przecie domu.
— Ja niczego nie myślę — odparł Kim — tylko o tem, że przykro mi odchodzić, i że jestem bardzo zmęczony i że potrzeba nam żywności. Oto jest worek.
— Widzę, że byłam głupia — zawołała kobieta ze złością. — Musisz widocznie mieć kogoś tam na dolinach. Jakaż ona jest, powiedz? Biała czy czarna? Ja byłam kiedyś piękna. Śmiejesz się z tego, co? Kiedyś, dawno już, wierz mi lub nie wierz, miałam Sahiba, któremu się podobałam. Ale to już dawno. Nosiłam europejskie suknie tam, w domu Misjonarzy — mówiła, wskazując w stronę Kotgarh. — Kiedyś, już dawno temu, byłam chrześcijanką i mówiłam po angielsku. Mój Sahib przyrzekł, że powróci i ożeni się ze mną, to jest, że weźmie mnie za żonę. Pojechał — pielęgnowałam, kiedy był chory — ale nie wrócił potem już nigdy. Wtedy zobaczyłam, że ich bogowie kłamią i wróciłam do mego kraju... Od tego czasu nie spojrzałam na żadnego Sahiba. (Nie śmiej się ze mnie. To wszystko już przeszło, mój mały świętoszku). Twoja twarz, chód, i sposób mówienia przypomina mi mego Sahiba, chociaż z ciebie tylko wędrowny żebrak, któremu daję jałmużnę. I ty chcesz mnie przeklinać? Przecież ty nie możesz ani kląć, ani błogosławić. — Wsparła ręce na biodrach i zaśmiała się z goryczą. — Twoi bogowie też są kłamstwem, a to co robisz i co mówisz, również są kłamstwa. Niema wogóle żadnych bogów. Wiem o tem... Ale na chwilę mi się zdawało, że wróci do mnie mój Sahib, który był moim bogiem. Tak, kiedyś grałam też na fortepianie w domu Misjonarzy w Kotgarh. Teraz daję jałmużnę kapłanom, co są poganami — zakończyła, wskazując na kosz wyładowany po brzegi żywnością.
— Czekam na ciebie, chelo — rzekł Lama, wychylając się z poza drzwi.
Kobieta zmierzyła okiem jego wysoką postać.
— Co, on chce iść w drogę? Przecież on nie ujdzie i pół mili. Dokąd chcą iść te stare kości?
Na to Kim, zaniepokojony dostatecznie opadkiem sił Lamy i przewidujący ciężar z żywnością, stracił zupełnie panowanie nad sobą. — Co cię to obchodzi, ty sowo, dokąd on idzie?
— Mnie nie, ale ciebie trochę, ty kapłanie z twarzą Sahiba. Czy będziesz go może niósł na plecach?
— Idę w Doliny i nikt nie ma prawa wstrzymywać mnie od powrotu. Toczyłem walkę w głębi duszy, aż siły mnie opuściły. Moje głupie ciało jest wyczerpane, a myśmy tak daleko od Dolin.
— Patrz-no — rzekła kobieta, odciągnąwszy Kima na stronę, żeby mu pokazać całą bezradność jego położenia. — Możesz teraz przeklinać. Może to doda mu trochę sił. Sprobujże teraz siły swoich czarów. Zawołaj na pomoc twojego Boga. Jesteś przecie kapłanem — zawołała i odwróciwszy się, odeszła.
Lama osunął się bezsilnie i przysiadł, opierając się ciągle o odrzwia. Stary człowiek nie przychodzi tak łatwo do równowagi po takim wtrząśnieniu, jak młody chłopak. Niemoc tłoczyła go ku ziemi, lecz oczy, wpatrzone w Kima, płonęły życiem.
— Wszystko się dobrze ułoży — rzekł Kim. — To rozrzedzone powietrze tak ciebie osłabiło. Za chwilę ruszymy w drogę. To tylko zwykła górska choroba. Mnie także ściska coś w żołądku... — mówił, przyklękając obok Lamy i usiłując go pocieszyć, nie wiedząc sam co mówi, tak był zaniepokojony. Po chwili wróciła kobieta jeszcze bardziej stanowcza niż przedtem.
— Więc twoi Bogowie nie zdali sie na nic? Sprobuj-że moich. Jestem „Kobieta z Shamlegh“. — Krzyknęła donośnie, aż z krowiarni wyszli jej obaj mężowie i trzech innych ludzi, niosąc „dooli“, prymitywne góralskie nosze, jakich używają zazwyczaj do noszenia chorych i do podróży. — To bydło — rzekła, nie racząc na nich spojrzeć — należy do ciebie, tak długo, jak będziesz ich potrzebował.
— Ależ my nie pójdziemy do Simli. Nie chcemy się spotkać z temi Sahibami — wołał jeden z mężów.
— Oni ci nie uciekną jak tamci, i nie skradną bagażu. Dwaj z nich są słabi. Stańcie-no przy drągach, Sanoo i Taree! — Górale usłuchali natychmiast. — Zniżcie teraz i połóżcie na tem Świętobliwego. Ja tymczasem będę pilnowała we wsi waszych cnotliwych żon, dopóki nie wrócicie.
— A kiedy wrócimy?
— Zapytajcie o to kapłanów i nie nudźcie mnie. Połóżcie worek z jedzeniem przy nogach, to będzie wam mniej ciężko.
— Och, Świętobliwy, wasze Góry są bardziej ludzkie, niż nasze Niziny — zawołał radośnie Kim, gdy Lama słaniając się podchodził do noszów. — Ależ-to prawdziwe królewskie łoże — wygodne i dostojne. A zawdzięczamy je...
— Starej sowie. Tyle mi z twoich błogosławieństw, co i z twojego przekleństwa. Będą cię nieśli, bo ja tak kazałam, nie ty. Podnieście nosze i w drogę. Chodź-no tu, masz pieniądze na drogę? — Zawołała Kima do swej chaty i wyciągnęła z pod łóżka starą zniszczoną angielską kasetkę.
— Nie potrzebuję niczego — odrzekł Kim z gniewem, chociaż powinien był raczej być wdzięczny za pomoc. — Już mi i tak ciężko od tych dobrodziejstw.
— Jestem wprawdzie tylko góralka i twarz mam pomarszczoną, ale mimo to, jak powiadasz sam, mam wobec ciebie zasługę. Czy mam ci pokazać, jak Sahibowie dziękują? — rzekła, patrząc łagodniej niż wprzódy.
— Jestem tylko wędrownym kapłanem — odparł Kim, a oczy mu zabłysły za całą odpowiedź. — Tyle ci z moich błogosławieństw, co i z przeklinania.
— To prawda. Ale gdybyś na chwilkę... masz czas, dogonisz ich w kilku susach — gdybyś był Sahibem, czy mam ci pokazać, coby ci należało zrobić?
— A gdybym tak zgadł? — rzekł Kim obejmując ją za kibić i całując w szyję, dodając po angielsku: — Dziękuję ci bardzo, moja droga. — Całowanie naogół jest nieznane wśród Azjatów i to może było powodem, że cofnęła się wstecz z szeroko otwartemi oczami i wyrazem przestrachu na twarzy.
— Na przyszłość — ciągnął dalej Kim — nie powiesz nikomu, że jest „pogańskim“ kapłanem. A teraz bądź zdrowa. — Wyciągnął rękę na sposób angielski. Ujęła ją machinalnie. — Bądź zdrowa, moja droga.
— Bądź zdrowa... — i zaczęła sobie przypominać wyrazy angielskie jeden po drugim — wrócisz kiedy do mnie? Bądź zdrów i — niech cię Bóg prowadzi.
W pół godziny później, gdy skrzypiące nosze chwiejąc się sunęły pod górę na ścieżce, prowadzącej na południowy wschód z Shamlegh, Kim widział malutką postać, powiewającą białą chustką.
— Zdobyła zasługę większą nad wszystkie inne — rzekł Lama. — Bo wprowadzić człowieka na Drogę Wyzwolenia jest niemal to samo, co znaleźć tę drogę samemu.
— Hm — rzekł zamyślony Kim, rozważając nad tem co zaszło. — Być może, że i ja też zdobyłem tem zasługę... Bądź co bądź, przy końcu nie traktowała mnie jak dziecka. — Dotknął zanadrza, gdzie umieszczony miał pakiet z dokumentami i planami, poprawił drogocenny worek z żywnością w nogach Lamy, oparł rękę na poręczy noszów i zastosował swój krok do powolnego chodu niezadowolonych małżonków.
— Ci także zdobywają sobie zasługę — rzekł Lama po trzech milach drogi.
— Jeszcze więcej, bo zapłatę w srebrze — odrzekł Kim. Kobieta z Shamlegh dała mu pieniądze, on zaś uważał, że stanie się zadość przyzwoitości, jeżeli mężowie jej zabiorą je z powrotem.




ROZDZIAŁ XV

Dwieście mil na północ od Chini, nad błękitnem jeziorem Ladakh, mieszka Sahib Yankling, człowiek wesołego umysłu, i spogląda teraz zawzięcie za pomocą lunety przez wyrwy między górami, czy nie ujrzy jakiego sygnału od swego ulubionego przewodnika — pewnego górala z Ao-chung. Ale ów zdrajca, posiadający teraz nowy karabin Manlicherowski i dwieście nabojów, strzela gdzieś pewnie piżmowce, żeby je zanieść na targ, a Yankling Sahib dowie się niedługo, jak srogi czeka go zawód.
