Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziesiąta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Żadnej nadziei
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga dziesiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Żadnej nadziei.

W średnich wiekach, kiedy gmach był skończony, był prawie taki sam w ziemi, jak na jej powierzchni. W katedrach byłto rodzaj katedry podziemnej, niskiej, ciemnej, tajemniczej i milczącej: niekiedy służyła ona za cmentarz. W pałacach bywało pod ziemią więzienie, niekiedy rodzinne groby, albo jedno i drugie razem. Te potężne budowle, których wzrost gdzieindziej opisywaliśmy, rozszerzały swoje gałęzie podziemne, równie jak gmach na wierzchu. Tak więc kościoły, twierdze i pałace ówczesne do pasa były w ziemi, a górną połową wychylały się nazewnątrz.
W Bastylii świętego Antoniego, w pałacu Sprawiedliwości, w Louwrze, te podziemne gmachy służyły za więzienia. Piętra tego więzienia, coraz głębiej zapuszczając się w ziemię, były coraz szczuplejsze i ciemniejsze. Czem głębiej, tem były straszniejsze. Dante nic lepszego nad nie na piekło nie mógł wynaleźć. Te ciemnice kończyły się zazwyczaj na samym spodzie małemi klitami, w których Dante umieścił szatana, a w których ludzie osadzali skazanego na śmierć. Nędzna istota, pogrzebiona tam, żegnała się ze światłem, powietrzem, życiem, wszelką nadzieją; wychodziła stamtąd tylko na stos, lub szubienicę. Niekiedy gniła tam żywcem, a ludzka sprawiedliwość zwała to zapomnieniem. Nieszczęśliwych oddzielały od ludzi kamienie i strażnicy, a więzienie całe było ogromnym zamkiem, odcinającym od świata.
W jednej z takich ciemnic osadzono Esmeraldę, skazaną na szubienicę.
Opatrzność i ludzie zawiele czynili wysiłku na zdruzgotanie tak słabej istoty.
Została tam zamurowaną, pogrzebioną w ciemnościach. Ktoby ją tam zobaczył, a widział dawniej, zadrżałby. Chłodna jak noc, zimna jak śmierć, bez powietrza, bez głosu stóp ludzkich, bez światła dnia i słońca, obciążona kajdanami, położona na słomie, nie mogła nawet czuć już cierpienia. Febus, słońce, południe, ulice paryskie, tańce z oklaskami; następnie czarny mężczyzna, sztylet, krew, tortury, szubienica — wszystko to przechodziło jej przez myśl, jak straszne widziadła, jak sen męczący. Od chwili, jak tu weszła, nie spała, ani myślała: w więzieniu nie mogła odróżnić snu od życia, dnia od nocy. Wszystko się dla niej zmieszało, zlało w jeden chaos cierpienia. Nie czuła już, nie wiedziała o niczem, nie myślała i nie marzyła. Nigdy chyba istota żyjąca tak prędko w nicość nie przeszła.
Skulona, zlodowaciała, zaledwie dwa, albo trzy razy usłyszała łoskot otwierających się drzwi nad sobą, przez które wrzucano jej chleb czarny i suchy. Była to jedyna komunikacya z ludźmi, jedyne odwiedziny — strażnika. Jedyny tylko szmer machinalnie zajmował jej ucho: byłato wilgoć nad jej głową, która sączyła krople wody i spuszczała je na ziemię.
Ta spadająca kropla wody była jedynym koło niej ruchem, jedynym kompasem, mierzącym czas, jedynym łoskotem, jaki się nad nią rozlegał.
W tem błotnistem i wilgotnem więzieniu czuła niekiedy przechodzące ją zimno i drżała strasznie.
Jak dawno się tam znajdowała, nie wiedziała zupełnie. Słyszała, że wyrzeczono wyrok śmierci na kogoś, czuła, że ją wyniesiono — i obudziła się w nocy w lodowatem milczeniu; podczołgnęła się na rękach, a wtedy pierścienie kajdan obtarły jej z nóg skórę i łańcuchy zadzwoniły. Poznała wtedy, że mur wokoło ją otacza, że sklepienie wilgotne i słoma zmoczona. Siadała to na słomie, to na stopniach schodów i chciała liczyć minuty przez spadanie kropel; lecz wkrótce smutna praca znękanej głowy znudziła ją.
