Kopalnie Króla Salomona/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kopalnie Króla Salomona |
Wydawca | W. Smulski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | W. Smulski |
Miejsce wyd. | Chicago |
Tłumacz | Paulina Sieroszewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
U wyjścia zatrzymaliśmy się dziwnie pomieszani.
— Ja się wracam — powiedział nagle sir Henryk.
— Poco? — zapytał Good.
— Bo przyszło mi na myśl, że ten, którego śmy widzieli, może być moim bratem.
Wróciliśmy wszyscy, ażeby sprawdzić słuszność domysłu. Oślepieni blaskiem bijącym od śniegu na zewnątrz, nie widzieliśmy nic przez chwilę. Po upływie kilku sekund oswoiliśmy się z ciemnością i podeszli do trupa.
Sir Henryk ukląkł przy nim i wpatrzył się w twarz jego.
— Dzięki ci, Boże — wymówił z głębokiem westchnieniem — to nie jest mój brat.
Zbliżyliśmy się wszyscy i zaczęli nieboszczyka oglądać. Był to trup człowieka wysokiego wzrostu i średniego wieku, o rzymskich rysach twarzy, szpakowatych włosach i czarnym wąsie.
Żółta skóra mocno przylegała do kości — a ubrania nie miał na sobie żadnego, oprócz w strzępki opadających spodni. Na szyi miał zawieszony pożółkły krzyżyk z kości słoniowej. Zamrożony był i zupełnie sztywny.
— Kto to być może? — zapytałem.
— Czyż się nie domyślasz — odrzekł Good.
Potrząsnąłem głową.
— Jakże! stary don Jose da Silwestra, bo któżby inny?
— Niepodobna — zawołałem — przecież on umarł trzysta lat temu.
— Czyż w tej atmosferze nie mógłby istnieć i trzy tysiące lat? — odrzekł Good. — W zimnie krew i ciało utrzymują się bez zmiany, a nie można powiedzieć, że tu jest ciepło. Słońce nie dochodzi tu nigdy, zwierz żaden nie pokaże się, mógł więc przetrwać w spokoju. Ubranie zabrał mu pewnie jego niewolnik, który sam przecie nie mógł go pochować. A — tu oto — powiedział, podnosząc kość zastruganą w ostrze śpiczaste — macie kość, której użył do nakreślenia mapy.
Patrzyliśmy ogarnięci dziwnem uczuciem, zapominając o własnej niedoli.
— A ztąd wziął atrament — dodał sir Henryk, wskazując na małą rankę, widoczną na lewem ramieniu umarłego. — Dziwne i niesłychane rzeczy! — zawołał.
Nie było można wątpić o tem, że to był Portugalczyk, ten sam, którego wskazówki, napisane trzy wieki temu, sprowadziły nas w to miejsce. I oto tam siedział zlodowaciały, a ja trzymałem w ręku narzędzie, które mu posłużyło do nakreślenia ich; na piersiach zaś zwieszał mu się krzyż, który całować musiał stygnącemi ustami. W wyobraźni mojej jasno odtworzył się obraz tej chwili, kiedy wędrowiec, umierający z głodu i zimna, myślał jeszcze o tem, jak przekazać potomności odkryte przez siebie tajemnice, i bronił się śmierci w pustce tej strasznej i bezludnej. Wpatrzyłem się w jego rysy skamieniałe i wydatne i obok tych martwych zwłok trzechwiekowej postaci, stanął nagle przed oczami mej duszy biedny mój przyjaciel da Silvestra, zmarły przed laty dwudziestu — podobieństwo obu wydawało mi się uderzające, choć w istocie było tylko urojone. Ten jednak pozostał tu jako znak widomy losu, oczekującego każdego, kto ciekawy, usiłuje zbadać tajemnice nieznane, jako ponure ostrzeżenie dla wędrowców, jak my, nawiedzających tę jego ostatnią, pełną majestatu śmierci, siedzibę.
— Chodźmy już ztąd — cicho wymówił sir Henryk — ale nim odejdziemy, dajmy mu towarzysza i podnosząc martwe zwłoki Hotentota Oentvogla, posadził je obok trupa Portugalczyka. Potem odczepił z szyi tego ostatniego krzyżyk kościany, rozrywając sznurek, którego zziębniętemi palcami nie był w stanie rozwiązać. Ja zabrałem pióro, i mam je dotąd, a nawet czasem podpisuję się niem.
