<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ VIII.
Ziemia Kukuanasów.

Przez resztę dnia tego podróżowaliśmy Wielkim gościńcem, idącym stale w kierunku północno-zachodnim. Infadoos i Skragga szli z nami, towarzysze ich jednak wyprzedzali nas o jakie sto kroków.
— Kto zrobił tę drogę? — zapytałem Infadoosa.
— Istnieje ona od bardzo dawna — odpowiedział mi — i nikt nie wie, nawet stara Gagoola, która przeżyła wiele pokoleń, przez kogo i kiedy była zrobiona; nikt także teraz nie potrafiłby zrobić takiej, to też król pilnuje, żeby trawą nie porosła.
— A któż to położył napisy na ścianach budowli, przez którąśmy przechodzili? — zapytałem znowu pragnąc dowiedzieć się o pochodzeniu rzeźb na murach tunelu.
— Ręce, które wybudowały drogę, i te cudowne położyły na niej napisy, ale my nie wiemy, kto to zrobił.
— Kiedyż więc plemię wasze przybyło do tego kraju?
— Plemię nasze jak podmuch burzy przybyło w te strony z wielkiego kraju, który leży tam daleko — mówił wskazując na północ — a od tego czasu dziesięć tysięcy razy księżyc wschodził. Dalej pójść nie mogli, jak opowiadają starzy ojcowie i jak mówi mądra niewiasta Gagoola, bo wielkie góry zagrodziły im drogę. Ale ziemia ta była dobra, więc na niej pozostali, stali się mocnymi i potężnymi, a tak licznymi jak gwiazdy na niebie. Kiedy Twala zwoła wszystkich swoich wojowników, płyną jak wielka rzeka ich szeregi, a na równinie jak okiem sięgnąć powiewają ich pióra.
— Lecz jeżeli kraj dokoła zamknięty jest górami, to z kimże walczyć mogą wasi wojownicy?
— Z tej strony — powiedział wskazując na północ — kraj jest otwarty, i ztamtąd raz poraz jak czarne chmury walą się na nas wojownicy, których zabijamy. Od ostatniej wojny upłynęła już trzecia część życia człowieka. Wiele tysięcy mężów zginęło wtedy, ale wytępiliśmy tych, którzy nas chcieli zniszczyć. Od tego czasu nie było wojny.
— Wasi wojownicy przykrzyć sobie muszą ten wypoczynek.
— Zaraz po wytępieniu tych, którzy na nas napadali, wybuchła wojna, ale wojna domowa.
— O cóż biliście się?
— Nasz król, a mój brat, miał brata zrodzonego z tej samej matki i o tej samej godzinie. Według naszego zwyczaju zabija się to z bliźniąt, które jest słabsze. Ale matka ukryła słabsze dziecko, to które przyszło na świat później, bo serce jej ukochało niemowlę. Dziecięciem tem jest Twala król. Jam jest młodszy brat jego zrodzony z innej matki.
— Cóż dalej?
— Ojciec nasz Kafa umarł, kiedyśmy doszli męzkiego wieku, więc brat mój Imotu został królem po nim; przez jakiś czas panował i miał syna ze swojej ukochanej żony. To dziecko miało już trzy lata, kiedy po wielkiej wojnie, z powodu której nikt nie mógł siać ani zbierać, nastał głód straszny. Ludzie szemrali i szukali na czem wywrzeć zemstę swoją. Wówczas to Gagoola, mądra i straszna niewiasta powiedziała mężom: „Król Imotu nie jest królem,“ a król Imotu wtedy właśnie leżał ciężko ranny w swojem domostwie i ruszyć się nie mógł. I weszła Gagoola do domu i wyprowadziła Twalę, mojego brata przyrodniego a rodzonego brata króla, którego ukrywała w górach od chwili jego przyjścia na świat; a zdjąwszy „moocha“ (przepaska naokoło bioder) okrywającą go, ukazała zebranym Kukuanasom święty znak węża obejmujący go w pasie takim znakiem tylko najstarszy syn królewski znaczony bywa w chwili urodzenia. „Patrzcie, — wołała do nich — oto nasz król, przezemnie dla was ocalony!“ A oni oszaleli głodem i zupełnie pozbawieni rozumu i świadomości prawdy zaczęli krzyczeć: „Król! król!” Ale ja wiedziałem, że to nie prawda; że Imotu był starszym i prawym królem. A kiedy oni tak krzyczeli i hałasowali, Imotu, chociaż bardzo chory zwlókł się z posłania i wyszedł przed dom z żoną i swoim małym synkiem Ignosi (błyskawicą).
