<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Położenie znanych nam z poprzedzającego opowiadania osób naszej powieści wcale nie było do zazdrości. Sylwan szczególniej, któremu na chwilę zaświtała wielka nadzieja, szalał prawie, widząc ją zachwianą z przyczyny wszystkim im nienawistnego Wacława; nie krył się też wcale ze swojem dla niego uczuciem. Ujrzawszy go w ulicy, jadącego z baronem, zacisnął z gniewu pięści i powrócił, słowa nie rzekłszy do Cesi, równie zniecierpliwionej, gniewnej, a dla pokrycia wrażenia uskarżającej się tylko na silny ból głowy. Z siebie sądząc, Sylwan był pewien, że Wacław poświęci Franię i miłość swą dla niej pięknej Ewelinie i jej miljonom, nie pojmując nawet, by inaczej być mogło, by się urokowi grosza oprzeć było podobna. Cesia też straszniejszą w niej od Frani widziała współzawodniczkę, i krew jej uderzała do głowy na myśl, że się nad Wacławem nie pomści. Chciała go mieć u nóg swoich, żeby ze wzgardą odepchnąć, a tu ostatnia nadzieja z rąk się jej wyślizgiwała. Hrabina Eugenja, dość obojętnie przyjęta w stolicy, nie mogąc resztą swych wdzięków i słodkich wejrzeń zwabić nikogo, zgaszona przez córkę we własnym domu, opuszczona przez mężczyzn i zapraszana już na tę nieszczęśliwą kanapę, na której starsze panie, ziewając, zwykły się bawić plotkami, rada była co najprędzej uciekać do Denderowa, gdzie choć zrzadka mignął się jej ostatni z wielbicieli, rotmistrz Powała, zawsze wierny, zawsze czuły, ilekroć był przy niej, i sumiennie do upadłego odgrywający rolę kochanka.
Nielepsze było położenie Wacława, który bez winy własnej, zbiegiem okoliczności, czuł się jakby pochwycony żelaznem kołem machiny, mającej go zgnieść nielitościwie. Cesia z jednej, Ewelina z drugiej strony dręczyły go, ta nieustannem przypomnieniem pierwszej miłości, niepokojącem serce, druga dziwnem swem przywiązaniem do cienia, który przedstawiał.
Sylwan, przywiedziony do rozpaczy, nie krył się ze swoim gniewem i urazą, otwarcie napadał na niewinnego Wacława, czyniąc mu bolesne wymówki. Cesia szydziła z niego i z baronówny nielitościwie, hrabina Eugenja udawała, że go nie widzi i znać go nawet nie chciała.
Powróciwszy od Hormeyera, znużony tą sceną, w której udział brać musiał, przejęty widokiem żalu prawie obłąkanej wdowy, którego ukoić nie umiał; niepewien siebie, drżąc o serce własne, Wacław począł głęboko rozmyślać, co mu czynić wypadało, jak wyjść z tej próby tak ciężkiej. Jedna była najprostsza droga ocalenia i obowiązku: wszystko porzuciwszy, uciekać. Nie widział innej i, zostawiony sam sobie, chwycić się jej musiał. Rzucając więc interesa majątkowe na uproszonego prawnika i bankierów, nie zatrzymując się dla potrzebnych do domu sprzętów, które komuś kupić, wybrać i wysyłać polecił, Wacław kazał pakować i, nie żegnając się z nikim, tejże nocy uciec postanowił, listami tylko tłumacząc się z przyśpieszonego powrotu.
Wszystko już było przygotowane do drogi, gdy list z Wulki, z niecierpliwością oczekiwany, nadszedł nareszcie i przynaglił go jeszcze do wyjazdu, nowym uderzając ciosem. List ten kilka tylko słów, oblanych łzami, zawierał. Frania go pisała. Rotmistrz, stary Kurdesz, już nie żył. Sierota pozostała sama na świecie i wyciągała ręce ku opiekunowi swemu. Łzy rzuciły się z oczu Wacława, wybiegł jak szalony, wołając o konie z niecierpliwością, nieprzytomny prawie, zapomniawszy naraz wszystkiego, co za sobą zostawiał. Nie miał czasu ani słowem pożegnać Sylwana, ani się wytłumaczyć baronowi. Przejęty jedną myślą wielkiej swej straty, położenia Frani, jej boleści i osierocenia, rzucił się w powóz i przebył przestrzeń, rozdzielającą go od Wulki, nie widząc nic, nie umiejąc porachować czasu, nie pojmując, co się z nim działo, wyglądając tylko, rychło-li znajome drzewa się ukażą i płacz go, zamiast radości, powita.
