<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ V.
W pustyni.

Dziewięć słoni, któreśmy zabili, zajęło nam dwa dni czasu, bo musieliśmy odrąbać kość i zagrzebać ją starannie w piasku pod wielkiem drzewem. A warto było zachodu, bo kości słoniowej takiej wartości nie zdarzyło mi się widzieć wiele. Każda sztuka ważyła od czterdziestu do piędziesięciu funtów, ta zaś para, która należała do zabójcy Khiry, mogła ważyć około stusiedmdziesięciu funtów.
Pochowawszy zwłoki Khiry w norze mrówkojada i dawszy mu w rękę assagai, dla obrony w tej wędrówce do lepszego świata, puściliśmy się w dalszą drogę. W umyśle każdego z nas odzywało się życzenie, by losy przychylne pozwoliły nam wrócić w to miejsce po kość zakopaną. Tymczasem po długiej i nużącej wędrówce pieszej, po wielu przygodach, które tu trudno opisywać, dotarliśmy wreszcie do kraalu Sitandy, nad rzeką Lukanga. Pamiętam doskonale nasze przybycie do tej miejscowości. Na prawo leżała Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/63 rozrzucona osada krajowców, z kamiennem ogrodzeniem dla bydła i kawałkiem uprawnej ziemi ponad wodą, dostarczającej zboża dzikim; na dalszym planie zaś rozciągały się szerokie przestrzenie falującego “veldt”, pokryte bujną trawą i rojące się drobniejszą zwierzyną. Na lewo była pustynia. Miejscowość ta leżała na skraju urodzajnej ziemi i trudno było zrozumieć takie gwałtowne przejście do jałowych obszarów.
Poniżej naszego obozowiska płynął strumień, przeciwny brzeg którego zbiegał w kamienistą pochyłość, tę samą, na której dwadzieścia lat temu, ujrzałem biednego Silvestra; po za pochyłością zaczynały się bezwodne przestrzenie.
Był już wieczór, kiedyśmy rozbili nasze namioty, a ognista kula słońca zapadała w pustynię, oblewając świat ostatniemi tęczowemi blaskami. Zdawszy na Gooda urządzenie naszego obozowiska, poszliśmy z sir Henrykiem na szczyt pochyłości i stanąwszy na skraju pustyni, zagłębiliśmy wzrok w jej niezmierzonym widnokręgu. Powietrze było tak przezroczyste, iż mogłem odróżnić, zarysowującą się w dali, błękitną linię, tu i owdzie śniegiem srebrzonych, wyniosłych szczytów gór Sulimańskich.
— Tam — powiedziałem, wskazując w ich kierunku — tam jest mur, dzielący nas od kopalni Salomona, ale czy zdołamy go przekroczyć?
— Brat mój jużby tam być powinien — a i ja dostanę się do niego jakimkolwiek sposobem — odrzekł sir Henryk ze zwykłą sobie ufnością.
— Mam i ja nadzieję — odpowiedziałem i zawróciłem w stronę obozowiska, ale w tej chwili spostrzegłem, że nie byliśmy sami. Za nami stał Umbopa, także zapatrzony w daleko widniejące góry. Widząc, żem zwrócił na niego uwagę, przemówił do sir Henryka, do którego przywiązał się.
— Czy do tamtego chcesz iść kraju, Inkubo? (tak Kafrowie nazwali sir Henryka, co w ich języku oznacza słonia), — powiedział, wskazując swoją assagai w kierunku gór.
Zapytałem go ostro, jak śmie w tak poufały sposób odzywać się do swego pana. Wolno im przezywać się między sobą, ale niech nie ubliżają innym swojemi pogańskiemi nazwiskami. Za całą odpowiedź zaśmiał się cichym śmiechem, który mnie bardziej jeszcze rozgniewał.