— Co znaczy ten hałas? — zapytał. — Dla czego krzyczycie: król! król!?
Wówczas Twala, własny brat jego, zrodzony z tej samej matki i o tej samej godzinie, skoczył do niego a chwytając go za włosy pchnął go nożem w serce. Ludzie zmienni i zawsze gotowi uwielbiać wschodzące słońce krzyknęli wszyscy jak jeden człowiek: „Twala jest królem!” i Twala został naszym królem.
— A cóż się stało z żoną króla Imotu i jego synem Ignosim? czyż Twala pozabijał ich także?
— Nie. Niewiasta skoro zobaczyła, że jej pana zamordowano, porwała dziecko i z krzykiem uciekła. We dwa dni potem przyszła zgłodniała do jednego kraalu, ale nikt nie chciał jej dać mleka albo chleba, tylko o zmroku przekradła się do niej mała jakaś dziewczyna i przyniosła jej jeść. Przed wschodem słońca zabrawszy swego chłopca poszła w góry, gdzie musiała zginąć, bo od owego czasu nikt nie widział ani jej, ani jej syna.
— Ale gdyby to dziecko żyło, toby było prawym królem Kukuanasów?
— A tak mój wodzu. Święty znak węża jest na jego ciele, więc jeśli żyje, jest królem, ale niestety, umarł już pewnie oddawna.
— Patrz wodzu — i ukazał mi na płaszczyźnie leżącej poniżej wielkie zbiorowisko chat otoczonych wałem, dookoła którego biegł rów głęboki — oto jest kraal, w którym poraz ostatni widziano żonę Imoty z synem jego Ignosim. Tam i my spać będziemy dzisiejszej nocy, jeżeli — dodał z wątpliwością w głosie — wy, mężowie z gwiazdy sypiacie na ziemi.
— Ponieważ przyszliśmy do Kukuanasów, przyjacielu Infadoosie, więc to samo robić będziemy co i oni — odpowiedziałem z powagą, przyczem odwróciłem się nagle, chcąc powiedzieć parę słów kapitanowi, który postępował z tyłu kwaśny, milczący i całkiem zajęty przytrzymywaniem swojej flanelowej koszuli, powiewającej z każdym podmuchem wieczornego wiatru. Tymczasem zamiast Gooda znalazłem się twarz w twarz z Umbopą, który szedł za mną, przysłuchując się z wielkiem zajęciem mojej rozmowie z Infadoosem, a miał taki wyraz twarzy, jakby coś usiłował sobie przypomnieć.
Szparkim krokiem podążyliśmy w kierunku falującej niziny; ponad nami wznosiły się góry, któreśmy przebyli, a Piersi królowej Saby kryły się skromnie w przezroczystej zasłonie mglistej. W miarę posuwania się w głąb kraju, coraz piękniejsze odsłaniały się okolice, uderzające bogactwem przyrody, nad którą świeciło jasne słońce, a ciepły wietrzyk powiewał od woniejących spadzistości górskich. Piękny, uroczy kraj!
Infadoos wyprawił przodem jednego z towarzyszących mu dzikich, ażeby zawiadomił o naszem przybyciu mieszkańców kraalu, będącego pod jego dowództwem. Posłaniec ruszył cwałem i jak mnie Infadoos zapewniał, takim krokiem dotarł na miejsce przeznaczenia.
Kiedyśmy przybyli na odległość dwóch mil od kraalu, spostrzegliśmy wychodzące z bram jego bataliony jeden za drugim i zwracające się w naszym kierunku.
Sir Henryk zauważył, że czeka nas prawdopodobnie gorące przyjęcie, a coś w jego głosie zwróciło uwagę Infadoosa.
— Niech się mój pan nie obawia — wyrzekł pośpiesznie — bo w mojej piersi zdrada nie gości. Te pułki wszystkie są pod mojem dowództwem i wyszły aby was powitać.
Kiwnąłem głową niedbale, chociaż w duszy niebardzo byłem spokojny.
