<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ XIV.
Bitwa.

Wkrótce pułki przeznaczone do oskrzydlenia walczących oddaliły sie od reszty wojska, kryjąc się za wzgórze przed bystrem okiem Twali, śledzącego ich poruszenia.
W przeciągu pół godziny rogi wzgórza miały być obsadzone, a dopiero po upływie tego czasu pozostały pułk „szarych“ i, przeznaczony do niesienia mu pomocy, a o walce decydować mający pułk tak zwanych „bawołów” powinny były bitwę rozpocząć. Obadwa niewielki dotąd brały udział w utarczce i sił swoich nadwyrężyć nie mogły. Pułk Szarych utracił kilku tylko ludzi wówczas, kiedy to uderzając wstępnym bojem, odepchnął wdzierającego się na płaskowzgórze nieprzyjaciela, a pułk Bawołów, z którego sformowane było lewe skrzydło naszej trzeciej linii obronnej, zaledwie zetknął się z przeciwnikiem.
Infadoos tymczasem, wódz wytrawny, który dobrze rozumiał jak ważnem było w podobnych okolicznościach, na wstępie do tak rozpaczliwej walki, rozbudzić i podtrzymać ducha w żołnierzach, zużytkował chwilę oczekiwania i przemówił do swych podkomendnych. Malując w żywych i poetycznych słowach zaszczytne stanowisko na czele armii, jakie im wyznaczonem zostało, przedstawił im honor walczenia w jednym szeregu z wielkim białym wojownikiem z gwiazd przybyłym. Przyobiecywał nagrody tym wszystkim, którzyby wyszli z boju zwycięzko.
Przebiegłem okiem długi szereg powiewających piór czarnych i surowo z pod nich patrzących twarzy i westchnąłem, pomyślawszy, iż za godzinę najdalej z tych wszystkich dzielnych wojaków może nie pozostanie ani jeden. Na śmierć byli skazani i wiedzieli o tem bardzo dobrze. Kazano im walczyć z całem wojskiem Twali na tym skrawku zieleni, gdzie oddział za oddziałem miał na nich uderzać, aż wszyscy polegną, lub dla oskrzydlających przyjdzie chwila natarcia. Obowiązek swój przyjęli bez wahania, bez cienia obawy lub żalu. W duszy mojej, zmąconej złowrogiem przeczuciem i trwogą, obudziło się pełne goryczy uznanie własnej niższości wobec tych ludzi świadomych swego przeznaczenia, a jednak tak obojętnych i spokojnych. Nie zdarzyło mi się nigdy widzieć takiego zaparcia się siebie dla obowiązku i takiego lekceważenia strasznych następstw jego.
— Oto wasz król! — kończył Infadoos, wskazując Ignosiego — idźcie walczyć i umierać za niego! Przekleństwo i wieczna hańba temu, kto się cofa przed spełnieniem obowiązku, przed nieprzyjacielem ucieka! Oto wasz król, wojownicy! ten któremu zaprzysięgaliście wiernie służyć, jako walecznym mężom przystoi! Oddajcie cześć świętemu mężowi i naprzód! ruszajcie! Inkubu i ja pokażemy wam drogę do serca Twali.
Nastąpiła chwila ciszy wśród której ze ściśniętych szeregów przed nami podniósł się szmer, do szumu dalekiego morza podobny, a spowodowany lekkiem uderzniem sześciu tysięcy włóczni o tarcze wojowników. Szmer ten powoli rósł i potężniał, aż rozległ się donośnie, jak grzmot długiem echem, odbijając się o góry, rozpływając się falami dźwięków w powietrzu i ginąc w przestrzeni cichym szeptem, podobnym do westchnienia. Nagle z tysiąca gardzieli głośny jak grom wybiegł okrzyk „Koom!“
Ignosi mógł w tej chwili czuć się dumnym, bo żadnego z cezarów rzymskich takim okrzykiem nie żegnali na śmierć idący gladyatorowie. Podniósł w górę swój topór na znak podziękowania i w tejże chwili pułk sformowawszy się w trzy liniowe szeregi ruszył z miejsca. Kiedy ostatni szereg oddalił się na jakie pięćset yardów, Ignosi stanął na czele pułku Bawołów, uszykowanego podobnie jak pierwszy i dał rozkaz do marszu. Idąc za nim, odmawiałem w duszy pacierze, prosząc Boga, aby mi pozwolił wyjść cało z tej zawieruchy.