Nakoniec w dzień, czy w nocy (bo południe i północ jednakowe były w tym grobowcu) usłyszała mocniejszy łoskot, niż zwyczajnie sprawiany przez odźwiernego, przynoszącego jej chleb i wodę. Podniosła głowę i ujrzała różowe światło. Jednocześnie zaskrzypiało ciężkie okucie, drzwi się rozwarły i ujrzała latarnię, a dalej ciała dwóch ludzi. Światło tak ją raziło, że zmrużyła oczy.
Kiedy je otworzyła nanowo, drzwi były zamknięte i mężczyzna jakiś stał przed nią. Czarna zasłona okrywała go całego, że ani twarzy, ani rąk widać nie było. Utkwiła oczy w to widziadło, jednak nic doń nie rzekła. Rzekłbyś, że dwa posągi wzajem na siebie patrzały. Tylko dwie rzeczy zdawały się żyć w grobowcu: knot lampy, który trzeszczał od wilgoci, i kropla wody, monotonnie ze sklepienia spadająca.
Uwięziona pierwsza przerwała milczenie:
— Kto jesteś?
— Znajomy.
Wyraz, ton jego wymówienia, głos tego człowieka dreszczem ją przejęły.
Mężczyzna rzekł ponuro:
— Czy jesteś przygotowaną?
— Na co?
— Na śmierć.
— Ach! — rzecze — czy zaraz?
— Jutro.
Jej głowa, która się była podniosła radośnie, znów opadła na piersi.
— Tak długo czekać, — rzekła — i dlaczegóż nie dzisiaj?
— A więc jesteś bardzo nieszczęśliwą? — zapytał po chwili milczenia.
— Zimno mi — odpowiedziała.
Dotknęła rękami nóg i szczęknęła zębami.
Mężczyzna przez swój kaptur zdawał się rozglądać po więzieniu.
— Bez światła! bez ognia! bez wody! ach! to okropne — rzekł.
— Tak — odrzekła zdziwiona. — Dzień jest dla wszystkich, dlaczegóż dla mnie noc tylko?
— A czy wiesz — zapytał mężczyzna — dlaczego tu jesteś?
— Zdaje mi się, że wiedziałam, — mówiła, macając się po skroniach, jakby pomagała pamięci — teraz już nie wiem, zapomniałam.
Nagle zaczęła płakać jak dziecię.
— Panie, jabym chciała stąd wyjść. Tak mi zimno, tak czegoś się lękam i coś mi chodzi po ciele.
— A więc idź za mną.
To mówiąc, mężczyzna wziął ją za rękę. Chociaż była zlodowaciałą, jednak dotknięcie tej ręki chłodem ją przejęło.
— O! — zawołała — to zimna ręka śmierci! Panie, kto jesteś?
Mężczyzna podniósł kaptur. Ukazała się twarz złowróżbna, która ją ścigała oddawna, ta sama głowa szatana, która u Falourdelowej ukazała się jej nad głową Febusa; to samo oko, przy którem sztylet zabłysnął.
Widziadło tak dla niej straszne, wiodące z nieszczęścia w nieszczęście, wyrwało ją z osłupienia. Zdawało jej się, że zasłona, pokrywająca jej pamięć, rozdarła się. Wszystkie szczegóły, od nocnej przygody u Falourdelowej, aż do jej potępienia w Tournelle, przyszły jej na myśl, nie mgliste i niewyraźne jak dotychczas, ale dobitne, drgające, straszne. Wszystkie te wspomnienia, zaciemnione boleścią, straszna postać mężczyzny odnowiła, jak za przytknięciem do ognia występują niewidzialne litery, nakreślone sympatycznym atramentem. Zdawało jej się, że wszystkie rany jej serca otwarto nanowo i że krew z nich płynie.
— Ach! — zawołała, zasłaniając oczy rękami — to on!
Następnie opuściła ręce, skłoniła głowę, oczy utopiła w ziemię i tak siedziała niema i drżąca.
