<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ IX.
Król Twala.

Dwa dni podróżowaliśmy Wielkim gościńcem Salomona, zanim przybyliśmy do Loo. Im dalej zapuszczaliśmy się w głąb kraju, tem bogatsze napotykaliśmy okolice, kraale liczniejsze i otoczone uprawnemi polami. Wszystkie one były budowane na podobieństwo pierwszego i obsadzone silnemi załogami. U Kukuanasów podobnie jak Zulusów i innych afrykańskich ludów każdy mężczyzna jest żołnierzem, tak że cała ludność plemienna bierze udział w wojnach zarówno zaczepnych, jak odpornych. Po drodze przyłączali się do nas tysiącami wojownicy, dążący do Loo na wielką uroczystość i przegląd doroczny, a przyznam się, że nie zdarzyło mi się widzieć piękniej dobranych pułków.
Drugiego dnia o zachodzie słońca zatrzymaliśmy się chwilę na szczycie wzgórza, przez które biegła droga i ujrzeliśmy Loo leżące w żyznej i uroczej dolinie. Było to duże miasto mające przynajmniej pięć mil odwodu, otoczone graniczącemi z niem kraalami, w których niekiedy w ważniejszych okolicznościach obozowały wojska i jednym bokiem zwrócone ku górce mającej kształt podkowy a leżącej dwie mile dalej na północ. Środkiem miasta płynęła rzeka dzieląca je na dwie części, na której widniały zdala w kilku miejscach rzucane mosty. W odległości sześćdziesięciu mil wyrastały z równiny jak punkty wytyczne trójkąta trzy wyniosłe śniegiem okryte góry, kształtem swoim stanowiące zupełne przeciwenstwo z Piersiami królowej Saby — powierzchnia ich bowiem była chropowata, a boki niemal prostopadłe.
Infadoos spostrzegłszy, że zwróciły naszą uwagę, powiedział wskazując góry nazywane przez Kukuanasów „Trzema Wiedźmami.
— Tam kończy się droga.
— Dlaczego — zapytałem.
— Niewiadomo, — odpowiedział wzrszając ramionami. — Pełno tam jaskiń, a w pośrodku jest przepaść. Mądrzy ludzie w dawnych czasach tam właśnie znajdowali to, poco przychodzili do tego kraju, a dziś chowają tam naszych królów.
— Po co oni tu przychodzili? — spytałem ciekawie.
— Niewiem. Wy, którzy przybywacie z gwiazdy powinniście wiedzieć — odpowiedział obrzucając mnie spojrzeniem, w którem się malowało, że wiedział więcej aniżeli przyznawał.
— Tak — odpowiedziałem — masz słuszność, my na gwiazdach wiemy wiele rzeczy. Słyszałem naprzykład, że dawni ludzie chodzili do tych gór po błyszczące kamienie i żółte żelazo.
— Wy sami wiecie, panie — odpowiedział mi chłodno. — Ja z wami nie mogę mówić o takich rzeczach. Ale trzeba, żebyście pomówili z Gagoolą w mieście królewskim, która mądrą jest jak wy.
Jak tylko odszedł pokazałem towarzyszom owe trzy góry, mówiąc:
— Tam są kopalnie Salomona.
Umbopa stał między nimi, pogrążony był w głębokiej dość częstej u niego zadumie, słowa moje jednak usłyszał.
— Tak, Makumazahu — odezwał się po zulusku — tam napewno znajdują się dyamenty, a ponieważ wy biali ludzie tak lubicie świecidła i złoto, to będziecie je mieli.
— Zkądże ty to wiesz wszystko? — zapytałem go ostro, bo nie bardzo mi się podobała ta jego tajemniczość.
— Sniło mi się zeszłej nocy — odpowiedział śmiejąc się i wykręciwszy się na pięcie odszedł także.