Zanim stanęliśmy na krawędzi wzgórza, Infadoos ze swoimi był już w połowie drogi wśród trawą pokrytej równiny. W obozie Twali zapanowało widoczne ożywienie. Pułk za pułkiem wyruszał w pole, a wszystkie zdążały z pośpiechem do tego miejsca, gdzie wązką oddzielone przestrzenią, spotykały się dwa rogi wzgórza. Ten skrawek ziemi, objęty linią półksiężyca, w najszerszym punkcie nie miał więcej nad 350 kroków, u szczytu najwyżej dziewięćdziesiąt. Wojownicy Infadoosa kolumnami zstępujący ze wzgórza, wewnątrz równiny zmienili szyk i stanęli murem, ustawiwszy się w trzy linie, obejmujące każda do tysiąca ludzi.
Wówczas my, to jest Bawoły, zaczęliśmy się zsuwać za nimi i ustawiliśmy się o jakie sto yardów w odwodzie poza ostatnią linią Szarych. Z miejsca tego, cokolwiek wyżej wzniesionego, moglibyśmy doskonale obserwować szybko się ku nam zbliżające wojsko Twali, który widocznie od czasu rannej potyczki otrzymał znaczne posiłki i pomimo dużych strat mógł mieć jeszcze około czterdziestu tysięcy żołnierzy. Szli oni zwartą masą, ale u wejścia do wązkiego przesmyku, prowadzącego w głąb równiny, zatrzymali się nagle pełni wahania. Spostrzegli, że więcej nad jeden pułk walczyć tam nie mógł. Po bokach przesmyku sterczały wysokie i niedostępne rumowiska skaliste, u końca drogę jego zagradzał sławny pułk Szarych, chluba kukuanańskich wojowników. Zawahali się królewscy i stanęli; nie było im pilno zmierzyć się z niezwyciężonymi. Wkrótce jednakże dopadł ich jeden z wodzów wysokiej postawy, otoczony licznym orszakiem oficerów i zbrojnych, jak się zdaje sam Twala we własnej osobie i wydał rozkaz. Pierwszy pułk odpowiedział okrzykiem i, nie zwlekając dłużej natarł na Szarych. Ci stali nieporuszeni i milczący. Dopiero, kiedy nieprzyjaciel zbliżył się na odległość czterdziestu yardów, przywitali go chmurą wyrzuconych w powietrze tollasów, i z dzikim okrzykiem podnosząc włócznie rzucili się naprzód. Tarcze uderzyły o siebie, echem poszedł grzmot głuchy, szeregi walczących jak fale morza poruszyły się, cała równina zaiskrzyła się błyskawicami włóczni i powoli, jak bałwan podnoszący się z głębiny i zatapiający pagórek, pułk Szarych przeszedł po nacierających. Zwycięztwo było zupełne, ale drogo okupione: z trzech linij pozostały już tylko dwie.
Zwarłszy się znowu w szeregi, ramię do ramienia oczekiwali spokojnie powtórnego natarcia. Z trwogą upatrywałem wśród nich sir Henryka i z radością ujrzałem zdala żółtą jego brodę.
Posunęliśmy się i my także do miejsca utarczki, które zawalone było ciałami zabitych, umierających i rannych. Ignosi zabronił surowo dobijać tych ostatnich, jak to bywa we zwyczaju u dzikich.
