[85]
AKT CZWARTY.
SCENA PIERWSZA.
Tamże. Przed bramą miasta.
KORYOLAN, WOLUMNIA, WIRGILIA, MENENIUSZ, KOMINIUSZ
wchodzą z orszakiem młodych patrycyuszów.
Koryolan. Połóżcie tamę łzom, bądźcie mi zdrowi;
Tysiączno-głowy zwierz rogami swymi
Wybódł mnie z moich progów. — Ejże, matko,
Gdzież jest twój dawny hart? Nieraz mawiałaś,
Że poczciwości są próbnym kamieniem
Tęgości ducha; że los pospolity
Znośnym być może pospolitym ludziom;
Że kiedy morze jest spokojne, wtedy
Każda łódź śmiało płynie; że im cięższe
Ciosy fortuny, tem chlubniejsze rany,
Jeśli je znosim mężnie i roztropnie.
Tyś we mnie takie wpoiła zasady,
Które przejęte niemi serce mogły
Niezwyciężonem uczynić.
Wirgilia. O, bogi!
Koryolan. Przestań, kobieto, proszę cię.
[86]
Wolumnia. Niech czarna
Zaraza spadnie na ten lud i wszystkie
Warsztaty jego przepadną!
Koryolan. Cóż z tego?
Będą mnie cenić, gdy mnie mieć nie będą.
Matko! zbierz w sobie ów duch, za którego
Wzniosłem natchnieniem mawiałaś mi nieraz,
Że gdybyś była żoną Herkulesa,
Byłabyś była część jego prac wzięła
Na swój rachunek, aby tym sposobem
Ulżyć mężowi trudów. — Kominiuszu,
Nie smuć się, bądź zdrów! — Żono moja! matko!
Żegnam was! jeszcze mi będzie się szczęścić.
I ty mój stary, wierny Meneniuszu!
Łzy twoje słońsze są, niż łzy u młodych,
Mogą ci strawić wzrok. — Dawny mój wodzu
Widziałem nieraz twoją nieugiętość,
I tyś był nieraz świadkiem takich rzeczy,
Na których widok serce mogło stwardnąć,
Powiedz tym smutnym niewiastom, że szlochać
Nad nieszczęściami nieuniknionemi,
Równie jest zdrożnem, jak z nich się naśmiewać.
Matko! wiesz dobrze, że niebezpieczeństwa
Moje kończyły się dotychczas zawsze
Twoją pociechą: ufaj w to i nadal.
Chociaż sam jeden idę w świat, (jakoby
Do odludnego legowiska smoka,
Który do koła szerzy postrach, wszakże
Bardziej w podaniach, niż w rzeczy istnieje),
Nie myśl na chwilę, by syn twego łona
Albo się kusił przejść dane granice,
Albo się kiedykolwiek dał uwikłać
W sidła przewrotnych praktyk.
Wolumnia. Drogi synu!
Gdzież się chcesz udać? Weź z sobą na jaki
Czas Kominiusza, postanów coś naprzód,
Zamiast się puszczać na dzikie koleje
Ślepego trafu.
Koryolan. Bogom się oddaję.
[87]
Kominiusz. Ja cię przez miesiąc nie opuszczę, razem
Będziemy radzić, gdzie stale zamieszkasz,
Abyś mógł słyszeć o swoich i oni
Wzajem o tobie, a gdy czas nastręczy
Sposobną porę, w którejbyś mógł wrócić,
Abyśmy wtedy nie potrzebowali
Pojedynczego po szerokim świecie
Szukać człowieka i nie utracili
Korzyści, które nieobecnych zawsze
Chybiają.
Koryolan. Bądźcie zdrowi! — Kominiuszu!
Jesteś już letni i syty wojennych
Biesiad: nie tobie tułać się po świecie
Z kimś, co ma jeszcze niestargane siły;
Przyjmuję twoje towarzystwo tylko
Do bramy. — Luba żono, droga matko,
Cni przyjaciele, pójdźcie! Jak odejdę,
Poślijcie za mną nieme pożegnania
I uśmiechnijcie się. Pójdźcie! choć będę
Zdaleka od was, zawsze mieć będziecie
Odemnie wieści i nigdy inaczej
Nie usłyszycie o mnie, jak w sposobie
Godnym przeszłości mojej.
