<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ VI.
Woda! Woda!

Po dwugodzinnym śnie, obudziłem się około czwartej. Ale teraz, kiedy ciało wypoczęło już trochę, pragnienie dawało się uczuć jeszcze dotkliwiej. Nie mogłem usnąć, marzyło mi się, żem kąpał się w strumieniu kryształowej wody, biegnącej między wybrzeżami pokrytemi zielonością, w cieniu drzew rozłożystych, a otwierając oczy, ujrzałem dookoła siebie dziką pustynię i przypominałem sobie co Umbopa powiedział, że zginiemy marnie, jeżeli dnia tego wody nie odszukamy. Żadna ludzka istota nie mogła żyć długo bez wody w takiej spiekocie. Podniosłem się i przetarłem sobie oczy. Usta i powieki miałem zlepione i co dopiero za potarciem z wysiłkiem zdołałem je otworzyć. Niedługo miało świtać, ale w powietrzu ciężkiem i gorącem nie czuć było tej orzeźwiającej świeżości, poprzedzającej zwykle brzask dzienny. Moi towarzysze spali jeszcze wszyscy, więc kiedy rozwidniło się już trochę, wyciągnąłem z kieszeni jakąś książkę i zagłębiłem się w czytaniu.
Ale niezadługo pobudzili się i oni, a wszyscy tarciem musieli otwierać sobie oczy i usta. Zaczęliśmy radzić nad naszem położeniem. Wody nie mieliśmy już ani odrobiny, z wywróconych butelek nie padła ani kropla na nasze spragnione języki, więc Good wydobył butelkę z koniakiem, którą miał pod swoją opieką i zaczął się jej przyglądać. Co widząc sir Henryk, sprzątnął mu ją natychmiast.
— Jeżeli nie znajdziemy wody, to pomrzemy — powiedział.
— Jeżeli można wierzyć staremu Portugalczykowi — przerwałem — powinniśmy mieć ją tu niedaleko. Nikomu słowa moje nie zdawały się sprawiać wielkiej uciechy, bo widocznem się stało, że nie należało wierzyć mapie.
Tymczasem światła przybywało coraz więcej, a myśmy siedzieli przypatrując się sobie obezwładnieni. Po chwili, Oentvogel podniósł się i z oczami utkwionemi w ziemię, zaczął obchodzić miejsce naszego obozowiska; nagle zatrzymał się, wydając okrzyk stłumiony.
— Co to? — zapytaliśmy, wstając jednocześnie i podchodząc do niego. Wskazał na ziemię.
— Świeże ślady jakiegoś zwierzęcia — powiedziałem — cóż ztąd?
— To, że zwierzęta kręcą się tylko w blizkości wody — odpowiedział mi.
— Prawda, — odrzekłem, — zapomniałem. Bogu niechże będą za to dzięki.
Małe to odkrycie napełniło nas otuchą. Dziwna rzecz, jak w najniebezpieczniejszem nawet położeniu człowiek się czepia najbardziej znikomej nadziei. Wśród nocy ciemnej nawet jedna gwiazda radośnie jest witaną.
Tymczasem Oentvogel obchodził nas w około zadartym swoim nosem, węsząc powietrze jak stary kozioł, który wietrzy niebezpieczeństwo.
— Czuję wodę! — zawołał nagle.
Wówczas wielka ogarnęła nas radość, bośmy wiedzieli, jak można było ufać instynktowi tych dzikich ludzi.
Słońce właśnie podniosło się w całym blasku i odsłoniło naszym zdumionym oczom tak wspaniały widok, żeśmy na chwilę zapomnieli o pragnieniu.
Tam, przed nami, w odległości mil pięćdziesięciu, wznosiły się Piersi królowej Saby, migocąc srebrzystemi blaskami w ogniu porannych promieni, a po obu ich stronach na przestrzeni stu milowej, ciągnęły się wielkie góry Salomona. Słów mi brakuje dla opisania wspaniałości i piękności tego widoku, i czuję się w obec niego bezsilnym. Te dwie ogromne góry, którym podobnych nie znajdzie się w całej Afryce, a może nawet i w świecie, sięgały wysokością piętnastu tysięcy stóp przynajmniej, a rodzielała je między sobą dwunastomilowa przestrzeń, zamknięta wzgórzem skalistem. Jak wielkie kolumny strzegące olbrzymiej bramy, dźwigały szczyty swoje ku niebiosom, kształtem przypominając pierś kobiety. Stopniowo wyrastały z powierzchni ziemi zupełnie gładkie i okrągłe, a na szczycie każdej szeroko bieliła się wypukłość okryta śniegiem. Granitowa wyniosłość dzieląca je, zdawała się także wznosić na parę tysięcy stóp ponad poziom, a po obu ich stronach ciągnęła się linia podobnych wzgórzy, tu i owdzie tylko przerwana płasko-szczytnemi wyniosłościami, przypominającemi ową na całym świecie słynną górę Stołową, w blizkości miasta Przylądkowego.