Był to początek zimy: z hukiem, po grudzie obnażonej wtoczył się powóz w dziedziniec, a żywa dusza nie wyszła powitać przybyłego.
W lewo z okien otwartych pokoju buchało światło od katafalku, cisza panowała we dworze; Wacław wszedł i przykląkł na progu. Już w trumnie swej dębowej spoczywał rotmistrz w mundurze kawalerji narodowej, w którym pogrzebać się kazał; siwe jego wąsy okrywały zapadłe usta, a spokojne czoło, otoczone włosami srebrzystemi, zdala marmurową świeciło białością. Wyraz jego twarzy dowodził, że zmarł bez męczarni, że położył się „jako kłos dojrzały“, wedle słów poety, że usnął, dopełniwszy żywota swego, z nadzieją lepszej wysłużonej sobie przyszłości. Ręce jego na piersiach ściskały krucyfiks, który w sercu miał za żywota; rękojeść starej karabeli, wiernej towarzyszki, której zostawić po sobie nie miał komu, bo nie była już potrzebna, ukazywała się z lewego boku; pod szyją na blasze obrazek Matki Boskiej, cząstka zbroi, dziś tylko jako pamiątka walki, zgięta kulami, co się o nią obiły, przypięta była starcowi. Wacław modlił się jeszcze, płacząc, gdy uczuł, jak rąk dwoje spoczęło na jego ramionach, cichy wykrzyk płaczliwy obił się o uszy strwożone, i osłabła Frania, zemdlona, upadła przy nim na ziemię.
Nadbiegła za nią poczciwa Brzozosia, czerwona od łez i znużenia, i z jej pomocą odnieśli, cucąc, biedną sierotę do jej pokoiku. Otworzyła oczy, ścisnęła rękę Wacława, chwytając ją, jak tonący chwyta ułamek rozbitego okrętu, i zawołała ze łzami:
— Tyś mi ojcem, tyś mi wszystkiem! A! nie opuszczaj mnie, Wacławie, on ci mnie polecił sierotę, sierotę!
I zaniosła się od płaczu.
Brzozosia trzeźwić ją, pocieszać i gniewać się razem poczęła, żal jej tak był różny od boleści córki.
— Umarł rotmistrz, — zawołała — to i ja go żałuję, ale to porządek ludzkich rzeczy... Cóż, myślałaś, że już na wiek wieków żyć będzie? No! to i my pomrzemy. Miejcież rozum; i Wacław, coby miał jej dodać odwagi, sam beczy. No! cóż na to poradzić, jużciż go nie wskrzesim.
Nikt gderzącej wedle zwyczaju Brzozosi nie słuchał, młodzi przytuleni do siebie, w sobie samych szukali pociechy. Stara przyjaciółka tymczasem, nie zważając na strapienie, już im co prędzej jeść i pić gotowała, lamenta przerywając dyspozycjami, rozkazy mieszając z narzekaniem.
Tak upłynął ten wieczór pamiętny, długo się w późną noc przeciągając, bo Brzozosia wzięła później Wacława do siebie i opowiadać mu poczęła ostatnie chwile starego konfederata.
Rotmistrz prawie nie chorował; do ostatniego dnia chodził, gospodarzył, krzątał się i ani myślał kłaść w łóżko, choć mówił, że się czuł jakby zmęczonym, coś nieswój i osłabły. Ostatniego wieczora zażądał spocząć trochę wcześniej, kazawszy sobie zgotować rumianku, który był zwykłem jego lekarstwem. Już go widać jakieś objęło przeczucie, bo, żegnając się z Franią, pobłogosławił ją i chłopakowi, co mu usługiwał, kazał się położyć przy sobie. O północy zbudził się, uskarżając, że go coś ciśnie w piersiach; zawołano córki i Brzozosi. Rotmistrz podniósł się, ale z tem jasnowidzeniem zgonu, które dawniej tak często śmierć poprzedzało, wesoło prawie poprosił o księdza, po którego natychmiast wysłano. Napróżno starano mu się to wyperswadować, dawał mówić, co chciano, ale swoje robił. Zadysponował, jakiemi końmi i kto po wikarego pojedzie, jaką ma wziąć bryczkę, czem ją zasłać, a sam modlić się zaczął i resztą rozporządzać.
