<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ XII.
Przed bitwą.

Infadoos i wodzowie znali dobrze wszystkie ścieżki wielkiego miasta i chociaż bez światła prowadzili nas dość szybko.
Szliśmy już z godzinę, kiedy nareszcie ciemności zaczęły rozpraszać się trochę, a złoty skrawek słońca ukazał się znowu. Wkrótce było już tyle światła, żeśmy mogli rozróżnić otaczające nas przedmioty. Znajdowaliśmy się daleko za miastem w bliskości płaskowzgórza, mającego może ze dwie mile obwodu. Wzgórze to, któremu podobnych pełno jest w południowej Afryce, nie było bardzo wysokie; mogło się ono wznosić co najwyżej na 200 stóp nad poziom, ale miało kształt podkowy, grzbiety nadzwyczaj strome i zarzucone głazami. Na gładkiej, trawą zarosłej powierzchni szczytu było wygodne miejsce, zużytkowane na obozowisko znacznej siły zbrojnej. Zazwyczaj do trzech tysięcy ludzi stawało tu załogą, wtedy jednak znaleźliśmy ich daleko więcej.
Stali gromadkami, głęboko przerażeni tem zjawiskiem natury, którego byli świadkami. — moje słowa. Wybierajcie więc pomiędzy mną i tym, który siedzi na moim tronie, zabiwszy własnego brata i wypędziwszy na stracenie dziecię tegoż brata. Że ja tylko jestem królem, ci mogą was zapewnić — dodał, wskazując na wodzów — bo widzieli znak węża dokoła mego ciała. Gdybym ja nie był waszym prawym królem, ci biali mężowie nie staliby po mojej stronie. Drzyjcie wodzowie, żołnierze i ludu, czyż nie widzieliście ciemności przez nich zesłanych na ukaranie Twali?
— Widzieliśmy — odpowiedzieli żołnierze.
— Jam jest wasz król! Jeśli za mnie walczyć będziecie, powiodę was do zwycięstwa i chwały; dam wam żon i bydła ile zechcecie, postawię was na czele całego mojego wojska, a jeśli ginąć będziecie, padnę i ja z wami.
I obiecuję wam, że jeśli zasiądę na tronie ojców moich, nie będzie więcej rozlewu krwi w tym kraju. Nikt domagać się nie będzie napróżno sprawiedliwości, a wiedźmy przestaną polować na was, by was zabijać. Śmierć ścigać będzie tego, kto prawo przekroczy. Spokojnie zasypiać będziecie w waszych chatach, a sprawiedliwość z zawiązanemi oczami przechadzać się będzie po kraju. Wybierajcie wodzowie, żołnierze i ludu.
— Wybraliśmy, królu — zabrzmiała odpowiedź.
— Dobrze więc. Odwróćcie teraz wasze głowy i zobaczcie, jak wysłańcy Twali opuszczają miasto, dążąc na wschód, zachód, północ i południe, by zebrać wielką armię i przyjść tu zabić mnie i pomordować was i tych moich przyjaciół. Jutro albo pojutrze przyjdzie on ze wszystkimi tymi, którzy pozostaną mu wierni. Wówczas to przekonam się, kto jest naprawdę zemną. Idźcie więc do chat waszych i gotujcie się do boju.
Nastąpiła chwila milczenia, a potem na znak dany przez jednego z wodzów, zabrzmiało potężne, przeciągłe “Koom!” mające być oznaką uznania Ignosiego za króla i wojownicy batalionowi zaczęli opuszczać plac.
W pół godziny później zebraliśmy się na naradę wojenną, w której brali udział wszyscy dowódzcy oddziałów. Oczekiwaliśmy lada chwila ataku w znacznej sile. Z naszego wzgórza widzieliśmy doskonale szykujące się wojsko i posłańców, przebiegających w różnych kierunkach, zapewne w celu zgromadzenia nowych sił zbrojnych.