Na pół mili od bram kraalu grunt zaczynał wznosić się w łagodną spadzistość, na której uformowały się pułki. Każdy z tych oddziałów liczący do trzystu ludzi wyglądał wspaniale, a wszystkie razem pędem zbiegające ze wzgórza, strojne w powiewające pióra i błyskające włóczniami, imponujący przedstawiały widok. W chwili, kiedyśmy przybliżali się do stóp pochyłości, trzy tysiące sześćset ludzi stało uszykowanych wzdłuż drogi.
Zrównawszy się z pierwszym oddziałem, mogliśmy z podziwem oglądać pyszne postacie składających go ludzi. Wszyscy byli dojrzałego wieku, po największej części czterdziestoletni, a żaden nie był niższym nad sześć stóp. Głowy mieli przybrane w czarne pióra, w pasie i ponad prawem kolanem przewiązani byli sznurami z ogonów białych wołów, a na lewem ramieniu trzymali tarcze na dwadzieścia cali szerokie, szczególnego wyrobu.
Były to cienkie płyty żelaza obciągnięte skórą wolą śnieżnej białości. Uzbrojenie ich było proste, składało się z krótkiej bardzo ciężkiej włóczni o dwóch ostrzach i drewnianem drzewcu, w najszerszem miejscu na sześć cali szerokiem. Włóczni tych nie używano do rzucania, ale posługiwano się niemi w blizkich zapasach zadając straszliwe rany. Oprócz tego każdy wojownik miał trzy duże i ciężkie noże, ważące każdy około dwóch funtów. Jeden z tych noży zatknięty był za przepaskę z wolich ogonów, drugie dwa znajdowały się utkwione w tarczy. Te noże zwane przez nich „tollas“ zastępowały miejsce zuluskich assagai. Kukuanańczyk trafia niemi z nadzwyczajną zręcznością z odległości pięćdziesięciu yardów. Atakując nieprzyjaciela wyrzucają nań chmurę takich grotów.
Każdy z tych ludzi stał jak z bronzu wykuty; dopiero kiedyśmy się do nich zbliżali, na znak dany przez dowódcę, wysuniętego o kilka kroków na czoło oddziału i odznaczającego się okryciem z lamparciej skóry, wszystkie włócznie podniosły się w górę i z trzechset gardzieli wybiegł okrzyk „Koom!“
Skorośmy oddział ich minęli, ten natychmiast zmieniał szyk i formując się z tyłu, maszerował za nami w kierunku kraalu tak, że wkrótce cały regiment stał się naszą eskortą.
Zboczywszy z gościńca Salomona, wkroczyliśmy między wały otaczające kraal i mające przynajmniej milę obwodu, po za któremi wznosiła się palisada z nagromadzonych pni drzewnych. Most zwodzony nadzwyczaj pierwotnej budowy, spuszczono za naszem zbliżeniem się z przeciwnego brzegu wielkiej fosy. Wewnętrzne zabudowanie kraalu zasługiwało na uwagę, środkiem biegła szeroka ulica, poprzerzynana bocznemi uliczkami tak przeprowadzonemi, że tworzyły kwadraty zabudowane domkami, a w każdym kwadracie obozował jeden oddział. Domki te podobnie jak u Zulusów stawiane były w kształcie kopuł, ściany miały plecione a dachy trawą kryte, tylko różniły się od zuluskich tem, że miały drzwi prowadzące do wnętrza. Były także o wiele większe i otoczone na sześć stóp szeroką werendą, wysypaną sproszkowanem i mocno udeptanem wapnem.
Po obu stronach głównej ulicy, kobiety ciekawe zobaczenia nas utworzyły szpaler. Były one jak na murzynki dziwnie piękne. Wysokie, zgrabne, włosy krótkie wprawdzie, ale więcej kręcące się niż wełniste, linie twarzy więcej proste a usta mniej grube niż zwykle u Afrykanek. Ale uderzyła nas przedewszystkiem dziwna powaga w ich zachowaniu się, czem właśnie odróżniały się od Zulusek i kuzynek swoich z drugiej strony Zanzibaru. Ciekawość przywiodła je wprawdzie na nasze spotkanie, nie zdradziły się jednak z żadnem słowem dzikiego podziwienia.
Kiedyśmy dotarli do środka kraalu, Infadoos zatrzymał się przed drzwiami dużej chaty, otoczonej w pewnej odległości rzędem chat mniejszych.