Przez doliny Bushahr bystrookie orły himalajskie kołując nad jego błękitno-białym nowym parasolem, wypatrzyły pewnego Bengalczyka, niegdyś tłustego i wesołego, a teraz wychudłego i wyniszczonego na słocie. Pożegnał się niedawno z dwoma cudzoziemcami, którzy dziękowali mu przy rozstaniu za wcale zręczne przeprowadzenie ich do podkopu Mashobra, skąd łatwo już trafić do wielkiej i wesołej stolicy Indji. Nie było to jego winą, że wprowadzony w błąd przez mgły, zostawił za sobą stację telegraficzną i europejską kolonję w Katgarh. Nie było też jego winą, tylko bogów, o których umiał rozprawiać tak zajmująco, że wprowadził ich w granice państwa Nahan, którego radża wziął ich za dezerterów z angielskiego wojska, Hurree Babu począł wtedy wysławiać znakomitość i sławę swoich towarzyszy w ich sławnym kraju tak długo, aż leniwy królik się uśmiechnął. Wysławiał ich też przed każdym, kto o nich się pytał, a nieraz głośno i bardzo rozmaicie. Prosił o żywność, wyjednywał im noclegi, wykazał dużą zręczność w leczeniu dziury, jaką można sobie zrobić, zwaliwszy się pociemku ze stoku góry najeżonego skałami, krótko mówiąc, był w całem tego słowa znaczeniu we wszystkiem niezbędny. Jego towarzyskość podbiła obu panów i obdarzyła go ich zaufaniem. Nauczył się wraz z miljonami swoich współziomków, jęczących w jarzmie niewoli, uważać Rosję za wielką wybawicielkę z Północy. Był przerażony, że nie mógł swych dostojnych opiekunów uchronić przed gniewem wzburzonego chłopstwa. Sam byłby chętnie nawet obił tego świętobliwego jegomościa, ale... Był głęboko wdzięczny i szczerze uradowany — że mógł dokonać tego trochę, „które leżało w jego mocy“, celem doprowadzenia do szczęśliwego końca ich ryzykownego przedsięwzięcia — pomijając stratę pakunków. Zapomniał o złem obchodzeniu się z jego osobą i o razach i przeczył, jakoby go miano obić owej nieszczęsnej nocy w lesie pod sosnami. Nie żądał wzamian ani pensji, ani wogóle nagrody pieniężnej, tylko, jeżeli skłonniby już byli uznać to za usprawiedliwione, pytał, czyby mu nie chcieli napisać poświadczenia? Mogłoby mu się ono przydać potem, w razie, gdyby inni ich znajomi przeszli kiedykolwlek Wąwozy. Prosił ich, żeby chcieli pamiętać o nim, gdy staną się wielcy, gdyż „dufa”, iż nawet on, „Mohendro Lal Dutt, M. A. (Master of Ars albo „Magister Artium”) z Kalkutty, oddał państwu pewną przysługę.
Sahibowie wydali mu to zaświadczenie, wysławiające jego uprzejmość, usłużność i gorliwość w pełnieniu roli przewodnika. Babu schował je do sakiewki i zaszlochał ze wzruszenia: przeżyli przecież tyle niebezpieczeństw. Prowadził ich potem w sam skwar południa przez zatłoczoną ulicę Simla Mall do banku „Alliance Bank” w Simli, gdzie pragnęli uzyskać stwierdzenie tożsamości swych osób. Odtąd ulotnił się i znikł, jak mgły poranne na górze Jakko.
A teraz patrzcie, jak odziany zbyt lekko, żeby się mógł spocić, a zbyt spiesznie idący, aby móc zachwalać lekarstwa niesione w małej okutej skrzynce, wspina się oto po pochyłościach Shamlegh ów „człowiek na miejscu”, który jest teraz uosobieniem samej doskonałości. Patrzcie, jak odłożywszy na stronę swoje „Babusostwo”, pali w południe fajkę w chacie góralskiej, podczas gdy kobieta w turkusowym zawoju wskazuje mu ręką w kierunku południowo-wschodnim, hen, po przez nagie trawy pastwiska. Nosze — powiada kobieta — nie wędrują tak szybko jak zwykli ludzie, ale jego „ptaszki” muszą już być na Równinach. Świętobliwy mąż nie chciał się zatrzymać, choć Lispeth prosiła go o to. Babu mruczy gniewnie, opasuje znów swe szerokie biodra i rusza dalej. Nie podróżuje zwykle dłużej jak do zmierzchu, ale jego marsze zdumiałyby tych, którzy kpią z jego rasy. Dobrotliwi wieśniacy pamiętający jeszcze doktora z Dacca z przed dwu miesięcy, dają mu u siebie schronienie przed złymi duchami z lasów. Wtedy dopiero śni sobie spokojnie o bogach Bengalskich, o podręcznikach do studjów uniwersyteckich na temat wychowania i o „Royal Society” w Londynie. O świcie błękitno-biały parasol wędruje znów dalej.
Na skraju Doon, zostawiwszy Mussoovie daleko poza sobą, a przed sobą mając równiny rozciągające się w złotym pyle słonecznego światła, odpoczywają stare nosze, na których, jak o tem wiedzą wszystkie Góry, leży chory Lama, który szuka Rzeki dla zbawienia swej duszy. Przychodziło już kilkakrotnie do bójek między ludźmi z różnych wiosek o to, której z nich przypadnie zaszczyt niesienia tych noszów, bo Lama udzielał błogosławieństw, a uczeń jego dawał dobrą zapłatę — trzecią część tego, co płacą zwykle Sahibowie. „Dooli” przebywały dwanaście mil dziennie, jak wskazywały brudne i wytarte końce ich drągów, drogami nieznanemi Sahibom.
Przez wąwóz Nilang w czasie burzy, gdzie spadający śnieg wypełnił każdy fałd sztywnych draperji Lamy i pomiędzy czarne wirchy Raieng, gdzie słyszeli świsty dzikich kozic, wśród chmur, ślizgając się po lodowcach, przyciskając drągi ramieniem i brodą, gdy okrążali okropne zakręty na drodze wykutej pod Bhagirati, podnosząc się na palcach, zbiegając równym truchtem w spadzistą Dolinę Wód, śpiesząc po zamglonych płaszczyznach tej zamkniętej doliny, to wychodząc znów w górę i w górę, aż napotkali huczące wichry na Kedarnath, spoczywając w południe w czarnym cieniu lasów dębowych, i przechodząc wioski w chłodnym czasie świtania, kiedy nawet i pobożni ludzie mogli przez zapomnienie przeklinać pośpiech Świętobliwego, lub przy świetle pochodni, gdy nawet najmniej bojaźliwi myślą, o duchach — „dooli” dotarły wreszcie do ostatniego popasu. Mali górale pocili się w umiarkowanej temperaturze niskich gór Sewalik i stawali koło kapłanów, odbierając błogosławieństwa i zapłatę.
— Zdobyliście sobie zasługę — mówił Lama. — Zasługę tak wielką, że nie zdolni jesteście jej nawet zrozumieć. I wrócicie teraz w Góry — dokończył, wzdychając.
— Naturalnie. W nasze wysokie góry, jak tylko można najprędzej. — Tragarz pociera sobie ramię, pije wodę, wypluwa ją napowrót i poprawia plecione sandały. Kim z twarzą wychudłą i zmęczoną płaci resztkami monety, wyjmuje worek z żywnością, chowa pakiet zawinięty w ceratę (są tam święte pisma) w zanadrze i pomaga Lamie wstać na nogi. Spokój wrócił znowu na twarz starca, nie obawia się już, by Góry zapadły się i przygniotły go do ziemi, ciągnącego Kima za sobą, jak to stało się owej straszliwej nocy, gdy ich zatrzymała wezbrana rzeka.
Górale podnoszą nosze i znikają między kępami krzaków.
Lama wznosi rękę w stronę widniejącego łańcucha Himalajów. — Nie między was, o Najbłogosławieńsze z gór, wpadła Strzała Najdoskonalszej Istoty. I nigdy już nie odetchnę waszem powietrzem.
— Ależ ty jesteś dziesięćkroć razy silniejszy w dobrem powietrzu dolin — mówi Kim, bo do jego znużonej duszy przemawiają lekko pofalowane, łagodne niziny. — Tak jest, tutaj lub gdzieś dalej musiała paść Strzała. Będziemy iść wolno, może jedną „kos” (3 mile angielskie) na dzień, bo nasze Szukanie jest pewne. Ale worek cięży mi bardzo.
— Tak, nasze Szukanie jest pewne. Udało mi się wydostać z objęć wielkiej Pokusy.
Uszli tego dnia tylko parę mil, ale cały ciężar podróży spoczywał na ramionach Kima. Ciężar starca, ciężar worka z żywnością obciążonego tekami, pakiet pism w zanadrzu i troska o wszystkie potrzeby w drodze. O świcie szedł po jałmużnę, rozkładał Lamie derki, do rozmyślań trzymał zmęczoną głowę starca na kolanach, w czasie skwaru południa odpędzając muchy, póki ręka mu nie omdlała, szedł znów wieczorem po jałmużnę i nacierał nogi Lamie, który odpłacał mu to wszystko obietnicą Wyzwolenia — dziś, jutro lub w najbliższych dniach.
