Kopalnie Króla Salomona/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kopalnie Króla Salomona |
Wydawca | W. Smulski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | W. Smulski |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | Paulina Sieroszewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stanąwszy u drzwi naszej chaty, zaprosiłem do wnętrza Infadoosa.
— Chcielibyśmy pomówić z tobą — powiedziałem.
— Mówcie.
— Zdaje nam się, że król Twala jest okrutnym człowiekiem.
— Tak — odpowiedział. — Kraj ten płacze pod jego straszną ręką. Zobaczycie sami dziś w nocy. Będzie wielkie polowanie wiedźm i niejeden jako czarnoksiężnik zamordowany zostanie.
Nikt nie jest pewnym swojego życia. Jeżeli król zapragnie mieć czyje bydło, albo jeżeli jest człowiek, którego się obawia, wówczas Gagoola albo wyuczona przez nią wiedźma okrzykuje go jako czarownika, a król skazuje go na śmierć. Nim księżyc zajdzie, wielu dziś zginie. Tak bywa zawsze. Może to teraz moja kolej. Dotychczas oszczędzano mnie, bo znam się na prowadzeniu wojny i żołnierze mnie kochają, ale nie wiem, czy to potrwa długo. Kraj cały jęczy uciśniony, dręczony okrucieństwem Twali.
— Czemuż więc Infadoosie nie zepchniecie go z tronu?
— Bo jest królem, a gdyby on ustąpił, Skragga zająłby jego miejsce, Skraggą, którego serce okrutniejsze od serca jego ojca. Pod jego królowaniem jarzmo nasze stałoby się cięższem. Inaczejby było, gdyby Imotu nie został zabity, albo gdyby żył syn jego Ignosi, ale obaj niestety pomarli.
— Zkądże ty wiesz, że Ignosi umarł? — odezwał się głos jakiś za nami.
Zdziwieni obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy Umbopę.
— Co przez to rozumiesz chłopcze? — zapytał Infadoos — kto ci kazał mówić?
— Słuchaj mnie, Infadoosie — odpowiedział Umbopa. — Kiedy w tym kraju zamordowano króla Imotu, żona jego uciekła z synem Ignosim. Czy prawda?
— Prawda.
— Mówiono, że oboje zginęli w górach. Czy prawda?
— I to prawda.
— A jednakże ani syn ani matka nie umarli. Przebyli oni góry z plemieniem wędrownem, zdołali wybrnąć z piasków pustyni i dotrzeć do kraju, w którym rosną drzewa, trawy i płynie woda.
— Zkądże ty wiesz o tem?
— Posłuchaj. Wiele miesięcy byli w drodze, aż przyszli do kraju zamieszkanego przez lud wojowniczy, dający sobie nazwę Amazulów, a należący także do plemienia Kukuanasów i wśród nich pozostali przez długie lata, aż do śmierci matki. Wówczas syn jej Ignosi stał się znowu tułaczem. Przenosząc się z miejsca na miejsce, zaszedł do cudownej krainy, gdzie żyją biali ludzie i przez długie lata uczył się ich mądrości.
— Piękna powieść — odezwał się Infadoos niedowierzająco.
— Był sługą i żołnierzem, ale w sercu swojem chował wiernie pamięć o rodzinnem miejscu, o którem matka opowiadała mu tyle, i myślał zawsze jakby tam wrócić, by choć raz przed śmiercią ujrzeć swój naród i dom swojego ojca. Długie lata musiał czekać, aż nareszcie spotkał się z białymi ludźmi, którzy zamierzali dostać się do tego nieznanego kraju i przyłączył się do nich. Biali ludzie puścili się w drogę, szukając tego, który zaginął. Przebyli spiekłą pustynię, przebyli góry śniegiem okryte i dostali się do ojczyzny Kukuanasów, gdzie spotkali się z tobą, Infadoosie.