— Zkąd wiesz że ja nie jestem równy temu, któremu służę? — zapytał. — Królewskiego musi on być rodu, bo każdy go pozna po wzroście jego i spojrzeniu, ale być może i jam jest także. Bądź moim językiem, o Makumazahu i powtórz moje słowa wodzowi Inkubie, mojemu panu, bo chciałbym pomówić z nim i z tobą.
Rozgniewał mię teraz naprawdę. Nie przyzwyczajony byłem do takiego zachowania się czarnych, ale jednocześnie wzbudził we mnie pewien szacunek, a także ciekawość tego, co miał powiedzieć, powtórzyłem więc sir Henrykowi jego pytanie, wyrażając jednocześnie moje przekonanie, iż był zuchwalcem, który sobie wiele pozwalał.
— Tak, Umbopo — odpowiedział sir Henryk — tam mam zamiar się udać.
— Wielką jest pustynia i niema na niej wody, a góry wysokie i pokryte śniegiem, człowiekowi niepodobna powiedzieć, co znajduje się po drugiej stronie, tam, gdzie znika zachodzące słońce, jakże więc dostaniesz się tam Inkubo i po co tam idziesz.
Przetłomaczyłem jego słowa.
— Powiedz mu — odpowiedział sir Henryk — że idę dlatego, bo chcę odszukać człowieka mojej krwi, mego brata, który tam poszedł przedemną.
— Tak właśnie, Inkubo. Człowiek, którego spotkałem na drodze, mówił mi, iż dwa lata temu, jakiś biały, z jednym służącym strzelcem, poszedł na pustynię i nie wrócił więcej.
— Czy wiesz, że to był mój brat? — zapytał sir Henryk.
— Nie, ja nie wiem. Ale ten człowiek, kiedym go pytał, jak ów biały wyglądał, powiedział mi, że miał twoje oczy i czarną brodę. Mówił mi także, że strzelec nazywał się Jim, należał do plemienia Beczuonów i nosił ubranie człowieka białego.
— Niema więc wątpliwości, że to był on — odezwałem się — znałem dobrze Jima.
Sir Henryk kiwnął głową. — Byłem tego pewien — powiedział. — Jerzy, gdy co postanowił, z pewnością wykonał. Takim był zawsze, od dziecka. To też jeśli powiedział sobie, że przejdzie góry Sulimańskie, przeszedł je z pewnością, chybaby jaki wypadek przeszkodził mu, ale my musimy go tam szukać.
Umbopa rozumiał doskonale język angielski, chociaż go rzadko używał.
— Ale to daleka droga, Inkubo — powiedział, a ja przetłomaczyłem jego słowa.
— Tak, daleka — odrzekł sir Henryk. — Ale niema na świecie zadalekiej drogi dla człowieka silnej woli, mój Umbopo; niema rzeczy, którejby taki nie mógł zrobić, góry, na którąby się nie wdrapał, pustyni, którejby nie przeszedł, jeśli miłość go prowadzi a wiara podtrzymuje. Taki życie mało ceni, gotów je zawsze poświęcić, skoro okaże się tego potrzeba.
— Wielkie słowa, mój ojcze — odpowiedział Umbopa — piękne słowa, godne brzmieć w ustach męża. Prawdę mówisz, ojcze Inkubo. Posłuchaj, co jest życie. To piórko, to źdźbło trawki, to ziarno, gnane wichrem, niekiedy rozmnażające się i ginące skutkiem tego, lub unoszone w niebiosa. Ale, jeżeli nasienie ciężkie jest i zdrowe, może ostać na drodze, którą chce kroczyć. Dobrze jest iść obraną drogą i walczyć. Człowiek jednakże musi umierać, śmierć więc tylko może go wcześniej zaskoczyć. Pójdę z tobą, mój ojcze, przez pustynię i góry, aż do końca, chyba, że padnę gdzie w drodze.
Zamilkł na chwilę, poczem wybuchnął znowu, uniesiony zapałem retorycznym, tak często spotykanym wśród Zulusów, którzy, według mego mniemania, zdradzają silnie rozwinięte poczucie poetyczne.