— Ciekawa rzecz, co on myśli — odezwał się sir Henryk — bo widocznie wie więcej, niż gada. A czy dowiedział si czego o.... o moim bracie?
— Nie; pytał każdego, z kim tylko mógł się zblizyć, ale wszyscy utrzymują, że nigdy przed tem człowiek biały nie był widziany w tym kraju.
— Czy przypuszczasz, że on tu się mógł dostać? — przerwał Good — myśmy przecie cudem tylko dotarli.
— Ja nie wiem — odpowiedział Henryk ponuro — ale czuję, że go znaleść muszę.
Powoli słońce — znikało za widnokręgiem i nagle grube ciemności rozsiadły się nad okolicą. — Od blasków dnia do cieniów nocy nie ma łagodnego przejścia w tej strefie — zmrok tu nie zapadał, a z światła przechodzi się w ciemność nagle gwałtownie, jak z życia do śmierci. Wkrótce jednak ukazał się srebrny rożek księżyca, który szybko rósł, powiększał się, aż z ciemnych przepaści wypłynął cały półksiężyc, śląc jasne strzały szeroko i daleko, przenikając wszystko słabem światłem swoich promieni, rozpraszających noc czarną; jak blask bijący od czynów dobrego człowieka, kiedy zajdzie słońce jego życia, rozwidnia i umacnia duszę słabego wędrowca oczekującego dnia.
Staliśmy zapatrzeni w przecudny widok, opanowani dziwnem wzruszeniem, którego nawet opisać nie jestem wstanie. Póki żyć będę, nie zapomnę tego wschodu księżyca nad krainą Kukuanasów, jest to jedno z najpiękniejszych moich wspomnień. Ale nasz uprzejmy przyjaciel Infadoos przerwał nasze dumanie.
— W Loo oczekuje panów moich chata przygotowana na ich przyjęcie. Księżyc świeci jasno i drogę widać dobrze przed sobą — chodźmy więc.
Ruszyliśmy dalej i w godzinę później znajdowaliśmy się już u bram miasta, którego licznie połyskujące ogniska zdawały się nie mieć końca. Zaraz też Good, zawsze skory do żartu, przezwał je “Loo bezgranicznem”. U zwodzonego mostu przyjęto nas szczękiem oręża i groźnem wezwaniem od straży. Infadoos wyrzekł hasło, na które odpowiedziano sprezentowaniem broni, poczem wkroczyliśmy w główną ulicę wielkiego miasta.
Po półgodzinnej wędrówce pomiędzy dwiema liniami bez końca ciągnących się domostw, zatrzymaliśmy się wreszcie u bramy prowadzącej do niewielkiego podwórza, wysypanego sproszkowanem wapnem i otoczonego kilkoma chatkami. Było to właśnie nasze “ubogie” mieszkanie, a każdy z nas miał sobie przeznaczone osobne domostwo.
Weszliśmy i rozejrzeli się w naszej siedzibie. Chatki były o wiele porządniejsze od tych, któreśmy dotąd spotykali, w każdej było łoże z wonnej trawy zasłane miękką skórą, było przyrządzone jedzenie i woda przygotowana w wielkich glinianych dzbanach. A jakeśmy się tylko umyli, ukazało się kilka młodych kobiet przyjemnej powierzchowności, niosących na wielkich drewnianych półmiskach mięso pieczone i placki, które ładnie przybrane postawiły przed nami, kłaniając się bardzo nisko.
Zjadłszy i wypiwszy, zażądaliśmy przeprowadzenia wszystkich łóżek do jednej chaty, co wywołało uśmiechy u młodych kobiet, i zmęczeni straszliwie rzuciliśmy się wszyscy na posłanie.
Kiedyśmy się obudzili, słońce już było wysoko, a usługujące nam kobiety znajdowały się w chacie gotowe na nasze skinienie.
— Jakże ja się ubiorę — jęczał Good — kiedy mam tylko koszulę flanelową i parę butów. Moi kochani, poproście ich o moje rzeczy.