— Nigdy jeszcze nie było na świecie takiego cheli. — Nieraz powątpiewam, czy Ananda bardziej troskliwie mogła karmić naszego Zbawiciela. I pomyśleć, że ty jesteś Sahibem. Gdy byłem mężczyzną, dawno już temu, zapomniałem o tem. A teraz często patrzę na ciebie i przypominam sobie, że jesteś Sahibem. Dziwne to doprawdy.
— Mówiłeś, że nic nie jest ani czarne ani białe. Pocóż mnie dręczysz zatem, mówiąc mi o tem? Nastaw-no mi drugą nogę do roztarcia. To mnie irytuje. Nie jestem żaden Sahib. Jestem twój chela i czuję, że mi głowa cięży na ramionach.
— Jeszcze odrobinę cierpliwości. Obaj zarówno dostąpimy Wyzwolenia. A wtedy obaj, ja i ty, z drugiego brzegu Rzeki spojrzymy na nasze żywoty, jak wtedy w Górach, kiedyśmy patrzeli na ścieżkę, którąśmy przeszli onego dnia, mając ją za sobą. Może i ja kiedyś też byłem Sahibem...
— Przysiągłbym, że nigdy jeszcze nie było Sahiba równego tobie.
— Jestem przekonany, że „Dozorca Obrazów” w Domu Cudów musiał być w poprzednim życiu jakimś opatem. Ale teraz nawet przez jego okulary nie mogę niczego dojrzeć. Gdy patrzę przez nie dłużej, zaczynają po nich latać jakieś plamy. Nic dziwnego, znamy się już na figlach naszej nędznej ziemskiej powłoki — igraszka cieniów i tyle. Podlegam jeszcze złudzeniom Czasu i Przestrzeni. Ile nasze ciała zrobiły dziś drogi?
— Może pół „kos” (trzy czwarte mili) zaledwie, a jednak i to bardzo uciążliwe.
— Pół „kos”? Ha! Ja w myśli uszedłem tysiąc tysięcy mil. Jakże my wszyscy jesteśmy uwikłani, zaplątani i przywiązani do tych wszystkich bezsensownych rzeczy. — Spojrzał na wychudłą, pokrytą błękitnemi żyłkami rękę, która z trudnością przebierała paciorki różańca.
— Chelo, czy nigdy nie przychodziła ci ochota mnie opuścić?
Kim myślał o pakiecie z listami i lekach w worku z żywnością. Gdyby tylko ktoś odpowiednio upoważniony do tego mógł uwolnić go od nich, Wielka Gra mogłaby sobie toczyć się sama przez się, nie dbał już o nią wcale. Był zmęczony, w głowie czuł gorąco, a kaszel, pochodzący z żołądka, szarpał go i męczył.
— Nie — rzekł prawie surowo — nie jestem psem ani wężem, by kąsać, gdy mnie nauczono kochać.
— Za dobry jesteś dla mnie.
— I to nieprawda. Rozstrzygnąłem jedną kwestję, nie poradziwszy się ciebie. Wysłałem posłańca do kobiety z Kulu, z domu tej niewiasty, która dziś rano dała nam koziego mleka, mówiąc że jesteś trochę chory i potrzebujesz lektyki. Wyrzucałem sobie, żem tego nie zrobił wcześniej gdyśmy się wydostali z Gór. Zatrzymamy się tutaj, póki nie przyniosą lektyki.
— Dobrze zrobiłeś. Ta kobieta ma złote serce, jak to raz powiedziałeś, ale jest gadatliwa, troszeczkę za gadatliwa.
— Teraz już cię nie będzie męczyć. Postarałem się także i o to. Mój Świętobliwy, serce mi się kraje, gdy pomyślę, ile to razy byłem wobec ciebie lekkomyślny — rzekł Kim w przystępie histerycznego rozczulenia. — Prowadziłem cię za daleko, nie uważałem na upał, niezawsze starałem się o dobre jedzenie dla ciebie, gadałem z ludźmi po drodze i zostawiałem cię samego... Hai mai! Ale kocham cię za to... choć teraz już zapóźno... Byłem dzieckiem... Och czemu to nie mogłem być mężczyzną!
Przeciążony wysiłkiem, zmęczeniem i ciężarem ponad siły swego wieku, Kim uległ i padł szlochając u stóp swego mistrza. — Niewarto o tem mówić — odrzekł łagodnie starzec. — Nie zszedłeś nigdy na włos z drogi Posłuszeństwa. Powiadasz, żeś mnie zaniedbywał? Ależ dziecko, ja żyłem kosztem twoich sił, jak stare drzewo z wilgoci świeżego muru. Od chwili, gdyśmy wyruszyli z Shamlegh, dzień za dniem odkradałem ci twoje siły. Dlatego też nie za własne grzechy cierpisz teraz. To tylko Ciało, głupie ograniczone ciało, skarży się teraz. Nie zaś zahartowana, uśpiona Dusza. Pociesz się, poznaj teraz djabłów, z któremi walczyłeś. Pochodzą wszystkie z ziemi — są dziećmi Ułudy. Pójdziemy do niewiasty z Kulu. Goszcząc nas u siebie zdobędzie zasługę, a szczególnie przez to, że będzie mnie doglądać. Będziesz sobie hasać swobodnie, póki ja nie wyzdrowieję. Zapomniałem zupełnie o tem głupiem Ciele. Jeżeli jest w tobie coś nagannego, to ja wezmę winę na siebie. Jesteśmy zbyt blisko bram Wyzwolenia, byśmy zasługiwali na naganę. Mógłbym cię chwalić, ale pocóż? Niedługo — niedługo już znajdziemy się po za wszystkiemi potrzebami.
W ten sposób pocieszał i pieścił Kima mądremi przysłowiami i poważnemi cytatami na temat tej małej niepojętej bestji, jaką jest nasze Ciało, które przecież nie jest niczem innem, jak Złudzeniem, upierającem się, by zawrzeć w sobie i zniewolić duszę, aż do zupełnego zaciemnienia jej drogi do Wyzwolenia i do niezliczonego rozmnażania złych duchów.
— Hai! Hai! Pogadajmy-no trochę o kobiecie z Kulu. Czy sądzisz, że ona nie zażąda od nas znów leków dla swoich wnuków? Gdy byłem jeszcze młody, już bardzo dawno temu, prześladowały mnie te ćmy i inne złudzenia, więc poszedłem do pewnego opata, świętobliwego człeka, szukającego prawdy — chociaż wtedy o tem nic jeszcze nie wiedziałem. Siądź-no i posłuchaj, dziecię mojej duszy. Opowiedziałem mu wszystko. A on mi na to: „Chelo, wiedz tylko tyle: wiele jest kłamstw na świecie i nie mało na nim łgarzy, ale nasze ciała nie mają sobie równych, z wyjątkiem wrażeń odnoszonych przez nasze ciała”. Zastanowiwszy się nad tem, wzmocniłem się na duchu, a on w dowód swej łaski pozwalał mi pić herbatę w swej obecności. Pozwól mi teraz napić się jej również, bo jestem spragniony.
Śmiejąc się do łez, Kim ucałował nogi swego Lamy i zabrał się do robienia herbaty.
— Wspierałeś się, zdaje się, na mojem ciele, mój Świętobliwy, ale ja szukam w tobie oparcia również dla pewnych rzeczy. Czy wiesz jakich?
— Może i coś wiem o nich — odrzekł Lama, mrugając znacząco okiem. — Musimy to zmienić.
Niebawem wśród kłótni, tłoku i hałasu służby, przejętej ważnością sprawy, zjawiła się lektyka starej damy, wysłana z odległości dwudziestu mil. Przewodził całemu orszakowi ten sam siwy Ooryas, stary służący, a gdy doszli w nieładzie do długiego białego szeregu nieregularnych domów za Saharunpore, Lama powziął już postanowienie.
Stara dama po przywitaniach rzekła wesoło z górnego okna: — I na co zdało się starej kobiecie dawać przestrogi starcowi. Mówiłam ci, mówiłam o Świętobliwy, żebyś miał oko na swego chelę. I cóż z tych rad? Nie odpowiadaj mi. Ja wiem. Biegał za kobietami. Spójrz-no na jego oczy, jak są wgłębione i zapadnięte, a ta to zdradliwa linja od nosa na dół, to nic? Ależ go dopiero wysuszyły... I to ma być kapłan?
Kim spojrzał w górę, lecz zbyt był zmęczony, aby się uśmiechnąć, więc poprzestał tylko na przeczeniu głową.
— Nie żartuj z nas, pani — rzekł Lama. — Czas nadszedł już. Przyszliśmy tutaj dla wielkich rzeczy. W Górach przyszła na mnie wielka duchowa słabość, jego zaś chwyciła się choroba. Od tego czasu żyłem tylko jego siłą... on zaś żywił mnie sobą.
— Dzieci z was, i młody i stary — sapnęła dama, lecz przestała z nich żartować. — Niechże ta gościna u mnie przywiedzie was znów do zdrowia. Zaczekajcie chwilę, a przyjdę pogadać z wami, o wysokich, dobrych górach.