Mężczyzna spoglądał na nią okiem jastrzębia, który długo krążył nad skowronkiem, ukrytym w trawie, aż naraz, zwężywszy koło swego lotu, wpada na swoją ofiarę i drgającą trzyma w swych szponach.
Nieszczęśliwa zaczęła szeptać ledwie dosłyszanym głosem:
— Dokończ! dokończ! zadaj ostatni raz! — i skuliła głowę w ramiona, jak owca, czekająca uderzenia rzeźniczego obucha.
— Więc się mnie boisz? — odezwał się nakoniec.
Ona nic nie odpowiedziała.
— Masz do mnie wstręt? — powtórzył.
Usta jej zwarły się, jakby się uśmiechała.
— Tak — rzekła — kat żartuje z potępionego. — Od dwóch miesięcy mię ściga, grozi, przestrasza. Gdyby nie on, o! mój Boże! jakżebym była szczęśliwą!... To on wtrącił mię w przepaść, to on go zabił!... mego Febusa!
Tu, zalewając się łzami, wzniosła oczy na mężczyznę i wyrzekła:
— Nędzniku, cóż ci uczyniłam? za co mię nienawidzisz? co masz przeciwko mnie?
— Kocham cię! — zawołał mężczyzna.
Łzy jej zatrzymały się nagle, spojrzała z osłupieniem. On zaś padł przed nią na kolana.
— Czy słyszysz? ja ciebie kocham! — zawołał powtórnie.
— Jakaż to miłość! — rzekła nieszczęsna ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł:
— Miłość potępieńca.
Oboje zamilkli, przywaleni ciężarem wzruszeń, on szalony, ona półprzytomna.
— Słuchaj, — rzekł nakoniec z dziwnym spokojem — i dowiedz się wszystkiego. Powiem ci to, czego nie śmiałem wyrzec nawet przed sobą, to, co kryłem przed własnem sumieniem. Słuchaj, nim cię poznałem, byłem szczęśliwym.
— I ja także — westchnęła lekko.
— Nie przerywaj mi. Tak, byłem szczęśliwym, albo nim się mieniłem. Byłem czysty i miałem spokojną duszę, nie było głowy, któraby się dumniej wznosiła niż moja. Nabożni przychodzili zasięgać mej rady w sprawach moralnych, uczeni w nauce; nauka była moją kochanką i wystarczała mi. Z wiekiem inne przychodziły mi myśli; nieraz krew zawrzała na widok kobiety, a ta siła krwi, którą tłumiłem, nieraz zachwiała mną. Ale post, modlitwa, nauka, umartwienia nowej dodawały mi siły i wracały przewagę duszy. Przytem dosyć było abym otworzył książkę, aliści nieczyste wyziewy mózgu pierzchały przed obliczem nauki. W kilka minut znikały mi rzeczy ziemskie z przed oczu i odzyskiwałem spokój, owionięty wonią prawdy. Tak więc, póki szatan zsyłał mi pokusy lekkie, pokonywałem je. Słuchaj. Pewnego dnia...
Tu zatrzymał się, i uwięziona słyszała, jak z jego piersi ciężkie wydobyło się westchnienie.
I znowu mówił:
— Pewnego dnia stałem oparty o okno i czytałem... Cóż ja wtedy czytałem? Tak wszystko teraz miesza się w mojej głowie. Okno to wychodzi na plac. Słyszę odgłos bębenka; spoglądam i widzę... Było wtedy południe i słońce świeciło jasno. Otóż, mówię, widzę jakąś istotę tańczącą, istotę tak piękną... Miała oczy czarne, pełne ognia; niektóre zpośród czarnych jej włosów błyszczały jak złoto; stopy jej znikały w powietrzu, jak promienie koła w ruch wprawionego. Suknia jej, haftowana złotem, mieniła się jak w nocy pogodne niebo; ręce jej nagie wiły się około kibici, jak lekka szarfa; całe jej ciało było prześliczne. Niestety! tą piękną dziewicą ty byłaś. Zdziwiony, upojony, oczarowany patrzyłem, nie mogąc wzroku oderwać od ciebie. Patrzyłem bez końca, aż zadrżałem nagle z przestrachu, bo czułem, że los mię porywa.