Zrobiłem jak żądał, ale odpowiedziano mi, że nasze rzeczy zaniesione zostały do króla, który nas oczekiwał po południu. Wówczas poprosiłem otaczające nas i żądaniem mojem zdziwione damy, żeby były łaskawe opuścić nas na chwilę, poczem zabraliśmy się do wstawania, ubierając jak można było najstaranniej w podobnych okolicznościach.
Good wygolił znowu tylko prawą połowę twarzy, lewej bowiem, na której wyrosły już porządne faworyty, nie pozwoliliśmy mu dotknąć, sami zaś poprzestaliśmy na gruntownem wymyciu i uczesaniu. Złote loki sir Henryka spadały mu już prawie na ramię, czyniąc go całkiem podobnym do starożytnego Duńczyka, a moja szpakowata szczotka na cal się przedłużyła.
Kiedyśmy zjedli śniadanie i wypalili lulki, przybył sam Infadoos w charakterze posła od Twali, zawiadamiając, iż król gotów był nas przyjąć, jeżelibyśmy chcieli pójść do niego.
Odpowiedzieliśmy, że trochę później, po południu nie omieszkamy stawić się przed jego królewską mością, ale teraz jeszcze jesteśmy naszą podróżą zmęczeni. Lepiej jest zawsze, mając do czynienia z nieucywilizowanymi ludźmi, nie okazywać zbytniego pośpiechu, skłonni są bowiem prostą grzeczność uważać za obawę lub uniżoność. Więc też, pomimo iż nie mniej byliśmy ciekawi widzieć Twalę jak Twala nas, poczekaliśmy jeszcze z godzinkę, zanim zdecydowaliśmy się stanąć przed nim. A tymczasem wybraliśmy kilka podarunków, które zamierzaliśmy ofiarować jego królewskiej mości: przedewszystkiem strzelbę dla niego samego, a dla jego żon i dworaków naszyjniki z paciórek. Te, któreśmy dali Infadoosowi i Skradze, sprawiły im taką uciechę, iż nie wątpiliśmy spotkać się z ogólnem pod tym względem uznaniem. Nareszcie oświadczyliśmy gotowość udania się na posłuchanie pod przewodnictwem Infadoosa, w towarzystwie Umbopy, który niósł podarunki.
Uszedłszy kilkaset yardów znaleźliśmy się wewnątrz ogrodzenia podobnego do tego, jakie otaczało przeznaczone dla nas mieszkanie, tylko pięćdziesiąt razy rozleglejszego — nie mogło obejmować mniej nad sześć do siedmiu akrów przestrzeni. Do koła ogrodzenia, ale zewnątrz, stały mieszkania żon królewskich, wprost zaś bramy, w głębi obszernego placu, wznosiła się jedna, duża chata, rezydencya samego króla. Otaczający ją pusty plac zapełniały kolejno pułki wojowników, gromadząc się w liczbie siedmiu do ośmiu tysięcy. Wszyscy stali jak z kamienia wykuci imponujący widokiem swoich piór powiewnych, połyskujących włóczni i tarcz oprawnych w żelazo.
Na pustym placyku przed samą chata ustawione było kilka stołków. Na znak dany przez Infadoosa zasiedliśmy na trzech, a Umbopa stanął za nami. Infadoos stanął przy drzwiach chaty. Upłynęło dziesięć minut oczekiwania w nieprzerwanem milczeniu, w czasie którego ośm tysięcy ciekawych spojrzeń skierowało się na nas. Nareszcie rozwarły się drzwi chaty i wyszedł z mej olbrzymiego wzrostu mężczyzna, okryty Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/145 przepyszną skórą tygrysią, a za nim ukazał się Skragga i jak nam się w pierwszej chwili wydawało, jakaś pomarszczona wychudła małpa, odziana płaszczem futrzanym. Mężczyzna siadł na stołku, Skragga stanął za nim, a małpa wlokąc się na czworakach poszła ukucnąć w cieniu chaty.