Wieczorem, gdy zięć jej powrócił do domu, co ją zwolniło od codziennego spaceru w celu obejrzenia całego gospodarstwa, przyszła na zapowiedzianą pogawędkę, w czasie której Lama opowiadał jej swym cichym głosem. Stare ich głowy kiwały się mądrze ku sobie. Kim poszedł chwiejąc się ze zmęczenia na nogach do pokoju, w którym przygotowano mu hamak i usnął szybko. Lama zabronił dać mu cokolwiek do jedzenia, ani też prześcieradeł.
— Wiem... wiem. Któż może wiedzieć lepiej odemnie — gdakała stara dama. — My, co pójdziemy już niedługo na stos, chwytamy za ręce tych, co idą dopiero w stronę Rzeki Życia z pełnemi wiadrami wody... tak, z pełnemi po brzegi wiadrami. Wyrządziłam chłopcu przykrość. Powiadasz więc, że ci pożyczył swoich sił? To prawda, że starzy zjadają młodych, dzień w dzień. Teraz my jego musimy przyprowadzić do zdrowia.
— Nieraz już zdobyłaś sobie zasługę...
— Moją zasługę. Cóż to? Taki ze mnie stary worek z kościami, przyrządzający mężczyznom smakołyki, a oni nie pytają się nawet: „Któż to przyrządził?”... No, ale jeżeli te zasługi mogłyby być policzone mojemu wnuczkowi, to...
— Temu, co choruje na żołądek?
— Co? I pomyśleć, że Wasza Świątobliwość zapamiętała o tem? Muszę to zaraz opowiedzieć jego matce. Ależ to wyjątkowy zaszczyt. Ten, co choruje na żołądek. I Jego Świętobliwość przypomniał go sobie natychmiast. Ależ matka będzie z tego naprawdę dumna.
— Mój chela jest dla mnie tem, co syn dla tych, których nie dotknęła łaska oświecenia.
— Raczej wnukiem. Matki nie mają jeszcze tej mądrości, co my. Niech tylko której dziecko zakrzyknie, to zdaje im się, że całe niebo wali się na ziemię. Babka zaś, którą dość czasu dzieli od męki rodzenia i rozkoszy karmienia, potrafi dobrze odróżnić, czy krzyk pochodzi ze złości czy z bólu brzuszka. Ale gdy wasza Świętobliwość gościła u mnie po raz ostatni, to skoro mowa o boleściach brzuszka, przypominam sobie, że byłam może zbyt natarczywa, dopraszając się ciągle czarów od Jego Świętobliwości.
— Siostro — rzekł Lama, posługując się w stosunku do starej damy formą, jakiej mnichowi buddyjskiemu wolno niekiedy użyć w odniesieniu do zakonnicy — jeżeli czary mają dla ciebie moc uzdrawiającą...
— Wolę je, niż tysiąc doktorów.
— Powiadam więc, jeżeli mają dla ciebie tę moc, to ja, który byłem opatem w Such-zen, zrobię ich tyle, ile tylko zapragniesz. Nigdy dotąd jeszcze nie widziałem twojej twarzy...
— Tego nawet małpy, które nam kradną owoce nie są ciekawe. Chi! Chi! Chi!
— Ale — jak powiedział ten, co śpi teraz tam oto — mówił Lama, wskazując na zamknięte drzwi gościnnego pokoju po drugiej stronie podwórza — serce twoje jest szczerozłote... A on jest moim prawdziwym duchowym wnukiem.
— Doskonale. Będę więc krową Waszej Świętobliwości. — Było to powiedziane na sposób iście hinduski, ale Lama nie zwracał na to nigdy uwagi. — Jestem stara. Wydałam na świat kilku synów. Och, niegdyś mogłam ja się podobać ludziom. Teraz umiem ich tylko leczyć. — Lama usłyszał brzęk bransolet na rękach damy, jakby zamierzała coś zrobić. — Będę ja czuwać nad chłopcem, karmić i przyprowadzę go już całkiem do zdrowia. Hai! Hai! My starzy znamy się na niejednem.
Oto dlaczego Kim, którego bolały wszystkie kości, gdy otworzywszy oczy chciał pójść do kuchni i przyrządzić posiłek dla swego mistrza, zobaczył się otoczonym dokoła srogimi zakazami, a drzwi swego pokoju pilnowane przez starą zakwefioną postać, której towarzyszył posiwiały sługa, poczem oznajmiono mu stanowczo, czego mu robić niewolno.
— Nie możesz... niewolno ci mieć przy sobie niczego. Co? Chodzi ci o zamknięty pakunek ze świętemi książkami? A, to co innego. Uchowaj Boże, żebym ja miała wtrącać się między kapłana i jego książki. Zaraz ci się go przyniesie i ty sam będziesz mieć klucz od niego.
Przysunięto mu pod hamak jego kuferek, z którego Kim wyjął pistolet darowany mu przez Mahbuba, zatłuszczony pakiet z listami i zamknięte książki i dyarjusze, a obejrzawszy to wszystko, westchnął z ulgą. Rzecz dziwna, ale ciężyły mu one mniej na ramionach, gdy je niósł, niż gdy myślał wysilając swą biedną mózgownicę.
— Taka słabość jak twoja nie zdarza się często u dzisiejszej młodzieży: odkąd młodzi przestali dbać o swoich najbliższych. Trzeba ci teraz wysypiać się dobrze i zażywać pewne lekarstwa — mówiła Sahiba, chłopak zaś zadowolony był z narzuconego sobie monotonnego trybu życia, który go napoły niepokoił i usypiał zarazem.
Stara dama przyrządzała mu napoje, które miały zabójczy odór, a smak jeszcze gorszy. Stała nad Kimem, póki ich nie przełknął i badała go niestrudzenie, gdy dostawał mdłości po wypiciu ich. Kazała ustawić w podwórzu „Tabu” (nietykalną świętość), którego działanie wzmocniła, dodawszy mu uzbrojenie. Prawda, że wyglądał on bardzo dziwnie, gdyż jego miecz z pochwą kończył się na rękojeści. Manekin reprezentował jednak autorytet Sahiby, jej ładowne wozy, służbę, cielęta, psy, drób, i tem podobne, i działał w krąg na dużą odległość. Oczyściwszy mu ciało, wyszukała wśród całego mnóstwa swych ubogich krewniaczek zamieszkujących tylne zabudowania dworskie — zwanych po naszemu „pieski domowe” — pewną owdowiałą kuzynkę, zaprawioną w tem, co Europejczycy nie mający o tem pojęcia, zwykli nazywać: masażem. I obie te niewiasty, ułożywszy go raz ku wschodowi, a potem ku zachodowi (żeby tajemnicze, prądy ziemne, przepływając przez nasze ciało, mogły tem skuteczniej działać) darły go dosłownie na strzępy, przez całe jedno długie popołudnie, miętosząc mu kość po kości, mięsień po mięśniu, wiązadło po wiązadle, a w końcu nerw po nerwie. Ugniecony tak na zupełną miazgę, nawpół zahypnotyzowany nieustannem tupotaniem i poprawianiem ich niespokojnych „chudder” (zasłony), zasłaniających im oczy, zapadł Kim w jakiś tysiączno-milowy sen, trwający trzydzieści sześć godzin. W sen, który wsiąkł w niego jak deszcz po długiej posusze.
Następnie zaczęła go karmić, a cały dom dudniał od jej nawoływań. Kazała nabić drobiu i posłała po jarzyny, a poważny, wolno myślący ogrodnik, niemal również stary jak ona, ledwie mógł nadążyć za jej rozkazami. Nabrała korzeni, mleka, cebuli i małą rybkę ze strumienia — potem zrobiła mu wywar z owoców i wątróbki z kurcząt smażone na rożnie, przetykane pokrajanemi w talarki jarzynami. — Widziałam ja coś-nie-coś na tym bożym świecie — paplała, stojąc nad półmiskami — i wiem, że dwa są rodzaje kobiet: takie, co wyciągają siłę z mężczyzn i takie, co mu ją oddają. Niegdyś należałam ja do tych pierwszych, ale teraz jestem jedną z tych drugich. No, no, nie udawaj przedemną świętoszka. Żartowałam tylko, mówiąc przedtem o tobie. Ale jeżeli ci po tem wszystkiem nie zrobi się zaraz lepie], to w każdym razie później, gdy będziesz już w drodze. Kuzynko — rzekła, zwracając się do ubogiej krewniaczki nieznużonej w wysławianiu dobrodziejstw starej damy — popatrz-no, jak on zaczyna znów nabierać świeżej cery, jak skóra na nim podobna do świeżo wyszczotkowanego konia. Nasza robota przypomina polerowanie drogich kamieni, które potem rzucają tancerkom — co?
Kim siadł, uśmiechając się. Straszliwe uczucie niemocy odpadło z niego jak stary znoszony trzewik. Język świerzbiał go znów do gadania, a wszak jeszcze przed tygodniem każde wymienione słowo paliło go jak piołun. Ból w karku, którego musiał dostać od dźwigania Lamy, zniknął wraz z innemi ciężkiemi dolegliwościami, oraz przykre uczucie smaku w ustach ustąpiło zupełnie. Obie stare niewiasty, niezbyt już teraz uważające na zasłanianie swych twarzy welonami, gdakały koło niego wesoło jak kury które przez otwarte drzwi weszły do jego pokoju dziobiąc po podłodze.
