Kopalnie Króla Salomona/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kopalnie Króla Salomona |
Wydawca | W. Smulski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | W. Smulski |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | Paulina Sieroszewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Siedzieliśmy, paliliśmy fajki i milczeli ze dwie godziny. W obec tak świeżych jeszcze wspomnień okropnej sceny, nie mieliśmy ochoty do gawędy. Nareszcie, kiedyśmy mieli zabierać się do snu, bo na dalekim wschodzie zaczynały się już zapalać blaski świtania, uszu naszych doleciał odgłos zbliżających się kroków. U bram kraalu rozległo się pytanie straż trzymającej czaty, której prawdopodobnie dano zadawalniającą, choć nie głośną odpowiedź, bo kroki wciąż się zbliżały, a po krótkiej chwili do chaty wszedł Infadoos w towarzystwie kilku poważnie wyglądających wodzów.
— Biali mężowie — rzekł — przychodzę, jakom powiedział. Ignosi, prawy królu Kukuanasów, przyprowadziłem tych ludzi — tu wskazał na przybyłych z sobą mężów — którzy są wielkimi pośród nas; każdy z nich ma pod swoją władzą trzy tysiące żołnierzy posłusznych jego skinieniu. Powiedziałem już im, com sam widział i słyszał, ale ty im pokaż jeszcze, o Ignosi, święty znak węża na twojem ciele i opowiedz twoją historyę, niech postanowią, czy z tobą będą trzymali przeciwko królowi Twali, czy też pójdą przeciwko tobie.
Ignosi, nie mówiąc słowa, zrzucił przepaskę i ukazał zebranym znak węża, zarysowany ponad jego biodrami. Jeden wódz po drugim zbliżał się, oglądając go uważnie przy bladem świetle lampki i w milczeniu przechodził na stronę. Kiedy usunął się ostatni, Ignosi przywdział znów swoją „moochę“ i odezwał się do nich, powtarzając tak niedawno Infadoosowi opowiadaną historyę. Kiedy skończył, zabrał głos Infadoos.
— Teraz więc, kiedyście już na własne uszy słyszeli i własnemi oczami oglądali, cóż powiecie wodzowie? Staniecież po stronie tego człowieka i pomożecie mu do odzyskania tronu jego ojca? Kraj jęczy od strasznego ucisku, a krew narodu płynie jak woda w strumieniu. Widzieliście dziś sami. Dwóch jeszcze wodzów było, z którymi chciałem pomówić, gdzież są teraz? Nad ciałami ich wyją hyeny. A wy! i z wami może być wkrótce tak samo, jeżeli czekać zechcecie z założonemi rękami. Wybierajcie więc, bracia moi.
Najstarszy z pomiędzy nich, nizki, krępy, siwizną przypruszony wojownik, wystąpił naprzód i odpowiedział:
— Prawdęś powiedział, Infadoosie; kraj jęczy w ucisku. Pomiędzy zamordowanymi dzisiejszej nocy znajduje się brat mój rodzony; ale to, czego od nas żądasz, jest rzeczą bardzo ważną, a temu, cośmy słyszeli, trudno wierzyć. Gdzie dla nas pewność, że nie podniesiemy włóczni w imię oszusta? Ważna to więc jest rzecz, powtarzam, i trudno przewidzieć, jak się skończyć może. Bądź jednak pewien, że rzeki krwi popłyną, zanim, co zamierzacie, dokonanem zostanie. Wielu trwać będzie przy królu, bo ludzie chętniej składają ofiary słońcu, które świeci, niż temu, które dopiero wschodzi. Wielką jest moc ludzi białych, którzy skrzydłem swojej opieki osłonili Ignosiego; niech oni nam dowiodą znakiem jakim, że prawym jest królem, znakiem takim, który wszyscy zobaczą. A wówczas wszyscy pójdą z nami, bo będą wiedzieli, że moc ludzi białych jest po naszej stronie.
— Macie już znak węża — odpowiedziałem.