— Co ty gadasz, chybaś oszalał? — zawołał zdumiony stary żołnierz.
— Tak myślisz, patrz więc mój stryju. Jam jest Ignosi, prawy król Kukuanasów.
I szybkim ruchem zsuwając przepaskę “moocha” okrywającą mu biodra — patrz — zawołał — widzisz to? — i wskazał na obejmujący go w pasie tatuowany niebieski znak węża, którego ogon ginął w otwartej paszczy ponad biodrami.
Infadoosowi ledwie oczy nie powypadały z głowy, z takiem wpatrzył się w niego natężeniem, wreszcie upadł na kolana.
— Koom! koom! — wyjąkał — ty jesteś synem mojego brata! ty jesteś królem!
— Czyżem ci nie mówił, stryju? — z łagodnym wyrzutem wyrzekł Umbopa. — Powstań, jeszcze nie jestem królem, ale przy twojej pomocy i tych tu dzielnych białych ludzi, którzy są moimi przyjaciółmi, mogę nim zostać. Zanim to jednak nastąpi, stara Gagoola wyrzekła prawdę, że się ta ziemia krwią zarumieni, jej krwią także, bo ona słowami zamordowała mojego ojca i wypędziła moją matkę. A teraz wybieraj, Infadoosie. Czy chcesz, położywszy ręce w moje ręce, przysiądz mi na wierność? Czy chcesz dzielić niebezpieczeństwa, które mnie czekają i pomódz mi do wypędzenia mordercy i tyrana? Chcesz czy nie chcesz? Wybieraj!
Starzec przyłożył rękę i myślał. Potem podniósł się i zbliżając do Umbopy, klęknął przed nim i wiął go za rękę.
— Ignosi, prawy królu Kukuanasów, oto składam moje ręce w twoje i przysięgam ci wierność do śmierci. Kiedy ty byłeś niemowlęciem, huśtałem cię na kolanie, a dziś stare moje ramię walczyć będzie za wolność i za ciebie.
— Dobrze Infadoosie, jeżeli zwyciężę, będziesz po królu najpierwszym w tej ziemi, jeżeli przegram, czeka cię śmierć tylko, która i tak niedaleką jest od ciebie. Powstań, mój stryju!
— A wy, ludzie biali, chcecież mi pomódz? Cóż wam ofiarować? Białe kamienie, których weźmiecie tyle, ile unieść ztąd zdołacie, jeżeli zwyciężę i odszukać ich zdołam. Czy to wam wystarczy?
Przetłomaczyłem jego słowa.
— Powiedz mu — przerwał mu sir Henryk — że Anglik życia swego nie sprzedaje, chociaż bogactwem nie gardzi. Ale co do mnie, ponieważ zawsze lubiłem Umbopę, w tej sprawie o ile to jest w mojej mocy, stać będę po jego stronie. Przyjemnie mi także będzie rozprawić się z tym szatanem Twalą. Cóż ty na to, kapitanie i ty Quatermain?
— Ha, — odpowiedział Good — mówiąc pod przenośnią, w której wszyscy ci ludzie zdają się lubować — powiedz mu, że od bójki ciepło w sercu się robi i że co do mnie, nie wymawiam się od niczego. Proszę go tylko, żeby mi pozwolił włożyć spodnie.
Przetłomaczyłem tę odpowiedź.
— Dobrze, moi przyjaciele — odpowiedział Ignosi, niedawno zwany Umbopą — a ty Makumazahu — dodał zwracając się do mnie — stary myśliwcze, czy jesteś ze mną?
Pomyślałem chwilę drapiąc się w głowę.