Wyszliśmy z jaskini, zostawiając tych dwóch ludzi — białego potomka dumnych zdobywców i biednego Hotentota na wieczność nierozdzielnych w tej krainie śniegów, i puściliśmy się w dalszą drogę, dumając smutnie nad własnym losem, który również prędko mógł się rozstrzygnąć.
Uszedłszy z pół mili znaleźliśmy się nagle na krawędzi płaszczyzny. Nie mogliśmy dojrzeć, co się znajdowało poniżej, bo gęste tumany mgły porannej zakrywały wszystko. Kiedy rozproszyły się wyższe jej warstwy, przed oczami naszemi ukazała się, na sto stóp poniżej śnieżystej spadzistości leżąca, zielona łączka, przerżnięta strumieniem, nad którego brzegami wypoczywało, w blasku słonecznym, stado dużych antylop — choć na taką odległość nie mogliśmy ich dobrze rozróżnić.
Widok ten napełnił nas bezgraniczną radością. A więc byłoby co jeść, gdyby tylko udało się dotrzeć do nich. Zwierzęta znajdowały się na jakie sto metrów, i nie można było liczyć na pewność strzału z takiej odległości.
Zaczęliśmy żywo rozbierać możliwość podjeścia zwierzyny. Wiatr mógł być dla nas nieprzychylnym, a potem łatwo mogliśmy być dostrzeżeni; pomimo całej ostrożności, mając do przebycia tak wielką przestrzeń śniegiem pokrytą.
— Trzeba nam ztąd spróbować — powiedział sir Henryk. — No, Quatermain, bierz strzelbę.
Ale teraz powstała nowa kwestya co do wyboru broni, która nam zabrała chwilkę czasu. Zdecydowaliśmy się wreszcie na najdalej niosącą gwintówkę i ustawiliśmy się do strzału.
— Niech każdy z nas bierze na cel wprost niego znajdujące się zwierzę — powiedziałem — a Umbopa niech komenderuje, żebyśmy razem wystrzelili.
Chwilę zapanowało milczenie, w czasie którego przygotowaliśmy się do strzału, czując, że życie nasze na nim się waży.
— Ognia! — zawołał Umbopa po zulusku i w jednej chwili zagrzmiały trzy strzały, trzy obłoki dymu zjawiły się przed naszemi oczami i tysiączne echa odezwały się w powietrzu. Po chwili dym się rozproszył i odsłonił — o radości! — dużego kozła przewróconego na wznak i rzucającego się w mękach konania. Wydaliśmy okrzyk tryumfu. Byliśmy ocaleni! ocaleni od śmierci głodowej! Pomimo osłabienia, pędem puściliśmy się wzdłuż spadzistości śniegiem okrytej, a w dziesięć minut, po zabiciu zwierzęcia, serce jego i wątroba leżały, dymiąc, przed nami. Przyczem jednak ugotować to pożywienie, z nieba nam spadłe? Ani drzewa, ani ognia nie mieliśmy. Zakłopotani spoglądaliśmy na siebie.
— Kto umiera z głodu, ten nie może być wybredny — powiedział Good. — Trzeba jeść surowe mięso.
Nie było innego sposobu wyjścia z trudności, głód złagodził przykrość tej krwawej uczty: zagrzebaliśmy więc serce i wątrobę na chwilę w śniegu, by je ochłodzić, poczem obmywszy wszystko w zimnej, jak lód, wodzie strumienia, zajadaliśmy łakomie. Wstręt pomyśleć, ale smakowało nam to surowe mięso, jak nic w życiu, a po upływie kwadransa byliśmy już zupełnie innymi ludźmi. Wróciły nam siły i energia, a krew płynęła w żyłach, roznosząc ciepło po ciele. Pamiętni następstw zbytniego przeładowania wygłodzonych żołądków, przerwaliśmy jednak wprędce naszą ucztę.
— Bogu niech będą dzięki — zawołał sir Henryk — to stworzenie ocaliło nam życie. Co to za jedne, Quatermain?
Podniosłem się i poszedłem obejrzeć antylopę, bo nie byłem pewny co odpowiedzieć.