— To nie dosyć. Wąż ten może być podrobiony. Trzeba nam znaku. Bez znaku nie uczynimy kroku.
Wszyscy energicznie potwierdzili te słowa. Zakłopotany wytłomaczyłem sir Henrykowi i kapitanowi o co chodziło.
— Znalazłem już — zawołał Good rozradowany — niechaj nam pozwolą tylko chwilę się zastanowić.
Na moje przedłożenie wodzowie oddalili się. Jak tylko odeszli, Good otworzył swoją szkatułkę apteczną i wyjął notatnik, w którym znajdował się kalendarz.
— Patrzcie, moi kochani — powiedział — obrachowawszy się z czasem, jutro mamy czwartego czerwca, prawda?
Ponieważ zapisywaliśmy starannie każdy dzień ubiegły, mogliśmy więc na to pytanie odpowiedzieć potwierdzająco.
— Doskonale, bo oto patrzcie, co tu stoi: „4 czerwca zupełne zaćmienie słońca, zaczynające się o godzinie 11ej minut 15, widzialne w Afryce etc.“ Macie więc znak. Powiedz im, że jutro słońce zagasisz.
Projekt był świetny; pytanie zachodziło tylko, czy kalendarzowi Gooda można było zaufać. Gdyby w danym razie proroctwo nasze okazało się fałszywem, my stracilibyśmy urok niepowrotnie, a Ignosi wszelką nadzieję odzyskania tronu.
— A gdyby kalendarz się mylił? — zapytał sir Henryk.
— Nie widzę racyi podejrzywania go o to — odpowiedział Good, pilnie zajęty notowaniem czegoś na pierwszej kartce. — Zaćmienia przypadają zawsze w oznaczonym czasie, a to przecież ma być widzialne w Afryce. Ponieważ nie wiemy dokładnie, gdzie się znajdujemy, zrobiłem więc w tej chwili przybliżony tylko obrachunek, według którego wypada mi, że zaćmienie powinno się tu zacząć około godziny pierwszej po południu, a trwać do wpół do trzeciej. Przez pół godziny będziemy mieli zupełną ciemność.
— Ha! — rzekł sir Henryk — musimy ryzykować.
Zgodziłem się na to i ja, chociaż z niewielką ufnością i wyprawiliśmy Umbopę, ażeby przywołał wodzów. Skoro przybyli, odezwałem się:
— Słuchajcie, wielcy mężowie i ty Infadoosie. Wprawdzie moc naszą okazujemy niechętnie, bo to strachem i zamieszaniem świat napełnia, ale ponieważ sprawa jest ważną, a w sercach naszych pełno jest gniewu przeciwko królowi za tyle krwi dopiero co przelanej, przeciwko starej Isanusi Gagooli za to, że ośmieliła się na śmierć wskazać naszego przyjaciela Ignosiego, więc postanowiliśmy dać wam znak, któryby wszyscy ludzie widzieli. Chodźcie — i poprosiłem ich do drzwi chaty — cóż tam widzicie cóż tam widzicie? — pytałem wskazując ognistą kulę wschodzącego słońca.
— Widzimy wschodzące słońce — odpowiedzieli.
— Tak więc. Powiedz mi teraz, czy człowiek śmiertelny może to słońce zagasić i noc uczynić w środku dnia?
Uśmiechnęli się.
— Nie — odpowiedział stary wódz — żaden człowiek uczynić tego nie zdoła. Słońce ma więszą moc od tego, kto na nie spogląda.
— Tak mówisz! A ja wam powiadam, że dziś nawet, w godzinę po południu, zagasimy to słońce na jakiś czas i w ciemnościach pogrążym ziemię, ażeby was przekonać, że jesteśmy ludźmi prawdy, a Ignosi waszym prawym królem. Jeżeli to się stanie, będziecież zadowoleni?
— Tak, biali mężowie — odpowiedział stary wódz z uśmiechem, który się odbił na wszystkich twarzach towarzyszów jego — jeżeli tylko obietnicy dotrzymacie, będziemy zadowoleni.