Meneniusz. To mi mowa:
Aż miło słuchać! — No, no, dość już tego;
Idźmy, otrzyjmy łzy! — Gdybym mógł ztrząsnąć
Jakich dziesiątek lat z tych starych kości,
Wszędziebym poszedł za tobą.
Koryolan. Daj rękę:
Idźmy.
(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże Ulica w pobliskości bramy.
SYCYNIUSZ i BRUTUS wchodzą z Edylem.
Sycyniusz. Każ im się rozejćrozejść; już go nie ma w mieście:
Nie posuwajmy się dalej. — Stronnicy
Jego ze szlachty krzywo na nas patrzą.
[88]
Brutus. Pokazaliśmy im, co możem; teraz
Dopiąwszy swego, trzeba nam się wydać
Pokorniejszymi naprzeciw tych panów,
Niżeśmy byli przed dopięciem.
Sycyniusz. Każ się
Rozejść ludowi: powiedz mu, że jego
Wróg już ustąpił i że jego prawa
Znów odzyskały moc.
Brutus. Rozpuść ich zaraz.
(Edyl wychodzi).
(Wolumnia, Wirgilia i Meneniusz wchodzą).
Oto nadchodzi jego matka.
Sycyniusz. Zejdźmy
Jej z drogi.
Brutus. Czemu?
Sycyniusz. Oszalała, mówią.
Brutus. Już nas spostrzegli; idźmy swoją drogą.
Wolumnia. Ha, to wy! Niech was kaźń niebios przywali
Za wasze dzieło!
Meneniusz. Ciszej, ciszej!
Wolumnia. Gdybym
Mogła płacz wstrzymać, usłyszelibyście...
Lecz posłuchajcie i tak.
(Do Brutusa, który chce odejść).
Zostań.
Wirgilia (do Sycyniusza). Zostań. —
Czemuż nie mogę tak samo powiedzieć
Do mego męża!
Sycyniusz. Ażaliż jesteście
Męskiego rodu?
Wolumnia.Tak, głupcze. — Ot głupiec!
Czyliżto ojciec mój nie był mężczyzną?
Mamże się tego rumienić? — Nikczemny,
Lisi wyrodku, tyżeśto się ważył
Wygnać człowieka, który w sprawie Rzymu
Orężem swoim więcej zadał ciosów,
Niżeś ty twoim językiem słów spłodził.
Sycyniusz. O, dobre nieba!
[89]
Wolumnia. I to szlachetniejszych
Ciosów, niżeli ty słów, z dobrem Rzymu. —
Słuchajno: ale nie; poczekaj jednak;
Chciałabym, żeby mój syn był w Arabii
I miał przed sobą całe twoje plemię,
A w ręku swój miecz.
Sycyniusz. Cóżby stad wynikło?
Wirgilia. Co? Położyłby on od razu, pewnie,
Koniec twojemu pokoleniu.
Wolumnia. Temu
Gniazdu bękartów! — Tak szlachetny człowiek,
Za tyle zasług!
Meneninsz. Dajcie pokój, idźmy.
Sycyniusz. Żałuję, że tak nie skończył, jak zaczął
I że związawszy tak chwalebny węzeł,
Sam go rozwiązał potem.
Brutus. Żałujemy.
Wolamnia. Żałosne dusze! A któżto, jeżeli
Nie wy, podbechtał przeciw niemu motłoch?
To bydło, które o jego wartości
Tyle jest w stanie osądzić, ile ja
O niezbadanych tajemnicach niebios.
Brutus. Prosim was, Panie, pozwólcie nam odejść.
Wolumnia. Proszę cię, Panie, odejdź. Spełniliście
Czyn bohaterski, tryumfujcież teraz;
Ale pomnijcie, że jako Kapitol
Przenosi czołem niskie strzechy Rzymu,
Tak syn mój (mąż tej szlachetnej niewiasty,
Co ją widzicie tu), przenosi duchem
Wszystkich was w rumel wziętych.
Brutus. Dobrze, dobrze:
Już idziem.
Sycyniusz. Czegóż tu stoim, u licha,
Za cel przekąsów szalonej niewiasty?
Idźmy.
