Kim/Tom II/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI

Teraz nastąpiła u chłopca nagła, zupełnie naturalna reakcja.
— Więc jestem teraz sam... zupełnie samiuteńki, — rozmyślał. — W całych Indjach niema drugiego, ktoby był tak osamotniony, jak ja. Gdybym umarł pewnego dnia, to czy znalazłby się kto, któryby o tem doniósł?.. i komu naprzykład?.. Jeżeli zostanę przy życiu, a Pan Bóg jest miłosierny, to prędzej czy później nałożą cenę na moją głowę i czyż może być inaczej, skoro jestem „Synem Czaru”?.. ja, Kim.
U wielu osobników należących do rasy białej, a również u niektórych Azjatów może nastąpić w pewnych wypadkach osłupienia taki moment, w którym zaczynają powtarzać raz wraz swoje imię, jakgdyby umysł ich wysilał się w celu upewnienia ich o tak zwanej „osobistej identyczności”. W miarę, jak się człowiek starzeje, wrażliwość ta słabnie zazwyczaj z wiekiem, ale w niektórych zachowuje się w dalszym ciągu i występuje nieraz na krótki moment czasu.
— Któż to jest Kim — Kim — Kim?
Przykucnął w jednym kącie hałaśliwej poczekalni, obałamucony tą jedną, jedyną myślą, z rękami wsuniętemi w fałdy swej sukni, i źrenicami zwężonemi do wielkości główki od szpilki. W pewnej chwili czuł, że zbliża się do rozwiązania tej przerażającej trudności, lecz, jak się to zdarza zazwyczaj, myśl jego spadła nagle z tej zawrotnej wyżyny, podobna do zranionego ptaka i, przesunąwszy ręką po czole, pochylił w dół głowę.
Jakiś długowłosy Hindus „bairagi” (świętobliwy człowiek), który kupił przed chwilą swój bilet, zatrzymał się przed nim na chwilę i wgapił się w niego uporczywie.
— Mnie się to również zdarzyło raz, że utraciłem — rzekł ze smutkiem. — Jest jedna z Bram do Drogi Zbawienia, która była dla mnie przez parę lat zamknięta.
— O czem ty mówisz? — zapytał go skonfundowany Kim.
— Widziałem, żeś odbywał w duchu wędrówkę pytając, czem jest właściwie twoja dusza. Oświecenie przychodzi w takich razach nagle. Znam to. Któż może wiedzieć to lepiej odemnie? Dokąd ty jedziesz?
— Do Kashi (Benares).
— Tam niema bogów. Udowodniłem im to. Jadę teraz do Prayag (Allahabad) poraz piąty z rzędu, — szukając drogi Oświecenia. Jaką ty wiarę wyznajesz?
— Należę do jednego, który szuka Drogi — rzekł Kim posługując się jednym z najulubieńszych wyrażeń Lamy. — Chociaż właściwie — mówił, zapominając na chwilę o swoim stroju Hindusa z Północnych prowincji, — Allah jeden wie, czego ja szukam.
Starzec podsunął kule bairagi pod ramiona i usiadł na kawałku czerwonawej skóry leoparda w tym właśnie momencie, gdy głos wywoływacza pociągu, który anonsował pociąg do Benaresu, zmusił Kima do podniesienia się z miejsca.
— Idź w spokoju, mały bracie — wyrzekł. — Długa droga wiedzie do stóp Jedynego, lecz tam właśnie wszyscy podążamy.
Po tych słowach Kim nie czuł się już tak osamotniony, i zanim przebył w natłoczonym wagonie dwadzieścia mil, zabawiał już towarzyszy podróży mnóstwem najdziwaczniejszych opowiadań o czarnoksięstwach swoich i swego mistrza.
Benares uderzyło Kima jako niezwykle brudne miasto, chociaż przyjemnie mu było widzieć cześć, jaką miano dla jego szaty. Bo zawsze trzecia część ludności przynajmniej modli się do tej lub innej grupy z miljona bóstw i wskutek tego czci wszelkiego rodzaju świątobliwych. Kima zaprowadził do świątyni Tirthanker, leżącej o milę za miastem w pobliżu Sarnath, spotkany przypadkiem rolnik pendżabski, Kamboh z Jullundur, który apelował napróżno do każdego ze swoich bóstw domowych, aby uleczyli jego małego synka i udał się do Benaresu, jako do ostatniej instancji.
— Ty jesteś z Północy? — zapytał, biorąc swój drogi ciężar na ręce, bojąc się ścisku na wąskich, cuchnących uliczkach.
— Tak — znam Pendżab. Moja matka była góralką, ale mój ojciec pochodził z Amritzar, niedaleko Jandiala, — rzekł Kim, naginając swój giętki język do potrzeb drogi.
— Jandiala, Jullundur? Oho! W takim razie jesteśmy prawie sąsiadami. — Uśmiechnął się czule do kwilącego dziecka na ręku. — Komu służysz?
— Najświętobliwszemu człowiekowi z świątyni Tirthanker.
— Oni wszyscy są bardzo świętobliwi i bardzo chciwi — rzekł wieśniak z goryczą. — Nachodziłem się pod kolumnami i zbiegałem świątynie, aż mi nogi popuchły, a dziecku ani odrobinę nie jest lepiej. A matka także chora... Tsss... tss... malutki. Zmieniliśmy jego imię, gdy nadeszła febra. Przebraliśmy go za dziewczynkę, robiliśmy wszystko, co można było zrobić, oprócz... Mówiłem to jego matce, gdy mnie wyprawiała do Benares, powinna była ze mną pojechać, mówiłem, że sułtan Sakhi Sarwar najprędzej może nam pomóc. Znamy jego łaskawość, ale te południowe Bogi są takie dziwne.
Dziecko obróciło się w mocno splecionych ramionach i popatrzyło na Kima z pod ociężałych powiek.
— I wszystko było bezskuteczne? — zapytał Kim z widocznem zajęciem.
— Wszystko bezskuteczne, wszystko bezskuteczne — rzekło dziecko spękanemi od gorączki wargami.
— Bogowie dali mu przynajmniej dobry rozumek — rzekł z dumą ojciec. — I pomyśleć, że on się tak roztropnie przysłuchiwał. Tam twoja świątynia. No — ja jestem ubogi człowiek, z wielu już kapłanami miałem do czynienia, ale zawszeć to mój syn i jeśli podarunek ofiarowany twemu mistrzowi może go uleczyć... doprawdy, że już nie wiem co robić.
Kim zatrzymał się przed rzeźbionemi drzwiami świątyni. Biało ubrany bankier z Ajmir, pokutujący teraz za grzech wyzysku, zapytał go, czego chce.
— Jestem chela lamy Teshoo, świętobliwego z Bhotiya! — który tu przebywa. Wezwał mnie, abym przybył. Czekam. Donieś mu o tem.
— Nie zapominaj o dziecku — wołał niecierpliwy dżat, i ryczał dalej w języku pendżabskim: — O Świętobliwy — o uczniu Świętobliwego — o bogowie wszystkich światów, spójrzcie na rozpacz, siedzącą u waszej furty. — Wołanie takie jest w Benares zjawiskiem tak zwykłem, że przechodnie nie odwracali nawet głowy.