Coraz to mu coś na myśl nowego przychodziło, o czem obawiał się, aby w popłochu nie zapomniano. Jak to dawniej u wszystkich prawie ludzi pełnej wiary bywało, u rotmistrza też do tej wielkiej uroczystości dnia śmierci wszystko stało w gotowości oddawna. Sucha dębowa trumna, pełna chmielu, stała w lamusie na górze, było w kuferku odłożone odzienie jeszcze z czasów konfederacji, szabla, pieniądze i świece na pogrzeb, na msze, dla księży i kościołów.
— Kłopotu mieć nie będziecie ze mną, — mówił rotmistrz — bo to się człowiek nie od dziś na tę podróż gotował. Oto za tym kluczykiem jest pięć ruloników z pieniędzmi, w kufrze znajdziecie światło jarzące, w skrzyni jest żółte dla bractwa. Do karawanu zaprząc stare moje konie, tylko żeby mi ten hultaj Hryćko w dyszel deresza się nie ważył zaprzęgać, bo jakbym widział, w bramie cmentarzowej się zatnie i kłopotu narobi, a narowisty, że go nie przeprzeć.
Mówił tak długo, szczegółowie rozporządził wszystkiem i z przytomnością zadziwiającą, wśród modlitwy cichej, coraz to się ze słówkiem jakiemś odezwał.
— A panna ciwunówna — rzekł do Brzozosi — znajdziesz tam w papierach dowód, żem jej serce dla nas i przyjaźń potrafił ocenić.
— At! nie plotłbyś, panie rotmistrzu! Naco to śmierć wywoływać, dajcież pokój! — I, zaniósłszy się od płaczu, który napróżno utamować chciała, Brzozosia wybiegła, szlochając.
Stary po chwili wezwał ją znowu.
— Moja panno ciwunówno, poślecie zaraz po Wacława, niech przyjeżdża, niech się żeni, na żałobę nie zważając, ja rozgrzeszam i nakazuję. Razem ją, kiedy zechcą, nosić będą, a sierocie nie tak ciężkie może będą pierwsze chwile rozłączenia. O los Frani jestem spokojny. Bóg łaskaw. A na stypie — dodał — nie żałujcie dać starego miodu; dla dostojniejszych ten węgrzyn, co z lewej strony w piwnicy; tylko niewiele, umiarkowanie, bo go szkoda, mało po dukacie butelka.
Mówił tak stary aż do przybycia księdza, z którym po odbytej spowiedzi rozmawiał jeszcze, gdy go drzemka napadła; położył się więc jak do snu, czując się znużonym. Wszyscy się rozeszli, zasnął spokojnie, ale na wieki; nazajutrz zimne już tylko znaleziono zwłoki.
Żal Frani był okropny, było w nim coś rozpacznego, straszliwego, czego nawet przestrogi osób pobożnych, napomnienie księży, łzy i czas uśmierzyć nie mogły. Była jak podróżny, co nagle znalazł się bez towarzyszów w głuchej pustyni sam jeden. Wszystkie uczucia na chwilę utonęły w tej jednej wielkiej boleści. Wacław znalazł ją jeszcze nieukojoną, bezprzytomną i już odstąpić jej nie mógł na chwilę, obawiając się o zdrowie, a nawet o życie ukochanej.
Gdy na cmentarz do Smolewa wywieziono ciało rotmistrza, a jego izdebka i dworek pozostały pustką, była chwila znowu, w której Frani ciężko przychodziło się z nowem życiem oswoić, a uciec nie miała dokąd. Wacław musiał przyśpieszyć wesele, stosownie do woli zmarłego ojca. Tymczasem nic nie było przygotowane w Palniku, nigdzie nie mieli stosownego domu i, gdyby nie Brzozosia, Wacław byłby przez względy ludzkie smutne swe przeciągnął jeszcze wesele. Ale panna ciwunówna, chwyciwszy się słów nieboszczyka, rada, że ją choć po śmierci popierał rozkazem wyraźnym, jak się zawinęła około obojga narzeczonych, zmusiła ich niejako dać na zapowiedzi i pojechać do Smolewa po błogosławieństwo. Nie zapraszano nikogo, nie wezwano gości, nie było wcale starego obrzędowego przyjęcia. Wacław tylko uznał stosownem w wigilję pojechać do stryja.