Wolumnia. Zabierzcie z sobą modły moje.
(Trybunowie odchodzą).
Radabym, żeby bogowie nie mieli
Nic do czynienia więcej, jedno spełniać
[90]
Moje przekleństwa! Gdybym tych nędzników
Raz na dzień tylko mogła mieć przed sobą,
Pozbyłabym się wnet tego ciężaru,
Który mi tłoczy serce.
Meneniusz. Obeszłyście
Się walnie z nimi i słusznie: a teraz
Podobaż się wam spożyć w moim domu
Małą wieczerzę?
Wolumnia.
Gniew jest moją karmią;
Sama się trawię i głodową śmiercią
Umrę z sytości. Pójdź, córko; zaniechaj
Tych niedołężnych, nadaremnych żalów;
Rozpaczaj tak, jak ja, na wzór Junony
Wrąc gniewem. Pójdź, pójdź.
Meneniusz. Hańba ci, o Rzymie!
(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Droga pomiędzy Rzymem a Ancyum.
Z dwóch stron przeciwnych wchodzą: Rzymianin i Wolsk i spotykają się w pośrodku.
Rzymianin. Znam cię i jestem ci znany: nazwisko twoje Adryan, jeśli się nie mylę.
Wolsk. W istocie, tak mnie zowią, ale wasza osoba wyszła mi z pamięci.
Rzymianin. Rzymianinem jestem, ale, jak ty, służę przeciw Rzymowi; nie poznajesz-że mnie teraz?
Wolsk. Nikanor? wszakże tak?
Rzymianin. Ten sam, do usług.
Wolsk. Większą miałeś brodę, kiedym cię widział po raz ostatni, ale mowa twoja uwydatnia rysy twojej twarzy. Cóż tam nowego w Rzymie? Mam polecenie od wolscyjskiego rządu dowiedzieć się, co się u was dzieje! oszczędziłeś mi dzień drogi.
Rzymianin. W Rzymie były niespokojności: lud powstał przeciwko senatorom, patrycyuszom i szlachcie.
Wolsk. Były? A więc się już skończyły? Rząd nasz nic nie wie o tem i czyni wielkie przygotowania [91]do wojny, spodziewając się ich zejść — w samym zapale rozruchu.
Rzymianin. Gorączka już minęła, ale najmniejsza okazya może ją wzmódz na nowo; bo szlachta tak żywo wzięła do serca wygnanie poczciwego Koryolana, że bardzo myśli o odebraniu wszelkiej władzy ludowi i skasowaniu na zawsze trybunów. Tli to tak, powiadam waszmości, i nie wiele brakuje do gwałtownego wybuchu.
Wolsk. Koryolan wygnany?
Rzymianin. Wygnany, bracie.
Wolsk. Mile przyjęty będziesz z tą wieścią, Nikanorze.
Rzymianin. Pora wam jest przyjazną: słyszałem, że cudzą żonę najłatwiej uwieść wtedy, kiedy się z mężem poróżni. Wasz mężny Tullus Aufidyusz poradzi sobie w tej wojnie bez wielkiego trudu, skoro Rzymowi ubył taki, jak Koryolan obrońca.
Wolsk. Nie zaśpi też pewnie sprawy. Poczytuję sobie za szczęście, żem się z waszmością tak przypadkowo zdybał; uwalniasz mnie od dalszych zachodów i stawiasz mnie w możności towarzyszenia ci.
Rzymianin. Opowiem ci w ciągu drogi dziwne rzeczy o Rzymie; wszystkie się składają na waszą korzyść. Powiadasz więc, że macie armię w pogotowiu?
Wolsk. I to prawdziwie królewską. Już setnicy z centuryami swemi mają wyznaczone marszruty; żołd im z góry zapłacono, czekają tylko na rozkaz do pochodu.
Rzymianin. Cieszę się, słysząc o takowej ich gotowości i tuszę, że moje przybycie tem mniej im pozwoli stać nieczynnie. Niechże się święci nasze spotkanie; serdeczniem rad z towarzystwa waszmości.
Wolsk. Uprzedzasz mnie waszmość; dla mnieto radość, że mu mogę służyć.
Rzymianin. Idźmy teraz razem.
(Wychodzą).
[92]SCENA CZWARTA.