— Umbopo albo Ignosi — powiedziałem — ja rewolucyi nie lubię. Jestem człowiek cichy, a może trochę tchórz (tu się Umbopa uśmiechnął), ale przy przyjaciołach moich stoję jak mur. Ty Ignosi wytrwałeś z nami jak mąż, to też i ja nie odstąpię ciebie. Ale ponieważ jestem handlarzem i potrzebuję zarabiać na życie, więc przyjmuję propozycyę twoją co do tych dyamentów, w razie, gdyby się dostały w nasze ręce. Oprócz tego, ponieważ jak wiesz, przyszliśmy tu szukać brata sir Henryka, więc musisz nam w tem pomódz.
— Bezwątpienia — odpowiedział Ignosi. — Słuchaj, Infadoosie, zaklinam cię na znak węża opasującego mnie, powiedz prawdę. Czy wiesz o jakim białym człowieku, któryby był widziany w tym kraju?
— O żadnym, Ignosi.
— Czy wiedziałbyś o nim, gdyby się tu był ukazał?
— Z pewnością bym wiedział.
— Słyszysz Inkubo — zwrócił się Ignosi do sir Henryka — jego tu nie było.
— Tak — wzdychając odpowiedział sir Henryk — nie doszedł tu więc. Biedny chłopak, biedny! A więc wszystko było napróżno. Boże, niech będzie wola Twoja.
— Do roboty więc — zawołałem, chcąc odwrócić uwagę od bolesnego przedmiotu. — Śliczna to rzecz być królem z łaski Bożej, ale wieszże ty Ignosi, jak zostać nim rzeczywiście?
— Nie, ja jeszcze nie wiem, ale może Infadoos poda nam plan jaki.
— Ignosi, synu błyskawicy — rzekł jego stryj — dzisiejszej nocy będą miały miejsce wielkie tańce i polowanie wiedźm. Niejeden głowę swoją położy, a w sercach wielu zbudzi się żal, ból i gniew przeciwko królowi Twali. Skoro skończy się taniec, ja pomówię z wodzami, którzy, jeżeli zdołam ich przekonać, porozumieją się ze swemi oddziałami. Będę do nich mówił łagodnie i postaram się im dowieść, że ty jesteś prawdziwym królem, a pewien jestem, że jutrzejszym rankiem dwadzieścia tysięcy włóczni stanie gotowych na twoje skinienie. A teraz idę, aby myśleć i czuwać. Po tańcu, jeżeli jeszcze żyć będziemy, spotkamy się tu wszyscy i pogadamy. W najlepszym razie będzie wojna.
W tej chwili rozmowę naszą przerwał poseł przybywający od króla. U drzwi chaty stało trzech ludzi, z których każdy niósł świecącą stalową koszulkę i przepyszny topór wojenny.
— Dary wielkiego króla dla białych ludzi z gwiazdy — wykrzyknął wprowadzający ich herold.
— Dziękujemy królowi — odpowiedziałem. — Oddalcie się.
Ludzie odeszli, a myśmy się zabrali z wielką ciekawością do oglądania przysłanej zbroi. Składała się z kółeczek przedziwnej roboty, tak doskonale przypadających jedno do drugiego, że w zbitej masie dały się nakryć dwoma rękami.
— Czy wy to wyrabiacie w waszym kraju? — zapytałem Infadoosa.
— Nie, panie — odpowiedział — odziedziczyliśmy to po naszych praojcach. Tylko mężowie krwi królewskiej nosić je mogą. Ostrze włóczni nie zrani tego, kto je przywdzieje, a w bitwie zupełnie jest bezpieczny. Alboście się królowi podobali, albo się was boi, bo inaczej nie przysłałby wam takich darów. Przywdziejcie je na dzisiejszą noc.