Zwierzę wielkością równało się osłu, a rogi miało duże i wyciągnięte. Nie widziałem nigdy podobnego gatunku. Okrywała je szerść gęsta, koloru brunatnego w czerwone pręgi. Dowiedziałem się później, że mieszkańcy tego kraju nazywali je „Inko“. Było nadzwyczaj rzadkie, a przebywało na wielkich wyniosłościach, gdzie żadne inne zwierzę żyć nie mogło. Strzał dosięgnął je w łopatkę, ale czyja kula położyła koniec jego życiu, sprawdzić naturalnie nie było można. Podejrzywam jednak Gooda, iż pamiętny swego szczęścia z żyrafą, i w tym razie także przypisywał sobie całą zasługę, czemu zresztą nie usiłowaliśmy zaprzeczyć.
Takeśmy byli zajęci zaspokojeniem głodu, że nie mieliśmy czasu rozejrzeć się w naszem otoczeniu. Teraz jednak, zasadziwszy Umbopę do ćwiartowania zwierzyny i przygotowania zapasu z najlepszych części, zaczęliśmy się dokoła siebie rozpatrywać. Mgła już się zupełnie rozeszła, pochłonięta przez słońce, wysoko już świecące na widnokręgu, mogliśmy więc objąć spojrzeniem szeroką przestrzeń kraju.
Nie potrafię opisać cudnego widoku, jaki się odsłonił naszym oczom. W całem mojem życiu nie widziałem nic równie pięknego, ani też pewnie zobaczę.
Za nami i nad nami wznosiła się śnieżna Pierś królowej Saby, niżej na pięć tysięcy stóp od miejsca, w którem staliśmy, rościągała się na znacznej przestrzeni urocza płaszczyzna, urozmaicona tu i owdzie ciemnemi lasami i przerznięta srebrną wstęgą wielkiej rzeki. Po lewej stronie szeroko słały się, bujną trawą porosłe, „veldt‘y“ na których mogliśmy rozróżnić niezliczone stada bydła czy zwierzyny, a łańcuch górski otaczał je w dali. Na prawo kraj był mniej więcej górzysty — z pośród uprawnych łanów ziemi, zasianej ludzkiemi siedzibami, wyrastały pojedyńcze wzgórza. Całość krainy odsłaniała się przed nami jak mapa, przerznięta rzekami, urozmaicona szczytami w śnieżystej koronie, oświetlona słońcem, owiana szczęścia oddechem.
Dwie rzeczy zwróciły szczególnie naszą uwagę. Pierwsza, że kraj, któryśmy oglądali, był wzniesiony przynajmniej na pięć tysięcy stóp wyżej nad poziom piaszczystej pustyni, którąśmy przebyli; druga, że wszystkie rzeki płynęły z południa na północ. Na południowej stronie gór jakeśmy się przekonali, wody nie było wcale, ale za to północna obfitowała w strumienie, które zasilały płynącą, jak daleko okiem mogliśmy zasięgnąć, wielką rzekę.
Siedliśmy na chwilę w milczeniu, przypatrując się cudownemu krajobrazowi.
— Czy tam na tej mapie nie ma wspomnienia o Wielkim gościńcu Salomona? — zapytał nagle sir Henryk.
Kiwnąłem głową, nie odwracając oczu od prześlicznego widoku.
— A więc patrzcie, tam jest droga! — zawołał, wskazując na prawo.
Good i ja spojrzeliśmy i zobaczyliśmy istotnie, biegnącą w kierunku równiny, bitą drogę. Nie spostrzegliśmy jej z początku, gdyż na skraju doliny ginęła, kryjąc się wśród nierówności powierzchni. Tym razem jednak nikt nie okazał zdumienia, przestawaliśmy się już dziwić, a patrzyliśmy tak, jakgdyby istnienie iście rzymskiej drogi, w tym kraju obcym i nieznanym, było rzeczą zupełnie naturalną.
— Niedaleko musi być ztąd — powiedział Good — gdybyśmy wzięli się na prawo, moglibyśmy stanąć tam wkrótce.