Wkrótce nastąpiło natarcie drugiego pułku. Walka tym razem trwała dłużej trochę i była bardziej zajadła, chwilę nawet szala zwycięztwa zdawała się przeważać na stronę nacierających, ale chwilę tylko: „Niezwyciężeni” posunęli się znowu dalej. Przed ich zwartemi, choć powtórnie zmalałemi szeregami rozsypało się mrowie uciekających przeciwników. W pośród zwycięzców widniała zdala wspaniała postać sir Henryka.
Naszych Bawołów powoli ogarniał także szał walki. Stać spokojnie i patrzeć, jak od nacisku sił przeważających, padają towarzysze; walczyć z gorącem pragnieniem niesienia im pomocy i czekać cierpliwie rozkazu wodza — to dla każdego mężnego serca ciężki w takich razach obowiązek do spełnienia. Spoglądałem po twarzach otaczających mię wojowników i widziałem, że ziemia musi się palić pod ich stopami. Ze wzrokiem utkwionym w szeregi walczących, a z ciałem cokolwiek naprzód podanem, drżącemi rękami ściskali włócznie, ale stali nieporuszeni jak mur.
Tylko Ignosi wydawał się zupełnie spokojnym i panem siebie.
— Czyż my tu tak stać będziemy ciągle — zapytałem go, nie mogąc wytrzymać dłużej i pozwolimy Twali pożreć tamtych?
— Nie, Makumazahu — odpowiedział mi — teraz właśnie przychodzi nasza kolej.
W tej właśnie chwili nowy pułk królewski biegł do ataku na garstkę Szarych.
Ignosi podniósł topór i dał znak do marszu. Z okrzykiem wojennym na ustach ruszyli z miejsca wojownicy jak huragan. Co się dalej stało, nie w mocy mojej opowiedzieć. Kiedym odzyskał trochę przytomności, znalazłem się na wzgórku w otoczeniu Szarych i za plecami samego sir Henryka, który mi później opowiadał, że przyniesiony tam falą pędzących Bawołów, porwany zostałem i wciągnięty przez nią do środka Szarych.
Wkoło mnie wrzała walka straszna, zajadła. Nagle rozległ się okrzyk: Twala! Twala! i z tłumu wypadł jednooki król-olbrzym, uzbrojony od stóp do głów, z tarczą na ramieniu i toporem w dłoni.
— Gdzie jesteś, Inkubu, biały człowieku — wołał — ty, który zabiłeś mojego syna Skraggę? chodź teraz, sprobój, czy mnie zabijesz! — i wyrzucił tollas wprost na sir Henryka, który szczęśliwie zdołał zasłonić się tarczą. Nóż przebił skórę pokrywającą tarczę, przebił blachę i utkwił w niej.
— Z dzikim wrzaskiem rzucił się Twala na sir Henryka, toporem tak potężny wymierzając cios w jego tarczę, że zachwiał się i przykląkł. Ale w tejże chwili przerwał ich walkę okrzyk przerażający, rozlegający się wśród nacierających wojowników. Oskrzydlające oddziały przybywały nam na odsiecz.
Jak Ignosi przepowiedział, uwaga przeciwników zwrócona była na walkę zażartą, podtrzymywaną przez garstkę Szarych i szalejących naokoło nich Bawołów, i nikt nie spostrzegł nadciągających oddziałów, które wpadły na wroga, zanim ten zdołał się przygotować na ich przyjęcie.
W przeciągu pięciu minut bitwa rozstrzygniętą została. We dwa ognie wzięci, krwawą walką z Szarymi i Bawołami złamani, rzucili się królewscy do ucieczki. W jednej chwili cała równina pomiędzy miastem i nami leżąca, pokryła się gromadami uciekających żołnierzy. Wszystko się rozbiegło; niedawno tak na nas zażarcie nacierające oddziały zniknęły także jak gdyby cudem i pozostaliśmy sami podobni do skały, opuszczonej przez odpływające morze. Dokoła nas walały się stosy ciał martwych, rozlegały się jęki rannych i konających.