— Dotrzymamy; jakeśmy powiedzieli, tak się stanie. Czy słyszysz, Infadoosie?
— Słyszę, ale obiecujecie rzecz cudowną. Możecież zagasić słońce, wiecznie przyświecającego ojca wszech rzeczy?
— Możemy, Infadoosie.
— Dobrze więc. Dziś także około południa wezwie nas Twala na tańce dziewcząt; a w godzinę po tańcu ta dziewczyna, która będzie uznana za najpiękniejszą, zostanie zabita przez Skraggę, syna królewskiego, na ofiarę trzem niemym głazom, leżącym na straży tego tam łańcucha górskiego — i wskazał na trzy skały dziwnego kształtu, sterczące w miejscu, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa kończyć się musiał gościniec Salomona. — Wówczas to zagaście słońce i ocalcie dziewczynę, a lud wam uwierzy.
— Zaiste — rzekł stary wódz, ciągle się uśmiechając jeszcze — ludzie uwierzą wam niezawodnie.
— O dwie mile od Loo — ciągnął dalej Infadoos — biegnie wzgórze w półksiężyc wycięte. Jest to miejsce bardzo obronne, w kórem mój pułk i te, które zostają pod wodzą tych ludzi, stoją załogą. Dzisiejszego ranka spróbujemy posłać tam także ze trzy jeszcze. A jeśli słońce zagaśnie, w ciemności weźmiemy was za ręce i wyprowadzimy z Loo do tego schronienia, gdzie będziecie bezpieczni i zkąd wydamy wojnę królowi Twali.
— Dobrze — odpowiedziałem. — Teraz zostaw nas, żebyśmy się przespali i przygotowali nasze czary.
Infadoos powstał i pożegnawszy nas oddalił się z wodzami.
— Moi przyjaciele — zapytał nas Umbopa, skoro się tamci oddalili — możecież wy naprawdę dotrzymać tego, coście obiecali, czy też puste wyrzekliście słowa do tych ludzi?
— Nie mamy zamiaru zwodzić ich, kochany Umbopo.... przepraszam, Ignosi — odpowiedziałem.
— Niepojęta rzecz — rzekł, namyślając się. — Gdybym wam nie wierzył, myślałbym, że kłamiecie. Jeżeli wyjdziemy z tego cało, wynagrodzę wam za wszystko.
— Ignosi — odezwał się sir Henryk — przyrzecz mi jedną rzecz.
— Przyrzekam ci ją, przyjacielu Inkubo, nie pytając czego żądasz — odpowiedział olbrzym z uśmiechem.
— Chciałbym, żebyś mi dał słowo, że skoro zostaniesz królem tego ludu, zmienisz taniec wiedźm, którego byliśmy świadkami zeszłej nocy i nie każesz zabijać ludzi bez sądu.
Ignosi zamyślił się przez chwilę, a potem odpowiedział:
— Zwyczaje czarnych ludzi niepodobne są do zwyczajów ludzi białych, przyjacielu Inkubo, bo i my nie cenimy życia tak bardzo. Ale przyrzekam ci, że o ile władzy mi na to starczy, polowania wiedźm więcej w tym kraju nie będzie, ani śmierci bez sprawiedliwego wyroku.
— Zawarliśmy więc umowę — wyrzekł sir Henryk — a teraz chodźmy spocząć trochę.
Zmęczeni usnęliśmy wkrótce i spaliśmy do późnego rana. Około jedenastej zbudził nas dopiero Ignosi. Wstaliśmy, a ubrawszy się i umywszy, zjedliśmy sute śniadanie, w przewidywaniu, że nieprędko znowu będziemy mogli zasiąść do podobnej uczty. Poczem wyszliśmy z chaty, aby popatrzeć na słońce, które ku wielkiemu naszemu strapieniu zupełnie zdrowy miało wygląd, bez śladu jakiegokolwiek zaćmienia.
— Aby nas tylko nie zawiodło — wyrzekł sir Henryk z powątpiewaniem. — Fałszywym prorokom nie zawsze dobrze się wiedzie.