— “Cóż to jest życie? powiedzcie mi wy, biali ludzie, którzy jesteście mądrzy i znacie tajemnicę naszego świata, świata gwiazd i tego życia, zkąd ono przychodzi i dokąd idzie.
“Nie odpowiadacie, nie wiecie! Posłuchajcie więc, ja wam odpowiem. Z ciemności wyszlimy i do ciemności wracamy. Jak ptak burzą gnany, wybiegamy na świat, i w blasku światła kołyszemy się przez chwilę, a potem znikamy. Życie jest niczem, życie jest wszystkiem; to ręka, która powstrzymuje śmierć, to ognisty robaczek, świecący w nocy a gasnący nad ranem, to para, unosząca się podczas zimy, to cień, przesuwający się po trawie i niknący po zachodzie słońca.
— Dziwny z ciebie człowiek, mój Umbopo — odezwał się sir Henryk.
Zaśmiał się dziki.
— A mnie się zdaje, żeśmy bardzo do siebie podobni, Inkubo. Może i ja idę brata szukać za górami.
Spojrzałem na niego podejrzliwie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytałem. — Cóż ty wiesz o górach?
— Trochę, bardzo niewiele. Jest tam kraj obcy, kraina czarów i pięknych rzeczy, ojczyzna ludzi dzielnych, drzew, strumieni, gór białych i wielkiego, białego gościńca. Słyszałem o nich cokolwiek. Ale na co tu gadać o tem, ściemnia się już, a kto żyć będzie, zobaczy.
Spojrzałem znowu niedowierzająco. Ten człowiek wiedział stanowczo zawiele.
— Nie lękaj się ty mnie, Makumazahu — rzekł zrozumiawszy moje spojrzenie. — Ja przeciw wam nie knuję, ja was nie zdradzę. Jeżeli te góry przekroczę, powiem co wiem. Ale na szczycie ich śmierć siedzi. Wróćcie się lepiej, wróćcie się polować na słonie. Powiedziałem.
Podniósł dzidę, żegnając nas i oddalił się do obozowiska, gdzieśmy go wkrótce zastali czyszczącego strzelby razem z innymi.
— Dziwny człowiek — powtórzył sir Henryk.
— Tak — odpowiedziałem — nie podoba mi się jego postępowanie. Coś wie, a nic nie chce gadać. Darmo jednak kłócić się z nim o to, tajemniczość jego bowiem nie może zmienić naszych postanowień.
Nazajutrz przygotowaliśmy się do wyruszenia w dalszą drogę. A że niepodobieństwem było zabierać z sobą, w taką podróż, nasze ciężkie strzelby i inne rzeczy, więc odprawiliśmy tragarzy, a umówiliśmy się z pewnym starym krajowcem, którego kraal stał niedaleko, że będzie miał o nich staranie aż do naszego powrotu. Przykro mi było zostawić te wszystkie rzeczy na łasce starego złodzieja, którego łakome oczy paliły się do nich. Ale poradziłem sobie.
Nabiłem strzelby i zapowiedziałem mu, że jeżeli tylko dotknie się której wystrzeli. Zaraz na jednej zrobił próbę i na wylot przestrzelił wołu, pędzonego wówczas do kraalu, sam zaś przewrócił się ze strachu. Podniósł się okrutnie przerażony, i niebardzo rad ze straty wołu, domagał się zuchwale, bym mu za niego zapłacił. Ale strzelby nie chciał się już dotknąć.
— Złóż tych djabłów tam pod dachem — powiedział — bo pozabijają nas tu wszystkich.
Następnie ostrzegłem go, że gdybym za powrotem nie znalazł czego na swojem miejscu, rzucę czary na niego i na wszystkich ludzi jego, a jeślibyśmy pomrzeć mieli, a on pokradł nasze rzeczy, to przyjdę do niego nawet po śmierci, wściekliznę zadam jego bydłu, a mleko w twaróg zamienię, djabłom każę wyjść ze strzelb i gadać do niego w sposób niebardzo przyjemny, jednem słowem, obiecywałem życie zamienić mu w piekło. Przysiągł więc natychmiast, że tak dbać będzie o rzeczy nasze, jakgdyby to był duch jego ojca. Przesądny był bardzo ten stary Kafrajczyk i wielki łotr.