Hrabia już wiedział o wszystkiem i, prawdę powiedziawszy, śmierć starego Kurdesza nigdy bardziej w porę dla niego przyjść nie mogła, bo interesa i należność dwóchkroć sto tysięcy na Denderowie spadały na Wacława, a z nim lżejsza i lepsza była sprawa, niż ze starym szlachcicem pokornym, grzecznym, ale twardym do nieukąszenia. Choć więc rad w duszy, że mu taki ciężar los z ramion zdejmował, Zygmunt-August, witając Wacława, otarł łzę z suchych oczu, wspomniawszy pana rotmistrza.
— A! cóżeśmy to za stratę ponieśli! — zawołał. — Rodzina, powiat, kraj niemal! Jeden z tych szczątków starych czasów, zabytek i świadek przeszłości! A tak zacny człowiek! Mój Boże, co to za szkoda! I umarł tak nagle! Nikt go pewnie nade mnie szczerzej nie opłakuje.
Wacław milczeniem przyjął ten panegiryk pogrzebowy, a hrabia, natychmiast przechodząc na inny przedmiot, począł go troskliwie badać o Sylwana, o jego projekta, o barona. Niewiele mógł mu powiedzieć przybyły, nie chcąc szkodzić kuzynkowi, którego staranie o młodą wdowę zdawało mu się marzeniem. Niewiele znowu wiedział o baronie, zaledwie wnioskami co do jego położenia mogąc zaspokoić ciekawość hrabiego.
— Przyznam ci się, mój Wacławie, — dodał hrabia wkońcu — niebardzom kontent z Sylwana: ten baron tajemniczy, te jego bogactwa, ta córka, która się pokazuje wdową po licho wie jakim szołdrze, to mi śmierdzi. Wołałbym coś prostszego a swojego, w czemby się można jaśniej jakoś rozpatrzeć. A Cesia, a hrabina, co tam porabiają?
— Kupują — rzekł Wacław.
— Były u tego barona?
— Były.
— I on u nich?
— Z córką. Sylwan zresztą szalenie zakochany, a wdowa...
— A wdowa w nim?
— Dotąd nie zdaje mi się, zanadto jeszcze świeża pamięć pierwszego męża.
— Ha! spuścił się na swój rozum, mnie nie słucha; niech robi sobie, co chce, ja w tem nic dobrego nie przewiduję.
Po chwilce odwrócił się nagle hrabia, a pomyślawszy nieco, rzekł do Wacława:
— Oto co to układy i zamiary ludzkie! Ten poczciwy rotmistrz niedawno przed tą ostatnią swoją chorobą uczynił był ze mną umowę niemal skończoną, tylkośmy jej nie spisali, teraz wszystko w łeb wzięło.
— Umowę? jaką? — zapytał Wacław.
— Wiesz zapewne, żem mu tam winien sumkę dwóchkroć stu tysięcy. Narachowano to Bóg wie jak, nadto zawsze byłem powolny. No! ale koniec końcem, jest tam tych dwakroć. Rotmistrz nieboszczyk uparł mi się za to wziąć wioskę... znasz ją, Ciemierna, między Wulką a Palnikiem. Nieradbym był jej pozbywać, bo mi potrzebna: najlepsza wioska w kluczu; ale dla niego, jak zaczął mnie prosić, zrobić to musiałem. Teraz, chwała Bogu! jestem wolny od umowy, chybabyś...
Hrabia nie dokończył, jakby się zanadto wygadał.
Wacław zrozumiał doskonale, że tu szło o pozbycie się długu stratą niewartej go wioseczki; w tej chwili rzecz ta dlań była całkiem obojętna i odpowiedział też odniechcenia:
— Wszakże żadnej umowy nie było.
— Zapewne, że nie było na piśmie, ale u mnie słowo święte! Będzie to zależeć od ciebie, Wacławie; jeśli mnie pociągniesz do spełnienia układu, gotów jestem; jeżeli uwolnisz, rad będę.