Z tak licznego niegdyś i świetnego pułku Szarych, pozostało tylko dziewięćdziesięciu pięciu ludzi i do nich w te słowa przemówił Infadoos także ranny w ramię.
— Zaszczytnie podtrzymaliście dziś sławę naszego pułku i wnuki waszych wnuków o walce tej wspominać jeszcze będą — a zwracając się do sir Henryka i ściskając mu rękę dodał z prostotą: — Wielkim jesteś mężem, Inkubo. Ja życie spędziłem wśród wojowników, a waleczniejszego od ciebie nie widziałem.
W tej chwili mijał nas oddział Bawołów, kierując się w stronę Loo; przyniesiono nam od Ignosiego wezwanie do połączenia się z nimi. Infadoos, odkomenderowawszy swoich żołnierzy do zbierania rannych, udał się także z sir Henrykiem i ze mną. Ignosi dążył do miasta, ażeby przeszkodzić ucieczce Twali. Zaledwie uszliśmy kawałek drogi, ujrzeliśmy Gooda, siedzącego na wzgórzu w odległości stu kroków; obok niego leżało ciało zabitego.
— Musi być raniony! — zawołał sir Henryk niespokojnie. Zaledwie to powiedział, stała się nagle rzecz niesłychana. Zabity żołnierz kukuanański, albo raczej ten, któregośmy brali za nieżywego, zerwał się z ziemi, rzucił się na Gooda i zaczął go kłuć włócznią. Przejęci zgrozą biegliśmy nieszczęśliwemu na pomoc i widzieliśmy zdala jak czarny wojownik pastwił się niemiłosiernie nad kapitanem rozciągniętym na ziemi, który przy każdem uderzeniu dziwacznie wyrzucał członkami. Spostrzegłszy nas dziki, uderzył raz jeszcze swą ofiarę wołając: „Masz ty czarowniku” i uciekł. Biedny kapitan leżał bez ruchu. Staliśmy nad nim przekonani, że nie żyje. Usta miał na wpół otwarte i szkiełko na oku, jak zwykle. Kiedyśmy się nad nim pochylili wyszeptał cicho: — Pyszna zbroja — i zemdlał. Przy opatrunku przekonaliśmy się, że był raniony w nogę, a na ciele miał tylko sińce od uderzeń włóczni, która mu nic zrobić nie mogła z powodu koszulki, darowanej przez Twalę. Położyliśmy go na przygotowanej dla rannych tarczy łozowej i ponieśliśmy ze sobą.
Doszedłszy do najbliższej bramy miasta, zastaliśmy oddział wojska, stojący tam na straży, stosownie do rozkazu Ignosiego. Wszystkie miasta były wojskiem obsadzone. Oficer dowodzący oddziałem zawiadomił nas, że niedobitki wojsk Twali schroniły się do miasta, gdzie prawdopodobnie i on sam się znajdował; ale wśród jego żołnierzy panowało zupełne rozprzężenie i zdemoralizowanie, pozwalające liczyć na prędkie poddanie się. Niezwłocznie więc Ignosi, naradziwszy się z nami, wysłał posłów do każdej z bram miasta, używając broniących się do poddania i obiecując królewskiem słowem zupełne przebaczenie każdemu, kto złoży broń. Rozporządzenie to przyniosło natychmiastowe rezultaty. Wśród okrzyków ogólnej radości spuszczono most zwodzony i brama rozwarła się szeroko.
Zabezpieczywszy się przeciwko zdradzie, weszliśmy do miasta. Wzdłuż głównej drogi stali smutni wojownicy ze spuszczonemi głowami, ze złożonym u nóg orężem, witając przechodzącego Ignosiego królewskim okrzykiem. Myśmy szli do kraalu Twali. Olbrzymi plac, na którym przed dwoma dniami odbywał się przegląd wojska i polowanie wiedźm, stał teraz pustką głuchą, a przed królewskiem domostwem leżało ciało Twali pod strażą nieodstępnej Gagooli.