Ancyum. Przed domem Aufidyusza.
KORYOLAN, w pospolitej odzieży przebrany i osłonięty.
Koryolan. Porządne to jest miasto, ten gród Ancyum;
O! grodzie, jato jestem, ten sam, który
Twoje niewiasty przywiódł o wdowieństwo;
Przed którym w wirze bitwy padł i skonał
Niejeden dziedzic tych pięknych budowli.
Nie poznaj ty mnie, boby mnie inaczej
Twe białogłowy rożnami zakłuły,
A chłopcy twoje ukamienowały
W pigmejskiej bitwie.
(Obywatel wchodzi).
Bądź pozdrowion, Panie.
Obywatel. Nawzajem.
Koryolan. Wskażcie mi, jeżeli łaska,
Gdzie mieszka wielki Aufidyusz. Nie wiecie,
Czy jest on w Ancyum?
Obywatel. Jest, i teraz właśnie
Wyprawia ucztę panom rady.
Koryolan. Gdzie jest
Dom jego? chciejcie mi, proszę, pokazać.
Obywatel. Ot tu, przed wami.
Koryolan. Dziękuję waszmości.
(Obywatel wychodzi).
O! świecie, dziwneż są twoje koleje!
Najprzywiązansi przyjaciele, którzy
W dwojgu łon jedno zdali się mieć serce,
Których godziny, łoże, mienie, jadło,
Prace, uciechy, wszystko było wspólnem,
Którzy w miłości byli nierozdzielni
Jako bliźnięta, nagle skutkiem sporu
O rzecz nie wartą szeląga, wpadają
W najzapalczywszą ku sobie nieprzyjaźń.
A z drugiej strony najnieubłagańsi
Nieprzyjaciele, którym jadowite
Szepty zawiści i przemyśliwania,
Jakby mógł jeden drugiemu zaszkodzić,
[93]
Sen przerywały, dla bzdurstwa, o którem
Wspomnieć nie warto, zmieniają się nagle
W najzagorzalszych przyjaciół i ściśle
Jednoczą z sobą byt i całą przyszłość.
Tak się ma właśnie ze mną: nienawidzę
Miejsc mych rodzinnych, a kocham to miasto,
Którego dotąd byłem wrogiem. Wnijdźmy,
Zabije-li mnie, sprawiedliwie zrobi;
Zostawi-li mnie przy życiu, wyświadczę
Przysługi jego ojczyźnie.
(Wychodzi).
SCENA PIĄTA.
Tamże. Sala w domu Aufidyusza.
Muzyka zewnątrz. Jeden z miejscowych sług wchodzi.
Pierwszy sługa. Wina, wina, wina! Cóżto za usługa, czy nasi ludzie posnęli?
(Drugi sługa wchodzi).
Drugi sługa. Gdzie Kotus? Pan go woła. Kotusie!
(Koryolan wchodzi).
Koryolan. Piękny dom, miły zapach uczty wonie,
Lecz jam do gościa niepodobny.
(Pierwszy sługa wraca).
Pierwszy sługa. Czego chcesz, przyjacielu? Skąd jesteś? Nie ma tu miejsca dla ciebie, proszę cię, wyjdź za drzwi.
Koryolan. Nie zasłużyłem na lepsze przyjęcie,
Będąc, czem jestem.
(Wchodzi drugi sługa).
Drugi sługa. Skąd waść? Czy odźwierny ma oczy z tyłu, że wpuszcza takie figury? Wynoś się, skąd przyszedłeś.
Koryolan. Precz!
Drugi sługa. Precz? Ty sam precz!
Koryolan. Jesteś naprzykrzony. [94] Drugi sługa. Jaki mi zuch! Zaraz ci lepiej rzecz przełożę.
(Wchodzi trzeci sługa. Pierwszy spotyka się z nim).
Trzeci sługa. Co to za człowiek?
Pierwszy sługa. Oryginał jakiego nie widziałem, nie mogę się go pozbyć z domu; poprośno tu naszego pana.
Trzeci sługa. Po coś tu przyszedł, człowieku? Radzę ci, nie zawadzaj tu dłużej.
Koryolan. Pozwólcie mi tu stać, moi panowie,
Nie zrobię krzywdy waszemu ognisku.