Umywszy twarz i ręce w strumieniu, poszliśmy za jego radą i puścili się w kierunku Wielkiego gościńca. Trzeba się było przedzierać przez śnieg i głazy, aż niespodzianie wdarłszy się na szczyt małej wyniosłości, ujrzeliśmy drogę, biegnącą u stóp naszych. Był to wspaniały gościniec, wykuty w skale, szeroki na stóp pięćdziesiąt i dobrze, jak się zdawało, utrzymywany; tylko dziwnym sposobem zaczynający się właśnie w miejscu, z którego patrzyliśmy. Zeszliśmy na dół i stanęli w pośród drogi, kończącej się u stóp gór królowej Saby, których cała powierzchnia zarzuconą była głazami i zasypana śniegiem.
— Cóż ty na to mówisz, Quatermain — zapytał sir Henryk.
Potrząsnąłem głową, dając tem poznać, że nic powiedzieć nie mogę.
— Wiem już! — wykrzyknął Good. — Droga musiała prowadzić przez góry i leżącą po za niemi pustynię, ale piasek zawiał ją a strumienie lawy w czasie wulkanicznych wybuchów do reszty zatarły jej ślady.
Przypuszczenie to nie było bez podstawy, dla nas w każdym razie okazało się wystarczające, więc puściliśmy się w dalszą drogę. Jakże ta podróż nasza, po wygodnym gościńcu i przy pełnych żołądkach, różniła się od uciążliwej wędrówki pod górę, przez śniegi, o głodzie i chłodzie! Gdyby nie wspomnienie smutnego losu Oentvogla i posępny obraz tej jaskini, w której pozostał, dotrzymując towarzystwa Portugalczykowi, moglibyśmy spoglądać w przyszłość wesoło. Z każdą przebytą milą powietrze stawało się łagodniejszem i wolniejszem, a kraj przed nami w nowe przyoblekał się piękności; droga zaś przedstawiała próbkę roboty inżynierskiej, nieznanej mi doskonałości, chociaż sir Henryk utrzymywał, że droga prowadząca do Szwajcaryi, przez górę św. Gotharda, nie jest od niej gorszą. Dla inżynierów Starego Świata nie było za wielkiej trudności przy jej budowaniu. W jednem miejscu naprzykład, olbrzymia rozpadlina, na trzysta stóp szeroka, a przynajmniej sto stóp głęboka, zamurowaną była łomami ciosanego kamienia, stanowiącemi u podstawy łuki, pod któremi przepływała woda, a nad któremi biegła droga. W innem znowu wykuto ją w zygzak w ścianie, stojącej nad przepaścią pięćset stóp głęboką, w innem jeszcze przebito skałę zagradzającą drogę i utworzono tunel na trzydzieści yardów długi.
Zauważyliśmy, że ściany tego tunelu pokryte były dziwacznemi rzeźbami, wyobrażającemi po największej części ludzi zbrojnych, jadących nawozach. Jeden, przedziwnie piękny, był obrazem walki jakiejś, której towarzyszył pochód jeńców uprowadzanych w dali.
— No, — powiedział sir Henryk, przyjrzawszy się bacznie tym wzorom starożytnej sztuki — można to nazywać gościńcem Salomona, ale mnie się widzi, że tu przed Salomonem byli Egipcyanie, bo te roboty są bezwarunkowo ich dziełem.
W połowie dnia znajdowaliśmy się już w bliskości lasów. Najpierw napotkaliśmy zrzadka rosnące krzaki, które coraz gęstszemi się stawały, aż nareszcie droga wkroczyła w głąb gaju, zarosłego srebrnolistnemi drzewami, podobnemi do tych, które oglądać można na pochyłościach góry Stołowej pod miastem Przylądkowem. Nigdy ich gdzieindziej nie spotykałem, dlatego zdziwiłem się wielce na ich widok.
— Ho! — zawołał Good, przypatrując się z zachwytem błyszczącym ich liściom — tu drzewa nie brak, zatrzymajmy się i zgotujmy sobie obiad, bo mnie już chce się jeść.
Nie mieliśmy nic przeciw temu, więc zszedłszy z drogi, skierowaliśmy się nad brzeg płynącego niedaleko strumienia i rozłożyliśmy ogień z suchych gałęzi. Oddzieliwszy potem kawał pieczeni, od zabranych z sobą zapasów zabitego “inko”, upiekliśmy ją, wdziawszy na ostro zakończone kije i spożyli z apetytem. Nasyciwszy się, zapaliliśmy fajki ulegając ogarniającemu nas uczuciu rozradowania, które po przebytych trudach wydało nam się niebiańską rozkoszą.