Bankier zaniósł wieści w ciemną głąb świątyni i wolne, niezliczone minuty Wschodu poczęły upływać, lecz Lama spał w swojej celi i żaden kapłan nie chciał go budzić. Aż gdy klekot jego różańca znów zmącił ciszę dziedzińca, gdzie stały spokojne posągi Arhatów, jeden z nowicjatu szepnął: „Twój chela jest tutaj“ — i starzec poszedł, zapominając dokończyć modlitwy.
Zaledwie wysoka postać ukazała się w bramie, gdy wieśniak podbiegł i podnosząc w górę dziecko wołał:
— Spójrz na nie o Świętobliwy, a jeśli taka wola Bogów, niech ono żyje! niech żyje!
Sięgnął do trzosa i wydobył małą srebrną monetę.
— Cóż mu jest? — oczy Lamy zwróciły się na Kima.
— To tylko febra — rzekł Kim. — Dziecko jest źle odżywiane.
— Choruje z byle powodu, a matki jego tu niema.
— Wyleczę je, jeśli pozwolisz, o Świętobliwy.
— Co? Zrobili cię lekarzem? Zaczekaj tu, — rzekł Lama, siadając obok wieśniaka na najniższym stopniu świątyni, podczas gdy Kim, spoglądając na nich z ukosa, otwierał zwolna małą skrzynkę betelu.
Marzył w szkole o powrocie do Lamy; jako Sahib chciał podrażnić się trochę ze starcem, zanimby się dał poznać — ot, dziecinne marzenia. Ale więcej jeszcze było uroku w tem zamyśleniu (pełnem poszukiwania płaskich butelek) ze zmarszczonemi brwiami i z wtrąconą od czasu do czasu pauzą dla namysłu i wymruczenia zaklęcia. Chininę miał w tabliczkach i ciemnobronzowych pastylkach z buljonem zapewne, ale to go nie obchodziło. Maleństwo nie chciało jeść, ale poczęło ssać chciwie pastylkę, mówiąc, że lubi ten słony smak.
— Weź więc sześć takich. — Kim wręczył je wieśniakowi.
— Pomódl się do Boga i ugotuj trzy w mleku; drugie trzy ugotuj w wodzie. Po wypiciu mleka, daj mu to (było to pół grama chininy) i okryj go ciepło. Skoro się obudzi, daj mu wodę z drugiemi trzema pastylkami i drugą połowę tej białej pigułki. A tymczasem masz tu inne bronzowe lekarstwo, które może ssać wracając do domu.
— Bogowie! co za mądrość — rzekł, biorąc, Kamboh.
Było to wszystko, co Kim sobie przypominał z własnej swojej kuracji w czasie panowania jesiennej malarji w szkole — jeśli się pominie formułkę, którą dodał, aby wywrzeć wrażenie na Lamie.
— Teraz idź. Przyjdź znowu jutro rano.
— Ale cena — cena — rzekł Dżat, wzruszając silnemi ramionami. — Zawszeć to mój syn. Teraz, kiedy ma wyzdrowieć, jak mogę wrócić do jego matki i powiedzieć, że przyjąłem pomoc od wędrownika i nie dałem mu nawet misy mleka jako zapłatę?
— Wszyscy ci dżatowie są do siebie podobni — rzekł łagodnie Kim. Dżat stał na kupie nawozu, a obok niego przechodziły słonie królewskie. — Hej, kierowniku — zawołał — ile chcesz za te osiołki?
Dżat wybuchnął głośnym śmiechem, przerywanym usprawiedliwieniem się przed Lamą, poczem odszedł, przemawiając do dziecka, przekomarzając się z nim. Lama zwrócił się do Kima i cała miłość starca wyjrzała mu przez skośne oczy.
— Lecząc chorych zdobywa się zasługi, ale przedtem trzeba nabyć wiedzę. To było mądrze zrobione, Przyjacielu całego Świata.
— To ty mnie zrobiłeś mądrym, o Świętobliwy — rzekł Kim, zapominając o odegranej przed chwilą komedji i szkole St. Xavier i o Wielkiej grze, i o swojej białej krwi. Pochylił się na sposób mahometański, aby dotknąć stóp mistrza na piasku świątyni Jainów. — Tobie zawdzięczam moją wiedzę. Jadłem twój chleb przez trzy lata. Mój czas się dokonał. Wypuszczono mnie ze szkół. Przybywam do ciebie.
— W tem dla mnie nagroda. Wejdź! Wejdź! A czy się dobrze miewasz? — Przeszli przez wewnętrzny dziedziniec, rozzłocony południewem słońcem. — Stań, abym ci się przypatrzył. Tak — przyjrzał się uważnie. — To już nie dziecko, ale mąż dojrzały, widzę, i uczony, jak doktór. Dobrze zrobiłem — dobrze zrobiłem — dobrze zrobiłem, gdym cię owej czarnej nocy oddał zbrojnym ludziom. Czy pamiętasz nasz pierwszy dzień, pod Zam-Zammah?
— Oho! — odparł Kim — a czy przypominasz sobie, jak zeskoczyłem z dorożki, pierwszego dnia, gdy ja...
— Kiedyś ty wchodził we wrota wiedzy. Tak. A ten dzień, kiedyśmy jedli razem ciastka, za rzeką w Nucklao. Aha! Często zbierałeś dla mnie jałmużnę, ale tego dnia ja zbierałem dla ciebie.
— Ja byłem uczniem za wrotami mądrości, w ubraniu Sahiba. Nie zapominaj, o Świętobliwy — żartował Kim — że dziś jeszcze jestem Sahibem — i to dzięki tobie.
— To prawda. I to Sahibem wysoce poważanym. Chodź do mojej celi, chelo.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
Lama uśmiechnął się. — Najpierw z listów dobrego kapłana, któregośmy spotkali w obozie zbrojnych ludzi; teraz powrócił on do swego kraju, ja zaś posyłam pieniądze jego bratu. — Pułkownik Creighton, który po wyjeździe ojca Wiktora z Mawerickami do Anglji, przejął jego misję poufną, w żadnym razie nie był bratem Kapłana. — Jednak ja nie rozumiem dobrze listów Sahibów. Muszą mi je tłumaczyć. Obrałem więc bezpieczniejszą drogę. Często, kiedy powracałem z drogi mego Szukania do tej świątyni, która mi zawsze była gniazdem, spotykałem tu jednego człowieka szukającego Prawdy — człowieka z Leh — który, jak sam mówił, był Hindusem. — Lama wskazał na Arhaty.
— Tłusty człowiek? — zapytał Kim, błyskając oczyma.
— Bardzo tłusty. Ja jednak spostrzegłem odrazu, że duch jego zajmuje się rzeczami bez wartości — demonami, czarodziejskiemi zaklęciami i innemi, jak również zwyczajem picia herbaty w naszych klasztorach, oraz w jaki sposób przyjęliśmy nowicjuszy. Człowiek natrętny w pytaniach; ale on był twoim przyjacielem, chelo. Opowiadał mi, że jesteś na drodze do wysokich zaszczytów, jako uczony w piśmie. Ja zaś widzę, że jesteś lekarzem.
— Pisarzem jestem, skoro jestem Sahibem, a lata, które Sahib na to poświęca, są już pozamną. Ale wszystko to jest drobnostką, skoro przychodzę do ciebie, jako twój uczeń.
— Zostałeś nowicjuszem. Czyś ty już skończył ze szkołą na zawsze? Nie chciałbym, abyś był niedouczony.