— Gdzie jest mój Świętobliwy? — zapytał je.
— Słyszysz go? Twój Świętobliwy ma się zupełnie dobrze — odrzekła z przekorą. — Chociaż to już nie jego zasługa. Gdybym wiedziała, że są jakie czary, po którychby mógł zmądrzeć, sprzedałabym moje klejnoty, a kupiłabym je. Trzeba być przecie niespełna rozumu, żeby odrzucać takie dobre jedzenie, jakie mu sama przyrządziłam — i pójść wałęsać się po polach przez całe dnie i noce i to z pustym żołądkiem. A potem, nadomiar wszystkiego, wpaść jeszcze do strumienia... czy nazwiesz to może świętobliwością? A potem, kiedy omal nie popsuł wszystkiego, co takim niepokojem napełniało moje serce z powodu ciebie, on powiedział mi, że zdobył sobie zasługę. Och, jacy ci mężczyźni są wszyscy jednacy. Nieprawda, przecież on to mówił inaczej, powiedział, że jest „wolny od wszelkiego grzechu”. Ja mogłabym mu była powiedzieć to samo, jeszcze zanim się zamoczył cały od stóp do głowy. Teraz ma się już dobrze, bo to co mówię, zdarzyło się jeszcze przed tygodniem — ale dajcież mi pokój z taką świętobliwością. Trzyletnie dziecko umiałoby lepiej postępować. Nie troszcz się o swego Świętobliwego. Ciągle jest w ciebie wgapiony, gdy tylko nie włóczy się po naszych strumieniach.
— Nie przypominam sobie, żebym go widział. Pamiętam tylko, że dni i noce przechodziły nademną jak coś białego i czarnego, co raz się otwierało to znów zamykało. Ja nie byłem chory. Byłem tylko okropnie znużony.
— Byłeś w takim śnie letargicznym, jaki przychodzi na każdego o kilkadziesiąt lat później. Ale teraz wszystko już przeszło.
— „Maharanee” — zaczął Kim — lecz ujrzawszy jej wejrzenie, zmienił ten tytuł na pełny, macierzyński „Matko” — zawdzięczam ci moje życie. Jak ci mam za to dziękować? Tysiączne błogosławieństwa niech spłyną na twój dom, i...
— Dom mój nie jest błogosławiony — przerwała stara dama, ale dokładnego brzmienia tego jej powiedzenia nie da się powtórzyć. — Podziękuj bogom, jak przystało na kapłana, ale mnie podziękuj jak syn matce. Wielkie nieba! Czy na to się namęczyłam i natrudziłam nad tobą, żebyś mi mamrotał jakieś tam błogosławieństwa nad moją głową? Matce, co cię gdzieś urodziła, musiało widocznie serce pęknąć. I cóż jej po tobie, synu?
— Nie miałem matki, matko — odrzekł Kim. — Mówiono mi, że umarła, gdy byłem mały.
— Hai mai! Więc nikt nie powie, że odciągnęłam cię od niej, gdy znów puścisz się na włóczęgę, a ten dom będzie dla ciebie tylko chwilowem schroniskiem, jak tysiące innych, którym rzucasz błogosławieństwa i zapominasz o nich. Mniejsza z tem. Nie chcę żadnego błogosławieństwa, tylko, tylko... — tupnęła nogą na swoją ubogą krewniaczkę: — Zabierz stąd talerze. Na co zostawiasz niedojedzone resztki w pokoju, ty stara sowo?
— Miałam ja też kiedyś syna, ale umarł — zaszlochała za firanką uboga kuzynka. — Ty wiedziałaś przecież, że nie żyje. Chciałam posprzątać ze stołu, ale czekałam na twój rozkaz.
— No, no... To ja sama jestem tą starą sową — zawołała przepraszając ją, stara dama. — Nam, którym już niedaleko do „Chattris” (wielkie parasole, które rozpinają nad stosami, gdy palą zwłoki umarłych, w czasie ostatnich modłów kapłanów) — zachciewa się czepiać za ręce tych, co dopiero idą w życie z pełnemi „chattis” (wiadra na wodę). — Stara pani miała na myśli młodzież w pełni życia. — Gdy już człowiekowi niewolno zatańczyć, to trzeba przynajmniej popatrzeć się na to z okna... Niańczenie wnuków to cała nasza pociecha. Twój mistrz daje mi teraz wszystkie gusła i czary dla najstarszego syna mojej córki, dlatego, powiada — czy myślisz, że to prawda? — że jest wolny od wszelkiego grzechu. Hakim poniżył się bardzo w ostatnich czasach. W braku lepszych pacjentów, zajmuje się teraz truciem moich służących.
— Jaki hakim, matko?
— No ten z Dacca, który mi dał taką pigułkę, że o mało mnie nie rozerwała na trzy części. Przywlókł się tutaj przed tygodniem jak zbłąkany wielbłąd, przysięgał, że żyliście ze sobą jak bracia w drodze do Kulu i udawał, że niepokoi się bardzo o twoje zdrowie. Był bardzo wychudzony i głodny, więc dałam rozkazy, żeby go nakarmiono, — jego i jego niepokój.
— Chciałbym się z nim zobaczyć, jeżeli jeszcze jest tutaj.
— Je pięć razy na dzień, a kości rzuca psom, żeby się zabezpieczyć przed apopleksją. Tak bardzo niepokoi się o twoje zdrowie, że stoi ciągle przy drzwiach kuchni i opycha się resztkami. Będzie on tu siedział. Z pewnością nigdy się go nie pozbędziemy.
— Przyślij go do mnie, matko — przerwał jej Kim, mrugając porozumiewawczo okiem, — a spróbuję...
— Przyszlę ci go, ale nie trzeba go wypędzać. Ostatecznie przydał się na coś przecie, bo wyłowił Świętobliwego, gdy wpadł do strumienia, i chociaż Świętobliwy nie powiedział tego, moim zdaniem zdobył sobie zasługę.
— To bardzo mądry hakim. Przyślij mi go, matko. — Wybiegła jak huragan do kuchni, poczem tuż za nią wtoczył się Babu, ubrany w jakąś togę, jak rzymscy imperatorowie, wystrojony niczem Tytus, z odkrytą głową, w nowych patentowanych trzewikach i w najlepszym rozwoju swej tuszy. Toczył się promieniejąc cały z radości i kłaniając się dokoła.
— Na Jowisza, panie O’Hara, niezmiernie się cieszę, że pana znów oglądam. Pozwoli pan, że przymknę trochę drzwi. Wielka szkoda, że pan choruje. Czy bardzo pan chory?
— Papiery z „kilty”, plany i „murasla” — wołał Kim, podając mu niecierpliwie klucze. Teraz jedynem pragnieniem jego duszy było uwolnić się od nich.
— Ma pan zupełną słuszność. To jest istotnie właściwy pogląd na rzeczy. Znalazł pan tam co?
— Wziąłem z „kilty” wszystko, co było ręcznie pisane. Resztę wrzuciłem w przepaść. — Mógł słyszeć zgrzyt klucza w zamku, trzask rozdzieranej ceraty i szybkie przerzucanie papierów. Przez cały czas choroby dręczyła go bez przyczyny świadomość, że leżą pod nim te papiery, dręczyła go jak ciężar, niedający się usunąć. To też krew żywiej zaczęła teraz krążyć w jego żyłach, gdy Hurree, podskakując jak słoń, klasnął w ręce z radości.
— Świetnie! Doskonale, Mister O‘Hara. Zabrałeś pan cha, cha, — cały worek łajdactwa, zdrad, tajemnic i spisków. Mówili mi, że całą ich ośmiomiesięczną pracę djabli wzięli. Na Jowisza, ileż razy mnie wytłukli... Patrz pan, właśnie jest list od Hilása. — Odczytał parę wierszy pisanych lichą perszczyzną, językiem tym bowiem posługuje się dyplomacja na wschodzie. — Mister Sahib Radża w piękną dał się złapać pułapkę. Będzie musiał oficjalnie się tłumaczyć, dlaczego pisuje listy miłosne do Cara. A to są znakomite mapy... tu znów trzech lub czterech ministrów będzie mocno niepokojonych za udział w tej korespondencji. Na Boga, Rząd angielski zmieni prawo do tronu po Hilásie i Benárze i wyznaczy na ich siedziby nowych następców. Najkomiczniejsza ze zdrad... ale pan tego nie rozumie, co?
— Czy wziąłeś pan już wszystko? — pytał Kim, którego nic więcej nie obchodziło.
— Możesz pan teraz nawet dać głowę w zastaw, że są już u mnie. — Schował wszystko co znalazł w obszernych fałdach swoich szat, tak jak to tylko potrafią ludzie Wschodu. — Wszystko to pójdzie teraz do urzędu. Stara dama myśli, że mam ochotę zostać tutaj na wieczność. Ale ja wynoszę się z tem natychmiast. Mr. Lurgan będzie dumny. Oficjalnie jest pan moim podwładnym, ale wcielę pańskie nazwisko do ustnego raportu o sprawie. Szkoda, że niewolno nam składać raportów na piśmie. My, Bengalczycy, odznaczamy się przedewszystkiem dokładnością. — Rzucił klucz i pokazał Kimowi pustą skrzynkę.