Milczenia jednak nikt nie przerywał.
Po chwili mężczyzna podniósł się, zrzucił z ramion tygrysie okrycie i stanął przed nami w groźnej postawie. Był to człowiek olbrzymiej budowy i dziwnie wstrętnego oblicza. Usta miał tak grube, jak u murzyna, nos spłaszczony, jedno czarne błyszczące oko (po drugiem tylko puste w twarzy pozostało miejsce) a wyraz okrutny i zmysłowy. Na szczycie wielkiej jego głowy chwiało się przepyszne białe pióro, piersi okrywała koszulka stalowa, a w pasie i nad prawem kolanem ściągnięty był zwykłą przepaską z ogona białego wołu. W prawem ręku dzierzył ogromną włócznię, szyję otaczał gruby naszyjnik ze złota, a nad czołem połyskiwał wielki nieszlifowany dyament.
Wciąż jednak milczeliśmy jeszcze.
Wreszcie nowoprzybyły, w którym słusznie domyślaliśmy się króla, podniósł swoją wielką włócznię. W jednej chwili ośm tysięcy włóczni zabłysło w powietrzu i z tyluż piersi wybiegł okrzyk “Koom”. Trzy razy powtórzyło się to samo, a za każdym razem ziemia zadrżała, jakby gromem wstrząśnięta.
— Ukorzcie się, o ludzie! — zapiszczał głos jakiś, zdający się należeć do suchej małpy — oto jest król!
I znowu zapanowało milczenie. Tym razem nie trwało jednak długo. Jakiś żołnierz upuścił tarczę, która z brzękiem upadła na kamienie.
Twala zwrócił na niego spojrzenie swego jedynego oka.
— Ty, chodź no tu! — zawołał.
Człowiek młody i pięknej powierzchowności wystąpił z szeregu i stanął przed nim.
— Ty upuściłeś tarczę, ty psie niezdarny? Będziesz mi robił wstyd w obecności ludzi obcych, przybywających z gwiazdy! Gadaj?
Widzieliśmy, jak biedak zbladł strasznie pomimo ciemnej swojej skóry.
— To stało się przypadkiem, o potężny! — wyszeptał.
— A więc za ten przypadek zapłacisz. Gotuj się na śmierć!
— Jam jest wół królewski — odpowiedział cicho.
— Skragga! — wykrzyknął król — pokaż jak władasz włócznią. Zabij tego psa niezdarnego.
Skragga wystąpił naprzód ze wstrętnym uśmiechem i podniósł włócznią. Biedna ofiara okrucieństwa dzikiego króla stała nieporuszona, zakrywszy oczy rękami. Skamienieliśmy przejęci zgrozą.
— Raz, dwa — mierzył z wolna, a potem uderzył. Włócznia na wskroś przeszyła piersi żołnierza, który zatrzepotawszy rękami w powietrzu padł na wznak martwy. Wśród szeregów podniósł się szmer, falą przebiegł je z końca do końca i ucichł. I było już po wszystkiem. Tam leżał martwy trup człowieka, a myśmy jeszcze nie oprzytomnieli w obec tego, co się stało. Sir Henryk zerwał się z okrzykiem zgrozy, ale zmrożony ogólnem milczeniem siadł napowrót.
— Dobrze uderzył — powiedział król — zabierzcie trupa.
Czterech ludzi wystąpiło z szeregu, podnieśli ciało zamordowanego i oddalili się z niem.
— Przykryjcie krwawe plamy — zapiszczały usta w małpiej twarzy — przykryjcie je. Król wyrzekł słowo, królewski wyrok spełniony!
Wówczas z poza chaty wyszła dziewczyna, niosąc wielki dzban napełniony sproszkowanem wapnem, którem zasypała czerwone plamy na ziemi.