— Jestem zupełnie wolny. W swoim czasie dostanę zajęcie pisarza pod kierownictwem...
— Więc nie będziesz żołnierzem? To dobrze.
— Teraz jednak jestem przy tobie, aby ci towarzyszyć w włóczędze. Kto żebrał dla ciebie w ciągu mej nieobecności? — mówił Kim szybko, aby ukryć wzruszenie.
— Często żebrałem sam; ale, jak sam wiesz, przebywałem tu rzadko, tylko wówczas, gdy chciałem ujrzeć swego ucznia. Przebyłem pieszo lub w pociągu wzdłuż i wszerz cały Hindostan. Wielki i cudowny to kraj! Ale, gdy tu powracam, wydaje mi się, jakbym był w rodzinnem Bhotiyal.
Rozglądał się z upodobaniem po małej czystej celi. Siedzenie jego stanowiła niska poduszka, na której się usadowił na skrzyżowanych nogach w pozycji Buddy, budzącego się z zamyślenia, — przed nim stał czarny hebanowy stół, wysoki zaledwie na dwadzieścia cali, zastawiony miedzianemi filiżankami do herbaty. W rogu stał dziwaczny ołtarz, również z niezgrabnie rzeźbionego hebanu, zawierający posąg siedzącego Buddy z pozłacanej miedzi i zastawiony lampą, kadzielnicą i paru miedzianemi wazonikami na kwiaty.
— Opiekun obrazów z Domu Cudów zdobył zasługę, darowując mi to zeszłego roku — rzekł Lama, idąc za oczyma Kima. — Jeśli się jest daleko od swego kraju, takie rzeczy niosą miłe przypomnienie; a powinniśmy czcić Pana za to, że nam pokazał Drogę Zbawienia.
— Patrz — wskazał na ciekawie ułożony wzgórek z kolorowego ryżu, uwieńczony fantastycznym metalowym ornamentem. — Gdy byłem opatem w moim klasztorze, zanim doszedłem do lepszego zrozumienia rzeczy, składałem codziennie taką ofiarę. To jest Ofiara Wszechświata, złożona Panu. W ten sposób ofiarujemy w Bhotiyal codziennie cały świat Najdoskonalszej Istocie. A ja czynię to nawet teraz, chociaż wiem, że Najdoskonalszy niema żadnych potrzeb ani pragnień.
Zażył z tabakiery.
— To dobrze zrobione, Świętobliwy — wymruczał Kim, opadając leniwie na poduszki, bardzo szczęśliwy i trochę zmęczony.
— A także, — cieszył się starzec — robię rysunki Błędnego Koła Żywota. Przez trzy dni jeden rysunek. Pracowałem nad nim, a może zamknąłem na chwilę oczy — gdy oni mi donieśli o tobie. To dobrze, że cię mam tutaj; wtajemniczę cię w moją sztukę — nie dla pustej chwały, ale dlatego, że musisz się uczyć. Sahibowie nie posiedli całej wiedzy świata. — Wyciągnął z pod stołu kawałek dziwnie wonnego żółtego papieru chińskiego, pędzelki i płytkę indyjskiego tuszu. Najczystszą i najregularniejszą krzywą zaznaczył Wielkie Koło z sześcioma szprychami, którego środek stanowią złączone: Świnia, Wąż i Kawka (Głupota, Gniew, Zmysłowość), a którego częściami były wszystkie nieba i piekła i wszelkie okresy ludzkiego życia. Powiadają, że sam Budda pierwszy narysował je ziarnkami ryżu na piasku, aby wykazać swoim uczniom przyczynę wszechrzeczy. Długie weki skrystalizowały je w bardzo dziwne konwencjonalne znaki, zatłoczone setkami małych figurek, a każda linja miała tam specjalne znaczenie. Niewielu tylko umie wyłożyć parabolę tej figury, niema i dwudziestu ludzi na całym świecie, którzyby ją potrafili poprawnie narysować nie kopjując, a takich, którzyby ją potrafili narysować i wyjaśnić, jest zaledwie trzech.
— Uczyłem się trochę rysować — rzekł Kim. — Ale to jest cud nad cudami.
— Rysowałem to przez wiele lat — rzekł Lama. — Był czas, gdy mogłem to narysować między jednem a drugiem zapaleniem lamp. Nauczę cię tej sztuki — po odpowiedniem przygotowaniu; i wyjaśnię ci znaczenie Koła.
— Idziemy więc w drogę?
— W drogę, i na poszukiwania. Czekałem na ciebie tylko. Wyjaśnione mi było w setkach snów — a zwłaszcza w jednym, który przyszedł w nocy, po tym dniu, w którym po raz pierwszy zamknęły się za tobą Bramy Nauki, że bez ciebie nigdy nie znajdę Rzeki. Ciągle i ciągle, jak wiesz, odpychałem tę myśl, bojąc się iluzji. Dlatego nie chciałem cię wziąć owego dnia z Lucknow, gdyśmy jedli placki. Nie chciałem cię brać, aż dopóki nie nadejdzie czas właściwy i pomyślny. Chodziłem od gór do morza, i od morza do gór, ale napróżno.
— Dokąd pójdziemy?
— Niema się o co troszczyć, Przyjacielu całego Świata. Skutek poszukiwania, jak powiadam, jest pewny. Jeśli będzie potrzeba, rzeka wytryśnie z ziemi w naszych oczach. Zdobywałem zasługi — wysyłając cię w bramy nauki i dając ci klejnot wiedzy. Widziałem teraz, że wróciłeś jako naśladowca Sakyaamuniego lekarza, któremu wystawiono wiele ołtarzy w Bhotiyal. To wystarcza. Jesteśmy razem i wszystko jest tak, jak było, Przyjacielu całego Świata, Przyjacielu gwiazd, mój chelo.
Następnie rozmawiali o sprawach świeckich; godne było uwagi, że Lama nigdy nie zapytywał o szczegóły życia w St. Xavier i nigdy nie zdradzał zaciekawienia usłyszeć coś o zwyczajach i przyzwyczajeniach Sahibów. Żył tylko przeszłością i przypominał sobie nieomal każdy krok ich pierwszej, wspólnej, pełnej dziwów podróży; uśmiechał się przytem i zacierał ręce, aż wreszcie, zwinąwszy się, zapadł w nagły sen, jaki zna tylko późna starość.
Kim widział, bawiąc się swoim czarodziejskim sztyletem i różańcem, jak ostatni opylony promień słońca zniknął z podwórza. Gwar Benaresu, najstarszego ze wszystkich miast świata, które dniem i nocą czuwa przed obliczem bogów, huczał wokół murów. Tam i z powrotem mierzył przez podwórze swoją zwykłą drogę jakiś kapłan, trzymając ofiarę, przeznaczoną dla wizerunku bogów, starając się nie zakłócić spokoju żadnej z istot żyjących. Kim patrzał, jak gwiazdy pojawiały się jedna za drugą w ciepłej, wilgotnej ciemności, aż usnął wreszcie u stóp małego ołtarza. Tej nocy sen jego snuł się po hindostańsku i nie znalazło się w nim ani jedno angielskie słowo...