— Dobrze, dobrze się stało. Byłem już bardzo zmęczony. Mój Świętobliwy był też chory. Podobno wpadł do...
— O tak. Zapewniam pana, że mam dla niego przyjaźń. Zachowywał się bardzo dziwnie, gdyście tu przyszli, tak, że przypuszczałem, iż to on ma przy sobie te papiery. Śledziłem go więc w czasie jego medytacji i rozmawialiśmy o różnych kwestjach etnologicznych. Tu, widzisz pan, jestem tylko bardzo nieznaczną osobistością przy nim i przy jego wszystkich gusłach i czarach. Na Jowisza, panie O’Hara, czy pan wiesz, że on ma niezłego bzika? Ależ tak, powiadam panu. A przytem jest kataleptykiem, o ile nie epileptykiem. Spotkałem go raz w takim stanie pod drzewem in articulo mortem, poczem zerwał się, wlazł do strumienia, tak... Byłby się napewno utopił, gdyby nie ja. Musiałem go wyłowić z wody.
— To dlatego, że nie byłem przy nim — rzekł Kim. — Mógł umrzeć z tego.
— Tak jest, mógł umrzeć, ale teraz już się wysuszył i przypuszczam, że przechodzi obecnie transfigurację. — To mówiąc, Babu stuknął się znacząco w czoło. — Z tego, co mi opowiadał, objaśniając mię, porobiłem notaty dla „Royal Society” in posse. Musi się pan pośpieszyć z rekonwalescencją i wrócić do Simli, a opowiem całą moją historję u Lurgana. To było poprostu wspaniałe. Spodenki u dołu mieli obaj prawie w strzępach i stary radża Nahan wziął ich za dezerterów z europejskiego wojska.
— Co, tych Rosjan? A jak długo byli oni z panem?
— Jeden był Francuzem. Och, przez cały długi szereg dni. Teraz górale myślą, że wszyscy Rosjanie są żebrakami. Na Jowisza, nie było jednej zakazanej dziury, żebym ich w nią nie wprowadził. Ale co naplotłem o nich góralom? Och, całą masę takich głupstw i anegdot. Opowiem to panu u Lurgana, gdy będziesz pan z powrotem. Zajmie to nam, — o, z pewnością calutką noc. No, śliczne pan pióro zdobyłeś teraz do swego kapelusza. Ta-ak. A najlepsze, że wydali mi nadto zaświadczenie. Powiadam panu, że to śmietankowy kawał. Żebyś ich mógł widzieć, jak przyszli do „Alliance Bank” stwierdzić swoją tożsamość. Dzięki niech będą Najwyższemu, że się też panu udało tak gracko wydostać te ich papiery. Nie śmiejesz się pan teraz, ale uśmiejesz się do syta, gdy będziesz zdrów. Teraz idę prościutko na kolej i jazda. Czekają pana teraz różne nagrody zato, coś zrobił. Jesteśmy z pana bardzo dumni, chociaż napędziłeś nam wiele strachu, a zwłaszcza Mahbubowi.
— Mahbub! Gdzież on jest teraz?
— Sprzedaje naturalnie konie, tu w sąsiedztwie.
— Tutaj? Jakto? Mów pan wolniej. Ciągle mi jeszcze głowa ciąży.
Babu spojrzał nań zukosa. — Dobrze. Otóż widzi pan, ja jestem człowiek bojaźliwy i nie lubię odpowiedzialności. Widzi pan, pan był chory, a ja nie wiedziałem, gdzie u licha ciężkiego są te papiery i ile ich jest. To też przybywszy tutaj wysłałem prywatny telegram do Mahbuba, który był w Meerut na wyścigach — i opowiedziałem mu, jak rzeczy stoją. On przyjeżdża ze swymi ludźmi, spotyka się z Lamą, a potem nazywa mnie półgłówkiem i to było dla mnie bardzo przykre...
— Ale skąd, dlaczego?
— Oto właśnie się pytam! Ja tylko poddałem mu myśl, że jeśli ktoś ukradł te papiery, to potrzeba mi kilku tęgich i dzielnych ludzi, żeby je ukraść z powrotem. Widzi pan, one są djabelnie ważne, a Mahbub Ali nie wiedział, gdzie pan jest.
— Więc Ali Mahbub miał zrabować dom tej damy? Oszalałeś pan, panie Babu — zawołał Kim z oburzeniem.
— Potrzeba mi było papierów. Przypuśćmy, że ona je skradła? To było wprawdzie tylko takie małe przypuszczenie. Panu się to nie podoba, co? — Jedno z krajowych przysłów, nie nadające się do powtórzenia, dowiodło Babu, jak bardzo Kim był niezadowolony z tego planu...
— Cóż zrobić, stało się — rzekł Hurree, wzruszywszy ramionami — trudno się w takich razach liczyć z dobrym smakiem. Mahbub gniewał się również. Sprzedał tu w okolicy wszystkie swoje konie i powiada, że stara dama jest „pukka”, nawskroś staroświecka i nie zniżyłaby się do tak niedżentelmeńskiego postępku. Mnie to nic nie obchodzi. Dostałem papiery i byłem bardzo zadowolony z moralnej asystencji Mahbuba. Powiadam panu, jestem człowiekiem bojaźliwym, ale im jestem w większym strachu, w tem niebezpieczniejsze włażę opresje. Pamięta pan, jak się cieszyłem, że pan poszedł ze mną do Chini... no więc teraz również, że Mahbub był niedaleko. Stara dama jest czasem bardzo niełaskawa dla mnie i dla moich pigułek.
— Allah jest miłosierny — rzekł ubawiony Kim, opierając się na łokciu. — Cóż z pana za dziwne zwierzę, panie Babu. Pomyśleć, że ten sam człowiek szedł sam, jeżeli mówi prawdę, z obrabowanemi i wściekającemi się cudzoziemcami.
— Ach to była drobnostka, skoro mnie już raz obili, ale gdyby papiery były przepadły, toby dopiero była historja. Nie brakowało też wiele, żeby i Mahbub mnie obił, gdy konferował z Lamą bez końca. Mam już dość tego. Mam zamiar przenieść się odtąd do służby wywiadowczej w zakresie etnologicznym. A teraz dowidzenia, Mister O’Hara. Mogę jeszcze zdążyć na pociąg, odchodzący do Umballi o 4.25 po północy, jeżeli się pośpieszę. Dobre to czasy będą, gdy sobie to przypomnimy u Lurgana. Lepiej będzie, jeżeli zamelduję oficjalnie pański udział w robocie. Bądź zdrów, drogi kolego, a gdy się panu zdarzy kiedy raz jeszcze taka emocja... pamiętaj nie używać klątw mahometańskich w tybetańskim kostjumie.
Potrząsł dwukrotnie ręką Kima — ów Babu od stóp do głów — i otworzył drzwi. Za chwilę, gdy słońce padło na jego triumfujące oblicze, przybrał nanowo wyraz pokornego doktora z Dacca.
— Okradł ich — myślał Kim, zapominając, że brał udział w całej przygodzie. — Oszukał ich i okpił, jak przystało na Bengalczyka. — Oni mu dali zato „chit” (świadectwo). Kpił z nich, ryzykując życie. Jabym za nic w świecie do nich nie poszedł po tej strzelaninie. A potem powiada, że jest bojaźliwy człowiek... I jest istotnie bojaźliwy. Muszę wyjść trochę na świat Boży.
Z początku nogi uginały się pod nim jak dwa zepsute cybuchy, a migotanie światła słonecznego otumaniło go. Przysiadł pod białym murem i wspominając minione wydarzenia z długiej podróży i zasłabnięcie Lamy, a przypomniawszy sobie całą rozmowę, rozrzewnił się, jak to się często zdarza osłabionym — nad własnemi losami. Puścił wodze nieokiełzanym myślom, które jak młody spłoszony koń pomknęły hen, na manowce. Zbył się już ciężaru z „kilty”, wypuścił go ze swych rąk, przestał się nim zajmować. Usiłował myśleć o Lamie, zastanowić się i dziwić, po co wlazł do strumienia, — ale wielkość otaczającego go świata, oglądana po przez otwartą bramę dziedzińca odniosła precz myśl zaledwie poczętą. Spojrzał na drzewa i szerokie łany, wśród których między zbożem kryły się chaty pokryte strzechą. Patrzył z szeroko rozwartemi oczyma, niezdolny określić oddalenia i proporcji ani znaczenia widzianych rzeczy. Wpatrywał się przez całe pół godziny i przez cały ten czas czuł, chociaż nie umiałby tego wyrazić, że dusza jego straciła związek z otoczeniem, jak zębate kółko nie połączone z resztą maszynerji, — właśnie tak samo, jak zębate kółko zepsutego młynka od cukru, który leżał niedaleko. Owiały go podmuchy wiatru, papugi skrzeczały nad nim, gwary ludnego domu, kłótnie, rozkazy i łajania, — wszystko to uderzało o jego tępe, obojętne uszy. — Jestem Kim. Jestem Kim. Któż to jest Kim? — powtarzał w duchu bez końca. Nie potrzebował krzyczeć, nic w życiu nie było mu mniej teraz potrzebne od krzyku, ale nagle poczuł ulgę... głupie łzy popłynęły mu po nosie i uczuł, że kółka jego maszyny życiowej zaczynają się prawie z trzaskiem zahaczać na nowo o otaczający go świat. Rzeczy, które snuły się bezmyślnie przed jego oczyma na chwilę przedtem, teraz nabrały dawnego znaczenia. O pół mili od dworu, na małym pagórku, stał pusty wóz pod młodą figą indyjską, który zdawał się pilnować świeżo zaoranych pól. Kim, zbliżając się do niego, uczuł, że powieki skąpane w łagodnem powietrzu poczynają mu ciężyć. Ziemia naokół, była to czarna gleba, nie zaś młoda zielona ruń, która za życia jest już napoły obumarła, ale pełna nadziei gleba, która kryje w sobie zarody wszelkiego życia. Czuł pod stopami, brał ją w ręce, i zwolna, zginając nogi i wzdychając rozkosznie, rozciągał się na niej w całej długości w cieniu drewnianego wozu. A matka ziemia była również dobra, jak stara dama. Przesycała go swojem tchnieniem i zdawała przywracać w nim równowagę sił, którą utracił, leżąc tak długo na łóżku, odcięty od jej dobroczynnego działania. Głowa jego leżała bezsilnie na jej piersiach, a rozłożone ręce poddawały się jej potężnej sile. Szeroko rozgałęzione nad nim drzewo, a nawet obciosane bierwiona wozu wiedziały, czego tu szukał, chociaż on sam o tem nie wiedział. Przeleżał godziny całe, pogrążony w większym bezładzie, niż w czasie snu.