Resztę dnia spędziliśmy odpoczywając i gwarząc o nieprzewidzianych okolicznościach naszego położenia. Nareszcie słońce zaszło, tysiące ogni strażniczych zabłysło, a o uszy nasze odbił się odgłos wielu kroków i brzęk oręża. W głuchem milczeniu dążyły zbrojne oddziały na miejsce tańca. Około godziny dziesiątej ukazała się wspaniała tarcza księżyca. Staliśmy właśnie przyglądając się jej pochodowi przez niebiosa, kiedy przybył Intadoos, przybrany w strój bojowy, prowadząc dwudziestu ludzi, mających eskortować nas na miejsce tańca. Byliśmy już gotowi. Według jego poprzednich zaleceń, żelazne koszulki włożyliśmy pod nasze zwykłe ubranie, przyczem przekonaliśmy się z wielkiem zdziwieniem, że były wygodne i zupełnie lekkie. Dla mnie i dla Gooda okazały się wprawdzie trochę za duże, ale na wspaniałej figurze sir Henryka koszulka leżała jak rękawiczka. Zatknąwszy następnie rewolwery za pas i wziąwszy topory przysłane nam przez króla, ruszyliśmy w drogę.
W kraalu, w którym tego ranka mieliśmy posłuchanie u króla, zastaliśmy już tłumy. Około dwudziestu tysięcy ludzi stało uszykowanych pułkami. Pułki dzieliły się na oddziały, a między oddziałami zostawiono wolne przestrzenie dla wiedźm. Trudno sobie wyobrazić, jak wspaniały widok przedstawiał ten tłum zbrojny. Głuche milczenie zalegało te szeregi. Księżyc pełnym blaskiem oświecał las podniesionych włóczni, imponujące postacie żołnierzy, kołyszące się na szczycie głów pióra i różnobarwne tarcze. Gdzie okiem spojrzeć było, szeregiem ciągnęły się uzbrojone postacie.
— Zaiste Infadoosie, całe wojsko macie tu chyba.
— Nie, Makumazahu — odpowiedział — zaledwie trzecią część jego. Każdego roku trzecia część obecną jest na tańcu; z pozostałych połowa stoi pod bronią gotowa na skinienie króla, w razie, gdyby rozruchy jakie wyniknąć miały w chwili zabijania wynalezionych przez wiedźmy czarowników. Dziesięć tysięcy broni fortów otaczających Loo, a reszta czuwa nad bezpieczeństwem kraalów po całym kraju. Jak widzisz, naród to bardzo wielki.
— Jacy oni milczący — odezwał się Good — i rzecywiście cisza była taka, że w obec tego olbrzymiego zbiorowiska ludzi budziła grozę.
— Co mówi Bougwan? — zapytał Infadoos.
Wytłomaczyłem.
— Milczą ci, ponad którymi unosi się cień śmierci — odpowiedział ponuro.
— Czy dużo zginie?
— Bardzo dużo.
— Zdaje mi się — rzekłem do towarzyszy — że będziemy świadkami igrzysk urządzonych na sposób rzymski.
Sir Henryk wzdrygnął się, a Good oświadczył głośno, że pragnąłby bardzo umknąć ztąd jak najprędzej.
— Powiedz mi — zapytałem Infadoosa — czy nam grozi niebezpieczeństwo?
— Nie wiem, panie, mam nadzieję, że nie, ale nadewszystko nie okazujcie obawy. Jeżeli przeżyjemy dzisiejszą noc, wszystko może się dobrze skończyć. Wojsko szemrze przeciwko królowi.
W tej właśnie chwili, przesunąwszy się między szeregami zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie stały przygotowane dla nas stołki. Jednocześnie ujrzeliśmy przybywający od przeciwnej strony orszak królewski.
— Oto król Twala, jego syn Skragga, stara Gagoola, a z nimi ci, którzy zabijają — i pokazał mi gromadkę olbrzymiego wzrostu dziko wyglądających ludzi, uzbrojonych we włócznie i niosących ciężkie maczugi.
Król siadł pośrodku, Gagoola ukucnęła u stóp jego, a towarzyszący im stanęli poza królewskimi plecami.