— Wejdźcie synowie gwiazdy — powiedział pompatycznym tonem — i raczcie spocząć chwilę w naszych skromnych domostwach. Przyniosą wam pożywienie ażebyście z głodu pasów zacieśniać nie potrzebowali: trochę mleka, miodu, dwóch wołów i kilka baranów; — nie wiele to wprawdzie, ale coś zawsze znaczy.
— Dobrze Infadoosie, — powiedziałem — zmorzyła nas podróż przez nadpowietrzne państwo, więc spoczniemy teraz.
Poczem weszliśmy do chaty, w której znaleźliśmy wszystko przygotowane dla naszej wygody, skóry rozesłane do spoczynku i wodę przyrządzoną do umycia.
Z zewnątrz tymczasem dobiegały nas okrzyki i przez drzwi otwarte zobaczyliśmy szereg dziewcząt idących z mlekiem, pieczonemi plackami i garnkiem miodu; za nimi kilku chłopców pędziło białego wołu. Przyjęliśmy wszystkie te podarunki, a jeden z chłopców wyjmując nóż z za paska poderżnął gardło wołowi. Nie upłynęło dziesięć minut a wół był już ze skóry odarty i poćwiartowany. Najlepsze części mięsa przeznaczono na nasz użytek, resztę zaś w imieniu wszystkich ofiarowałem otaczającym wojownikom, którzy rozebrali ją między sobą jako dar „białych ludzi.“
Umbopa przy pomocy bardzo przystojnej kobiety zabrał się zaraz do ugotowania przypadającej nam części. Nad ogniskiem urządzonem przed drzwiami chaty rozpalono ogień i zastawiono gliniane garnki; a kiedy jadło było już gotowe; wysłaliśmy zaproszenie do Intadoosa i królewskiego syna Skraggi.
Obaj wkrótce przybyli i zasiadłszy na nizkich stołkach, których kilka znajdowało się w chacie, gdyż Kukuanasi nie siadają na piętach jak Zulusi, pomogli nam do spożycia zastawionych przed nami potraw.
Stary wódz obchodził się z nami z wielką uprzejmością, ale młody przyglądał się nam dość podejrzliwie. Wprawdzie razem z innymi uległ w pierwszej chwili grozie naszych czarów, i naszej białej skóry, ale przekonawszy się, żeśmy jedli, pili i spali jak każdy z nich, ochłonął znacznie ze swego przestrachu i przypatrywał nam się nieufnie. To jego zachowanie się nabawiło nas niepokoju.
Podczas wieczerzy sir Henryk chciał wybadać naszych gości, czy nie wiedzą czego o losie jego brata, czy nie widzieli go albo nie słyszeli o nim; odwiodłem go jednak od tego, sądząc, iż na razie rozsądniej było nie zdradzać się z celem naszej podróży.
Po wieczerzy nałożyliśmy fajki i zapalili je, czemu z wielkiem zadziwieniem przypatrywali się Skragga z Infadoosem. Kukuanasi nie wiedzieli o takim użytku z tytoniu, pomimo że roślina ta obficie wyrastała w ich kraju; podobnie jak Zulusi przyrządzali z niej tylko tabakę.
Zapytawszy Infadoosa o czas wyruszenia w dalszą podróż, dowiedziałem się z zadowoleniem, iż krzątano się już około przygotowania wszystkiego na następny ranek, a do króla Twali wyprawiono posłańców z zawiadomieniem o naszem przybyciu.
Twala, jak mi powiedziano znajdował się wtedy w swojej głównej siedzibie, zwanej Loo, czyniąc przygotowania do wielkiej uroczystości, przypadającej zwykle w pierwszym tygodniu miesiąca czerwca. Na tę uroczystość, z wyjątkiem kilku oddziałów zostawionych załogą w różnych miejscach, ściągano pułki ze wszystkich stron kraju, a król robił ich przegląd, przyczem także miało miejsce wielkie polowanie czarownic; o którem później opowiem.
Mieliśmy wyruszyć o świcie, a według zapewnień Infadoosa, który zamierzał towarzyszyć nam, powinniśmy byli stanąć w Loo następnego dnia, jeżeliby przybycia naszego nie opóźnił jaki nieprzewidziany wypadek lub wezbranie rzeki.
Objaśniwszy nas co do tych szczegółów, nasi goście pożegnali nas udając się na spoczynek, a my ułożywszy się co do kolei czuwania, rzuciliśmy się we trzech na posłanie, podczas kiedy czwarty strzegł nas od nieprzyjacielskiej zdrady.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.