Pod wieczór, gdy kurz wzbity przez powracające trzody zaćmił wszystkie horyzonty, szli Lama i Mahbub Ali, krocząc wolno, bo w domu powiedziano im, dokąd poszedł.
— Allah, co za szaleństwo kłaść się na gołej ziemi — mruknął handlarz koni. — Mogli go tu zastrzelić ze sto razy — ale prawda, że to nie na granicy.
— Nigdy jeszcze nie było takiego cheli — rzekł Lama, powtarzając po raz tysiączny swoje ulubione powiedzenie — jest umiarkowany, łagodny, mądry, chętny w usługach, wesoły w podróży, pamiętający o wszystkiem, uczony, prawdomówny i grzeczny. Wielka go czeka za to nagroda.
— Znam tego chłopca, mówiłem już o tem.
— I miał te wszystkie przymioty?
— Niektóre miał, ale chciałbym się od was dowiedzieć, co z nim zrobić, żeby mówił zupełną prawdę. Musiano go dobrze zapewne tutaj odżywiać?
— Stara kobieta ma złote serce — rzekł poważnie Lama. — Opiekuje się nim, jak własnym synem.
— W połowie Hindostanu ludzie zdają się mieć to samo usposobienie. Ja chciałem tylko przekonać się, czy chłopcu nie dzieje się krzywda i czy jest wolny. Jak wiecie, żyłem z nim w przyjaźni, jeszcze w początku waszej pielgrzymki.
— To nas właśnie łączy — rzekł Lama, siadając na ziemi. — Zbliżamy się teraz do końca naszej wędrówki.
— No, wasza pielgrzymka o mało co, dzięki Wam, nie została bardzo źle zakończona, przed tygodniem. Słyszałem, co mówiła stara dama, gdyśmy Was nieśli na noszach do domu — rzekł Mahbub, śmiejąc się i pogładził swą świeżo ufarbowaną brodę.
— Rozmyślałem wtedy o innych sprawach. To Hakim z Dacca przerwał mi moje rozmyślania.
— Gdyby nie to — mruknął do siebie po afgańsku Mahbub — skończyłbyś swoje medytacje na gorących brzegach Piekła, bo jesteś wierny i poganin, mimo całej twojej dziecinnej prostoty. A cóż teraz myślicie robić?
— Tej nocy — mówił Lama wolnym głosem, w którym drgało uczucie triumfu — tej nocy jeszcze on będzie wolny jak i ja, od wszelkiej skazy grzechu, jak ja pewny, że po opuszczeniu ciała dostąpi Wyzwolenia z Błędnego Koła Wszechrzeczy. Mam znak — rzekł, kładąc rękę na rozdartym strzępie w zanadrzu — że dni moje są policzone, ale zabezpieczę go na lata całe. Pamiętaj, że jak ci mówiłem, przed trzema dniami doznałem Objawienia.
— Musi być prawdą to, co powiedział mi kapłan w Tirah, gdy jego kuzynowi wykradłem żonę: że jestem „sufi” (wolnomyślny). Teraz się przekonywuję — mruczał do siebie Mahbub, klnąc na czem świat stoi. — Pamiętam to wasze opowiadanie. Więc myśleliście, że on dostanie się do „Jannatu l’Adu” (Ogrody Edenu). Ale jak? Czy myślicie go zabić, czy utopić w tej cudownej rzece, z której was Babu wyciągnął?
— Nie wyciągano mnie z żadnej rzeki — rzekł naiwnie Lama. — Zapomniałeś, co się ze mną stało. Znalazłem ją przez Objawienie.
— Och, tak, to prawda — wyjąkał Mahbub, którym miotała wściekłość i uczucie niepohamowanej wesołości. — Nie zapamiętałem tylko dokładnie, jakie to było. Więc doszliście do tego świadomie...
— A mówić, że ja chcę mu odebrać życie, jest już nie grzechem, ale zwykłem szaleństwem. Mój chela pomagał mi w poszukiwaniu Rzeki, więc ma prawo oczyścić się w niej z grzechów również jak i ja.
— Tak, on potrzebuje rzeczywiście oczyszczenia. Ale potem, co potem, starcze?
— O nieba, cóż to za pytanie? Będzie pewny swego „Nibban” — będzie uświęcony, jak ja teraz jestem.
— Dobrze powiedziane. Ja już zaczynałem się bać, że wsiądzie na Konia Mahometa i... fiut.
— Nie, musi iść w świat nauczać.
— Aha, teraz rozumiem. To ma być właściwa droga dla takiego źróbka. Naturalnie, że on musi iść i nauczać. On może się bardzo przydać naprzykład jako pisarz w urzędach.
— I na to go kształcono. Zdobywałem zasługę, dając jałmużnę na ten cel. Dobry czyn nie ginie. Pomagał mi w mojem Szukaniu, a ja mu w jego. Sprawiedliwe jest Koło Żywota, o handlarzu koni z Północy. Niech naucza, niech będzie pisarzem, o cóż chodzi? Bądź co bądź w końcu dostąpi Wyzwolenia. Reszta jest tylko złudzeniem.
— O cóż chodzi? O to, że muszę go mieć za sześć miesięcy przy sobie za górami Balkh. Przyjeżdżam tu z dziesięciu kulawemi końmi i trzema tęgiemi drabami, dzięki temu tchórzowi Babu, żeby wyrwać chorego chłopca przemocą z domu tej starej baby, a tymczasem dowiaduję się, że młody Sahib ma być wzniesiony do Bóg wie którego nieba pogańskiego, z pomocą tego starego. Widzę nawet, że i ja sam odbiegłem trochę od Gry. Ale ten warjat kocha bardzo chłopca, a i ja musiałem także porządnie zwarjować.
— Co to za modlitwa? — pytał Lama, słuchając tej rozmowy Afgana z własną brodą.
— Głupstwo, tylko teraz lżej mi jest na duchu, odkąd zrozumiałem, że chłopak chociaż jest godny Raju, może jednak wstąpić do rządowej służby. Muszę iść do koni. Zaczyna się już ściemniać. Nie budź go, nie chciałbym słyszeć, jak cię nazywa swoim mistrzem.
— On przecież jest moim uczniem. Czemże by miał być?
— Mówił mi o tem — odrzekł Mahbub, dławiąc w sobie uczucie nudy i wstał, śmiejąc się na głos. — Niezupełnie się zgadzamy, skoro cię obchodzą takie drobnostki.
— To nic nie szkodzi — rzekł Lama.
— I ja tak myślę. To też nie obraźcie się, wy bezgrzeszni, świeżo wymyci i trzykroć unurzani w wodzie, gdy wam powiem, że dobry z was, bardzo dobry człowiek. Przegadaliśmy ze sobą cztery czy pięć wieczorów, a chociaż ja jestem tylko handlarzem koni, mogę jednak, jak to mówią, po przez nogi końskie zobaczyć co to świętość. Teraz widzę też, dlaczego Przyjaciel całego Świata z tobą się tak zaprzyjaźnił. Obchodź się z nim dobrze i poleć mu, żeby wrócił do świata nauczać, gdy już wykąpiesz mu nogi, jeśli to ma być odpowiednie lekarstwo dla źróbka.
— Dlaczego nie chcesz samemu pójść także Drogą Zbawienia i w ten sposób towarzyszyć chłopcu?
Mahbub zdumiał się na wspaniałe zuchwalstwo tej propozycji, za którą na Granicy byłby zapłacił mu niejednym ciosem noża. Ale potem komizm tych słów poruszył jego wielką światową duszę. — Powoli, powoli, stanie się to dopiero wtedy, gdy kulawy wałach przeskoczy przez Umballę. Wejdę do Raju później, na razie mam zajęcia, dużo do roboty, a zawdzięczać to będę Waszej prostoduszności. Wyście nigdy nie kłamali?