Strumień, którego wybrzeża gęsto były zarosłe olbrzymiemi paprociami i dzikiemi szparagami, szemrał nam wesoło nad uszami. Wśród srebrno-listnych drzew powietrze odzywało się cichym szeptem, gruchały turkawki, lotem strzały przemykały się jasno-pióre ptaki, jak różno-barwne kamienie, połyskując na gałęziach drzew — pięknie było, jak w raju.
Pod urokiem tego otoczenia, w obec wspomnień świeżo przebytych niebezpieczeństw i rojeń o nieznanej krainie, siedzieliśmy zamyśleni. Sir Henryk cichym głosem prowadził rozmowę z Umbopą w języku mieszanym z angielskich i zuluskich wyrazów, a ja z przymkniętemi oczami przyglądałem się im wyciągnięty na posłaniu z wonnych paproci. Naraz zauważyłem nieobecność Gooda i zacząłem oglądać się za nim. Zobaczyłem go siedzącego w pewnem oddaleniu, nad samym brzegiem strumienia, w którym używał przed chwilą kąpieli. Odziany był tylko w flanelową koszulę i ze zwykłą sobie pedanteryą zabierał się do przygotowania starannej tualety. Wyprał gutaperkowy kołnierzyk, wytrzepał spodnie, surdut i kamizelkę i złożył je do chwili ostatecznego ubrania, kiwając przy tem smutno nad każdą dziurą, zdobytą w czasie podróży. Potem zabrał się do butów, wytarł je liściem paproci, wysmarował kawałkiem tłuszczu, który schował od obiadu, przyjrzał się im przez swoje szkiełko i włożył na nogi. Potem z woreczka, który z sobą nosił, wydobył grzebyk, maleńkie lusterko i zaczął się sobie przyglądać; oględziny nie musiały wypaść korzystnie, bo zaczął czesać się bardzo starannie. Po chwili znowu zajrzał w lusterko i znowu okazał niezadowolenie. Tym razem przedmiotem nieukontentowania była broda, na której nagromadziło się dziesięciodniowe żniwo. “Dalipan — pomyślałem sobie — czyżby chciał się golić.” Tymczasem Good wypłukał w wodzie kawałek tłuszczu, ten którym buty smarował, z worka wydobył małą kieszonkową brzytwę, wytarł mocno twarz tłuszczem i zaczął się golić. Nie musiała to być jednak przyjemna operacya, bo stękał przy niej nieustannie, a ja dusiłem się od śmiechu, przyglądając się bolesnym jego usiłowaniom. Smiesznem wydało mi się, że ktoś myślał o goleniu się z kawałkiem tłuszczu i to w takiej podróży. Nareszcie udało mu się, przeprowadzić restauracyę prawej strony, kiedy nagle ponad jego głową coś błysnęło.
Good porwał się z przekleństwem, zerwałem się i ja i oto co ujrzałem. W oddaleniu dwudziestu kroków odemnie, a dziesięciu od Gooda, stała gromada ludzi. Wszyscy byli bardzo wysokiego wzrostu i miedzianej cery, niektórzy przybrani w pióra i krótkie płaszcze z lamparciej skóry. Na czele ich stał chłopiec, mogący mieć około siedemnastu lat w postawie pochylonej, z ręką wyciągniętą jak rzucający włócznią na rzeźbach greckich. Blask, który widziałem, pochodził od broni rzuconej przez niego.
Z gromady wysunął się niemłody już, po żołniersku wyglądający mężczyzna i schwyciwszy młodego za ramię, powiedział coś do niego, poczem wszyscy ruszyli ku nam.
Sir Henryk, Good i Umbopa stali już ze strzelbami groźnie podniesionemi. Krajowcy nie cofali się jednak. Pomyślałem więc zaraz; że to pozorne lekceważenie broni musiało pochodzić z nieznajomości jej.
— Spuśćcie strzelby! — krzyknąłem przeświadczony, że ocalenie nasze zależało od zgody. Posłuchali, a ja wysuwając się naprzód zwróciłem się do mężczyzny, który powstrzymał młodzieńca.
— Pozdrawiam was — powiedziałem po zulusku, nie wiedząc jakiego użyć języka i ze zdumieniem widziałem, że mnie zrozumieli.