Tu, zdyszany, zatrzymał się nieco, a potem znów mówił:
— Nawpół oczarowany, chciałem się uczepić czegoś, aby nie upaść, i przypomniałem sobie zasadzki, jakie szatan na mnie zastawiał. Istota, którą miałem przed oczyma, miała coś w sobie nadludzkiego, co musiało z nieba, albo z piekła pochodzić, bo nie była to zwyczajna dziewczyna, ulepiona z gliny i oświetlona promieniem duszy kobiecej. Byłto anioł, lecz anioł ciemności; byłto płomień, ale nie światło. Gdy to myślałem, ujrzałem przy tobie kozę; słońce gorzało w jej rogach, i pomyślałem sobie — to szatan, a ta kobieta, to jego zasadzka na moją zgubę. W tom wierzył.
Tu spojrzał w twarz uwięzionej i dodał zimno:
— W to wierzę jeszcze... Czary działały powoli: twój taniec głowę mi zawracał i czułem, że tajemniczy czar spełniał się we mnie. Wszystko, co powinno było czuwać, zasnęło w mej duszy, i, jak ci, którzy umierają w śniegu, przywoływałem snu. Nagle zaczęłaś śpiewać. Cóż miałem czynić nieszczęśliwy? Twój śpiew był jeszcze piękniejszym niż taniec. Chciałem uciekać. Niepodobna. Byłem jakby przybity, jakby wrosły w ziemię, zdawało mi się, że posadzka marmurowa dochodziła mi aż do kolan. Musiałem dostać do końca. Nogi mi zlodowaciały, głowa gorzała. Nakoniec ulitowałaś się nad mojemi cierpieniami — przestałaś śpiewać, zniknęłaś. Odbicie czarownego widzenia, pieszczące echo muzyki pomału oddalały się i znikły dla mych zmysłów. Wtedy upadłem w oknie sztywny i martwy jak posąg. Dzwon nieszporny przebudził mię. Powstałem, uciekłem; niestety! było coś we mnie, co upadło i podnieść się nie mogło, coś przyciągającego, przed czem nie mogłem uciekać.
Przerwał i znowu mówił:
— Tak, od tego dnia byłem człowiekiem zupełnie innym. Chciałem użyć wszelkich leków: modlitwy, pracy, nauki. O! jak nieznośną nauka, gdy w sercu gore namiętność. Czy wiesz, co zawsze stało przedemną? Ty, twój cień, twój obraz. — Ale ten obraz nie zawsze był jednakim, często był okropnym, ponurym, ciemnym, jak czarne koło, które się przedstawia oku nierozsądnego, długo spoglądającemu w słońce.
„Nie mogąc się go pozbyć, słysząc ciągle twoją piosnkę w uszach, widząc twoje nogi, tańczące bezustannie po moich książkach, czując cię zawsze przy sobie — we śnie i na jawie, chciałem cię znowu widzieć, dowiedzieć się kto jesteś, może roztrzaskać moje marzenia o rzeczywistość. Zawsze sądziłem, że nowe wrażenie zagładzi pierwsze, a pierwsze było dla mnie nieznośnem. Szukałem cię — i widziałem. Nieszczęście! widząc cię dwa razy, chciałem cię widzieć tysiące, zawsze. Wtedy... ale jak odmalować drogę do piekła? wtedy nie mogłem sobą zawładnąć. Stałem się podobnym tobie: nieczynnym, włóczącym się ustawicznie. Szukałem cię po placach, po ulicach, z wysokości mej wieży. Każdego wieczora powracałem do siebie coraz bardziej oczarowany, coraz więcej rozpaczający i opętany.