Tymczasem sir Henryk drżał z oburzenia i ledwośmy zdołali pohamować go.
— Siadaj pan, na miłość Boską — prosiłem — tu idzie o życie nasze.
Uległ i usiadł usiłując zachować spokój.
Twala siedział też w milczeniu, dopóki ślady krwi nie zostały zniszczone, wówczas zwrócił się do nas.
— Bądźcie pozdrowieni ludzie biali, którzyście tu przyszli nie wiem zkąd i poco?
— Bądź pozdrowiony Twalo, królu Kukuanasów — odpowiedziałem.
— Zkądeście przyszli, ludzie biali, i czego szukacie?
— Przybywamy z gwiazd, a chcemy zobaczyć ten kraj.
— Z daleka przychodzicie, ażeby ogladać rzecz małą. A ten człowiek — dodał wskazując na Umbopę — czy także z gwiazd pochodzi?
— A także; są tam ludzie takiej jak i ty skóry. Ale nie pytaj o rzeczy, o których wiedzieć ci się nie godzi, królu Twalo!
— Mocnym głosem mówicie, wy ludzie z gwiazdy — odpowiedział Twala, a ton jego nie bardzo mi się podobał. — Ale pamiętajcie, że gwiazdy są daleko, a wy w mojej mocy. Gdybym wam uczynił tak jako temu, którego dopiero co wynieśli, hę?
Zaśmiałem się głośno, chociaż do śmiechu najmniejszej nie miałem ochoty.
— Bądź ostrożnym, o królu — powiedziałem — chodź uważnie po rozpalonych kamieniach, albowiem poparzysz sobie nogi, a włócznię trzymaj mocno w ręku, aby ci nie skaleczyła dłoni. Gdybyś się dotknął jednego włosa z naszej głowy, zginąłbyś marnie, jak to? — zawołałem wskazując na Infadoosa i Skraggę, który oczyszczał włócznię swoją z krwi zabitego żołnierza — ci nie powiedzieli ci jeszcze, jacy my ludzie jesteśmy? Widziałeś kiedy podobnych nam? — i pokazałem mu Gooda, przeświadczony, iż tak wyglądającego jak on nie mógł był widzieć.
— To prawda, nie widziałem — odpowiedział król.
— Czyż oni tobie nie mówili, że my śmierć zadajemy z bardzo daleka?
— Mówili mi, ale ja nie wierzę temu. Pokażcie mi, jak zabijacie. Zabijcie którego z tych ludzi, którzy tam stoją — dodał wskazując na odleglejszy punkt kraalu — a uwierzę wam.
— Nie — odpowiedziałem — my ludzi nie zabijamy, chyba za karę, ale jeżeli pragniesz widzieć, każ sługom twoim wpędzić wołu przez bramę kraalu, a zanim ujdzie dwadzieścia kroków padnie martwym.
— Nie — zaśmiał się król — zabij człowieka a uwierzę.
— Dobrze królu — odpowiedziałem zimno — niech tak będzie; idź więc tym placem, a zanim nogi twoje u bramy staną, umrzesz; albo jeżeli ty nie chcesz, to poślij twojego syna Skraggę.
Skragga, usłyszawszy moją propozycyę, skoczył wrzeszcząc i skrył się wewnątrz chaty.
Twala zmarszczył się niezadowolniony.
— Niech wypędzą młodego wołu — powiedział.
Dwóch ludzi oddaliło się szybkim biegiem.
— Dalej, sir Henryku — odezwałem się do swoich — strzelaj pan. Niech ten łotr zobaczy, że nietylko ja jestem czarownikiem.
Sir Henryk wziął strzelbę i stanął gotowy do strzału
— Mam nadzieję, że nie chybię — powiedział.
— Nie możesz pan — odrzekłem. — Jeżeli nie trafisz za pierwszym strzałem, daj drugi. Mierz na odległość 150 yardów i czekaj, aż bokiem zwróci się do nas.