Jak w życiu tak i przy śmierci ona jedna pozostała mu wierną. Ten, przed którego spojrzeniem drżeli wszyscy, na którego skinienie tysiące ludzi szło posłusznych, teraz tu leżał opuszczony i bez życia, pod opieką starej wiedźmy. Dzika twarz jego, bólem konania wykrzywiona, i w śmierci pozostała groźną. Ze strasznej rany, zadanej w szyję, sączyła się krew czarna i zastygła. Bolesny to był widok! pomimo okrucieństwa i niegodziwości tego człowieka, coś jak uczucie żalu obudziło się w mej piersi wobec tego opuszczenia i upadku.
Kiedy w małej gromadce, zostawiwszy żołnierzy o kilkadziesiąt kroków za sobą, stanęliśmy nad trupem zwyciężonego króla, stara Gagoola podniosła w górę swoje nieludzkie oczy, obrzucając nas słowami pełnemi gorzkiego, nielitościwego szyderstwa.
— Cześć tobie, o królu! — wołała głosem, podobnym do skrzypiącego drzewa. — Jadłeś chleb tego, który tu leży, a przy pomocy białych czarowników zbuntowałeś mu wojsko i odebrałeś tron. Cześć ci, o królu!
Ignosi, stał obojętnie słuchając słów wiedźmy. Wówczas, ja pochyliwszy się nad trupem Twali, odpiąłem z nad czoła królewską przepaskę i podałem ją Ignosiemu.
— Włóż to — rzekłem — prawy królu Kukuanasów.
Ignosi zawiązał przepaskę z dyamentem a postawiwszy nogę na martwem ciele swego wroga, wybuchnął śpiewem do hymnu zwycięztwa podobnym, dziwnie pięknym, ale zarazem tak dzikim, że nie w mocy mojej powtórzyć go tu dokładnie.
„Uciemiężyciele nasi powstali rankiem, zatknęli pióra i gotowali się do walki.
„Za włócznie chwycili, a żołnierze wołali: Prowadźcie nas wodzowie! Królu, zaczynaj bitwę!
„Powstali dumni i pełni pychy, a było ich dwadziaścia tsięcy ludzi i jeszcze dwadzieścia tysięcy.
„Pióra ich pokryły ziemię, jak gniazdo ptasie; włóczniami wstrząsali, walki pożądali radośnie.
„Rzucili się. na mnie, najsilniejsi stanęli przeciwko mnie wołając: Ha, ha, ha! śmierć tobie.
„Przeszyłem ich błyskawicą, zmiotłem moją włócznią ich potęgę, głosem moim o ziemię ich powaliłem.
„Podli rozproszyli się, przeminęli jako mgła poranna.
„Zwierz dziki i ptak drapieżny szarpie ich i ciało, ziemia krwią ich nasiąkła.
„Gdzie są ci potężni, którzy powstali.
„Gdzież są ci dumni, którzy potrząsając piórami wołali: „Śmierć tobie!”
„Pochyliły się ich głowy, ale nie we śnie; spoczywają ich członki, ale nie we śnie.
„Zapomnieni są, poszli w ciemność i więcej nie wrócą; żony ich zabiorą inni, a dzieci przestaną pamiętać o nich.
„A ja — ja! Król, jak orzeł się znalazłem.
„Nocą błądzić musiałem daleko, ale o świcie powróciłem do moich piskląt.
„Chodźcie pod skrzydła moje, ja wam dam bezpieczeństwo i spokój.
„Teraz jest czas, teraz jest pora żniwa.
„Minęła zima, a lato się zbliża.
„Zło skryć musi oblicze swoje, a pomyślność jak lilia w kraju zakwitnie.
„Cieszcie się, cieszcie, o ludzie! niech radość napełni ziemię całą, bo ja jestem królem, a tyran upadł zgnębiony.”
Umilkł, a z cieniów zapadającej nocy wypłynęła donośna, grzmiąca odpowiedź:
„Ty jesteś królem!”




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.