Kopalnie Króla Salomona/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kopalnie Króla Salomona |
Wydawca | W. Smulski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | W. Smulski |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | Paulina Sieroszewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powoli, bez najmniejszego pośpiechu albo niecierpliwości, zbliżały się królewskie oddziały. W odległości pięciuset yardów od nas główna, to jest środkowa kolumna zatrzymała się u wejścia na małą równinę, wrzynającą się w głąb wzgórza, aby pozostałym dwom dać czas otoczenia nas kołem, by w ten sposób uderzyć jednocześnie ze wszystkich stron. Wzgórze, jak już mówiłem, miało kształt podkowy, końcami zwróconej w stronę Loo. Gdybyśmy byli posiadali chociaż jedno tylko działo, bylibyśmy rozpędzili wroga w przeciągu dwudziestu minut.
Tymczasem, po krótkiej chwili oczekiwania, dziki wrzask, rozlegający się na prawej i lewej stronie wzgórza, oznajmił nam o zetknięciu się przeciwników.
Jednocześnie, stojący u wejścia na równinę, tłum zbrojny ruszył z miejsca, biegnąc lekkim kłusem po gładkiej, trawą zarosłej przestrzeni i śpiewając pieśń jakąś do przytłumionego grzmotu podobną. Porwaliśmy za strzelby, ale kule nasze padały wśród tej gęstwiny ludzkiej, jak kamyki w morze rzucane.
Z krzykiem i brzękiem oręża biegli na nas, pędząc przed sobą forpoczty, ustawione wśród skalistych zwalisk otaczających wzgórze. Dobiegłszy stóp jego, zwolnili kroku i zaczęli wstępować pod górę. Nasza pierwsza linia obronna oczekiwała ich na połowie drogi od szczytu — druga ustawiona była pięćdziesiąt yardów wyżej, a trzecia na samej krawędzi płaszczyzny.
Oni wciąż posuwali się naprzód, powtarzając swój okrzyk bojowy: Twala! Twala! Chielć! Chielć! (Twala! Twala! Bij! bij!) na co nasi odpowiadali: Ignosi! Ignosi! Chielć! Chielć! A byli już tak blizko, że noże (tollas) jak błyskawice zaczęły krzyżować się w powietrzu, nim tarcze uderzyły o siebie.
Jak drzewa burzą wstrząśnięte, zachwiały się szeregi wojowników, jak liście jesienne wiatrem miotane padali ludzie, ale przeważająca siła atakujących zmusiła wprędce naszą pierwszą linię do cofnięcia się i zlania z drugą. Tu walka stała się bardzo zażartą, ale i ztąd nasi ludzie wyparci zostali: we dwadzieścia minut po rozpoczętej bitwie nasza trzecia linia stanęła do boju.
Tymczasem i przeciwnik uczuł się już wyczerpany na siłach, osłabiony znaczną stratą zabitych i rannych, bezsilny wobec gęsto sterczących włóczni naszych żołnierzy. Przez chwilę rezultat walki zdawał się byc wątpliwym; gęsto splątane szyki cofały się i następowały, uderzając na siebie zajadle, aż sir Henryk, który zdala przypatrywał się tej walce rozpacznej, rzucił się w ogień bitwy, nie mogąc ustać dłużej spokojnie. Good poszedł za nim, ja zostałem na swojem miejscu.
Żołnierze ujrzawszy wśród siebie ognistą postać baroneta, przywitali go grzmiącym okrzykiem:
— Nanzia Incubu! (oto jest słoń) Chielć! Chielć!
W tej chwili zdecydował się los walki. Z niezaprzeczonem męztwem walczący królewscy wojownicy zepchnięci zostali ze wzgórza i odparci aż do pierwszych szeregów, stojącej w odwodzie rezerwy. Jednocześnie przybył wysłaniec z wieścią, że i na lewem skrzydle nacierający zostali odepchnięci. Uradowany wyobrażałem już sobie, że przynajmniej jak na teraz wszystko było skończone, kiedy niestety ku wielkiemu naszemu przerażeniu, prawe skrzydło pod naciskiem chmarą następujących przeciwników zaczęło się chwiać i cofać.
Ignosi, który właśnie stał obok mnie, w jednej chwili zrozumiał cały ogrom niebezpieczeństwa i pośpieszne zaczął wydawać rozkazy. Teraz wystąpił, w odwodzie dotąd trzymany pułk Szarych.
Ignosi rzucił rozkaz, który powtórzyli dowódzcy i w niespełna minutę ku wielkiemu memu niezadowoleniu, znalazłem się w samym środku najzażartszej utarczki z nacierającym wrogiem.