Z zapartym oddechem staliśmy w obec tych imponujących, prawdopodobnie wygasłych wulkanów. Przez chwilę słońce poranne oblewało światłem ich szczyty śnieżne i czerniejące grzbiety, a potem jak gdyby chcąc ukryć przed naszym ciekawym wzrokiem wspaniałą ich piękność, mgły gęste otoczyły ich wierzchołki, pozwalając dojrzeć zaledwie niewyraźnie rysujące się linie ich pochyłości. Jakeśmy się później przekonali, mgły te nie odstępowały ich prawie nigdy, dla tego może nawet nie spostrzegliśmy ich tak odrazu.
Zaledwie góry ukryły się w chmurach, kiedy pragnienie iście paląca kwestya, przypomniało nam się z całą siłą.
Cóż z tego, że Oentvoglowi pachniała ciągle woda, kiedy oczy napróżno wypatrywały jej wszędzie. Jak daleko spojrzeniem sięgnąć było można, widziało się tylko spiekłe, opustoszałe krzewami „karoo“ zarosłe obszary. Obeszliśmy dookoła, ale nigdzie kropli wody nie spotkaliśmy, nigdzie śladu kałuży, sadzawki lub źródła.
— Głupi jesteś! — powiedziałem gniewnie do Oentvogla — gdzież więc ta woda?
Ale on zadarty swój nos podnosząc w górę, wciąż wietrzył jeszcze.
— Czuję ją, Bass — odpowiedział — musi być gdzieś w powietrzu.
— Tak, zapewnie — odparłem — jest w chmurach, zkąd spadnie za dwa miesiące i opłucze nasze kości.
Sir Henryk w zamyśleniu gładzi swoją żółtą brodę.
— Może jest na szczycie tego wzgórza — powiedział.
Bzdurstwo — zawołał Good, któż kiedy widział wodę na szczycie jakiego wzgórza!
— Chodźmy jednak zobaczyć — rzekłem zrozpaczony i zaczęliśmy gramolić się po piaszczystej jego pochyłości, mając Umbopę na czele. Nagle Zulus zatrzymał się.
— Nanzia manzie! (tu jest woda) wykrzyknął.
Rzuciliśmy się ku niemu, i na samym szczycie wzgórza, w zagłębieniu okrągłem jak filiżanka, ujrzeliśmy zbiór wody; jednym skokiem znaleźliśmy się na jej brzegu. W następującej minucie każdy wyciągnięty jak długi, pochłaniał odstręczający płyn, jak gdyby to był nektar bogów. Kiedyśmy już zaspokoili nasze pragnienie, pozdejmowaliśmy ubrania i weszliśmy do sadzawki, by odwilżyć spiekłą naszą skórę. Trudno sobie wyobrazić rozkosz, jaką nam sprawiła ta brudna, gryząca, ciepła kąpiel.
Kiedyśmy z niej wyszli, czuliśmy się istotnie pokrzepieni i zabraliśmy się zaraz do mięsa suszonego, którego zaledwie dotknęliśmy od dwudziestu czterech godzin. Najadłszy się do syta, zapaliliśmy fajki i położyli się do snu nad brzegiem tej błogosławionej kałuży.
Cały ten dzień przepędziliśmy na wzgórzu, błogosławiąc losowi, który nam pozwolił je odszukać, a cieniom starego Silvestra hołd składając za takie dokładne oznaczenie go na kawałku koszuli. Zdumiewaliśmy się tylko, że woda tak długo przetrwać mogła, coby jednak dało się wytłomaczyć istnieniem jakiegoś podziemnego źródła.