Trzeci sługa. Któż waść jesteś?
Koryolan. Szlachcic.
Trzeci sługa. Podupadły, widać.
Koryolan. W istocie, podupadły.
Trzeci sługa. Proszę cię, mój podupadły szlachcicu, obierz sobie inne stanowisko; tu nie ma miejsca dla waszmości; wynoś się, pókiś cały!
Koryolan. Precz drabie! pilnuj twego obowiązku, i idź się napaść szczątkami biesiady.
(Odtrąca go).
Trzeci sługa. Cóżto? Nie chcesz? Idźno, kamracie, donieś panu, jakiego tu ma gościa.
Drugi sługa. Zaraz to zrobię.
(Wychodzi).
Trzeci sługa. Gdzie mieszkasz?
Koryolan. Pod stropem.
Trzeci sługa. Jakim?
Koryolan. Niebieskim.
Trzeci sługa. Pod stropem niebieskim?
Koryolan. Wzdyć tak.
Trzeci sługa. Gdzież jest ten strop?
Koryolan. W mieście wron i kawek.
Trzeci sługa. W mieście wron i kawek? — Patrzcie, co ta za osioł! — To tedy mieszkasz i z gawronami?
Koryolan. Nie, nie jestem przecie sługą twego pana.
Trzeci sługa. Mojego pana śmiesz zaczepiać?
[95]Koryolan. Patrz, żebym twojej pani nie zaczepił;
Dość tego: weź blat pod pachę i ruszaj!
(Wypędza go).
(Aufidyusz wchodzi z drugim sługą).
Aufidyusz. Gdzie jest ten człowiek?
Drugi sługa. Tu, Panie: byłbym go wypchnął jak psa, gdybym się nie był obawiał harmideru na robić w pobliskości panów.
Aufidyusz. Skąd jesteś? czego chcesz? jak się nazywasz?
Czemu nie mówisz? Odpowiadaj, jak się
Nazywasz?
Koryolan. (odsłaniając się). Jeśliś mnie jeszcze nie poznał,
Tullusie, jeśli ci widok mej twarzy
Nie mówi głośno, kim jestem; zaprawdę,
Muszę ci moje wymienić nazwisko.
Aufidyusz. Wymień je.
(Słudzy oddalają się w głąb sceny).
Koryolan. Jestto nazwisko niedźwięczne
Dla ucha Wolsków; twarde i rażące
Dla twego.
Aufidyusz. Wymień je. Masz postać groźną,
W twarzy twej jest coś rozkazującego;
A choć pokrowiec twój podarty, widno,
Że się szlachetny pod nim sprzęt ukrywa.
Jak się nazywasz?
Koryolan. Przygotuj się zmarszczyć
Czoło. Jeszcze mnie teraz nie poznajesz?
Aufidyusz. Nie, nie poznaję cię — Jak się nazywasz?
Koryolan. Nazwisko moje Tullusie, jest Marcyusz.
Jamto ów Kajus Marcyusz, który Wolskom,
A w szczególności tobie, tyle ciężkich
Krzywd i klęsk zadał, na poparcie czego
Posłużyć może nazwa Koryolana,
Którą mi dano. W nagrodę przebytych
Mozolnych trudów, srogich niebezpieczeństw
I krwi przelanej za niewdzięczną ziemię,
Zyskałem tylko ten przydomek: hasło
Twej sprawiedliwej ku mnie nienawiści.
Krom tego miana nic mi nie zostało.
[96]
Dzikość i zawiść ludu, ośmielona
Ustąpieniami chwiejącej się szlachty,
Niedbałej o mnie, pochłonęła resztę
I przyprawiła mnie o to, żem został
Przez niewolniczą hałastrę sromotnie
Wygnany z Rzymu. Ta to ostateczność
Sprowadza mnie dziś do twego ogniska.
Nie myśl, ażebym łudził się nadzieją,
Że mi zachowasz życie; gdybym bowiem
Lękał się śmierci, nikogobym pewnie
Na całym świecie nie unikał bardziej
Niż ciebie. Staję tu nie w innym celu,
Jeno, ażebym się skwitował z tymi,
Co mnie skrzywdzili. Jeżeli więc w sercu
Żywisz gniew, któryby rad odwetować
Własne twe krzywdy i zabliźnić rany
Twojego kraju, masz sposobność. Przybierz
Moją niedolę w pomoc doli twojej
I użyj zemsty mojej za narzędzie
Twojej korzyści; będę bowiem walczył
Przeciwko mojej skażonej ojczyźnie
Z całą wściekłością podziemnych zastępów.