Tak rozporządziwszy tem, co miało pozostać, odłożyliśmy to, cośmy w pięciu z sobą wziąść zamierzali. Nie wiele tam tego było, a pomimo to obciążyło każdego z nas na czterdzieści funtów. Oprócz broni, mieliśmy każdy czterokwartową butelkę na wodę, kołdrę, dwadzieścia pięć funtów suszonego mięsa, dziesięć funtów paciorków na prezenta, trochę lekarstw, parę instrumentów chirurgicznych, kilka noży i takie drobnostki, jak kompas, zapałki, filtr kieszonkowy, tytuń, butelkę koniaku i ubranie, które nas okrywało.
Więcej zabierać nie śmieliśmy, bo i tak ciężar był już niemal za wielki na człowieka, wybierającego się wędrować przez skwarną pustynię. Ale mniej wziąść nie mogliśmy żadnym sposobem, bo każda z tych rzeczy była niezbędnie potrzebna.
Z wielką trudnością udało mi się skłonić trzech mieszkańców wioski, do towarzyszenie nam do pierwszej stacyi, namowy moje musiałem jednak poprzeć podarunkiem noża myśliwskiego. Każdy z nich podjął się nieść worek z wodą. Z zapasu tego mieliśmy napełniać nasze butelki w miarę ich wypróżnienia. Wyruszyć zamierzaliśmy o chłodzie nocnym. Krajowcom powiedzieliśmy, że idziemy polować na strusie, których tak pełno w pustyni. Zaczęli wzruszać ramionami i wykrzykiwać, żeśmy chyba poszaleli, bo zginiemy z pragnienia, co i mnie się wydawało prawdopodobnem; jednakże podarunkiem noży, nieznanych im, skłoniłem ich do wzięcia udziału w naszej wycieczce.
Cały dzień nazajutrz spaliśmy i odpoczywali a o zachodzie słońca, zjadłszy sutą wieczerzę i napiwszy się herbaty, której, jak Good przepowiadał, mogliśmy długo nie próbować, stanęliśmy w pogotowiu do drogi, czekając na wschód księżyca. Około godziny dziewiątej, srebrna jego tarcza zajaśniała na widnokręgu strumieniami światła, zalewając okolicę i to szerokie morze piasku, roztaczające się przed nami. Podnieśliśmy się i w przeciągu paru minut byliśmy gotowi do drogi. Ale w tej chwili stanowczego rozstrzygnięcia naszych losów opanowała nas niepewność. My trzej biali staliśmy sami, Umbopa z assagai w ręku i strzelbą przewieszoną przez ramię, wyprzedzał nas o kilka kroków, utkwiwszy wzrok w pustynię, za nami w gromadce stali z Oentvoglem trzej, do niesienia wody najęci krajowcy.
— Panowie — odezwał się sir Henryk swoim niskim, głębokim głosem — puszczamy się w niezwykłą wędrówkę, kto wie, czy powrocić zdołamy, ale wytrwamy razem do ostatka, tak w złem jak w dobrem. Nim jednak opuścimy te miejsca, pomódlmy się do Tego, który rządzi losami ludzkiemi, ażeby czuwał nad nami i kierował naszemi krokami zgodnie ze Swoją wolą.
Zdjął kapelusz i chwilę pozostał z twarzą ukrytą w dłoniach, obaj z Goodem poszliśmy za jego przykładem. Naszą przyszłość ciemną i nieznaną oddawaliśmy Stwórcy w opiekę.
— A teraz w drogę! — powiedział sir Henryk.
I wyruszyliśmy.