Nastąpiła chwila milczącego oczekiwania, wreszcie ukazał się wół pędzony prosto do bram kraalu. Wpadł wewnątrz ogrodzenia, a ujrzawszy taki tłum ludzi, zatrzymał się ogłupiały, potem zawrócił i zaczął ryczeć.
— Teraz — szepnąłem.
Sir Henryk podniósł strzelbę. Bum! bum! i wół potoczył się padając na grzbiet. Kula dobrze spełniła swoje zadanie, a zdumienie obecnych objawiło się jednem chóralnem westchnieniem.
— Czym kłamał, królu! — zapytałem go.
— Nie, biały człowieku, powiedziałeś prawdę — odrzekł cokolwiek przerażony.
— Słuchaj Twalo, teraz kiedyś już widział — mówiłem — przychodzimy do was w pokoju. Spojrzyj, tu masz wydrążony kij, którym tak samo jak i my będziesz zabijał, tylko ten jeden kładę ci warunek, że nie użyjesz go przeciw żadnemu człowiekowi — to mówiąc, podałem mu strzelbę. — Gdybyś chciał podnieść go przeciw człowiekowi, zginiesz sam. Poczekaj, pokażę ci. Każ któremu z ludzi oddalić się na czterdzieści kroków i zatknąć włócznię w ziemię, płaską stroną zwracając ku nam.
Uczyniono jak żądałem.
— Teraz patrz, ja strzaskam tę włócznię.
Wziąwszy dobrze na cel wypaliłem. Kula uderzyła i zgruchotała drzewce.
Znowu powietrzem popłynęło chóralne westchnienie.
— Tę czarodziejską tubę dajemy ci Twalo — powiedziałem podając mu strzelbę — a ja cię później nauczę, jak masz się z nią obchodzić. Ostrzegam cię tylko, abyś nie posługiwał się czarami z gwiazd przeciwko ludziom tej ziemi.
Wziął strzelbę bardzo nieśmiało i położył ją przy sobie. W tejże chwili małpie stworzenie wypełzło z cieniów chaty, czołgając się podeszło do stóp królewskich, a odrzucając futrzane okrycie, odsłoniło oblicze przerażające i niezwykłego wyrazu. Była to twarz kobiety starej tak skurczona i ściągnięta i pomarszczona, że nie wydawała się większą nad twarz jednorocznego dziecka. W pośród zmarszczek rysowało się poprzeczne przecięcie, mające przedstawiać usta, pod któremi w łuk zgięty sterczał podbródek. Nosa prawie wcale widać nie było, a cała twarz podobną była do mumii wysuszonego na słońcu trupa, gdyby nie wielkie czarne oczy pełne inteligencyi, świecące z pod brwi białych jak śnieg. Na czaszce żółtej jak pargamin nie pozostało ani jednego włosa, tylko skóra zwisła i pomarszczona poruszała się jak kapturek kobuza.
Przeszedł nas dreszcz mimowolny na widok tej wstrętnej i strasznej twarzy.
Chwilę stała nieruchomo, a potem wyciągając nagle kościstą rękę, której palce zakończone były paznogciami na cal długiemi, położyła ją na ramieniu Twali i zaczęła mówić cienkim piskliwym głosem.
— Słuchaj, królu! Słuchajcie ludzie! Słuchajcie góry, równiny i rzeki! Słuchajcie niebiosa i słońce, deszcze, mgły i burze! Słuchajcie wszystkie rzeczy, które dziś żywe jesteście, ale umrzeć musicie i te które już umarły, ażeby znowu do życia powrócić — i znowu umrzeć. Słuchajcie, duch żywota wstąpił we mnie i będę prorokować! prorokować! prorokować!
Ostatnim wyrazom towarzyszył cichy jęk, który echem przerażenia odbił się o serca wszystkich obecnych, nie wyjmując nas samych.