— Świętobliwy, pomyśl o dziecku, któremuśmy dali lekarstwo — powiedział Kim, skoro Lama, obudziwszy się około trzeciej godziny rano, zamierzał natychmiast rozpocząć pielgrzymkę. — Dżat przybędzie tu o świcie.
— Słusznie mówisz. Z pośpiechu byłbym popełnił niesprawiedliwość. — Usiadł znów na poduszkach i zabrał się do różańca. — Zaprawdę, starzy ludzie są jak dzieci — powiedział zmartwiony. — Gdy pragną czego — spójrz tam! — chcą, aby to natychmiast było spełnione, gdyż w przeciwnym razie wpadają w gniew i płaczą. Częstokroć, podczas podróży, chciałem już tupnąć nogą, jakkolwiek drogę zaszedł mi tylko wół w jarzmie, lub tylko tuman kurzu. Nie bywało tak, gdy byłem jeszcze mężczyzną — przed dawnemi laty. A jednak to grzeszne.
— Ależ, Świętobliwy, ty naprawdę jesteś stary.
— Dokonało się. — Najwyższa Przyczyna kieruje światem, i któż — chory czy zdrowy, świadomy czy niewiedzący, stary czy młody mógłby powstrzymać działanie tej Przyczyny? Czyż stoi Koło bez ruchu, gdy kręci nim dziecko — lub człowiek pijany? Chelo — jest to wielki i straszliwy świat.
— Wydaje mi się, że jest dobry — ziewnął Kim. — Czy jest co do zjedzenia? Od wczoraj wieczór nic nie jadłem.
— Zapomniałem, że ulegasz potrzebom. Tam leży zimny ryż i dobra herbata z Bhotiyal.
— Niedaleko zajdziemy z taką żywnością. — Kim tęsknił, jak prawdziwy Europejczyk, za mięsem, którego nie było zupełnie w świątyni Jainów. Jednak, zamiast wyruszyć z puszką jałmużnika, uspakajał swój żołądek bryłkami zimnego ryżu. O świcie zjawił się Wieśniak, bełkocąc z wdzięczności.
— W nocy gorączka spadła i przyszły poty — wołał. — Dotknij go tu, jaką ma zdrową i świeżą skórkę. Smakowały mu bardzo słone tabliczki i pił chciwie mleko.
Odsłonił twarz dziecka, które uśmiechnęło się przez sen do Kima. Mała grupa kapłanów Jainów milcząc, lecz przyglądając się bacznie wszystkiemu, zgromadziła się przy drzwiach świątyni. Wiedzieli oni, a Kim wiedział o tem, że wiedzą, jak to stary Lama witał swojego ucznia. Jako ludzie uprzejmi nie narzucali się w ciągu nocy ani swą obecnością, ani w słowach, ani w gestach. Za to też odwdzięczył się im Kim rano o wschodzie słońca.
— Podziękuj-że za to bogom Jainów, bracie — rzekł, nie wiedząc, jak się ci bogowie nazywają. — Febra ustąpiła rzeczywiście.
— Patrzcie. Widzicie? — wołał Lama, promieniejąc z radości. Stał on wtyle, wśród kapłanów, którzy go gościli u siebie przez trzy lata.
— Czy był kiedy na świecie taki chela? Widzicie, jak idzie w ślad naszego wielkiego Uzdrowiciela.
Jainowie uznają wogóle oficjalnie wszystkich bogów pochodzenia hinduskiego, równie jak Lingam i Węża. Ubierają się jak Braminowie i przestrzegają ściśle przepisów prawa kastowego Hindusów. Ale ponieważ znali Lamę i kochali go, ponieważ był starcem, ponieważ zwykł rozmawiać długo po nocach z ich przełożonym — najwolnomyślniejszym z metafizyków, jacy kiedykolwiek przekroczyli siedemdziesiątkę — wydali więc ogólny szmer uznania.
— Pamiętaj — rzekł Kim, zwracając się do dziecka, — że ta choroba może się jeszcze wrócić.
— Niema strachu, skoro masz na nią odpowiednie zaklęcia — rzekł ojciec dziecka.
— Ale my niedługo ruszamy w drogę.
— Tak jest — rzekł Lama, zwracając się do wszystkich Jainów. — Pójdziemy teraz obaj szukać tego, o czem wam często mówiłem. Czekałem aż chela mój dorośnie. Spójrzcie na niego. Idziemy ku Północy. Nigdy już nie zobaczę więcej tego miejsca mego odpoczynku, o ludzie dobrej woli.
— Ja przecież nie jestem żebrakiem — zawołał rolnik, biorąc na ręce dziecko.
— Bądź cicho. Nie przeszkadzaj Świętobliwemu — zawołał nań jeden z kapłanów.
— Wyjdź już — szepnął mu Kim. — Zaczekaj na nas pod wielkim mostem kolejowym, i na miłość wszystkich bogów naszego Pendżabu, przynieś ze sobą dużo jedzenia, grochu, sosu, bułeczek smażonych w tłuszczu, konfitur i łakoci. Idź, śpiesz się.
Uczucie głodu trapiło Kima nieznośnie w chwili, gdy stał oto smukły i rosły, odziany w smętnego koloru powłóczyste suknie, trzymając w jednej ręce różaniec, a drugą mając wzniesioną do błogosławienia, naśladując w tem wiernie Lamę. Gdyby w tej chwili spojrzał na niego Anglik, powiedziałby, że był raczej podobny do figury jakiegoś świętego młodzieniaszka z witrażu kościelnego, gdy w rzeczywistości był to tylko zgnębiony pustką swego żołądka wyrostek.
Długie i ceremonjalne było pożegnanie z mnichami, które trzy razy kończyło się i zaczynało z powrotem, zgodnie z przyjętym ceremonjałem. Nie brał w nich udziału jedynie Ten, który zaprosił sam Lamę do tego schroniska, ów łysy asceta z twarzą koloru srebra — zatopiony jak zawsze, w samotnej medytacji wpośród świętych obrazów. Wszyscy inni zachowali się podobnie jak zwyczajni śmiertelnicy, obdarzywszy starca na pożegnanie to naczyniem na pieprz, to ślicznym nowym żelaznym kałamarzem, bądź też koszykiem na żywność — przestrzegłszy go ponadto na drogę przed niebezpieczeństwami doczesnego świata i przepowiadając szczęśliwy koniec ich Poszukiwań. W międzyczasie Kim siedział, przykucnąwszy na schodach i klnąc co się zowie w języku ze szkoły w St. Xavier.
— Ależ to moja własna wina — zakończył. — Gdy jestem z Mahbubem, jem jego chleb, albo Lurgana Sahiba. W St. Xavier dają jeść trzy razy dziennie. Tutaj zaś muszę dbać sam o siebie. Przytem odzwyczaiłem się trochę od głodowania. Aj, żeby tak tęgi kawałek mięsa... Jak-że tam, skończyliście już z pożegnaniem, Świętobliwy Ojcze?
Lama, wzniósłszy uroczyście ręce do góry, zaintonował po chińsku jakieś końcowe błogosławieństwo na odchodnem. — Muszę się wesprzeć na twojem ramieniu — rzekł, gdy zamknięto za nim bramy klasztoru. — Odwykłem od ruchu, zdaje mi się.
Ciężar wysokiego rosłego mężczyzny, którego trzeba było prowadzić wśród dziesiątków zaludnionych ulic, nie był nazbyt wygodny dla obładowanego pakunkami i tobołkami Kima, który uczuł wielką ulgę, gdy zbliżyli się do podcieni mostu kolejowego, gdzie miał czekać na nich rolnik.