Za całą wskazówkę kierunku naszej podróży, mieliśmy góry, bielejące zdaleka i mapę starego Jose da Silvestra, nakreśloną trzysta lat temu na kawałku płótna, ręką umierającego i napół nieprzytomnego człowieka. Na niej jednakże, jakkolwiek niedostateczną była, opierała się cała nasza nadzieja zwycięztwa. Jeżelibyśmy nie zdołali odnaleźć tej sadzawki z zepsutą wodą, położonej, według wskazówki starego dona w środku pustyni, na sześćdziesiąt mil odległości od miejsca naszej wyprawy, wówczas musielibyśmy zginąć marnie z pragnienia. Według mnie jednak, słaba była nadzieja odnalezienia jej w tym wielkim piaszczystym oceanie. Choćby nawet Silvestra dobrze położenie jej oznaczył, mogła była wyschnąć już oddawna, mogła być rozdeptaną przez zwierzęta, albo zasypaną przez piaski.
Milcząc, brnęliśmy w piasku. Cierniste gałęzie krzewów zatrzymywały nas co chwila, czepiając się naszego odzienia, a piasek napełniał nam obuwie, tak, że co parę mil musieliśmy się rozzuwać, by się od niego uwolnić. Ale powietrze było chłodne, choć ciężkie, postępowaliśmy szybko. W pustyni panowała głucha, przerażająca cisza. By odpędzić przygnębiające nas uczucie smutku, Good zaczął gwizdać jakąś piosenkę, ale tak ponuro odpowiedziało mu echo, że umilkł natychmiast. Niezadługo potem zdarzył się wypadek, który, chociaż na razie strapił nas zupełnie, ostatecznie jednak stał się przyczyną ogólnej wesołości.
Good, jako marynarz, obeznany dobrze z busolą, miał sobie powierzone kierownictwo naszej gromadki. Szedł więc na czele, a my postępowaliśmy za nim, kiedy nagle, wydawszy okrzyk, zniknął nam z przed oczu. W następującej minucie, odgłos dziwnej wrzawy napełnił nasze uszy: jęki, sapanie, szalony tupot uciekających nóg rozległ się w powietrzu; w szarym zmroku nocy zamajaczyły jakieś cienie i szybko zniknęły wśród piasku. Murzyni, rzuciwszy ciężary, gotowali się do ucieczki, tembardziej, że ujrzeliśmy Gooda galopującego w kierunku gór na grzbiecie jakiegoś zwierzęcia i usłyszeli jego rozpaczliwe krzyki. Po chwili jednak leżał już znowu na ziemi. Wówczas pojąłem, co się stało. Idąc na czele, wpadł na stado śpiących kwagg[1] i siadł na grzbiecie jednej z nich. Tak niespodzianie zaskoczone zwierzę, porwało się, unosząc go z sobą. Krzyknąwszy murzynom, że niema się czego obawiać, pobiegłem do Gooda zaniepokojony, czy mu się co złego nie stało. Ale zastałem go już siedzącego na piasku, że szkiełkiem dobrze tkwiącem w oku, natrząśniętego wprawdzie trochę i przerażonego, ale wolnego od wszelkiej rzeczywistej krzywdy.
Dalszej naszej wędrówki, tej nocy, nic już nie przerwało. Około pierwszej po północy zatrzymaliśmy się, a napiwszy się trochę wody, bo był to skarb, którego oszczędzać należało i odpocząwszy pół godziny, poszliśmy dalej.
Szliśmy tak bezustannie, aż póki wschód nie zaczął rumienić niebios blaskami różowemi, z pośród których wystrzeliły smugi złociste, rozpraszając ciemności. Gwiazdy gasły i usuwały się z przed oczu; na wybladłem obliczu księżyca, jak kości na policzkach rysowały się śpiczaste grzbiety jego wzgórzy, pustynię zalewały morza świateł buchających snopami i rozrywające zasłonę mgły. W blasku złocistych promieni wstawał dzień.