Nasza armia liczyła około dwudziestu tysięcy ludzi, stanowiących najlepsze w kraju oddziały. Twala według obrachunku Infadoosa i wodzów mógł mieć wówczas w samem Loo od trzydziestu do trzydziestu pięciu tysięcy żołnierzy zupełnie mu oddanych, a około południa następnego dnia mogło mu przyjść jeszcze z pięć tysięcy na pomoc. Możliwem także było przejście któregokolwiek z jego oddziałów na naszą stronę, ale na to bardzo liczyć nie należało. Tymczasem nie można było wątpić, że przygotowywano się do złamania nas. Silne patrole zbrojnych ludzi krążyły u stóp pagórka i nie brakowało też innych oznak gotującego się ataku.
Infadoos i inni wodzowie utrzymywali jednak, że ataku przed nocą nie należało się obawiać, gdyż przedewszystkiem Twala zajmie się złagodzeniem wrażenia, wywołanego w wojsku przez zaćmienie słońca, a pierwsze kroki wojenne do jutra odłoży. Tak się też stało, jak przepowiadali.
Myśmy tymczasem zajęli się także wzmocnieniem naszych pozycyi. Kto żyw, zabrał się do roboty i w przeciągu dwóch godzin pozostających jeszcze do zachodu słońca dokonaliśmy cudów. Ścieżki prowadzące na wzgórza, będące raczej stacyą zdrowotną niż fortecą, bo tu zwykle wysyłano pułki, wyczerpane służbą w jakim niezdrowym zakątku kraju, zostały starannie zawalone kamieniami i uczynione niedostępnemi. Stosy głazów nagromadzono w różnych miejscach, ażeby zrzucać je na wdzierającego się nieprzyjaciela; oddziałom wyznaczono stanowiska i poczyniono wszystko, co tylko zrobić się dało.
Przed samym zachodem słońca ujrzeliśmy mały oddział, zbliżający się do nas od strony miasta, na czele jego szedł człowiek niosący w ręku liść palmowy na znak, że przybywał jako parlamentarz.
Ignosi, Infadoos, kilku wodzów i my zeszliśmy na dół na jego spotkanie. Poseł wyglądał dzielnie, a na ramionach miał zawieszoną skórę lamparcią.
— Pozdrowienie — zawołał, zatrzymując się, pozdrowienie przynoszę od króla dla tych, którzy bezbożną wzniecają przeciw niemu wojnę; pozdrowienie lwa dla szakali, skowyczących u nóg jego.
— Mów — zawołałem.
— Oto są słowa królewskie: Zdajcie się na jego łaskę, zanim straszniejszego nie doznacie losu. Już bowiem wyrwano łopatkę czarnemu wołowi, którego skrwawionego król pędzi dokoła obozu.[1]
— Na jakich warunkach? — zapytałem przez ciekawość.
— Warunki jego są bardzo łagodne, godne tak wielkiego króla. Tak mówi Twala jednooki, potężny, małżonek tysiąca żon, pan Kukuanasów, stróż wielkiego gościńca, ukochany przez te trzy, które w milczeniu siedzą w górach; słoń, pod krokami którego drzy ziemia; postrach czyniących źle, struś szybkonogi, wielki, czarny, mądry, król z królów, tak mówi Twala: Będę litościwy i wezmę tylko trochę krwi. Co dziesiąty padnie, inni pójdą wolni; ale biały człowiek Inkubu, który zabił mojego syna Skraggę i ten czarny sługa jego, który domaga się mojego tronu, jako też brat mój Infadoos, podmawiający do buntu przeciwko mnie, ci pójdą na męki i będą ofiarowani “Trzem milczącym”. Oto są miłosierne słowa Twali.
Naradziwszy się z towarzyszami, odpowiedziałem mu tak głośno, żeby wszyscy żołnierze słyszeli:
— Wracaj, ty psie, do Twali, który cię tu przysłał i powiedz mu, że Ignosi, prawy król Kukuanasów, Inkubu, Bougwan i Makumazahu, mężowie biali z gwiazd, Infadoos z krwi królewskiej, jako też wodzowie, oficerowie i lud tu zgromadzony powiadamy mu, iż się nie poddamy, że zanim słońce skryje się dwa razy, trup Twali będzie leżał u bram domu jego, a Ignosi, którego ojca Twala zabił, panować będzie w jego miejscu. A teraz ruszaj precz, a rozważ sobie w głowie, co to jest podnieść rękę na takich, jak my.
Zaśmiał się poseł głośno.