— Pozdrowienie białym ludziom — zawołał ujrzawszy nas zbliżających się — siadajcie, nie traćmy drogiego czasu, noc jest za krótka na to wszystko, co ma się wykonać. Przybywacie w dobrą chwilę i ujrzycie wspaniały widok. Patrzciei, biali mężowie, patrzcie — i swojem jedynem okiem przebiegał szeregi. — Czy na gwiazdach widzieliście kiedy co podobnego? Patrzcie, jak drżą w poczuciu swojej winy ci wszyscy, których serca złości są pełne, bo lękają się sądu niebieskiego.
— Zaczynajcie! zaczynajcie! — piskliwym głosem odezwała się Gagoola — głodne hyeny wyją za żerem. Zaczynajcie, zaczynajcie!
Przez chwilę głucha zapanowała cisza, straszna przeczuciem tego, co nastąpić miało.
Nagle król podniósł włócznię i jednym ruchem, jak gdyby należały do jednego człowieka, dwadzieścia tysięcy nóg podniosło się w górę i z głuchym dźwiękiem upadło na ziemię. To się powtórzyło trzy razy. Poczem gdzieś w dali rozległ się głos jeden, zaczynający pieśń do jęku podobną, której zwrotka w następujących powtórzyła się wyrazach:
„Jakież jest przeznaczenie człowieka.“
Na co z każdego gardła zgromadzonych tysięcy wybiegła odpowiedź do strasznego grzmotu podobna:
„Śmierć!“
Powoli jednak śpiewającemu przybywało towarzyszów — pieśń potężniała w chór wielu głosów, pułk za pułkiem podejmował jękliwą nutę melodyi, aż wreszcie cała armia zgodnym zabrzmiała śpiewem. Ale słów nie mogłem już uchwycić, choć rozpoznawałem malujące się w nich naprzemiany wszystkie uczucia duszy człowieczej, wszystkie namiętności, cierpienia i radości. Zmienna nuta melodyi raz brzmiała zachwytami miłości, to znowu odzywała się donośnym dźwiękiem pieśni wojennej, lub przechodziła w ponury śpiew pogrzebowy, kończący się nagle strasznym, serce rozdzierającym jękiem, od którego krew w żyłach stygła. I znowu było cicho, i znowu milczenie przerwało podniesienie ręki królewskiej. Poczem rozległ się tupot nóg spiesznie dążących i z pośród wojowników wybiegły dziwacznie i wstrętnie wyglądające postacie. Były to kobiety, stare i chude. Siwe ich włosy poobwieszane były rybiemi pęcherzami, twarze pomalowane miały w paski żółte i białe, na plecach powiewały zarzucone skóry wężów, dokoła pasa chrzęściły pozawieszane kości ludzkie, a w ręku każda trzymała małą rozszczepioną różdżkę.
Dziesięć ich było. Dobiegłszy do miejsca, gdzie król siedział, zatrzymały się, a wyciągając ręce do skulonej u nóg jego Gagooli, zaczęły wołać:
— Matko, matko! jesteśmy już!
— Dobrze, dobrze, dobrze! — zapiszczał potwór. — Czy wasze oczy są bystre, o Isanusi? (mądre wiedźmy). Czy dojrzą w ciemnościach?
— Bystre są, o matko!
— Dobrze, dobrze, dobrze! A uszy baczne, słyszycie słowa, których język nie wymawia?
— Słyszymy, matko.
— Dobrze, dobrze, dobrze! A zmysły czujne, o Isanusi? czy przewąchacie krew? czy oczyścicie kraj z tych, których nikczemne serca spiskują przeciwko królowi i swoim sąsiadom? Czyście gotowe spełnić sprawiedliwość niebios wyniosłych, wy, które ja wyuczyłam, któreście jadły chleb mojej mądrości i piły u krynicy moich czarów?
— Tak, matko.
— Idźcie więc. Spieszcie się, o sępy! A wy — dodała zwracając się do strasznej gromadki katów — wyostrzcie włócznie, bo biali ludzie przybyli z daleka głodni są widowiska. Idźcie!