— Pozdrawiam — odpowiedział stary, niezupełnie wprawdzie tym samym językiem, ale w narzeczu tak do niego podobnem, że ja i Umbopa zrozumieliśmy go doskonale.
Jakeśmy się później przekonali, lud który tu mieszkał, używał mowy nieco odmiennej od zuluskiej, w takim jednak pozostającej do niej stosunku, jak nowożytny język angielski do mowy przodków naszych z XIV wieku.
— Zkąd przychodzicie? — zapytał — kto jesteście? i dlaczego twarze trzech z pomiędzy was są białe, a czwartego tak wygląda jak twarz syna naszej matki — mówiąc to wskazał na Umbopę. Spojrzałem na tegoż i uznałem słuszność jego uwagi. Istotnie, twarz Umbopy, była uderzająco podobną do typu tych ludzi, a i postawę miał z nimi wspólną. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tem dłużej.
— Jesteśmy cudzoziemcy i przychodzimy w pokoju — odpowiedziałem, mówiąc bardzo wolno, żeby mię mógł zrozumieć — a ten człowiek jest naszym sługą.
— Kłamiesz — rzekł — żaden obcy człowiek przyjść tu nie może, bo w drodze przez góry umrzećby musiał. Ale mniejsza o to, umrzesz i tak, bo nikomu obcemu nie wolno żyć w ziemi Kukuanasów. Takie jest królewskie prawo. Gotujcie się więc na śmierć o cudzoziemcy!
Słowa te przeraziły mnie na chwilę, tembardziej, że widziałem jak ręce tych ludzi składały się do boku, gdzie każdy z nich miał zawieszony ciężki i duży nóż.
— Co gada ten odrapaniec? — zapytał Good.
— Powiada, że nas ze skóry obedrze — odpowiedziałem.
— O Boże! — jęknął Good, i jak było jego zwyczajem, kiedy się znajdował w kłopocie, podniósł rękę do ust i ciągnąc na dół górny rzęd swoich fałszywych zębów, puścił je potem z hałasem. Ruch ten okazał się zbawczym na razie, gdyż cała gromada poważnych Kukuanasów z wrzaskiem przerażenia odskoczyła od nas o kilka kroków.
— A to co znowu? — zapytałem.
— To jego zęby — szepnął sir Henryk — wyjmij je Good, wyjmij!
Good posłuchał i schował zęby w rękaw flanelowej koszuli.
Ciekawość zwyciężyła jednak obawę i dzicy przybliżyli się znowu. Zdawało się, że zapomnieli o uprzejmym zamiarze uśmiercenia nas.
— Co to — znaczy o cudzoziemcy? — uroczyście zapytał przewodniczący im starzec, że ten człowiek, (wskazał na Gooda, który miał na sobie tylko flanelową koszulę i ogolony był do połowy twarzy), którego bladz twarz do połowy tylko jest zarosła włosem, którego ciało jest odziane a nogi gołe, w głowie jego świeci jedno tylko błyszczące i przezroczyste oko, ma zęby, które się same ruszają, wkładają do ust i wyjmują.
— Otwórz usta! — powiedziałem do Gooda. Natychmiast wypełniając żądanie, wykrzywił twarz na starego, pokazując dwie linie czerwonych, wszelkiego śladu zębów pozbawionych dziąseł. Spektatorowie oniemieli.
Odwracając głowę z wyrazem niewysłowionej pogardy, Good przesunął ręką po ustach, poczem roześmiał mu się w oczy, błyskając dwoma rzędami prześlicznych białych zębów.
Chłopak, który rzucił na niego nożem padł na ziemię, wydając okrzyki przerażenia, staremu zaś trzęsły się ze strachu kolana.
— Widzę, że jesteście duchami — mówił jąkając się. Czyżby człowiek urodzony mógł mieć włosy na jednej stronie twarzy, a nie mieć ich na drugiej, albo takie okrągłe i przezroczyste oko, lub zęby ruszające się, znikające i powracające znowu? Darujcie mi, o wy wielcy!
Szczęście szło nam samo w rękę, postanowiliśmy naturalnie nie puszczać go.
— Darujemy ci! — odpowiedziałem z królewskim uśmiechem. — A nawet powiemy ci prawdę. Przychodzimy z innego świata, chociaż jesteśmy ludźmi jak wy, przychodzimy z największej z tych gwiazd w nocy świecących.