— Nie zastraszysz mężów takiemi wielkiemi słowami — zawołał. — Śmiałość wasza pokaże się jutro. Bądźcie waleczni i weseli, zanim kruki szarpać zaczną ciała wasze i rozwłóczyć kości, bielsze od waszych twarzy. Bywajcie zdrowi; spotkamy się może na polu walki — czekajcie więc na mnie, o biali ludzie!
I oddalił się śmiejąc szyderczo. Jednocześnie prawie słońce zniknęło z widnokręgu.
Tej nocy byliśmy wszyscy bardzo czynni, gotując się przy świetle księżyca do jutrzejszej walki. Posłańcy przebiegali obóz we wszystkich kierunkach roznosząc rozkazy rady wojennej. W godzinę po północy wszystko było już zrobione i obóz we śnie pogrążony. Ignosi, sir Henryk i ja w towarzystwie kilku jeszcze wodzów zeszliśmy ze wzgórza, by obejść placówki. Przechodząc widzieliśmy ostrza włóczni połyskujące w różnych miejscach i kryjące się na odgłos hasła. Nigdzie więc straże nie usnęły. Powróciliśmy, przechodząc pośród wojowników uśpionych głęboko, z których niejeden ostatnim na ziemi snem spoczywał. Promienie księżyca, odbijając się od ich włóczni, igrały na sennych obliczach, chłodny wiatr nocny chwiał ich wielkiemi piórami, a nieruchome ciała w tem świetle białego miesiąca robiły wrażenie pobojowiska.
— Dużo też z nich jutro pozostanie? — zapytał sir Henryk.
Potrząsnąłem głową i spojrzałem raz jeszcze na śpiących wojowników. W tej ciszy nocnej, przy blasku zimnego księżyca, wyglądali już jak zmarli. I wielki niepokój zbudził się w duszy mojej, wobec tej tajemnicy życia ludzkiego, wielki smutek wobec nietrwałości jego i marnoty.
Tam przedemną silni, zdrowi, leżeli w spokojnym śnie pogrążeni; jutro na placu boju pozostaną martwe ich ciała; żony ich i dzieci nie ujrzą więcej tych, na widok których serca ich biły radośnie, a oczy śmiały się weselem. A księżyc tak jak dziś niezmącony w jasności swojej płynąć będzie po błękitnych niebiosach; wiatr szemrać będzie pośród traw wzgórza, ziemia ułoży się do spoczynku — tak od wieków bywało i tak na wieki będzie.
Jednak człowiek niezupełnie dla ziemi umiera. Cóż z tego, że imię jego zapomnianem zostanie! Echo słów jego odzywa się w przestrzeni; myśl w mózgu jego poczęta staje się dziedzictwem ludzkości; uczucia jego i namiętności budzą innych do życia, a smutki i radości wspólnem są dla wszystkich ogniwem.
Świat ten zaiste pełen jest duchów, nie tych w grobowym chodzących całunie, ale tych, które są objawem nieustającego, nigdy niezamierającego życia, chociaż same bezustannym podlegają zmianom.
Myśli te przesuwały się przez moją głowę, kiedy stałem, przyglądając się długim szeregom wojowników, według ich własnego określenia „na włóczniach zaśpionych.“
— Cuctis — odezwałem się do sir Henryka — ckliwo mi jakoś na sercu.
— Słyszałem już to nieraz od ciebie — odpowiedział sir Henryk, śmiejąc się i gładząc swoją żółtą brodę.
— Ach ja teraz nie żartuję. Pomyśl, że jutro może z nas żaden nie pozostanie. Uderzą na nas z armią dwa razy większą i należy przypuszczać, że nie zdołamy się tu utrzymać.
— Słuchaj Quatermain, brzydka to sprawa i nie powinniśmy byli mieszać się do niej, ale teraz cofać się już zapóźno. Co do mnie, wolę ginąć z orężem w dłoni, niż być zamordowanym przez pierwszego lepszego oprawcę, teraz zaś, kiedy już straciłem nadzieję odszukania mego brata, i o życie nie dbam tak bardzo. Jednakowoż szczęście zazwyczaj sprzyja odważnym, możemy więc i my wyjść z tego wszystkiego zwycięzko.