— Tu sobie podjemy — rzekł wesoło ujrzawszy rolnika, odzianego w błękitny kostjum, uśmiechniętego, który na ich widok podniósł do góry koszyk z jedzeniem, trzymając w drugiej ręce dziecko.
— Bywajcie mi, Świętobliwi ludzie — wołał do nich zdaleka. (W tej chwili Lama z Kimem znaleźli się poza zasłoną jednego z filarów podtrzymujących most, tak że oczy głodujących kapłanów nie mogły ich dosięgnąć). — Mam dla was ryż z doskonałym sosem, świeżo usmażone bułeczki, posypane dobrze pachnącem hing (asafoetida) i zsiadłe mleko z cukrem. Królu moich posiadłości — mówił, zwróciwszy się do swego małego synka — musimy pokazać tym świętobliwym mężom, że my, Dżatowie z Jullundur, umiemy być wdzięczni... Mówiono mi, że ludzie z kasty Jainów nie wzięliby do ust niczego, czego nie ugotują własnemi rękami, co?
— Ale my — odrzekł mu Kim, podsuwając cieniutki talerzyk przed Lamę — my jesteśmy ponad wszystkiemi kastami.
Sycili się w milczeniu dobrem jadłem. Dopiero gdy ostatni szczątek łakoci Kim oblizał ze swego cienkiego palca, wówczas zauważył, że i rolnik przybrany był też do podróży.
— Jeżeli drogi nasze idą razem, — rzekł rolnik, — to pójdę z wami. Nie często zdarza się spotkać takiego cudotwórcę, jak ty, a przytem dziecko moje nie jest jeszcze zupełnie zdrowe. Ale nie zawsze ja jestem taki potulny — zawołał podnosząc do góry swoją „lathi” — tęgą laskę z bambusu, mającą około 5 stóp długości, wzmocnioną pierścieniami z polerowanego żelaza, — i wywijając nią w powietrzu zawołał: — O Dżatach mówią wprawdzie, że skłonni są do bijatyk, ale to nie jest prawda, Ale jak nam kto wejdzie w drogę, to stajemy się podobni na naszych byków.
— Słusznie — rzekł Kim. — Dobry kij, to to samo, co dobry argument.
Lama patrzył spokojnie w górę rzeki, w której dalekiej, wygładzonej perspektywie ciągnęły się nieprzerwane smugi dymów z płonących tratew ze zwłokami. Co pewien czas mimo wszystkie urzędowe przepisy i zakazy widać było, jak jakieś szczątki nawpół spalonego trupa unosiły się na falach bystrego prądu rzeki.
— Ale przez ciebie — mówił rolnik, przyciskając malca do swej kosmatej piersi, — o mało że nie popłynąłem sobie podobnie, jak ten trup oto. Kapłani mówią, że Benares to święte miasto — co jest prawdą — i miło w niem jest umrzeć. Ale ja nie znam ich bogów, a im trzeba ciągle pieniędzy i pieniędzy. Daje się na prawo, na lewo ofiary, za to, za to owo i tam dalej — płacić trzeba ciągle: komu? kapłanom. Nie, dziękuję. Wolę ja mój Pendżab, i takiego gnoju jak u nas w Jullundur nie znajdziecie nigdzie.
— Mówiłem nieraz... zdaje mi się, że w świątyni, że gdy zajdzie tego potrzeba, Rzeka wytryśnie nam z pod naszych stóp. Dlatego też pójdziemy teraz na Północ — rzekł, wstając, Lama. — Pamiętam jedno miejsce, obsadzone dokoła drzewami owocowemi, gdzie można było chodzić i rozmyślać — zwłaszcza, że powietrze tam jest znośniejsze. Wieje ono chłodem od gór i śniegów.
— Jak się ono nazywa? — pytał go Kim.
— Skąd ja mogę wiedzieć? Nie pamiętasz? Więc to było wtedy, gdy wojsko zabrało ciebie ze sobą. Spędzałem wtedy czas na medytacjach w pokoju, który przytykał do gołębnika... o ile nie przeszkadzała mi w tem nieustannie gadająca niewiasta.
— Aha! niewiasta z Kulu. To było koło Saharunpore — rzekł, śmiejąc się Kim.
— Co to za duch ożywia twojego mistrza? — zapytał przezornie rolnik. — Czy on podróżuje piechotą na pokutę za dawne grzechy? Przecie to tęgi kawał drogi do Delhi.
— Nie — odrzekł mu Kim. — Muszę się postarać o „tikkut” (bilet) na pociąg. Nie tak to łatwo o pieniądze w Indjach.
— No, to na miłość bogów wsiądźmy na kolej. Memu synkowi będzie najlepiej, gdy się znajdzie prędko w objęciach matki. Rząd nałożył nam, co prawda, różne podatki, ale daje za to jedną rzecz dobrą: kolej, tę, co łączy ze sobą przyjaciół i tych, co są o siebie niespokojni. Cudowna to rzecz ta kolej.
W parę godzin potem siedzieli już wszyscy w wagonie, w którym przespali upalne godziny dnia. Rolnik zarzucał Kima tysiącznemi pytaniami o życiu i działalności Lamy, na co otrzymał parę ciekawych odpowiedzi, Kim zaś zadowolony, że siedzi w pociągu, patrzył na płaski pejzaż północno-zachodniej połaci kraju i słuchał z lubością gwarnej gadaniny zmieniających się ciągle podróżnych. Sprawa biletów kolejowych i dziurkowania ich przez konduktorów jest nawet za dnia ciężką przeprawą dla ludu wiejskiego w Indjach. Nie mogą pojąć, z jakiej racji czarodziejskie skrawki papieru, za które oni zapłacili, jacyś obcy ludzie mogą potem dziurkować nie wiadomo po co... Na tem tle powstają długie i wściekłe sprzeczki między podróżnymi i kontrolerami w pociągach. Kim, obecny przy kilku takich kłótniach, pośredniczył w nich łagodząco, żeby wykazać Lamie, jaki to on jest mądry. Rolnik patrzył na niego z podziwem. W miejscowości Somna losy zesłały mu jednak coś, nad czem warto się było zastanowić. Do przedziału ich wpadł w chwili, gdy pociąg miał już ruszyć, drobny chudy człeczyna — jakiś Mahratta (kupiec), o ile Kim wnioskować mógł z zakończenia jego mocno ściśniętego turbanu. Twarz miał przeciętą, górna część jego muślinowego ubrania była srodze podarta i jedną nogę miał obandażowaną. Towarzystwu w wagonie opowiedział, że jadąc spadł z wozu na ziemię, i że wóz włóczył go po ziemi i omal go nie zabił. Jechał do Delhi, gdzie miał syna. Kim obserwował go uważnie. Jeżeli prawdą było, jak opowiadał, że wóz ciągnął go po ziemi, to na skórze jego powinny były być ślady zdrapania i sińce, tymczasem wszystkie obrażenia widoczne na nim, były to rany cięte, jakby od noża, a zwykły upadek z wozu nie mógł znów przyprawić kogoś o tak szalone przerażenie, jakie widoczne było na twarzy nieznajomego. A gdy drżącemi palcami usiłował związać podarty muślin na szyi, odsłonił tym ruchem zawieszony amulet, podobny do tych, jakie używane są do podtrzymywania odwagi. Zwyczaj noszenia amuletów jest wprawdzie powszechny, ale nie wiesza się ich na specjalnej roboty miedzianym łańcuszku, a przytem, amulety używane dla zabezpieczenia się przed febrą, zawsze ozdobione są czarną emalją na srebrze. W przedziale oprócz Lamy i rolnika nie było nikogo, wagon zaś na szczęście, staroświeckiego typu, zamknięty był z boków, tak, że w czasie ruchu pociągów nikt nie mógł wejść do niego. Kim zrobił gest, jakby się chciał podrapać na piersi, przez co odsłonił i pokazał również i swój amulet. — Twarz Mahratty zmieniła się natychmiast na widok amuletu Kima, poczem nieznajomy odkrył jeszcze wyraźniej swój amulet.