Jeżeli ci to jednak nie dogadza,
Jeżeli syty walk i znojów nie chcesz
Dalej próbować szczęścia, w takim razie
Krótko rzecz możesz skończyć. Syty życia,
Chętnie ci głowę poddaję pod topór,
Weź ją jak swoją, zmyj dawne urazy.
Niedorzecznością byłoby z twej strony
Nie wziąć jej, bacząc, żem cię od tak dawna
Z zawziętą ścigał nienawiścią, z piersi
Ojczyzny twojej beczki krwi wytoczył,
I żyćbym nie mógł, jeno ku twej szkodzie,
Jeślibym nie mógł żyć ku wyświadczeniu
Przysług twej sprawie.
Aufidyusz. O, Marcyuszu, każde
Z twych słów wyrwało z serca mego korzeń
Dawnej niechęci Choćby mi sam Jowisz
Z głębi chmur boskie obwieszczając rzeczy,
Powiedział: „tak jest“, nie dałbym mu większej
[97]
Wiary niż tobie, szlachetny Marcyuszu.
Pozwól mi objąć ramieniem to ciało,
O które tylekroć razy miotałem
Sękatą moją maczuga, aż trzaski
Lecące w górę zaćmiewały księżyc.
Oto, rękojeść miecza obejmując,
Zobowiązuję się równie żarliwym
Współzawodnikiem twoim być w przyjaźni,
Jak mnie nim w boju znajdowałeś, kiedym
Zajrząc ci sławy, występował na harc
Doświadczać twego męstwa. Wiedz nasamprzód,
Żem kochał dziewkę, którąm wziął za żonę,
Żaden miłośnik nie wzdychał serdeczniej;
Lecz teraz widząc tu ciebie, cny mężu,
Radośniej skacze m i serce niż wówczas,
Kiedym małżonkę moją po raz pierwszy
Ujrzał wchodzącą w me progi. Tak, Marsie!
A teraz, dowiedz się, żeśmy na nowo
Zebrali siły. Zakładałem sobie
Raz jeszcze zmierzyć się z tobą i albo,
Tobie odrąbać tarczę od ramienia,
Albo dać sobie odciąć ramię. Tyś mnie
Dwanaście razy pokonał, za każdym
Co noc marzyłem o spotkaniach z tobą,
Stałeś przedemną we śnie, walczyliśmy,
Gruchotaliśmy sobie wzajem hełmy,
Chwytaliśmy się oburącz za gardło,
I przebudzałem się martwy z rozpaczy,
Że to był sen tylko. O! tak, Marcyuszu,
Choćbyśmy żadnych zajść nie mieli z Rzymem,
Żadnych do niego uraz, za to jedno,
Że ciebie wygnał, wielki bohaterze,
Podnieślibyśmy całą naszą ludność
Od lat dwunastu do siedemdziesięciu,
I jako wrzący potok wlelibyśmy
Żar wojny w wnętrze niewdzięcznego kraju.
Pójdź, pójdź i w dowód przyjacielskich uczuć
Uściśnij ręce naszym senatorom,
Którzy mnie przyszli pożegnać; nie później
Bowiem jak jutro zamierzam się rzucić
[98]
Na posiadłości wasze, może nawet
Na samo miasto.
Koryolan. Wspierajcie mnie bogi!
Aufidyusz. Jeżeli zatem chcesz, dostojny mężu,
Sam sprawą zemsty twej kierować, przyjmij
Połowę mojej władzy i postanów —
Ile, że jesteś bieglejszy w rzemiośle
I bliżej zdolny ocenić silniejszą
I słabszą stronę twej ziemi — którędy
Mamy się udać i od czego zacząć:
Czy zaraz do bram Rzymu zakołatać,
Czyli też, celem rzucenia postrachu,
Pohulać pierwej w dalszych okolicach.