Napiwszy się i napełniwszy nasze butelki, Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/89 ruszyliśmy dalej ze wschodem księżyca. Tej nocy uszliśmy blizko dwadzieścia pięć mil, ale wody nie znaleźliśmy już więcej, chociaż spoczywać udało nam się dnia następnego w cieniu mrowiska. Kiedy słońce weszło i rozproszyło na chwilę mgły tajemnicze, Piersi królowej Saby i góry Salomońskie ukazały nam się piękniejsze i wspanialsze jeszcze niż wczoraj. Z nadejściem wieczoru puściliśmy się w drogę, a następnego poranku znaleźliśmy się u stóp pochyłości lewej Piersi Saby, celu naszej wędrówki.
Tymczasem nie mieliśmy już ani trochy wody i pragnienie dokuczało nam porządnie, wiedzieliśmy zaś, że zaspokoić mogliśmy je tylko u śniegów, okrywających szczyt wzgórza. Wypocząwszy więc trochę, szliśmy dalej gnani cierpieniem, z trudnością postępując w skwarze słonecznym po lawą okrytym stoku góry. Całą jej podstawę osłaniała lawa wyrzucona przed wiekami szczeliną wulkanu.
Około godziny jedenastej zmęczenie nasze i wyczerpanie doszło do ostatniego kresu. Chropowata powierzchnia wulkanicznej pokrywy raniła nam nogi. Bezsilni, upadając dowlekliśmy się do stosu utworzonego z nagromadzonych kawałków lawy, zamierzając odpocząć w jego cieniu. Ze zdziwieniem zauważyliśmy jednak, że na niewielkiej płaszczyźnie w blizkości, zielona roślinność pokrywała lawę. Niebardzo nas to jednak zainteresowało, bo przecież jak Nabuchodonozor trawy jeść nie mogliśmy. Siedliśmy więc pod skałą w smutnem zwątpieniu. Jakżem ja wtedy żałował, żem się dał namówić na tak szaloną wędrówkę. Po chwili Umbopa podniósł się i oddalił w kierunku tego skrawka zieleni. Odprowadzając go spojrzeniem, ujrzałem wkrótce ku wielkiemu memu zdumieniu, jak ten zazwyczaj surowy i poważny człowiek, wyskakując i wrzeszcząc jak waryat, wywijał czemś zielonem w ręku. Podnieśliśmy się i o ile zmęczone nasze nogi na to pozwalały, podążyliśmy do niego, wyobrażając sobie, że wodę znalazł.
— Cóż tam znowu Umbopo? — zawołałem po zulusku.
— Pożywienie i napój Makumazahu — odpowiedział wywijając czemś okrągłem.
Poznałem wreszcie, że to był melon. Na całej tej zielonej przestrzeni leżało ich tysiące, wielkich i żółtych jak złoto.
— Melony! — wrzasnąłem nad uchem Goodowi, który szedł najbliżej mnie, a w następującej minucie, zęby jego już się zagłębiały w soczystym owocu.
Każdy z nas zjadł kilka sztuk, a choć nie były bardzo dobre, nie wiem czy nam kiedy cokolwiek lepiej smakowało. Nie jest to jednak bardzo nasycające pożywienie, to też zaspokoiwszy głód i przygotowawszy sobie trochę melonów na ochłodzenie przez wysuszenie pokrajanych kawałków na słońcu, uczuliśmy nagle dotkliwy głód. Mieliśmy wprawdzie jeszcze trochę suszonego mięsa, ale otrząsaliśmy się na sam jego widok, a przytem należało nam używać go bardzo oszczędnie, bo niepodobna nam było przewidzieć, jak prędko mogliśmy dostać świeżego pożywienia. W tej chwili jednak zdarzyła się rzecz pomyślna. Zwrócony w stronę pustyni, zobaczyłem nagle lecące ku nam stado składające się z dziesięciu wielkich ptaków.
— Skit, Baas, Skit (niech pan strzela) — szepnął Hotentot kładąc się twarzą do ziemi, cośmy za jego przykładem wszyscy uczynili.
Były to dropie. Trzymając strzelbę w ręku, leżałem na ziemi ścigając lot ptaków. Kiedy znalazły się prawie nad naszemi głowami, podniosłem się nagle. Na widok mój ptaki zbiegły się w gromadkę, wówczas wystrzeliłem do nich dwa i razy i zabiłem jednego, a świetny to był okaz dropiego rodu, ważący przynamniej dwadzieścia funtów.
W pół godziny rozniecieliśmy ogień z zeschłych łodyg melona i powiesili na nim ptaka. Takiej uczty nie mieliśmy już od tygodnia. Z całego dropia pozostały tylko dziób i kości, ale nam za to sił przybyło.