Z dzikim wrzaskiem wiedźmy rozbiegły się we wszystkich kierunkach pomiędzy zgromadzony tłum wojowników, chrzęszcząc kośćmi ludzkiemi zawieszonemi u pasa. Nie mogliśmy widzieć ich wszystkich, to też całą naszą uwagę zwróciliśmy na najbliższą Isanusi. Ta, znalazłszy się w bliskości szeregów, zatrzymała się i zaczęła szalony taniec, kręcąc się w kółko z niepojętą zwrotną szybkością i wykrzykując zdania: „Czuję go, czuję złoczyńcę.“ „Niedaleko jest, matkę moją otruł“. „Słyszę myśli tego, który źle myślał o królu“ i t. p.
Stopniowo taniec jej stawał się coraz szybszym, aż ogarnął ją szał dziki, usta pokryły się pianą, oczy zdawały się z głowy wypadać, a całem ciałem wstrząsały drgania. Nagle stanęła nieruchoma, zesztywniała jak wyżeł wietrzący zwierzynę i z wyciągniętą różdżką poszła skradać się ku żołnierzom, którzy tracąc dotychczasowy spokój zdawali się usuwać przed jej dotknięciem. Dziwnem opanowani wrażeniem nie mogliśmy oczu od niej oderwać. Szła czołgając się jak pies, to przystawała, to skradała się znowu. Nagle porwała się i z dzikim okrzykiem jednym skokiem znalazła się przy wojowniku wyniosłej postawy i dotknęła go swoją różdżką. Natychmiast stojący obok niego towarzysze porwali biedaka za ramiona i poprowadzili przed króla.
Nie opierał się, ale szedł jak gdyby nogi miał bezwładne, a z rąk wypadła mu włócznia.
Naprzeciw niemu wystąpiło dwóch z gromady oprawców i stanęli przed królem, oczekując rozkazu.
— Zabić! — wyrzekł Twala.
— Zabić! — zaskrzeczała Gagoola.
— Zabić! — powtórzył Skragga.
Oprawcy schwycili biednego skazańca i zanim słowo wypowiedzianem zostało, rozkaz spełnili. Za tym pierwszym poszedł drugi, trzeci i dziesiąty, a król Twala siedział spokojnie licząc głośno padające trupy.
Napróżno przejęci zgrozą, niezdolni pohamować oburzenia, usiłowaliśmy przemówić za nieszczęśliwymi.
— Pozwólcie spełnić się prawu — odpowiedział nam groźnie. — To są złoczyńcy, czarownicy, śmierć im się należy.
Około północy nastąpiła pauza. Wiedźmy znużone widocznie swoją krwawą robotą, zebrały się znowu w jednę gromadkę. Sądziliśmy, że przedstawieniu będzie już koniec. Ale nie, ku zdumieniu nas wszystkich stara Gagoola podniosła się i opierając się na kiju zawlokła się na plac przed wojskiem. Niezwykły to był widok tej starej, wiekiem w pół zgiętej kobiety, wstrętnej ruiny człowieka, jak ożywiając się stopniowo poruszała się z szybkością sił młodych. Z zapadłych jej piersi wydobywały się dźwięki do śpiewu podobne. Nagle ucichła i skokiem tygrysicy znalazła się u boku wysokiego wojownika, stojącego na czele żołnierzy i dotknęła go. Głos do jęku podobny przebiegł szeregi, którym widocznie przewodził, ale pomimo to dwóch najbliżej stojących chwyciło go za ramiona i poprowadziło na stracenie. Dowiedzieliśmy się później, że był to człowiek wielkiego znaczenia i majątku, a nawet krewny królewski.
Gagoola tymczasem tańczyła znowu tym razem coraz bardziej do nas się zbliżając.
— Słuchajcie, ona na nas będzie próbować swych sztuczek — zawołał Good z przerażeniem.