— Jeżeli zawiedzie, to wszystko dla nas skończone — odpowiedziałem smutnie — bo mógłbym się założyć, że którykolwiek z tych wodzów opowie królowi całą historyę, a wówczas zobaczymy wcale innego rodzaju zaćmienie.
Powróciwszy do chaty, ubraliśmy się, kładąc pod odzienie przysłane nam przez króla koszulki. Zaledwie dopełniliśmy tej czynności, kiedy przybył poseł od króla Twali, zapraszając nas na “doroczny taniec dziewcząt“, mający się rozpocząć niezwłocznie.
Zabrawszy z sobą broń i amunicyą, by mieć je pod ręką w razie, gdyby według przewidywań Infadoosa uciekać przyszło, poszliśmy śmiało, choć trwogę kryliśmy w duszy.
Wielki plac przed kraalem królewskim zupełnie odmienny przedstawiał teraz widok. Zamiast wojowników, w milczące ściśniętych szeregi, zapełniały go niezliczone gromady dziewcząt kukuanańskich, skąpo wprawdzie odzianych, ale z których każda przybrana była w wieniec z kwiatów, z liściem palmowym w jednej ręce, a wielką białą lilią w drugiej.
W pośrodku palm siedział król Twala, mając starą Gagoolę u stóp swoich, Infadoosa i Skraagę przy boku, a kilkunastu ze straży naokoło. Wielu wodzów było także obecnych, pomiędzy którymi poznałem i naszych nowych przyjaciół.
Twala przyjął nas z pozorną serdecznością.
— Bywajcie pozdrowieni, biali mężowie z gwiazdy — zawołał — ujrzycie teraz odmienny widok od tego, na który przy blasku księżyca spoglądaliście zeszłej nocy i nie tak przyjemny jak tamten. Dziewczyna, choćby najmilsza, nie warta tyle co mężczyzna, a słodkie niewiast słówka nie zastąpią brzęku włóczni w męzkiej dłoni ani zapachu krwi ludzkiej. Należałoby wam ludzie biali wziąść sobie żony z pośród nas, a możecie wybierać najpiękniejsze i tyle, ile tylko zechcecie.
— Dzięki ci, królu — odpowiedziałem — ale nam, ludziom białym, przystoi tylko biała żona. Wasze dziewczęta są piękne, ale nie dla nas.
Zaśmiał się król.
— Dobrze — odpowiedział — dziewczęta nasze nie będą was się prosić. Bywajcie pozdrowieni raz jeszcze i ty czarny także. Gdyby się było stało po woli starej Gagooli, poszedłbyś sztywny i zimny z innymi hyenom na pożarcie. Szczęście twoje, że i ty także z gwiazdy pochodzisz; ha, ha, ha!
— Nie wiadomo, o królu, czy siła moja nie okazałaby się mocniejszą od twojej — spokojnie odpowiedział Ignosi — a i ciało twoje może zesztywnieć, zanim się moje ugnie.
Twala poruszył się zdumiony.
— Śmiałe mówisz słowa — odrzekł gniewnie — nie ufaj wszakże zbytnio.
— Nie trudno być śmiałym temu, w czyich ustach mieszka prawda. Prawda, to włócznia ostra, której uderzenie nigdy nie chybi. Słowa te z gwiazd ci przynoszę, o królu!
Straszne jedyne oko Twali zabłysło ponurym ogniem złości tłumionej, nic jednak nie odpowiedział.
— Niech zaczynają taniec! — rozkazał i w następnej minucie gromady dziewcząt, strojnych w kwiaty i uszykowanych szeregami, zanuciły śpiew dźwięczny, poruszając się w takt melodyi i powiewając delikatnemi liśćmi palm i białemi kwiatami.