Ale pójdź; pozwól, bym cię przedewszystkiem
Przedstawił moim gościom, którzy z góry
Na każde twoje zgodzą się żądanie.
Witaj po tysiąc razy! Nigdyś nie był
Nieprzyjacielem naszym w takim stopniu,
Jak teraz jesteś przyjacielem, mimo
Żeś niepoślednio był tym pierwszym. Podaj
Mi rękę! Niechaj się święci ta chwila,
W której cię mogę nazwać gościem moim.
(Wychodzą Koryolan i Aufidyusz).
(Słudzy zbliżają się).
Pierwszy sługa. Szczególne się rzeczy dzieją.
Drugi sługa. Świerzbiało mnie coś, żeby go poczęstować lagą, a jednak coś mi szeptało, że jego ubiór fałszywie mówi o jego osobie.
Pierwszy sługa. Cóżto on ma za rękę! Zakręcił mną w dwóch palcach jak ten, co frygę puszcza.
Drugi sługa. Wyczytałem mu ja z oczu, że w nim jest coś; miał on widocznie w twarzy coś takiego — nie wiem, jakby to powiedzieć.
Pierwszy sługa. W istocie, miał coś takiego, jak gdyby — niech mnie kaci porwą, jeżelim zaraz nie pomyślał — że w nim jest coś więcej, niż myślałem.
Drugi sługa. Dalipan, i ja to samo; po prostu mówiąc, nie ma na świecie równego mu człowieka.
[99] Pierwszy sługa. I ja tak sądzę, ani większego żołnierza, chyba tylko jeden.
Drugi sługa. Kto? nasz pan?
Pierwszy sługa. Ani mowy o tem.
Drugi sługa. On wart sześciu takich.
Pierwszy sługa. Ejże, chyba nie tyle, ale że większy żołnierz, to pewna.
Drugi sługa. Prawdę powiedziawszy, nie wysłowię, jakby to można wyrazić, jednakże nasz wódz jedyny jest do obrony miasta.
Pierwszy sługa. Ba, i do szturmu.
(Wchodzi trzeci sługa).
Trzeci sługa. O, mazgaje, o niedołęgi, wiecież, co wam powiem?
Pierwszy i drugi sługa. Co, co, co? Co takiego? Mów.
Trzeci sługa. Nie chciałbym być Rzymianinem za nic w świecie, na jednoby mi wyszło być zbrodniarzem, co go na śmierć wiodą.
Pierwszy i drugi sługa. Dlaczegóż to? Dlaczego?
Trzeci sługa. Dlaczego? A toć tu jest ten, co tyle razy na kwaśne jabłko zbił naszego wodza — Kajus Marcyusz.
Pierwszy sługa. Na kwaśne jabłko naszego wodza?
Trzeci sługa. Co tam kwaśne jabłko, ale, że go nieraz pobił, to pewna!
Drugi sługa. Dajcie pokój, jesteśmy zgodni kamraci i dobrzy przyjaciele, stał on mu zawsze kością w gardle, sam to słyszałem z jego ust.
Pierwszy sługa. Prawdę mówiąc, dał on mu się nieraz we znaki. Pod Koryolami naprzykład, popłatał go i pokiereszował jak pieczeń.
Drugi sługa. Gdyby miał ludożerczą naturę, byłby go był upiekł i pożarł.
Pierwszy sługa. Cóż nam więcej powiesz?
Trzeci sługa. Na rękach go tam noszą, jak gdyby był rodzonym synem i dziedzicem Marsa; sadowią go na najpierwszem miejscu przy stole; [100]senatorowie za lada słowem uniżają przed nim łysiny; sam nasz wódz nadskakuje mu jak gach w zalotach, błogosławi się ręką i z wytrzeszczonem białkiem stoi na czatach jego słów. Ale esencyą moich nowin jest to, że nasz wódz rozpadł się na dwie części i że jest tylko połową tego, czem był wczoraj, bo tamten zabrał drugą połowę na prośby i za zgodą całej kompanii. Powiada, że pójdzie natrzeć uszu tym, co bram Rzymu strzegą, że wszystko skosi przed sobą i wolną sobie utoruje drogę.
Drugi sługa. Bardzo on do tego podobny. Nie wyobrażam sobie człowieka, któremuby bardziej coś takiego z oczu patrzało. Jak powiedział, tak zrobi.