— Tak jest — mówił nieznajomy, zwrócony w stronę rolnika. — Śpieszyło mi się na pociąg, a tan łajdak woźnica zawadził kołem o rów i nietylko, że mnie wywalił na ziemię, ale ponadto i całą miskę „tarkeean”. Nie miałem dziś szczęścia.
— To wielka szkoda — odrzekł rolnik.
— A kto ją ugotował? — zapytał Kim.
— Pewna kobieta, — odparł Mahratta, podnosząc wzrok na Kima.
— Ugotować „tarkeean” potrafi przecież każda kobieta — zawołał rolnik. — O ile wiem, doskonała ma to być przyprawa.
— O tak, doskonała — potwierdził Mahratta.
— A przytem tania — wtrącił Kim. — Ale czy ludziom z waszej kasty wolno ją jeść?
— O, gdy idzie o „tarkeean” — to kasty przestają istnieć — odrzekł Mahratta zgodnie z przepisaną formułką. — A ty w czyjej służbie jesteś?
— U tego Świętobliwego — rzekł Kim, wskazując na pogrążonego w błogiej drzemce Lamę, który obudził się na dźwięk słowa, miłego jego uchu.
— Ach, to samo niebo zesłało mi tego chłopca. Nazywają go Przyjacielem Całego Świata, albo Ulubieńcem Gwiazd. Wędruje on ze mną teraz jako lekarz, bo się już tego nauczył, a jest bardzo mądry.
— A także „Synem Czaru“ — dodał cicho Kim w chwili, gdy rolnik zajęty był nakładaniem fajki.
— A to co za jeden — zapytał cicho Mahratta, łypnąwszy nerwowo okiem w stronę rolnika.
— Wyleczyłem mu chore dziecko. Za to ma wobec mnie wielkie obowiązki. — Usiądź-no człowieku z Jullundur koło okna, bo mam tu chorego, którego muszę zbadać.
— Och, nie mam wcale ochoty zadawać się z byle kim. A przytem wcale nie jestem ciekawy słuchać cudzych sekretów — odparł Dżat, usuwając się w kąt wagonu.
— Czy znasz się trochę na leczeniu? — zapytał Mahratta, wspomniawszy, co mówił przed chwilą o Kimie Lama. — Jestem bardzo pokiereszowany.
— Ten człowiek jest ciężko pokaleczony. Muszę go wyleczyć — zawołał nagle stanowczym głosem Kim. — Pamiętaj gospodarzu, że nikt nie wtrącał mi się do roboty, kiedy leczyłem twoje dziecko.
— Och, czemuż mnie ganisz — odrzekł łagodnie Dżat. — Jestem ci wdzięczny na całe życie za mojego synka. Wiem przecież, że jesteś cudotwórcą.
— Pokaż-no swoje rany — rzekł Kim, nachylając się nad szyją Mahratty tak, że słyszał niemal bicie jego serca.
— A teraz mów szybko, co masz do opowiedzenia, bracie, gdy będę odmawiać nad tobą moje zaklęcia.
— Jadę z Południa, gdzie miałem zdaną sobie robotę. Jednego z naszych zabito po drodze. Słyszałeś o tem? — Kim skinął głową. Nie wiedział oczywiście nic o poprzedniku E. 23, zamordowanym na Południu pod przebraniem arabskiego handlarza. — Dostawszy do moich rąk pewien list, po który zostałem wysłany, wracałem z powrotem. Wymknąłem się z miasta i ruszyłem do Mhow. Byłem tak pewny, że nikt o mnie nic nie wie, iż nie przemalowałem sobie twarzy. W Mhow tymczasem pewna kobieta oskarżyła mnie, że skradłem jej biżuterję w mieście, z którego właśnie przybyłem. Wtedy dopiero poznałem, że mnie ścigają. Uciekłem w nocy z Mhow, przekupiwszy policję, która była przepłacona, aby mnie wydać bezwzględnie w ręce moich nieprzyjaciół z Południa. Potem przebywałem przez tydzień w starym mieście Chitor, jako penitent w jednej świątyni, ale nie mogłem się uwolnić od listu, który mi ciążył. Ukryłem go w Chitor pod Kamieniem Królowej w miejscu dobrze znanem naszym ludziom. — Kim nie znał wprawdzie tego miejsca, ale za cenę całego świata nie byłby przerwał opowiadania.
— W Chitor, jak widzisz, byłem w obrębie „Królów”, gdyż Kotah wschodu nie podpada pod władzę naszej Królowej, a jeszcze dalej na wschód leży Jeypur i Gwalior. Nigdzie tam nie lubią szpiegów i niema tam sprawiedliwości. Polowano na mnie, jak na szakala, ale ja przedarłem się do Bandakui, gdzie dowiedziałem się, że oskarżono mnie o morderstwo w mieście, które opuściłem — o zamordowanie jakiegoś chłopca. Czekali tam już na mnie świadkowie i ciało zamordowanego.
— Ale gdzie w takich razach opieka rządu?
— Nami z „Gry“ nikt się nie opiekuje. Gdy kto z nas ginie, to musi zginąć. Nasze imiona wykreślone są wtedy z ksiąg i na tem koniec. W Bandakui, gdzie przebywa jeden z naszych ludzi, sądziłem, że zmylę ślad, zmieniając mój wygląd i zrobiłem z siebie Mahrattę. Potem udałem się do Agra i chciałem wrócić do Chitor, żeby zabrać ów list. Byłem pewny, że mnie nie poznają, żem się im wymknął, dlatego nie wysłałem do nikogo „tar” (telegramu) donoszącego, gdzie jest list. Nie chciałem z nikim dzielić się chwałą mojego przedsięwzięcia. — Kim skinął potakująco głową. Rozumiał on dobrze to uczucie.
— Ale gdy w Agra chodziłem po ulicach, człowiek jakiś zaczął wołać na mnie, że jestem jego dłużnikiem i zbliżywszy się z kilku świadkami, próbował mnie zaciągnąć na jakieś podwórze. Och, oni są przebiegli, tam na Południu. Udawał, że poznał mnie, jako swego ajenta od bawełny. Niechże go piekło pochłonie zato!
— I ty byłeś rzeczywiście jego ajentem?