— O! o!... — chórem wykrzykiwali zdumieni dzicy.
— Tak — powtórzyłem — ztamtąd jesteśmy — i uśmiechnąłem się znowu dobrotliwie. Przyszliśmy, ażeby pobyć z wami trochę i przynieść wam błogosławieństwo naszą obecnością. W tym celu o moi przyjaciele, nauczyłem się waszej mowy.
— Prawda, prawda! — odpowiadali chórem.
— Ale źleś się jej nauczył — przerwał mi stary.
Moje groźne spojrzenie przyprawiło biedaka o drżenie.
— I cóż moi przyjaciele? — ciągnąłem dalej — czy nie sądzicie, że po takiej długiej podróży, po tylu trudach przedsięwziętych dla waszego dobra, moglibyśmy chcieć ukarać was za złe przyjęcie w tym kraju — rzucić śmierć na tego, który śmiał podnieść rękę przeciwko temu, którego zęby się ruszają.
— Przebacz mu, panie — powiedział starzec błagająco — to syn królewski, a ja jestem jego wojem. Gdyby mu się co stało, jabym za to odpowiadać musiał.
— A tak, z pewnością — potwierdził chłopak z naciskiem.
— Może wątpicie o naszej potędze — powiedziałem nie zważając na słowa obu. — Czekajcie, zaraz się przekonacie. Ty psie, niewolniku, zwróciłem się z gniewem do Umbopy, podaj mi czarodziejską tubę, i nieznacznie wskazałem dubeltówkę.
Umbopa, nastrajając się do okoliczności, podał mi broń wykrzywiając twarz grymasem, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.
— Oto jest panie — powiedział z głębokim ukłonem.
W chwili, kiedy żądałem strzelby, zauważyłem małą antylopę, stojącą na urwisku skały w odległości siedmdziesięciu yardów i postanowiłem zaryzykować strzał do niej.
— Czy widzicie tego kozła? — powiedziałem pokazując im zwierzę. — Powiedzcie mi, ażali człowiek śmiertelny mógłby go ztąd zabić głosem?
— Nie, panie — odpowiedział starzec.
— A jednak ja go zabiję — odpowiedziałem ze spokojną pewnością siebie.
Starzec uśmiechnął się. — Pan mój nie może tego uczynić — powiedział.
Podniósłem strzelbę i wziąłem na cel kozła. Było to małe stworzenie i z tego powodu nie łatwe do zabicia; ale spudłować nie można było.
Wstrzymałem oddech i powoli pociągnąłem za cyngiel. Kozieł stał jak skamieniały.
Bum! bum! — rozległ się strzał — zwierzę poskoczyło gwałtownie i martwe padło na skałę.
W gromadzie dzikich rozległ się okrzyk przerażenia.
— Jeżeli potrzebujecie mięsa, to idźcie po niego — powiedziałem obojętnie.
Na znak starego jeden z gromady oddalił się i wrócił wkrótce ze zwierzyną. Z zadowoleniem ujrzałem, że strzał dosięgnął je w łopatkę; oni zaś stali nad trupem antylopy, przyglądając się z niepokojem ranie uczynionej przez kulę.
— Jak widzicie — odezwałem się — słów na wiatr nie rzucam.
Nie odpowiedział mi nikt.
— Jeżeli jeszcze wątpicie w naszą moc, to niech jeden z was pójdzie i stanie tam na tem urwisku, ażeby tak mu się stało jak temu oto kozłowi.
Żaden nie okazywał chęci wypełnienia mego życzenia, aż odezwał się syn królewski.
— Dobrze — powiedział — idź ty wuju i stań tam na tej skale. Czary zabiły wprawdzie kozła, ale nie zabiją człowieka.
Słowa te niepodobały się staremu, widocznie dotknęły go boleśnie.
— Nie, nie — wyrzekł pospiesznie — dość już widziałem mojemi staremi oczami. Czarownicy to w istocie. Zaprowadźmy ich do króla. Ktoby jednak pragnął dowodu, niech sam stanie na skale i posłucha co mu powie czarodziejska tuba.
Temu już wszyscy ogólnie i pośpiesznie zaprzeczyli.