Zwolna wir tańca ogarnął wszystkie. Biegły naprzód, to się w tył cofały, to w miejscu okręcały się naokoło siebie, chwiejąc wdzięcznie gibkiemi swemi ciałami, napozór bezładnie, zmieszane, a uroczy przedstawiające obraz. Niespodzianie zatrzymały się wszystkie. Z szeregów wybiegło naprzód śliczne dziewczę i z wdziękiem, którego nie powstydziłaby się najpierwsza taniecznica, zaczęła okręcać się w szalonym tańcu przed zdziwionemi naszemi oczyma. Kiedy nareszcie zmęczona usunęła się w tłum, inna zajęła jej miejsce, po której nastąpiła znowu inna i tak dalej, ale żadna ani wdziękiem, ani umiejętnością, ani pięknością nie dorównywała pierwszej.
Nareszcie król dał znak ręką.
— Któraż z nich wydaje się wam najpiękniejszą, o biali ludzie? — zapytał.
— Najpierwsza — odpowiedziałem machinalnie i słów moich pożałowałem w następnej chwili, bo przypomniałem sobie, co mówił Infadoos, że najpiękniejsza kobieta miała być poświęconą na ofiarę.
— A więc moja myśl jest jako wasza myśl, a moje oczy są jako wasze oczy. Tak, ona jest najpiękniejszą na swoje nieszczęście, niestety, bo umrzeć musi.
— Tak, musi umrzeć! — zapiszczała stara. Gagoola, szybkiem spojrzeniem latających swoich oczu obejmując dziewczynę, która nie przeczuwając strasznego losu, jaki jej gotowano, stała o jakie dwadzieścia yardów, nerwowo obrywając płatki kwiatów, zdobiących jej wiązankę.
— Dla czegóż to, królu! — zawołałem, z trudem powściągając oburzenie swoje — dziewczyna tańczyła dobrze i podobała wam się; piękną jest przytem, dla czegóż chcesz ją śmiercią ukarać?
Twala odpowiedział ze śmiechem.
— Taki już u nas zwyczaj; należy się to tym głazom, które tam siedzą — dodał wskazując palcem trzy w dali sterczące skały. — Gdybym najpiękniejszej dziewczyny nie kazał dziś zabić, nieszczęście spadłoby na mnie i na cały mój dom. Przepowiednia bowiem mówi: “Jeśli król w dniu tańca dziewcząt nie każe zabić najpiękniejszej na ofiarę tym, które siedzą w górach na straży, zginie on i dom jego.” A słuchajcie, biali ludnie, mój brat, który panował przedemną, nie uczynił raz ofiary, ulitowawszy się łzom kobiety i zginął, on i dom jego, a ja rządzę na jego miejscu. Musi więc umrzeć. Przyprowadźcie ją — wyrzekł, zwracając się do straży. — Skragga, przygotuj włócznię.
Dwóch ludzi wystąpiło z pośród zebranych, by spełnić rozkaz. Dziewczyna, która dopiero teraz zrozumiała całą grozę położenia swego, z krzykiem rzuciła się do ucieczki; ale silne ręce schwytały ją wprędce i opierającą się, łzami zalaną, przyprowadziły przed króla.
— Jak ci na imię, dziewczyno? — zapiszczała Gagoola. — Czemu nie odpowiadasz? Czy syn królewski ma się z tobą rozprawić natychmiast?
Skragga z okrutnym na ustach uśmiechem i z wilczem w oczach spojrzeniem przybliżył się i podniósł włócznię. Jednocześnie ręka Gooda schwyciła tkwiący za pasem rewolwer. Ruch ten i zimny połysk stali musiały ściągnąć uwagę dziewczyny, bo stała się cokolwiek spokojniejszą. Przestała wyrywać się i szamotać i tylko z załamanemi rozpaczliwie rękami stała, drżąc na całem ciele.
— No, teraz, kiedyś się już uspokoiła, powiedz nam twoje imię, moje dziecko. Mów, a nie lękaj się niczego — szydziła Gagoola.
— O matko! — wyrzekła biedna dziewczyna drżącym głosem — na imię mi Falata. Ale dla czegóż ja mam umierać, przecież nie uczyniłam nic złego?