„Dowiedziałem się, żeś cyganka, jakże miałem wątpić o czarach? Słuchaj. Sądziłem, że proces uwolni mię od czarów. Podobna tobie oczarowała Brunona d’Ast; kazał ją spalić i to go uleczyło. Wiedziałem o tem i chciałem spróbować podobnego lekarstwa. Najprzód kazałem ci zabronić tańczyć na placu Panny Maryi, sądząc, że cię prędzej zapomnę, nie widząc. Nie zważałaś na to i przyszłaś. Wtedy opanowała mię myśl porwania ciebie. Właśnie miałem wykonać ten zamiar, gdy przybył ten nędznik, oficer, który ciebie uwolnił, i w ten sposób dał początek twojemu, swojemu i mojemu nieszczęściu. Nie wiedząc nakoniec, co z tobą mam począć, zaskarżyłem cię do sądu. Myślałem, że będę uleczony jak Bruno d’Ast; liczyłem na to, że cię w więzieniu posiądę, że stąd wymknąć mi się nie zdołasz. Kiedy kto robi złe, niech robi do końca. Szaleństwem byłoby zatrzymywać się w połowie złej drogi. Koniec zbrodni jest najrozkoszniejszym szałem.
„Mimo, że wszystko przygotowałem na twoją zgubę, jednak się jeszcze wahałem. Mój zamiar miał strony okropne i te mię wstrzymywały.
„Może wyrzekłbym się mej myśli, gdyby jej wykonanie, jak sądziłem, w każdej chwili odemnie zawisło. Ale wszelka zła myśl jest nieubłaganą i musi się w czyn zamienić; tam, gdzie się sądziłem potężnym, przeznaczenie było silniejszem odemnie. Niestety! ta myśl jest wykonaną i spełnienie jej niedalekie. Słuchaj!... już kończę.
„Pewnego dnia... słońce tak pięknie świeciło... widzę przed sobą człowieka, który wymawia twe imię ze śmiechem, i w którego spojrzeniu bezwstyd się malował... Poszedłem za nim. Już wiesz resztę“.
Umilkł. Młoda dziewczyna nie mogła znaleść innego wyrazu jak tylko:
— O mój Febusie!
— Nie wymawiaj tego imienia! — krzyknął mężczyzna, chwytając ją za rękę gwałtownie. Precz z tem imieniem! bo ono nas zgubiło, — albo raczej myśmy się sami zgubili przez jakieś niepojęte przeznaczenie! Ty cierpisz, wszak prawda? zimno ci, noc cię oślepia, więzienie cię otacza, lecz może w duszy twej tli jeszcze iskierka życia, choćby dlatego, że kochasz człowieka, który igrał z twem sercem. A we mnie?... w duszy mej ciemno, serce lodowacieje w rozpaczy. Czy wiesz, co ucierpiałem? Byłem obecnym przy twoim procesie. Widziałem każdego świadka, słyszałem każdy dowód, wszystkie oskarżenia, i czułem brzemię swojej zbrodni, ciążące na tobie. Lecz nie przewidywałem tortur. Słuchaj, byłem i w izbie pytałkowej. Widziałem, jak cię rozbierano i jak cię dotykały ręce oprawców. Widziałem twoją stopę, na której pragnąłbym złożyć pocałunek i umrzeć — widziałem, jak ją ściskał żelazny trzewik. Patrząc na twoje cierpienie, miałem przy sobie sztylet i kaleczyłem nim piersi. Na krzyk, jakiś wydała, zatopiłem go w ciało. Na drugi krzyk ten sztylet przeszyłby mi piersi. Patrzaj, jeszcze są znaki krwi.
I odpiął suknię. W rzeczy samej pierś była podrapaną, jakby łapą tygrysa — i krwawiła się świeża rana.
Uwięziona cofnęła się ze wstrętem.
— Ach! — mówił mężczyzna — dziewczyno, miej litość nademną! Ty mienisz się nieszczęśliwą, ale wistocie jeszcze nie wiesz, co to jest nieszczęście. O! kochać, a być nienawidzonym! kochać z całym zapałem duszy, czuć, że za jeden uśmiech oddałoby się krew, wnętrzności, sławę, zbawienie, wieczność, życie obecne i przyszłe; żałować, że się nie jest potężnym, aby jej zhołdować świat cały, — a ona kocha innego, kocha świecidełka żołnierza! Być obecnym, jak ona niewdzięcznikowi oddaje skarby swojego serca, widzieć to ciało, które cię pali, te piersi, które są dla cię świętością, to łono, mające tyle roskoszy, widzieć drgające i rumieniące się pod pocałunkami innego. O! wierzaj mi, stokroć szczęśliwszy, kogo piłują na dwie połowy, kogo mają rozszarpać końmi. Dziewico, ulituj się nademną! Za twoje wszystkie cierpienia jedną ręką szarp moje wnętrzności, udręczaj swoją srogością; ale popieść drugą ręką, nagrodź jednem spojrzeniem. Dziewico, ulituj, ulituj się nademną!