— Uwolnię, panie hrabio, uwolnię — rzekł synowiec.
— Wprawdzie — dorzucił Dendera — choć przeciwko sobie mówię, muszę ci się przyznać, bo tak każę sumienie, że stracisz na tem wiele. Nieboszczyk w sprawach pieniężnych był kuty, ho, ho! w kaszy go nie zjadł pierwszy lepszy. Dobrze wiedział, że taka posiadłość, łącząca Palnik twój z Wulką, była złotem jabłkiem. Ciemierna, choć mała wioseczka, ale zapytaj czego tam brak? — las, łąki, pola... jakie pola! Woda, staw, sto dusz, ale jak się mają ludzie! Po sto dukatów dusza — na takie położenie niedrogo.
Wacław milczał. Trapiło to hrabiego, który się zapalał, usiłując wlać w niego przekonanie o potrzebie nabycia Ciemiernej, wartującej zaledwie połowę tego, ile wziąć za nią zamierzał. O czem innem myślał młody człowiek, okryty żałobą po świeżej stracie, a nazajutrz rozpoczynający nowe życie, i nie słyszał połowy tych pięknych rzeczy, które hrabiemu tak niepowściągnionym potokiem z ust płynęły.
— Nie mówmy o tem, — rzekł wkońcu Wacław — nie przyjechałem tu w interesach, zrobię, jak dla was będzie dogodniej, panie hrabio, bądźcie pewni. Sierota, przybyłem po dobre słowo i życzenie głowy rodziny na ślub jutrzejszy.
— Jutro? jutro się żenisz? — porwał się hrabia, ściskając go. — Niechże Bóg błogosławi. A mnie na wesele nie prosisz? Bodaj cię!
— Nikogo, panie hrabio, wesele to żałobą okryte, na świeżym jeszcze grobie. Nie chcę oczu obcych, któreby mojej Frani przykrą się może zdawały wymówką.
— No! jak chcesz, jak ci się podoba. Piękny zrobiłeś wybór, szczęście niechybne; życzę wszelkiego dobra, najdłuższych lat i licznego potomstwa! — dodał z uśmiechem. — Ale mi proszę żonę przywieźć po ślubie.
Tak się skończyły te ceremonjalne odwiedziny, z których, nie tracąc czasu, stary wyga korzystać już chciał, usiłując Wacławowi narzucić Ciemiernę za dług, który mu ciężył. Rachował on, że zbywszy się rotmistrzowskich dwóchkroć wioseczką, bez której klucz Denderowski zawsze kluczem mógł zostać, choć z wielką biedą i wykrętami jeszcze kryzys kontraktowy mógł przebyć, nie zrzucając maski i odgrywając dalej rolę pana. Rotmistrz Powała obiecywał mu zaczekać, starsi wierzyciele kontentowaliby się nadpłatami, Farurej ani mógł pisnąć o to, co dał do współki na woły i gorzelnię. Oprócz tego hrabia miał zamiar około dwunastego stycznia zachorować śmiertelnie i nie powstać z łóżka aż po terminach wypłat; złożyć się chorobą, komisarza i plenipotenta, jeśliby wierzyciele krzyczeli bardzo, dla ich uspokojenia, zwalając na nich winę, odprawić i tak przeciągnąć rok jeszcze byt, do którego przywyknął. Liczył prócz tego na ożenienie Sylwana i kapitały synowej, na Cesię i jej męża, na Wacława, na wszystko, do czego jakikolwiek dawał się przyczepić rachuneczek, a postanowił starym trybem ogromnie miną nadrabiać.
Rozpuszczał już wieści, każdemu pod największym zwierzając się sekretem, że Cesia wychodzi za Farureja, który mu zarząd całej swej fortuny i interesów ma powierzyć, nie czując się do nich zdatnym; że Sylwan żeni się z kuzynką książąt Schwarzenbergów, po której bierze miljon reńskich w samych klejnotach, nie licząc ogromnych dóbr w Czechach i t. p. Ludzie zawsze są łatwowierni i, powiedziawszy sobie, że w każdem kłamstwie jest prawdy choć trochę, zaczynali znowu potrosze być cierpliwi, rachując na wielkie nadzieje hrabiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.