— Pociesz się — mówiła stara z okrutnem szyderstwem. — Musisz wprawdzie umrzeć, ale poświęcona będziesz na ofiarę tym trzem, które tam siedzą — i wskazała w stronę gór. Lepiej jest przecie zasypiać w ciemnościach, niż pracować przy świetle dziennem, lepiej umrzeć niż żyć, a ty przecie zginiesz z ręki królewskiej.
Biedna Falata, rozpaczliwie łamiąc ręce, zawodziła głośno:
— O wy okrutni! mnie tak młodą! Cóżem zawiniła, że nie mam więcej oglądać słońca wypływającego z ciemności nocnych, ani gwiazd podążających jego szlakiem, zbierać kwiatów ranną obciążonych rosą, ani słuchać szumu wesołych wód! Biada mi, która nie ujrzę więcej chaty mojego ojca, ani zaznam uścisku matki, ani chorego jagnięcia doglądać nie będę! Biada mi, biada! — i łamiąc ręce spoglądała w niebiosa, a łzy gorące spłynęły jej po twarzy.
Te łzy i ta rozpacz biednej dziewczyny nie wzruszyły jednak okrutnych serc tyranów.
Ale Good, którego oburzenie dosięgło już najwyższej granicy, poruszył się, jakby chciał iść do niej. Dziewczyna to spostrzegła i z bystrością przyrodzoną kobietom odgadując, co się działo w jego umyśle, rzuciła mu się do stóp, obejmując rękami jego “piękne białe nogi”.
— O biały ojcze z gwiazd! — wołała — rzuć na mnie płaszcz twojej opieki, pozwól mi ukryć się w cieniu twojej potęgi, ocal. O! ocal mnie od tych okrutnych ludzi i od strasznej Gagooli.
— Dobrze, moje dziecko, będę czuwał nad tobą — odrzekł jej Good po angielsku — ale wstań i nie płacz — dodał pochylając się i podnosząc z ziemi.
Twala zwrócił się do syna i dał mu znak ręką. Skragga postąpił naprzód.
— Teraz pora — szepnął mi sir Henryk — na cóż jeszcze czekasz?
— Czekam na zaćmienie — odpowiedziałem — od pół godziny spoglądam już na słońce i nigdy nie widziałem go wyglądającego lepiej.
— W każdym razie milczeć już nie możesz, jeżeli nie chcesz, żeby zamordowano dziewczynę. Patrz, Twala się niecierpliwi.
Uznając słuszność słów sir Henryka, rzuciłem na słońce ostatnie rozpaczliwe spojrzenie i wystąpiłem naprzód, a stanąwszy pomiędzy włócznią Skraggi a ciałem dziewczyny, odezwałem się z całą powagą, na jaką się zdobyć mogłem.
— Królu, nie możemy pozwolić na spełnienie tego rozkazu. Każ dziewczynie oddalić się w spokoju.
Twala podniósł się z siedzenia w uniesieniu gniewu i podziwienia, a z szeregów otaczających nas dziewcząt i pomiędzy zgromadzonymi wodzami podniósł się szmer, wyrażający zdumienie.
— Nie możecie pozwolić, ty biały psie, który śmiesz szczekać na lwa w jego własnej jaskini! nie możecie pozwolić, tyś oszalał chyba! Strzeż się, aby los tego kurczęcia nie spotkał ciebie i twoich. Coś ty za jeden, że śmiesz opierać się mojej woli? Precz! Skragga, zabij ją! Hej straż, wziąć mi tych ludzi!
Na ten rozkaz zbrojni ludzie wybiegli z za chaty, zdążając spiesznie ku nam.
Sir Henryk, Good i Umbopa, uszykowali się obok mnie i podnieśli strzelby.
— Stójcie — krzyknąłem śmiało, chociaż w tej chwili serce zamierało mi w piersiach — my, ludzie biali z gwiazdy, rozkazujemy wam. Jeden krok jeszcze, a zagasimy słońce i pogrążymy kraj w ciemnościach. Zobaczycie, co my możemy!
Ta groźba poskutkowała; żołnierze zatrzymali się, a i Skragga stanął przed nami z podniesioną włócznią.