Ona słuchała i patrzyła. Kiedy osłabiony i zadyszany umilkł, powtórzyła słabym głosem:
— O mój Febusie!
Nędzarz podczołgał się do niej na kolanach.
— Zaklinam cię, — zawołał — nie odpychaj mię od siebie. O! ja cię kocham! jestem nieszczęśliwy, godny politowania. Kiedy wymawiasz to nienawistne mi imię, zdaje mi się, że zębami szarpiesz muskuły mego serca. Ulituj się! jeżeli jesteś z piekła, ja tam z tobą pójdę. Wszak wszystko dlatego uczyniłem, aby być z tobą. Piekło będzie dla mnie rajem, twój widok największem szczęściem. O! powiedz, że mię nie nienawidzisz chociaż. O! gdybyś chciała, bylibyśmy bardzo szczęśliwi! Ucieklibyśmy. Jeżeli chcesz, pójdziemy, zaprowadzę cię, gdzie jest więcej słońca, czystsze powietrze i więcej drzew. Będę cię kochał, duszę moją w ciebie przeleję, i w żarze miłości nieugaszone nasze pragnienia koić będziemy.
Ona przerwała mu głośnym, okropnym śmiechem.
— Patrzaj pan! krew masz na palcach.
Mężczyzna osłupiał i oczy utkwił w swe ręce.
— Tak! — rzekł łagodnie — śmiej się ze mnie, lżyj mię, depcz po mnie, ale pójdź ze mną! Śpieszmy się! Wszak wiesz, że jutro niedalekie i szubienica na placu de Grève zawsze gotowa. Ach! jak to okropne widzieć cię w tym ponurym grobowcu! Zmiłuj się, zmiłuj! Nigdy dotąd nie wiedziałem, jak silnie cię kocham. Pójdź za mną! Będziesz mię kochała, przekonawszy się, żem cię od śmierci uratował. Nawet nienawidź mię, jeżeli chcesz, ale pójdź, pójdź ze mną! Jutro czeka cię szubienica. Miej litość nad sobą i nademną!
Obłąkany, wziął ją za rękę i ciągnął za sobą.
Ona wlepiła weń wzrok i spytała:
— Co się stało z moim Febusem?
— Ach! ty nie znasz litości! — rzekł, puszczając jej rękę.
— Co się stało z Febusem? — powtórzyła obojętnie.
— Umarł! — odpowiedział.
— Umarł! — mówiła zlodowaciała i nieruchoma — więc cóż mnie po życiu?
On nie słuchał jej.
— O! tak, — mówił jakby do siebie — już nie żyje. Żelazo poszło głęboko; zdaje mi się, że czułem serce pod sztyletem.
Młoda dziewczyna rzuciła się nań jak wściekła tygrysica i pchnęła go na stopnie schodów z nadzwyczajną siłą.
— Idź precz, potworze! precz, morderco! pozwól mi spokojnie umierać! — Niech krew nasza wypiętnuje ci na czole wieczystą hańbę. Ja mam być twoją! ja twoją! Nigdy! nigdy! piekło nas nawet nie połączy.
Mężczyzna powstał ze schodów, odwinął nogi z fałd swej sukni, wziął latarnię i powoli, otworzywszy drzwi, wyszedł. Nagle Esmeralda ujrzała znów jego głowę. Strasznym był wyraz jego twarzy, a usta z rozpaczą i wściekłością krzyknęły:
— Powiadam ci, że umarł.
Skazana upadła twarzą na ziemię, i w więzieniu nic znowu słychać nie było, oprócz spadania kropli wody ze sklepienia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.