Myśmy jednak szli dalej, choć spoczynek uśmiechał się każdemu z nas — wiedzieliśmy bowiem, że wkrótce słońce zatrzymać nas musiało w tym pochodzie. Około godziny szóstej ujrzeliśmy nareszcie małą gromadkę skał, sterczących wśród pustyni i dowlekliśmy się do nich. Na ziemi, usypanej miałkim piaskiem, w cieniu pochylającej się ściany granitu, znaleźliśmy schronienie przed skwarem, a zjadłszy kawałek suszonego mięsa i napiwszy się trochę wody, poszliśmy spać.
Około godziny trzeciej po południu obudziliśmy się. Nasi tragarze zabierali się już do powrotu. Dość już mieli pustyni i największa ilość noży nie mogłaby ich skłonić do pozostania. Napiwszy się więc wody na zapas i napełniwszy butelki nasze, siedzieliśmy patrząc za odchodzącymi.
O pół do czwartej wyruszyliśmy i my także. Smutna była nasza droga: na całym obszarze piaszczystej pustyni, z wyjątkiem kilku strusi, nie spotkaliśmy żadnej żywej istoty. W tej suszy ani zwierzę, ani płaz żaden wyżyć nie mógł. Ale zwyczajnej domowej muchy nie brakło wcale; całemi batalionami uwijały się w powietrzu. Dziwne jest to stworzenie ta mucha! Na całej kuli ziemskiej niema chyba miejsca, gdzieby się nie znalazła, i tak być musiało zawsze. Znajdziesz ją w środku bursztynu, dokąd się dostała przed milionem lat, a gdzie wygląda tak samo zupełnie, jak uwijająca się dziś wśród nas jej pra-prawnuczka; niewątpliwie też, że kiedy umrze ostatni człowiek na ziemi, a wypadek ten będzie miał miejsce w lecie, nad martwem jego ciałem, brzęcząc, unosić się będzie mucha, wypatrując stosownej chwili, by siąść na jego nosie.
O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się znowu, czekając na wschód księżyca, który ukazał się o dziesiętej piękny i jasny, jak zwykle. Całą noc wlekliśmy się utrudzeni, pozwoliwszy sobie na jeden tylko wypoczynek około drugiej z rana, aż wschodzące słońce położyło koniec naszej wędrówce. Napiliśmy się trochę wody i położywszy na piasku, zasnęli głęboko. Straży stawiać nie było potrzeba, bo w tej bezludnej płaszczyźnie nie mieliśmy się czego i kogo obawiać. Naszemi jedynemi wrogami było gorąco, pragnienie i muchy, daleko straszniejsza trójca, niż najgroźniejszy nieprzyjaciel w postaci człowieka lub zwierzęcia.
Tym razem nie spoczęliśmy w cieniu skały, to też około godziny siódmej obudziliśmy się z uczuciem befsztyku smażonego na patelni. Słońce piło krew naszą. Siedliśmy ledwie dysząc.
— Pii! — powiedziałem, odganiając muchy, wesoło brzęczące mi nad głową — tym upał nie przeszkadza.
— Ojej! — stęknął sir Henryk.
— A to gorąco! — odezwał się Good.
Niewątpliwie było gorąco, a nigdzie nie było schronienia. Jak daleko okiem było sięgnąć, ani drzewa, ani skały, tylko niezmierzona spiekota, oślepiająca falowaniem rozgrzanego powietrza ponad powierzchnią ziemi.
— Cóż zrobimy? — zapytał sir Henryk — nie wytrzymamy tak długo.
Spojrzeliśmy po sobie zrozpaczeni.
— Wiem! — zawołał Good. — Trzeba wykopać dół i schować się w nim, nakrywając się gałęziami krzewiny „karoo“.