— Oh, głupcze. Im przecież chodziło o ten list. Wpadłem do rzeźni i wbiegłem do domu jednego żyda, który, bojąc się zbiegowiska, wypędził mnie. Doszedłem pieszo do drogi Somna, miałem pieniądze tylko na „tikkut" (bilet) do Delhi, a gdy tam leżałem w krzakach trzęsąc się jak w febrze, wyskoczył nagle jakiś człowiek z gęstwiny, i zaczął mnie bić, poranił mnie i przeszukał na mnie wszystko od stóp do głów... Działo się to o kilka kroków od toru kolejowego.
— Dlaczego cię nie zabił odrazu?
— Oni nie są tacy głupi. Jeśli mnie złapią w Delhi w imieniu prawa, w takim razie na podstawie oskarżenia o to morderstwo, które potrafią mi udowodnić, zostanę wydany w ręce państwa, które tego pragnie. Odeślą mnie potem, pod strażą, a wtedy... zginę powolną śmiercią na postrach dla innych naszych ludzi. Południe to kraj nie dla mnie. Biegam tu wkółko, jak ślepa koza. Nie piłem nic od dwóch dni. Pokiereszowany jestem tak — sięgnął, dotykając brudnych bandażów na nodze — że mnie poznają zaraz w Delhi.
— W każdym razie w pociągu jesteś bezpieczny.
— Gdy spędzisz jeden rok na służbie w „Wielkiej Grze“, to przekonasz się, co warte twoje gadanie. Telegrafowano o mnie przecież do Delhi, opisawszy każdy łachman i szmatę na mnie. Dwudziestu, stu, jeśli będzie potrzeba, znajdzie się takich, co powiedzą, że widzieli mnie, jak zabijałem tego chłopca. A ty nie przydasz się na nic.
Kim znał dość dobrze miejscowe metody walki, aby nie wątpić, że sprawa ta będzie przeprowadzona istotnie dosłownie i że nie braknie nawet owych zwłok... Mahratta trzepał od czasu do czasu palcami z bólu. Rolnik patrzał na nich ze swego kąta spodełba; Lama zatopił się w odmawianiu różańca, a Kim obmacując na sposób lekarski szyję rannego, mruczał pod nosem magiczne zaklęcia, ważąc w głowie plan ratunku.
— Czy masz jakie czary, żeby zmienić mój wygląd? W przeciwnym razie zginę. Gdybym mógł zostać w wagonie sam, przez pięć, dziesięć minut, i gdyby nie trzeba było tak się śpieszyć — to mógłbym to sam zrobić...
— Czy uleczyłeś go już, cudotwórco? — pytał Kima zazdrośnie rolnik. — Śpiewasz już nad nim dość długo swoje zaklęcia...
— Nie. Widzę, że niema innej rady na jego rany, tylko, będzie musiał na trzy dni przebrać się za „bairagi”. — Kapłani przepisują to często tłustym, opasłym handlarzom jako pokutę za grzechy.
— Żaden kapłan nie może wytrzymać, żeby drugiego nie zrobić także kapłanem — zauważył rolnik, którego, jak wszystkich zabobonnych prostaków, ciągle świerzbiał język, i dlatego nie mógł się wstrzymać od drwin ze swych duchownych.
— No to może i twój synek zechce też zostać kapłanem? Czas już najwyższy, żeby zażył znów trochę mojej chininy.
— Wybacz, ale my Dżatowie podobniśmy wszyscy do naszych bawołów — odrzekł tłumacząc się łagodniejszym już tonem, rolnik.
Kim wsypał znów szczyptę gorzkiego proszku w wysunięte usta maleństwa. — Nie żądałem od ciebie w zamian niczego — rzekł surowo do ojca chłopaczka, — oprócz jedzenia. Czy żałujesz mi może tego?... Teraz muszę znów uleczyć tego oto człowieka. Czy pozwalasz mi zrobić to... mój „Książę”? — zapytał, zwracając się do dziecka.
Chłop podniósł swe duże łapy błagalnie do góry. — Ale tak... tak. Dajże pokój i nie drwij ze mnie.
— Mam ochotę wyleczyć tego chorego, a ty pomagając mi w tem, zaskarbisz sobie zasługę. Pokaż-no, jakiego koloru jest popiół w twojej fajce?... Biały. Akurat mi się przyda. A czy masz trochę surowego szafranu w twoim worku z jedzeniem?
— N... nie... nie wiem.
— Rozwiąż-no twój tobołek.
Worek zawierał masę różnych drobiazgów, jakie się bierze zazwyczaj w podróż. Były tam węzełki z odzieżą, sprzedawane na targach przez znachorów lekarstwa, tanie świecidełka, garść „atta”, szarej mąki krajowej, zwitki wiejskiego tytoniu, pstre cybuchy do fajek, pakiet z jedzeniem, a wszystko to owinięte było kocem. Kim rozwinął to z miną przemądrzałego, zawołanego czarownika, miaucząc pod nosem jakieś mahometańskie zaklęcia.
— Nauczyłem się tego od Sahibów — szepnął do Lamy i mówił prawdę, bo nauczył go tego Lurgan Sahib.
— Gwiazdy przepowiadają temu człowiekowi wielkie nieszczęście, które... które mnie przeraża. Czy mam je oddalić od niego?
— Przyjacielu Gwiazd, wszystko, co robiłeś, robiłeś dobrze. Rób, jak ci się podoba. Czy to będzie nowe uleczenie?
— Spiesz się, śpiesz, — szeptał Mahratta. — Pociąg może za chwilę stanąć.
— To jest lekarstwo przeciw cieniom śmierci — rzekł Kim, mieszając mąkę rolnika z popiołem z węgla i z tytoniu, który wysypał z terrakotowej fajki. E. 23, nie mówiąc ani słowa, rozwiązał swój turban, z pod którego ukazały się długie czarne włosy.
— Ależ to moja żywność, kapłanie — mruknął niechętnie chłop.
— Znowu bawół włazi do świątyni. Śmiałeś patrzeć mi tu, i zaglądać? — zawołał Kim. — Widzę, że robię moje cuda przed głupcami, ale pilnuj-no swoich oczu. Czy niema na nich bielma? Ocaliłem ci dziecko, a ty za to... — oh, ty bezwstydniku.
Wieśniak bał się teraz spojrzeć w tę stronę bo, Kim mówił zupełnie serjo, przekonany o prawdzie swych słów: — Czy mam cię przekląć, czy też...
Domawiając tych słów, chwycił kawałek odzieży wystającej z tobołka, i zarzucił go na schyloną głowę chłopa.
— Jeżeli mi się odważysz choć na chwilę podglądać co robię, to... to zobaczysz, że nawet ja ci nie będę mógł wtedy nic poradzić. Siedź — bądź głuchy i niemy.
— Jestem ślepy i niemy. Nie przeklinaj. Cho... chodź, moje dziecko, będziemy się bawić w chowanego. Przez miłość dla mnie, nie wyglądaj z pod tego nakrycia.
— Zaczyna we mnie wstępować nadzieja... — rzekł E. 23. — Jaki twój plan?
— Zaraz się dowiesz — rzekł Kim, podnosząc na nim koszulę. E. 23 zawahał się, miał bowiem, jak każdy mieszkaniec północno-zachodnich Indji, wstręt do obnażania się.
— Cóż znaczy kasta, gdy chodzi o twoją głowę? — spytał Kim, drąc na nim koszulę do pasa... — Musimy zrobić z ciebie żółto-skórego Saddhu. Rozbierz się natychmiast i nasuń włosy na oczy, bo muszę cię posypać popiołem. Teraz zrobimy znak kasty na czole... — Wyciągnął z zanadrza małą skrzyneczkę z farbami i kawałek karminowego tuszu.