Tej nocy wyruszyliśmy znowu ze wschodem księżyca, zabierając tych melonów ile się unieść dało. W miarę wstępowania na wyżyny, powietrze ochładzało się, co wielką było dla nas ulgą. O świcie znajdowaliśmy się już nie dalej, jak o jakie mil dwanaście od linii śnieżnej. Tu znowu spotkaliśmy melony. Brakiem wody nie trapiliśmy się wcale, wkrótce mieliśmy jej dostać w obfitości. Tymczasem wchodzić było coraz trudniej, z powodu zwiększającej się spadzistości góry — to też szliśmy wolno, uchodząc zaledwie milę na godzinę. Tej nocy zjedliśmy ostatki suszonego mięsa. Dotychczas, z wyjątkiem dropi, nie spotkaliśmy tu jeszcze żadnego żywego stworzenia, ani strumienia ani źródła, co dziwnem nam się nawet wydało z powodu takiej ilości śniegu na szczycie. Później dopiero poznaliśmy przyczynę tej nieobecności wody po tej stronie góry — wszystkie one dla niewiadomego powodu spływały po północnej jej spadzistości.
Z niepokojem zaczęliśmy teraz myśleć o pożywieniu. Uniknęliśmy wprawdzie śmierci z braku wody, ale było wielkie prawdopodobieństwo, że nas głodowa nie minie. By dać dokładniejszy obraz okropności naszego położenia w ciągu następujących trzech dni, przepiszę tu notatki z mojego dziennika.
21 Maja. Wyszliśmy o jedenastej przed południem, gdyż powietrze było już dość chłodne, ażeby podróżować w dzień. Zabraliśmy z sobą kilka melonów. W drodze byliśmy cały dzień, ale nie spotkaliśmy więcej ani melonów, ani dropi. O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się na noc. Od kilkunastu godzin nie mieliśmy nic w ustach. W nocy dokuczało nam zimno.
22. O wschodzie słońca puściliśmy się w dalszą drogę bardzo osłabieni i zgłodniali. Uszliśmy zaledwie pięć mil, za cały posiłek zjedli trochę śniegu. Noc przepędziliśmy na skraju szerokiej płaszczyzny. Zimno było przejmujące. Napiliśmy się trochę koniaku i owinąwszy w kołdry, siedliśmy jeden koło drugiego, by nam cieplej było. Zmęczenie i głód zabierają nam resztki sił. Myśleliśmy, że Oentvogel umrze nam w nocy.
23. Jak tylko słońce weszło, poszliśmy dalej, rozgrzewając nasze skostniałe członki. Położenie nasze jest straszne i jeżeli nie znajdziemy czego do jedzenia, ten dzień będzie ostatnim dniem naszej podróży. Koniaku pozostało nam już nie wiele. Good, sir Henryk i Umbopa trzymają się dzielnie, ale Oentvogel bardzo jest słaby. Jak Hotentoci w ogóle, nie znosi zimna. Głód już tak bardzo nie dokucza, zastąpiło go uczucie dziwnego odrętwienia. Wszyscy doznają tego samego wrażenia. Znajdujemy się teraz na jednej linii z prostopadłemi wyniosłościami natury wulkanicznej, łączącemi obie góry. Widok jest przepyszny. Za nami leży wielka spiekła pustynia, przed nami za milę rozciąga się śniegiem pokryta, gładka, twarda, prawie równa płaszczyzna, ze środka której, jak brodawka wyrasta wyniosłość zdająca się mieć kilka mil obwodu, a cztery tysiące stóp wysokości. Ani jednej żywej istoty. Boże, zmiłuj się nad nami, nasza ostatnia godzina wybiła!
Na tem skończę moje wypisy z dziennika, ponieważ to co następuje, wymaga bardziej szczegółowego opowiadania.
Przez resztę dnia tego (23 maja) powoli wlekliśmy się wzdłuż śnieżnej pochyłości, pokładając się od czasu do czasu. Dziwny widok przedstawiała nasza gromadka. Wychudli, obładowani, poruszaliśmy zaledwie nogami spoglądając dokoła szklanemi oczami. Na nic się jednak nie zdało wypatrywanie, bo jeść nie było co. Tego dnia uszliśmy zaledwie mil siedm. Przed samym zachodem słońca stanęliśmy u podstawy wyżej wspomnianej wyniosłości, strzelającej ku górze jak wieżyca. Byliśmy już tak zbiedzeni, że żadnego nie robiła na nas wrażenia wspaniałość widoku oświeconego niknącemi promieniami zachodzącego słońca, które tu i owdzie na śniegu krwawą odbijało się łuną, a szczyt wzgórza wieńczyło koroną świetlaną.