— Głupstwo! — odparł sir Henryk.
Co do mnie, nie byłem tego tak pewny i serce zamierało we mnie ze strachu.
Coraz bliżej, coraz bliżej kręciła się Gagoola, a straszne jej oczy połyskiwały jak wilcze ślepia; z natężoną uwagą śledziliśmy wszyscy jej ruchy. Nakoniec zatrzymała się.
— Ciekawym, kto teraz będzie — szepnął sir Henryk.
Niedługo czekaliśmy na rozproszenie niepewności. Stara skoczywszy pomiędzy nas dotknęła ramienia Umbopy.
— Czuję go — wrzeszczała. — Zabijcie, zabijcie go! Pełen jest złości, zabijcie obcego, zanim krew dla niego popłynie. Zabij go, królu!
— Królu! — zawołałem porywając się z mego siedzenia — ten człowiek jest sługą twoich gości, ich niewolnikiem. W imię świętego prawa gościnności żądam bezpieczeństwa dla niego.
— Gagoola, stara matka mądrych wiedźm, Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/175 przeczuła go, więc umrzeć musi — odpowiedział Twala.
— Nie, on nie umrze — zawołałem — ale ten, kto dotknąć się go ośmieli.
— Bierzcie go — wrzasnął król do oprawców stojących kołem z oczami krwią nabiegłemi.
Podeszli i przystanęli, wahając się. Ignosi podniósł się i czekał widocznie zdecydowany nie poddać się bez walki.
— Precz podłe psy! — krzyknąłem — jeżeli wam życie miłe. Tknijcie się go, a król wasz zginie — i wymierzyłem rewolwer w pierś Twali. Jednocześnie sir Henryk wziął na cel oprawcę, gotującego się do spełnienia rozkazu, a Good lufę pistoletu skierował na Gagoolę.
Twala skulił się na widok mojej broni, wymierzonej prosto w szeroką pierś jego.
— Cóż więc, Twalo? — zapytałem.
— Schowajcie wasze czarodziejskie tuby — powiedział — zakląłeś mnie w imię gościnności i dla tego daruję mu, a nie z obawy przed wami. Idźcie w pokoju.
— Dobrze — odpowiedziałem obojętnie — dość już mamy tego, co się tu dzieje. Czy taniec skończony?
— Skończony — odpowiedział Twala pochmurnie i podniósł włócznię.
Na ten znak wojownicy ruszyli pułkami do bram kraalu, pozostali tylko ci, którzy mieli uprzątnąć trupy pomordowanych.
Złożywszy królowi pokłon, na który jego królewska mość ledwie odpowiedzieć raczyła, oddaliliśmy się do naszej kwatery.
— Słuchajcie — odezwał się sir Henryk, kiedy zapaliwszy lampkę, zwyczajnie używaną przez Kukuanasów, której knot zrobiony był z włókien liścia palmowego, a olej z przetopionego tłuszczu hipopotama, siedliśmy znużeni przebytemi wrażeniami — czuję, że mógłbym się rozchorować.
— Jeżeli nie byłem dotąd zdecydowany — odezwał się Good — czy godzi nam się dać pomoc Umbopie, to ostatecznie w obec tego, co zaszło, wszystkie moje wątpliwości już zniknęły. Nie pojmuję, jak zdołałem usiedzieć spokojnie w czasie tej rzezi. Próbowałem oczy zamykać, zawsze jednak otworzyłem je w najgorszej chwili. Gdzie jest Infadoos? Kochany Umbopo, winieneś nam wdzięczność, bo gdyby nie my, skóra twoja zostałaby na wylot przewierconą.
— Jestem wam wdzięczny, Bougwan — odpowiedział Umbopa — i nie zapomnę wam tego. Co zaś do Infadoosa, ten będzie tu za chwilę. Trzeba poczekać.
Zapaliliśmy więc fajki i czekaliśmy.