— Wierzcie mu, wierzcie temu kłamcy — piszczała Gagoola — on zagasi słońce, jako lampkę. Niechaj zagasi, a dziewczynę ocali. Tak, niech zagasi, bo inaczej zginie z nią razem, on i wszyscy jego.
Spojrzałem na słońce i ku niewysłowionej mojej radości, ujrzałem cień niewyraźny na krawędzi jego świetlanej tarczy.
Podniosłem więc rękę ku niebu, toż samo uczynili moi towarzysze i wszyscy trzej głosem, jak można najuroczystszym zaczęliśmy deklamować ustęp z jakiegoś poematu. Sir Henryk przeplatał swoje przemówienie cytatami z Pisma św.
a Good najgorszą, jak można sobie wyobrazić, łaciną.
Powoli czarny cień wstępował na słońce, a z otaczających nas i gromadzących się tłumów wybiegały głuche okrzyki przerażenia.
— Patrz, królu! patrz Gagoolo! patrzajcie wy, wodzowie, mężowie i niewiasty i przekonajcie się, czy biali ludzie z gwiazdy dotrzymują słowa, czy są kłamcami!
— Słońce się zaciemnia, za chwilę nad tym krajem rozciągnie się noc ciemna... noc w samo południe. Żądaliście znaku, macie go. Zagaśnij o słońce, ty lampo błyszcząca! dumne serca skrusz na proch, w ciemnościach zatrać ten świat!
Okrzyk zgrozy roległ się wśród tłumów. — Jedni stali skamieniali z przerażenia, inni z płaczem rzucali się na kolana. Król zaś siedział milczący, a ciemna twarz jego okrywała się bladością. Jedna Gagoola nie straciła odwagi.
— To przejdzie — wołała — widywałam już to samo. Człowiek nie może zagasić słońca. Nie bójcie się, cień minie.
— Poczekaj, a zobaczysz — odparłem podskakując rozgorączkowany.
— Good — wołałem do kapitana — ja już nie wiem, co dalej gadać. Na ciebie kolej.
Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/199 Good z całą powagą przyjął na siebie rolę czarnoksiężnika i nigdy przedtem ani potem nie miałem już sposobności przekonać się, do jakiej pomysłowości w przekleństwach zdolny jest oficer marynarki. Przez dziesięć minut recytował, nie zatrzymując się i notabene nie powtarzając się nigdy.
Tymczasem ciemności zwiększały się z każdą chwilą; złowroga cisza spływała na ziemię, ptaki odzywały się przestraszonemi głosami i milkły, koguty piać zaczynały.
— Słońce kona, czarownicy zabili słońce! — wrzasnął Skragga. — Wszystkich nas pozabijają w ciemnościach — i w przystępie przerażenia czy wściekłości podniósł włócznię i z całą siłą rzucił ją w szeroką pierś sir Henryka. Zapomniał o metalowych koszulkach, które nam król przysłał a które przywdzieliśmy pod ubraniem. Pocisk odskoczył, a nim go zdołał powtórzyć, sir Henryk wyrwał mu włócznię z ręki i przeszył go na wskroś. Syn Twali legł martwy u stóp jego.
Na ten widok, dziewczęta, oszalałe z przerażenia, z krzykiem rzuciły się do bramy kraalu. Król, straże, stara Gagoola, niektórzy z wodzów rozbiegli się też w różne strony; w niespełna dwie minuty na całym placu, oprócz nas, pozostali tylko Falata, Infadoos i ci wodzowie, z którymi widzieliśmy się w nocy.
— A więc — odezwałem się do nich — daliśmy wam znak. Jeżeli wam to wystarcza, uciekajmy do tego miejsca, o którem mówiliśmy w nocy. Za godzinę powróci światło. Korzystajmy więc z ciemności.
— Chodźcie — wyrzekł Infadoos.
Całą gromadką, jakeśmy stali, zabierając z sobą Falatę, opuściliśmy plac. Trzymając się za ręce, postępowaliśmy w ciemności.