— Słuchajcie — słabym głosem przemówił Good — niedaleko tu musi być jaskinia, o której stary da Silwestra wspomina.
— A tak — odpowiedziałem — jeżeli jest jaka.
— Et, Quatermain, nie gadałbyś tak — zamruczał sir Henryk — ja wierzę staremu w zupełności, przypomnij sobie tylko wodę. Znajdziemy i jaskinię.
— Jeżeli jej przed nocą nie odszukamy, to już po nas — odparłem pocieszająco.
Przez pięć minut szliśmy w milczeniu, kiedy nagle Umbopa, który postępował obok mnie owinięty w swoją kołdrę i mocno w pasie ściągnięty rzemieniem, ażeby „przycisnąć głód,“ jak mówił, schwycił mię za ramię.
— Patrz! — zawołał wskazując na grzbiet wzgórza.
Spojrzałem we wskazanym kierunku i o jakie dwieście kroków od nas zobaczyłem jakby otwór czerniejący w śniegu.
— To jaskinia — powiedział Umbopa.
Skierowaliśmy kroki nasze w to miejsce i przekonali się, że otwór stanowił rzeczywiście wejście do jaskini, prawdopodobnie tej, o której da Silvestra wspominał. Przyszliśmy tam w samą porę, bo właśnie słońce spuszczając się coraz niżej, zniknęło zupełnie z widnokręgu, pogrążając wszystko w zupełnej ciemności. Wsunęliśmy się do jaskini, niezbyt wielkiej jak nam się zdało i wypiwszy resztki koniaku siedliśmy w kupce, by we śnie szukać zapomnienia naszej niedoli. Okazało się to jednak niemożliwem, z powodu wielkiego zimna, termometr pokazywał piętnaście stopni niżej zera. Trudno sobie wyobrazić nasze położenie. Zdenerwowani, wyczerpani strasznem gorącem pustyni, następnie głodem i zimnem, sądziliśmy się blizkimi śmierci. Przesiedzieliśmy straszne godziny tej nocy, czując mróz kąsający nas w nogi i ręce. Napróżno cisnęliśmy się jeden do drugiego, w nędznych naszych ciałach nie pozostało już ani odrobiny ciepła. Na chwilę przykra drzemka opanowywała którego, ale zimno budziło go wkrótce, nie pozwalając mu zasnąć. Siłą tylko woli utrzymaliśmy się przy życiu.
Na krótko przed brzaskiem Oentvogel, który przez całą noc szczękał zębami jak kastanietami, naraz westchnął głęboko i ucichł. Myślałem, że zasnął; a ponieważ plecami oparty był o mnie, czułem jak stawał się coraz zimniejszy, aż w końcu zlodowaciał zupełnie.
Szare światło zbliżającego się dnia zaczęło rozjaśniać jaskinię, złotawe błyski mknęły wśród śniegu, aż wreszcie wspaniała tarcza słoneczna wypłynęła ponad piętrzącą się lawą i musnęła promieniami swemi nasze nawpół zmarznięte postacie i martwe zwłoki Oentvogla. Nic dziwnego, że mi się plecy jego tak zimnemi wydały. Westchnienie, którem słyszał, było jego ostatniem westchnieniem. Przejęci zgrozą odsunęliśmy się od trupa, który siedział sztywny już zupełnie, rękami obejmując kolana.
Właśnie w tej chwili słońce spojrzało w głąb jaskini swoimi zimnemi promieniami, kiedy o uszy moje odbił się nagle krzyk jednego z towarzyszów. Obejrzałem się i na końcu jaskini, nie dłuższej nad dwadzieścia stóp, zobaczyłem jakąś postać, siedzącą z głową spuszczoną na piersi i zwieszonemi ramionami. Wpatrzyłem się w nią i poznałem trupa człowieka białego.
Zobaczyli go i inni. Dla naszych zmęczonych nerwów było już tego za wiele, więc jeden za drugim wynieśliśmy się co najprędzej z jaskini.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.