— Czy ty jesteś dopiero początkującym? — zapytał „E. 23”, drżąc o swe cenne życie, gdy rozebrał się ze swego odzienia i stał tylko w spodniach, podczas gdy Kim narysował mu piękny znak kasty w Saddhu nad posypanemi popiołem brwiami.
— Służę zaledwie od dwu dni i należę do „Gry”, bracie — odrzekł Kim. — Zasmaruj sobie więcej popiołem piersi.
— A czy znasz Lekarza chorych pereł? — Rozłożył swój długi, ciasno zwinięty szal z turbanu i pośpiesznie okręcił go sobie ponad lędźwiami i poniżej, zwijając go na sposób pasa, jaki noszą ludzie z kasty „Saddhu”.
— Ha. Więc poznałeś jego rękę? Był on przez jakiś czas moim nauczycielem. Musimy teraz obnażyć twoje nogi. Popiół przyda się na twoje rany. Nasmaruj je nim.
— Byłem ja kiedyś jego dumą, ale tyś lepszy odemnie. Bogowie są na nas łaskawi. Daj-no mi tego.
Było to pudełeczko z pigułkami opium, leżące między drobiazgami w węzełku rolnika. E. 23 przełknął ich całą garść. Dobre są na głód, strach i chłód. I oczy robią się od nich czerwone. — Teraz nabrałem znów odwagi do dalszego prowadzenia „Gry”. Brak mi tylko szczypców, jakich używają „Saddhu”. A co zrobimy z moją starą odzieżą?
Kim zwinął ją w węzełek i ukrył w szerokich fałdach swojej tuniki. Żółtą okrą wysmarował mu jeszcze nogi i piersi, które przedtem natarł już mąką, popiołem i szafranem.
— Śladów krwi na nich jest tyle, bracie, że wystarczy, aby cię powieszono.
— Być może, ale niewarto tej odzieży wyrzucać przez okno... No, teraz skończone — zawołał Kim, a w głowie jego drżała dziecinna radość.
— Obróć-no się i spójrz, Dżacie.
— Bogowie, miejcie nas w swojej opiece — zawołał Kamboh, wynurzając się z pod zasłony, jak bawół z pośród trzcin. — Ale gdzież się podział Mahratta? Coś ty z nim zrobił?
Kim wyuczony był dobrze przez Lurgana Sahiba, zaś E. 23 był wcale niezłym aktorem. Zamiast wystraszonego, drżącego kupca, rozpierał się teraz w kącie całkiem nagi, wysmarowany popiołem, popręgowany żółtą okrą, brudno-włosy „Saddhu”, a jego nabiegłe krwią oczy (opium działa szybko na pusty żołądek) — błyszczały zuchwalstwem i zwierzęcą żądzą. Siedział z nogami skrzyżowanemi z bronzowym różańcem Kima zawieszonym na szyi i małą szmatą znoszonej barwnej materji na ramionach. Dziecko rolnika ukryło ze strachu twarz na piersiach zdumionego ojca.
— Odwróć się no, mój Królewiczu. Jedziemy z prawdziwymi czarodziejami, ale oni nie zrobią ci krzywdy. Nie bój się, nie krzycz... Co za sens, żeby jednego dnia wyleczyć dziecko, a nazajutrz zabijać je strachem.
— Dziecko twoje będzie szczęśliwe przez całe życie, bo widziało wielkie uleczenie z choroby. Gdy byłem jeszcze dzieckiem, lepiłem z gliny ludzi i konie.
— A i ja także. Sir Banas przychodzi potem w nocy i ożywia je wszystkie na środku naszej kuchni — zapiszczał malec.
— No, to nie powinieneś się bać byle czego, co, książę?
— Ja się zląkłem, bo i mój tata także. Czułem, że mu się ręka trzęsie ze strachu.
— Och, ty mały koguciku, — zawołał śmiejąc się Kim, a za nim roześmiał się też skonfudowany rolnik. — Uleczyłem tego biednego kupca, który musi teraz zapomnieć o swoich zyskach i interesach i przez trzy noce musi siedzieć przy drodze jako żebrak, żeby oddalić od siebie złorzeczenia swych wrogów. Gwiazdy nie są życzliwe dla niego.
— Powiedz lepiej, że musiało go przekląć kilku takich, co mu pożyczyli pieniądze. Czy on jest „Saddhu”, czy nie „Saddhu”, niech mi wpierw zapłaci za moją materję, którą ma na ramionach.
— Takiś — to? A przypomnij no, co się działo z dzieckiem, które trzymasz na rękach, nie dalej jak dwa dni temu?... I jeszcze jedno. Zrobiłem to wszystko w twojej obecności, bo trzeba to było zaraz zrobić. Zmienić jego postać i duszę. I teraz, jeżeli przypadkiem, o mężu z Jullundur, odważysz się wspomnieć o tem, coś tu widział, czy to wśród waszej starszyzny, gdy będziecie radzić pod drzewem, albo w obecności waszego kapłana, gdy będzie błogosławił twoje bydło, — to natychmiast zaraza wybuchnie między twymi końmi i bawołami, ogień pod twoją strzechą, a szczury rozplenią się w twoim szpichlerzu i klątwa naszych bogów spadnie na twoje pola, że będą niepłodne, gdy będziesz po nich chodzić i orać je. — Był to urywek ze starego przekleństwa, zasłyszanego przez Kima jeszcze w dzieciństwie, od jednego fakira przy bramie Taksali, w Lahorze.
— Przestań, o świętobliwy. Daj pokój. Przestań, na litość! — krzyczał Dżat. — Nie przeklinaj mego dobytku. Nie widziałem nic. Nie słyszałem niczego. Możesz mnie doić, ile ci się podoba — wołał, obejmując błagalnie bose nogi Kima i uderzając rytmicznie czołem o podłogę wagonu.
— Ale ponieważ pomogłeś mi w mojem dziele tą odrobiną mąki i garstką opium i tymi drobnostkami, które zaszczyciłem, używając ich do mojej sztuki, więc bogowie odpłacą ci za to błogosławieństwem — rzekł Kim, odmówiwszy je w całości ku niezmiernej uldze wieśniaka. Tego się nauczył od Lurgana Sahiba.
Lama przyglądał się wszystkiemu przez okulary uważniej, niż całemu aktowi przebrania Mahratty. — Przyjacielu Gwiazd — rzekł wreszcie, — zdobyłeś sobie wielką wiedzę. Uważaj, żeby z niej nie zrodziła się w tobie duma. Żaden człowiek szanujący prawo nie opowiada pośpiesznie o tem, co widział lub czego był świadkiem.
— Nie, nie — ma się rozumieć, że nie — krzyczał wystraszony wieśniak, bojąc się, czy mistrz nie zamierza poprawić klątwy ucznia. E. 23 zaczął teraz swobodnie raczyć się pigułkami opium, które zastępują równocześnie pokarm, tytoń i lekarstwa dla każdego strudzonego Azjaty.
Poczem, milcząc, w oczekiwaniu groźnego momentu i wielkiego nieporozumienia, wjechali do Delhi w porze, gdy w mieście zaczynano zapalać światło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.