Parliśmy naprzód przez gromadę uciekających ludzi, którzy po za nami formowali się znowu w szyk bojowy. Co dalej nastąpiło, nie umiem już powiedzieć. Pamiętam tylko ogłuszający huk uderzających o siebie tarczy, przerażający wrzask zajadłej walki i jakiegoś czarnego olbrzyma, którego krwią nabiegłe oczy zdawały się z głowy wypadać. Powalony o ziemię straciłem świadomość wszystkiego.
Kiedy przyszedłem do przytomności, ujrzałem się w głównej kwaterze za stosem kamieni. Poczciwy Good pochylony nademną podawał mi wodę.
— Jakże się czujesz? — pytał zaniepokojony.
Nie odpowiadając podniosłem się i usiadłem.
— Dosyć dobrze, dziękuję ci — rzekłem.
— Chwała Bogu! — zawołał. — Kiedym ich zobaczył, wnoszących cię tu myślałem, że już po tobie.
— Jeszcze nie, jak widzisz bracie. Dostałem tylko uderzenie w głowę, które mię pozbawiło przytomności. I jakże się skończyło?
— Odparci na wszystkich punktach. Ale straty obustronne są wielkie; myśmy naliczyli dwa tysiące zabitych i rannych, oni ze trzy mają pewnie. Patrz co za widok! — i wskazał mi długą linię ludzi idących czwórkami. Każda z tych czwórek niosła pośrodku nosze zrobione ze skóry, opatrzone po rogach klapami do trzymania, a na noszach leżeli ranni. Jeżeli rany nie były śmiertelne, lekarze, których znajdowało się dziesięciu przy każdym pułku, opatrywali je z nadzwyczajną starannością, ale śmiertelnie ranionym i skrócali męczarnie długiego konania, przecinając ostrym nożem arteryę tak zręcznie i szybko, że umierający często nawet o tem nie wiedział. Po dwóch minutach przychodziła śmierć cicha, bezbolesna, do snu podobna, która w wielu razach prawdziwem była miłosierdziem.
Uciekając od tego okropnego widoku, dążyłem do głównej kwatery, gdzie już zastałem sir Henryka, Ignosiego, Infadoosa i kilku jeszcze wodzów, naradzających się głęboko.
— Chwała Bogu, że przychodzisz Quatermainie — zawołał sir Henryk. — Nie mogę dobrze pojąć, czego chce Ignosi. Podobno Twala otrzymał posiłki i zamierza teraz otoczyć nas i głodem zamorzyć.
— To niewesoła perspektywa.
— A nie; tembardziej, że jak Infadoos utrzymuje wody już zabrakło.
— Tak — rzekł Infadoos — zapas wody w źródle nie wystarczy na zaspokojenie potrzeb tyla udzi, a z każdą chwilą zmniejsza się gwałtownie. Zanim noc zapadnie, nie pozostanie nam jej ani kropli. Słuchaj Makumazahu, ty który jesteś mądry i widziałeś zapewne niejedną wojnę w kraju, z którego przychodzisz — jeśli wojny bywają na gwiazdach — ty nam poradź, co robie. Twala przyprowadził świeżych wojowników na miejsce tych którzy zginęli. Ale Twala odebrał, nauczkę, sokół spadł na czaplę przygotowaną, która dziobem swoim przeszyła pierś jego: teraz on już na nas nie uderzy. I my jesteśmy zranieni, siądzie więc i będzie czekał, aż pomrzemy, jak wąż obwinie się naokoło nas.
— Rozumiem — odpowiedziałem.
— Widzisz, Makumazahu, wody już nie mamy, żywności pozostało nam już bardzo mało, musimy więc albo umierać z głodu, jak lew w jaskini, albo uciekać na północ, albo — tu podniósł się, palcem ukazując liczne szeregi nieprzyjaciela — rzucić się do gardła Twali. Wielki wojownik Inkubu który walczył dziś jak wół rzucający się w siatce, siejąc postrach wśród żołnierzy Twali, Inkubu mówi, żeby uderzyć, ale Słoń zawsze jest gotowy do ataku. Niechaj więc powie, co myśli Makumazahu, lis przebiegły, który wiele widział i nieprzyjaclela lubi kąsać z tyłu. Ostatnie słowo należy z prawa do Ignosiego, bo to rzecz króla wtanowić w wojnie; ale powiedz nam także, co ty myślisz, Makumazahu, ty, który czuwasz w nocy, i ten którego oko jest przezroczyste.
— A cóż tu myślisz, Ignosi? — zapytałem:
— Nic, mój ojcze — odpowiedział nasz niedawny sługa, który teraz przybrany z całą wspaniałością dzikiego wojownika, wyglądał prawdziwie po królewsku — mów ty, a mnie który jestem jako dziecię wobec mądrości twojej, pozwól wysłuchać słów swoich.