— Poco?
— O Allah, słuchaj go! Pocóż istotnie miałbyś kłamać? W waszym świecie nie skrzywdzili nigdy nikogo?
— Raz — piórnikiem... zanim zostałem mądry.
— Tak? Nabieram lepszego wyobrażenia o was. Dobry z was kaznodzieja. Zawróciliście znajomego mi człowieka z obłędnej drogi — zakończył, wybuchając szalonym śmiechem. — Przybył tu ze szczerym zamiarem popełnienia „dacoity“ (rabunek z włamaniem). Tak, zamierzał rżnąć, rabować, mordować i brać, co mu się podobało.
— Ależ to wielkie głupstwo.
— O, i wielka hańba również. I zaczął tak myśleć dopiero wtedy, gdy poznał się z wami i z kilkoma innemi osobami płci męskiej i żeńskiej. Odstąpił więc od zamiaru, a teraz idzie obić grubego, tłustego Babu.
— Nie rozumiem nic z tego, co mówisz.
— Boże uchowaj. Wielu jest ludzi silnych wiedzą, stary człowieku. Ale wasza siła jest jeszcze większa. Zachowajcie ją. Mam nadzieję, że zrobicie to. A jeśli chłopak nie będzie posłuszny, natrzyjcie mu dobrze uszu. — Poczem handlarz, klepnąwszy się po szerokim bucharskim pasie, zniknął w zapadającym zmroku, a Lama ujrzawszy jego potężne plecy, nagle oprzytomniał.
— Ten człowiek nie zna się na grzeczności i daje się zwodzić złudzie i pozorom. Ale mówił dobrze o moim cheli, który otrzyma nagrodę. Trzeba się teraz pomodlić... Wstań, o najszczęśliwszy z synów kobiecych. Zbudź się. Znalazłeś, czego szukasz.
Kim zbudził się, poczem Lama usłyszał z przyjemnością jego ziewnięcie i trzepanie palcami po głowie dla odpędzenia złych duchów. — Spałem całe wieki. Gdzie ja jestem, o Świętobliwy, czy dawno tu jesteś? Wyszedłem szukać cię, ale — rzekł, uśmiechnąwszy się sennie — zasnąłem po drodze i czuję się teraz zupełnie dobrze. Czy jadłeś co? Chodźmy do domu. Już od kilku dni nie zajmowałem się tobą. A nasza Sahiba, czy karmiła cię dobrze? Któż ci nacierał nogi? Jakże z chorobą brzucha i karku, a szum w uszach ustąpił?
— Ustąpiło już wszystko, ustąpiło. Czy nie wiesz o niczem?
— Nic nie wiem, prócz tego, że nie widziałem cię już oddawna. O czem mam wiedzieć?
— To dziwne, że nie wiesz o niczem, skoro wszystkie moje myśli skierowane były ku tobie.
— Nie mogę widzieć twojej twarzy, ale głos twój huczy, jak dźwięk gongu. Czy stara dama odmłodziła cię swojem jedzeniem? — Wytężał wzrok w kierunku siedzącej w kuczki figury, która odcinała się czarną sylwetą na tle żółtawej smugi światła. Tak siedzi kamienny Budha, który spogląda na patentowane automatyczne kołowrotki, przy drzwiach muzeum w Lahorze.
Lama zachował swój spokój. Nie słychać było nic, prócz klekotania różańca i słabego odgłosu kroków oddalającego się Mahbuba. Łagodny spokój mglistego indyjskiego wieczora otoczył ich dookoła.
— Słuchaj, niosę ci nowiny.
— Ale chodźmy lepiej do domu.
Długa, żółta ręka wysunęła się, nakazując milczenie, a Kim posłusznie przysiadł w kuczki na krawędzi swej szaty. — Słuchaj mnie, niosę nowiny. Skończyło się Szukanie. Przyszedł oto czas nagrody... Tak. Jak długo byliśmy w Górach, żyłem twemi siłami, aż zgięła się młoda gałązka i ledwie, że nie złamała. Gdyśmy wyszli z Gór, stroskane było moje serce o ciebie, i z powodu innych spraw, które kryłem w głębi duszy. Łódź mego ducha zmyliła drogę, nie mogłem wejrzeć w Przyczynę Wszechrzeczy. Powierzyłem cię więc całkowicie opiece tej cnotliwej niewiasty. Nie przyjmowałem pokarmów, nie piłem wody. Przesiedziałem na rozmyślaniu dwa dni i dwie noce, odrywając umysł od rzeczy ziemskich, wdychając i wydychając powietrze, jak nakazuje reguła... W czasie długiej nocy tak wielką była moja nagroda, że mądra dusza odłączyła się od głupiego ciała i stała się wolną. Nigdy tego przedtem nie osiągnąłem, chociaż nieraz stałem na progu tego Raju. Rozważ to dobrze, bo to cud.
— Cud rzeczywiście. Dwa dni i dwie noce bez pożywienia. A gdzież była stara kobieta? — zapytał Kim, słuchając go z najwyższem wzruszeniem.
— Tak, moja dusza stała się wolna i zataczając kręgi jak orzeł, przekonała się zapewne, że tam niema już Lamy Teshoo, ani żadnej innej duszy. Jak kropla rozpływa się w morzu, tak duch mój rozpłynął się w Duszy Wszechświata, która jest ponad wszystkiem. Tak wyniesiony kontemplacją, widziałem cały Hindostan od Cejlonu na morzu, aż do Gór i moich własnych barwnych Skał w Such-zen, widziałem każde pole i każdą wieś, w których ostatnio spoczywaliśmy. Widziałem je na jednem miejscu i o jednym czasie, bo były w mej duszy. Potem poznałem, że duch wydostał się poza Złudzenia Czasu i Przestrzeni. Po tem poznałem, że jestem wolny. Widziałem cię leżącego w łóżku i widziałem cię rzucającego się na poganina, o tym samym czasie w mojej duszy, która jak powiedziałem, złączyła się z Duszą Wszechświata. Widziałem też głupie ciało lamy Teshoo, leżące na dole, a Hakim z Dacca klęcząc przy niem, krzyczał mu w ucho. Potem dusza moja rozpłynęła się i nie widziałem nic, bo stałem się wszystkiem, złączywszy się z Duszą Wszechświata. Rozmyślałem tak przez tysiące i tysiące lat, niedostępny namiętnościom, rozumiejący przyczyny Wszechrzeczy. Potem jakiś głos krzyknął: Co się stanie z chłopcem, jeżeli ty umrzesz? — i zatrząsłem się w sobie z litości nad tobą i rzekłem: — Powrócę do mego cheli, gdyż zbłądziłby z Drogi. — Wówczas moja dusza, która jest duszą Lamy Teshoo, oderwała się od Duszy Wszechświata ze zmaganiem się, niechęcią i tęsknotą i bólem niewypowiedzianym. Jak ikra z ryby, jak ryba z wody, jak woda z chmury, jak chmura z gęstego powietrza, tak wyrwała się, wyskoczyła, wysnuła się dusza lamy Teshoo z Duszy Wszechświata. Potem głos jakiś krzyknął znów: — Rzeka. Uważaj na Rzekę — i spojrzałem w dół na świat, który był taki sam, jak go widziałem przedtem, na jednem miejscu i o jednym czasie i zobaczyłem wyraźnie Rzekę Strzały u moich stóp. Tej godziny dusza moja była obciążona pewnemi grzechami, z których się całkowicie nie oczyściła, a one chwytały mnie za ręce i trzymały się mnie, ale ja usunąłem je na bok — i puściłem się lotem orła ku Rzece. Mijałem świat po świecie dla ciebie. Widziałem pod sobą Rzekę — Rzekę Strzały, a gdy zstąpiłem, wody jej zamknęły się nademną. I patrz, byłem znowu w ciele lamy Teshoo, ale wolny od grzechu, a Hakim z Dacca podtrzymywał moją głowę na wodach Rzeki. Ona jest tu, Ona jest za tem drzewem, za Mango-Tope, tam, niedaleko.
— Allah Kerim! Och, jak to dobrze, że Babu był przytem. Czy bardzo się przemoczyłeś?
— Cóż mnie to mogło obchodzić? Pamiętam, że Hakim troszczył się o ciało lamy Teshoo. Wyciągnął je ze świętych wód własnemi rękami, a potem przyszedł tam handlarz koni z Północy z noszami i ludźmi, złożyli ciało na nosze i zanieśli je do domu starej damy.
— A co mówiła Sahiba?
— Rozmyślałem w tem ciele i nie słyszałem. Tak więc skończyło się Szukanie. Za zasługi, jakie zdobyłem, znalazłem tu Rzekę Strzały. Wytrysła ona z pod naszych stóp, jak przepowiadałem. Znalazłem ją, Synu mojej duszy, i zawróciłem Duszę moją od Progów Wolności, aby cię wyzwolić od wszelkiego grzechu tak, jak ja jestem wolny i bez grzechu. Sprawiedliwe jest Koło Życia. Pewne jest nasze Wyzwolenie. Pójdź!
Skrzyżował ręce na piersiach i uśmiechnął się, jak człowiek, który zdobył dla siebie i swoich ukochanych — Wyzwolenie.


FINIS



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.