— Krew! krew! krew! rzeka krwi, krew wszędzie! Widzę ją, czuję; deszczem czerwonym spada na ziemię, spada z nieba!
Kroki słychać, kroki! człowieka białego, przybywającego z daleka. Drży ziemia, lęka się swojego pana.
Lwy pić będą krew świeżą, sępy kąpać w niej skrzydła swoje i krakać radośnie.
Ja jestem stara, stara! Widziałam dużo krwi, ha, ha! ale nim umrę, zobaczę jeszcze więcej i uraduję się. Wiecież wy, jaka ja stara? Znali mnie wasi ojcowie, dziadowie i pradziadowie! Ja widziałam człowieka białego i wiem, czego on pragnie. Stara jestem, ale te góry starsze odemnie. Kto zrobił wielki gościniec? Kto obrazki popisał na ścianie skały? Kto wzniósł te trzy w milczeniu ztamtąd na nas patrzące? (I wskazała trzy prostopadłe wzgórza, któreśmy już zauważyli poprzedniej nocy.)
Wy nie wiecie, ale ja wiem. Ludzie biali, którzy byli nimeście wy przyszli, którzy będą kiedy was nie będzie, którzy wygubią was, wytępią Biada! biada! biada!
A pocóż oni przychodzą ci biali, straszni w mądrości i czarach wyćwiczeni, mocni, nieugięci. Jaki to kamień błyszczy nad twojem czołem, o królu? Czyje ręce zrobiły żelazną szatę na twoich piersiach? Nie wiesz, ale ja wiem. Ja stara, mądra, ja Isanusi (mądra wiedźma).
I swoją łysą sępią głowę zwróciła ku nam.
— Czego szukacie, wy, biali ludzie z gwiazdy? a, tak z gwiazdy. Szukacież zaginionego? Tu jego nie znajdziecie. Nie ma go tu. Od wielu wieków biała noga nie dotknęła się tej ziemi. Raz tylko, ale ten poszedł, by spotkać się ze śmiercią. Przychodzicie po błyszczące kamienie ja wiem, ja wiem. Znajdziecie je, skoro krew obeschnie; ale czy wrócicie tam zkąd przychodzicie, czy może zostaniecie się ze mną? Ha! ha! ha!
A ty, ty, którego skóra jest czarną a postawa dumną (tu palcem wskazała na Umbopę) ktoś ty jest i czego tu chcesz?
Ani błyszczących kamieni, ani żółtego metalu, któreś odstąpił białym ludziom z gwiazdy. Ja myślę, że ciebie znam i czuję krew, która w tobie płynie. Zdejmij pas!....
Tu rysy jej wykrzywiły się dziwnie, upadła na ziemię w ataku epileptycznym i zaniesiono ją do chaty.
Król podniósł się drżący i skinął ręką. Na ten znak pułki ruszyły z miejsca i jeden za drugim opuszczały plac. Po upływie dziesięciu minut oprócz nas, króla i kilku jeszcze najbliższych nie było tam już nikogo.
— Biali ludzie — odezwał się król — należałoby was zabić. Gagoola straszne wyrzekła słowa. Cóż wy na to?
Roześmiałem się.
— Królu, ostrożnie — powiedziałem. — Nie tak łatwo nas zabić. Widziałeś co spotkało twego wołu: czy pragniesz podobnego losu?
— Nie dobrze jest grozić królowi — powiedział marszcząc się.
— My nie grozimy, my mówimy jako jest. Spróbuj nas zabić, a przekonasz się.
Olbrzym przyłożył rękę do czoła.
— Idźcie w pokoju — wyrzekł nakoniec. — Dzisiejszej nocy będzie miał miejsce wielki taniec. Przyjdźcie a nie obawiajcie się zdrady. Jutro pomyślę, co mi działać wypadnie.
— Dobrze, królu — poczem podnieśliśmy się i opuścili kraal w towarzystwie Infadoosa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.