Tak wezwany, naradziwszy się pośpieszcie z sir Henrykiem i Goodem, powiedziałem krótko, że otoczeni przez wojsko królewskie nie mieliśmy innego wyboru wobec braku wody, jak uderzyć bezzwłocznie na Twalę, zanimby widok przeważających sił jego ostudził zapał w naszych żołnierzach, a dowódcy mieli czas zastanowić się, i zmieniwszy zapatrywanie, postarać się o zgodę
z Twalą, wydając nas w jego ręce.
Wszyscy uznali słuszność tego, com mówił, ale ostateczna decyzya zależała zawsze jeszcze od Ignosiego, który jako król miał władzę nieograniczoną: ku niemu zwróciły się oczy wszystkich.
Ignosi po długiej chwili głębokiego namysłu tak się odezwał:
— Inkubu, Makumazahu, i Bougwanie, dzielni mężowie biali, przyjaciele moi, stryju Infadoosie i wodzowie, słuchajcie, co moje serce postanowiło. Uderzę dziś na Twalę, na szalę rzucę losy moje, życie moje i wasze. Słuchajcie! Widzicie to wzgórze, jak pół księżyca wykrojone i ten kawałek łąki objęty jego rogami?
— Widzimy — odpowiedzieliśmy.
— Dobrze. Teraz mamy południe, ludzie odpoczywają i posilają się. Ale jak słońce obniży się trochę w stronę ciemności, ty mój stryju z pułkiem twoim pójdziesz zająć ten okrawek zielonej równiny miedzy rogami. Twala, skoro tam zobaczy, rzuci na ciebie wszystkie swoje siły, ażeby cię zgnieść, ale ponieważ miejsca jest niewiele, więcej jak jednego pułku naraz nie będzie stawiał do walki, a oczy całego wojska Twali będą na was zwrócone. Towarzyszyć ci będzie, stryju, mój przyjaciel Inkubu, aby widok jego ostudził odwagę Twali. Za tobą stanę ja z drugim pułkiem, żeby w razie gdyby was złamali, pozostało jeszcze walczyć komu; ze mną pójdzie mądry Makumazahu.
— Dobrze, o królu — odpowiedział Infadoos z takim spokojem, jak gdyby nie znajdował się wobec możliwości zupełnej zagłady. Zaiste dziwni to ludzie ci Kakuanasi. Śmierć nie przeraża ich zupełnie, jeżeli idzie o spełnienie obowiązku.
— Podczas kiedy uwaga całego wojska Twali zwrócona będzie na walkę z wami — ciągnął dalej Ignosi — trzecia część naszych żołnierzy pozostałych przy życiu (około 6.000) zsunie się wzdłuż prawego rogu pćłksiężyca i uderzy na lewe skrzydło Twali, a jeżeli szczęście pozwoli, odniesiemy zwycięztwo i zanim noc na swym wozie na góry wyjedzie, zasiądziemy spokojnie w Loo. A teraz chodźmy zjeść cokolwiek i przygotować się. Ty Infadoosie bacz na to, żeby tak się stało, jakem powiedział. Niechaj biały ojciec Bougwan idzie prawym rogiem, aby — świecące jego oko dodawało odwagi żołnierzom.
Przygotowania do ataku, tak zwięźle zarządzonego zostały przeprowadzone z szybkością, świadczącą dobrze o wydoskonaleniu armii kukuanańskiej. W godzinę później rozdana żołnierzom żywność już była zjedzona, wojsko podzielone na trzy części, plan natarcia wytłomaczony dowodzącym i wszyscy, z wyjątkiem pozostającej przy rannych straży, gotowi do pochodu.
W tej chwili Good podszedł do nas, by sir Henryka i mnie uścisnąć za ręce.
— Bywajcie zdrowi, przyjaciele, odchodzę stosownie do rozkazu, uściśnijmy sobie ręce, bo może nie zobaczymy się więcej.
Podaliśmy sobie ręce w milczeniu.
— Niebardzo przyjemna awantura, — rzekł sir Henryk. — Co do mnie, nie spodziewam się oglądać jutrzejszego słońca, bo jeśli dobrze zrozumiałem oddział, do którego mię odkomenderowano, będzie walczył póty, póki nie wyginie co do nogi. Niechaj tam! Bywaj, zdrów, stary przyjacielu! Mam nadzieję, że wyjdziesz z tego cało, a może i dyamenty odnajdziesz, ale pamiętaj sobie nie wdawać się nigdy z pretendentami.
Po chwili Good oddalił się, uścisnąwszy nam obu ręce, a zaraz porem przyszedł Infadoos i zabrał sir Henryka ja zaś, pełen złych przeczuć, udałem się za Ignosim do drugiego oddziału.