Zamilkliśmy obaj niebardzo rozweseleni na duszy i położyli się spać na parę godzin.
Przed samem świtaniem zbudził nas Infudoos. W Loo panował już ruch niezwykły; pojedyńcze oddziały królewskiego wojska zapędzały się aż pod nasze forpoczty.
Wstaliśmy więc i zaczęli się szykować do boju. Metalowe koszulki okazały się nieocenionej dla nas wartości i za dar ten niekłamanie byliśmy wdzięczni. Ale sir Henryk, by nie robić rzeczy przez pół, od stóp do głów przystroił się jak prawdziwy wojownik kukuanański. „Wśród Kukuanasów bądź Kukuanasem,“ mówił okrywając połyskującą stalą swoje szerokie ramiona. Pod szyją zapiął lamparcią skórę, do czoła przytwierdził kitę z piór czarnego strusia, a w pasie przewiązał się wspaniałą „moochą“ z białych wolich ogonów, na nogi wdział sandały, w rękę ujął ciężki topór, którego rękojeść zrobiona była z rogu nosorożca; na ramię włożył tarczę żelazną, pokrytą skórą z białego wołu, a przepisana ilość „tollas“ czyli noży do rzucania służących, dopełniła jego uzbrojenia, do którego wszakże dodał jeszcze europejski rewolwer. Dziki ten strój, dostarczony mu w całości przez Infadoosa, dziwnie dobrze pasował do jego postawy fizycznie przepysznie rozwiniętej. A kiedy stanął obok Ignosi tak samo przybrany, przyznać musiałem, żem piękniejszych od nich ludzi nie widział. Ani ja, ani Good tak wspaniałą postacią nie mogliśmy się poszczycić; koszulki stalowe o wiele były dla nas zaduże, a Good w dodatku uparł się i spodni zdjąć nie chciał. Małego wzrostu, krępy ze szkiełkiem w jednem oku, z twarzą do połowy ogoloną, w koszulce metalowej, zapiętej w spodnie z wytartego aksamitu, wyglądał dosyć pociesznie. Co do mnie koszulkę wdziałem na ubranie, a spodnie zrzuciłem, ażeby nie przeszkadzały mi w razie ucieczki, na nogi zaś włożyłem veldtschoony. Stroju mego dopełniłem włócznią, tarczą, której nie wiedziałem jak używać, parą tollas, rewolwerem i wielkiem piórem, które zatknąłem w mój myśliwski kapelusz, aby sobie nadać pozór bardziej wojowniczy. Każdy z nas oprócz tego miał jeszcze strzelbę, ale ponieważ nabojów pozostawało nam już niewiele, postanowiliśmy nie strzelać, a strzelby kazaliśmy nieść za sobą.
Zjadłszy pośpiesznie trochę śniadania, podążyliśmy, by naocznie obejrzeć położenie. W jednym punkcie płaskowzgórza wznosił się niewielki stos kamieni, za którym założyliśmy główną naszą kwaterę. Zastaliśmy tam już Infadoosa w otoczeniu jego żołnierzy. Z pułkiem tym zawarliśmy już dawniej znajomość na samym wstępie do Loo. Liczył on trzy tysiące pięćset głów i postawiony był tu w odwodzie. Żołnierze podzieleni na oddziały leżeli ukryci w trawie, obserwując ruchy wojsk królewskich, wychodzących z miasta kolumnami, które zdawały się nie mieć końca.
Po za bramami miasta kolumny szykowały się w oddziały i jedna część ich skierowała na prawo, druga na lewo, a trzecia maszerowała wprost na nas.
— Aha — zawołał Infadoos — uderzą więc na nas z trzech stron.
Wiadomość ta zatrwożyła nas. Zmuszeni bronić się w kilku miejscach na tak rozległej przestrzeni, jaką zajmowała płaszczyzna wzgórza, osłabialiśmy siły nasze, których nigdzie skoncentrować nie było można. Nieprzyjaciel liczył widocznie na tę niedogodność naszego położenia.






  1. Ten zwyczaj okrutny rozpowszechniony jest wśród wszystkich niemal plemion południowej Afryki, powtarza się przed każdą wojną lub jakiem ważniejszym publicznym wypadkiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.