— Niech wielkie czary nie marnują się na nas — powiedział jeden z nich — dla nas to wystarcza. Wszyscy nasi czarownicy nic podobnego zrobić nie umieją.
— Prawda — potwierdził starzec z wyrazem uspokojenia w głosie, — prawda niezaprzeczona. Słuchajcie, wy, synowie gwiazdy, mężowie o błyszczącem oku i ruszających się zębach, którzy rozmawiacie za pomocą grzmotu i zabijacie z odległości, ja jestem Infadoos, syn Kafy, niegdyś króla Kukuanasów. A ten młodzieniec nazywa się Skragga.
— Łotr, który mnie o mało nie zabił — szepnął Good.
— Skragga syn Twali, wielkiego króla, męża tysiąca żon, pana i najwyższego władcy kraju Kukuana, strażnika wielkiego gościńca, postrachu nieprzyjaciół, ucznia Czarnej Mądrości, wodza stu tysięcy wojowników, — Twali Jedno-Okiego, Czarnego, Srogiego.
— Tak, tak — powiedziałem lekceważąco, prowadź nas więc do Twali.
— Dobrze mój władco, zaprowadzimy was, ale droga jest daleka. Trzy dni temu opuściliśmy mieszkanie króla idąc na polowanie. Bądźcie jednak cierpliwi, zaprowadzimy was do niego.
— Dobrze — odpowiedziałem niedbale — mamy dosyć czasu, śmierć nas nie goni, więc w drogę idziemy z wami. Ale biada wam, o Infadoosie i Skraggo, gdyby w nikczemnych waszych mózgach myśl zdrady powstać miała. Przed nami nic się nie ukryje, a zemsta nasza przyjdzie szybko jak piorun. Zginiecie marnie; przezroczyste oko tego, którego nogi są gołe, a twarz do połowy włosem zarosła, ścigać was będzie, znikające jego zęby kąsać was będą, was i dzieci żon waszych, a czarodziejska tuba głośno do was gadać będzie. Strzeżcie się!
Moje pompatyczne słowa wywarły wrażenie, chociaż i bez nich dzicy mocno byli przeświadczeni o naszej potędze.
Stary Infadoos złożył mi ukłon głęboki szepcąc wyraz “Koom, koom”, którym jakem się później przekonał, pozdrawiali tylko królów, podobnie jak Zulusi, używający w takich okolicznościach wyrazu “Bayete”, poczem zwrócił z jakimś rozkazem do swoich towarzyszów. Ci zabrali się natychmiast do pakowania naszych rzeczy, ofiarując się nieść za nas wszystko z wyjątkiem strzelb, których nie chcieli się dotknąć. Pochwycili także ubranie Gooda, które starannie złożone leżało na trawie i nie chcieli mu go oddać, pomimo domagań się z jego strony.
— Niech wódz o przezroczystem oku i znikających zębach nie dotyka się niczego — powiedział stary Kukuanas. — Jego niewolnicy zaniosą mu wszystko.
— Ależ ja chcę się ubrać! — wrzeszczał Good po angielsku.
Umbopa wytłómaczył im, o co mu chodziło.
— Czyby pan nasz chciał ukryć swoje piękne białe nogi przed oczami sług swoich? — zapytał Infadoos. — Czyżeśmy obrazili go, że nas chce tak ukarać?
Tu już o mało nie wybuchnąłem szalonym śmiechem; tembardziej, że niosący rzeczy oddalił się już z niemi.
— Bodajeś pękł! — klął Good. — Patrzcie, ten czarny djabeł zabrał mi moje spodnie.
— Słuchaj Good — wtrącił sir Henryk — musisz pozostać w charakterze, w jakim się im ukazałeś. Nie możesz kłaść spodni. Przykro mi, ale doprawdy nie możesz. Bo niech tylko zaczną nieufać nam, a życie nasze nie warte szeląga.
— Czy i ty tak myślisz naprawdę? — zapytał mnie kapitan ponuro.
— Naprawdę. Twoje piękne “białe nogi” i twoje szkiełko stały się dla nas deską ratunku. Dziękuj więc Bogu, żeś wdział buty, i że powietrze jest ciepłe.
Kapitan westchnął, ale nic nie odpowiedział, długo jednak nie mógł się przyzwyczaić do swego nowego ubrania.