Nie wydawało się nam to bardzo obiecującem, ale w ostateczności, nie mając nic innego do wyboru, zabraliśmy się do roboty. Po upływie godziny, kielnią, którą mieliśmy z sobą, wydrążyliśmy jamę na dziesięć stóp długą, dwanaście szeroką, a dwie głęboką. Naszemi myśliwskiemi nożami nacięliśmy sporą ilość nizko rosnących krzaków, a zrobiwszy z nich nakrycie wsunęliśmy się w jamę i naciągnęli je na głowy. Oentvogel nie był z nami, bo jemu, jako Hotentotowi, słońce niebardzo dokuczało. Słońce w tem schronieniu mniej nam dopiekało, ale gorąco zawsze jeszcze było takie, że łatwiej je sobie wyobrazić, niż opisać. Do dziś nie mogę pojąć, jakeśmy ten dzień przetrwali. Ledwie dyszący leżeliśmy w tym żarze, od czasu do czasu niosąc do ust wodę, której pozostało nam już niewiele.
Gdybyśmy nie zapanowali nad sobą, wypilibyśmy byli wszystko w jednej godzinie — ale musieliśmy być bardzo oszczędni, bo z ostatnią kroplą wody ginęła dla nas nadzieja ocalenia.
Wszystko jednak musi mieć swój koniec, to też i straszny ten dzień minął nareszcie. Około trzeciej po południu wyczerpała się już nasza niecierpliwość. Lepiej było umrzeć w drodze, niż w tej okropnej dziurze konać powoli z gorąca i pragnienia; zaczerpnąwszy w usta trochę ciepłej wody z naszych butelek, powlekliśmy się przez pustynię.
Jużeśmy pewnie uszli z pięćdziesiąt mil pustyni, która, według mapy da Silvestra, ciągnie się na przestrzeni stu dwudziestu mil — jeżeli więc sadzawka zepsutej wody leżała rzeczywiście w samym jej środku, nie mogliśmy znajdować się od niej dalej, nad dwadzieścia do piętnastu mil.
Przez całe popołudnie postępowaliśmy z jak największą trudnością, uchodząc zaledwie pół mili na godzinę. O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się znowu, czekając na księżyc a napiwszy się trochę wody, zdrzemnęliśmy się chwilkę.
Zanimeśmy usnęli, Umbopa ukazał nam w odległości ośmiu mil małe wzgórze rysujące się na widnokręgu. Wyglądało jak wielkie mrowiwisko. Co to być może? — myślałem sobie, zasypiając.
Jak tylko księżyc wszedł, ruszyliśmy w dalszą drogę, upadając ze znużenia, dręczeni pragnieniem i spiekotą. Kto tego nie doświadczył, ten nie jest w stanie wyobrazić sobie naszego cierpienia. Nie szliśmy, ale zataczali się, upadając co chwila i co godzina zmuszeni zatrzymywać się. Mówić nie mieliśmy już siły. Cały czas, w pierwszych chwilach naszej wędrówki, Good gawędził i żartował, podtrzymując wesołość, ale teraz i jemu zabrakło humoru.
Nareszcie około godziny pierwszej zupełnie wyczerpani na siłach, znaleźliśmy się u stóp dziwnego wzgórza albo raczej piaszczystego kopca, który na pierwszy rzut oka wydał nam się jakiemś olbrzymiem mrowiskiem, na sto stóp wysokiem, a zajmującem blizko morgę przestrzeni.
Zatrzymaliśmy się u jego podstawy, a przyprowadzeni do ostateczności pragnieniem, wysączyliśmy ostatnią kroplę naszej wody. Pół kwarty tylko miał każdy z nas, a byłby wypił z garniec przynajmniej.
Następnie pokładliśmy się na ziemi i zabierali do snu. Kiedym zamykał powieki, słyszałem, jak Umbopa mówił do siebie:
— Jeżeli nie znajdziemy wody, jutro nim księżyc wstanie, żaden z nas nie pozostanie przy życiu.
Pomimo gorąca, dreszcz mię przeszedł. Nie bardzo to przyjemnie ujrzeć tak nagle śmierć, zaglądającą w oczy; z myślą tą jednak usnąłem.






  1. Gatunek zebry.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.