Trzeci sługa. Nie ma kwestyi, że zrobi; bo trzeba wam wiedzieć, moi panowie, że tyluż ma przyjaciół, co i nieprzyjaciół, tylko że owi przyjaciele (mówiąc między nami) nie śmią (widzicie) pokazać się (że tak powiem) jego przyjaciółmi, dopóki jest dyskredowany.
Pierwszy sługa. Dyskredowany! Co to znaczy?
Trzeci sługa. Ale skoro zobaczą, że mu się grzebień podniósł i że mu krew nie skrzepła, powyłażą z kryjówek, jak króliki po deszczu i skakać zaczną w koło niego.
Pierwszy sługa. Rychłoż rozpocznie działanie?
Trzeci sługa. Jutro, dziś, teraz zaraz. Usłyszycie kotły dziś jeszcze popołudniu, będzie to niejako na wety: nie otrą ust, a już hasło zabrzmi.
Drugi sługa. Tak więc świat znowu się rozrucha. Pokój na to jest tylko, żeby żelazo rdzewiało, żeby się krawcy mnożyli i fabrykanci rymów.
Pierwszy sługa. Bodajto wojna, i ja mówię; ona a pokój, to tak jak dzień i noc, rześko na niej, ruchawo, głośno i swobodnie. A pokój to prawdziwy letarg, paraliż: ckliwy, głuchy, ospały, nieczuły, i więcej płodzi bękartów niż wojna zabija ludzi.
Drugi sługa. Tak, tak, i jeżeli wojna pod pewnym względem może się zwać nierządnicą, to niezaprzeczenie pokój śmiało można nazwać przyprawiaczem rogów.
[101] Pierwszy sługa. I przyprawiaczem ludzi o to, że jedni drugich nienawidzą.
Trzeci sługa. Racya zaś w tem, że wtedy mniej potrzebują jedni drugich. Niech więc żyje wojna! a w szczególności ta, co ma nastąpić. Kładę mieszek w zakład, że wkrótce Rzymianie tak będą tani jak Wolskowie! — Wstają od stołu, wstają od stołu.
Wszyscy trzej. Śpieszmy, śpieszmy, śpieszmy.
(Wybiegają).
SCENA SZÓSTA.
Rzym. Plac publiczny.
Wchodzą SYCYNIUSZ i BRUTUS.
Sycyniusz. Nic coś nie słychać o nim, w każdym razie
Nie mamy się go potrzeby obawiać.
Pokój obecny i spokojność ludu.
Który niedawno jeszcze tak się burzył,
Bezsilnym czynią wszelki jego zamach.
Świat idzie swoim trybem, na przekorę
Jego stronnikom, którzyby woleli,
Aczkolwiek może z własną swoją szkodą,
Widzieć wichrzące po ulicach tłumy,
Niżeli cichą czynność rzemieślnika,
Śpiewającego przy pracy i raźnie
Zwijającego się koło warsztatu.
(Wchodzi Meneniusz).
Brutus. W poręśmy wzięli się do rzeczy. Wszakto
Meneniusz.
Sycyniusz. On sam. Od pewnego czasu
Wygrzeczniał stary. — Witaj, Panie.
Meneniusz. Witam
Waszmościów.
Sycyniusz. Ten wasz Koryolan nie wielką
Jakoś po sobie próżnię pozostawił,
Chybaby może między przyjaciółmi.
Rzeczpospolita stoi i stać będzie,
Choćby się nie wiem jak zżymał.
[102]
Meneniusz. Tak, jak jest, dobrze jest, byłoby jednak
Nierównie lepiej, gdyby był miał władzę
Nad sobą.
Sycyniusz. Gdzież on się teraz obraca?
Nie słyszeliścież nic?
Meneniusz. Nic nie słyszałem,
I jego matka, jego żona także
Nic nie słyszały.
(Wchodzi trzech czy czterech obywateli).
Obywatele. Niech wam bogowie płacą!
Sycyniusz. Dobry wieczór,
Sąsiedzi.
Brutus. Dobry wieczór, dobry wieczór.
Pierwszy obywatel. Powinniśmy się z żonami i z dziećmi
Na klęczkach dzień w dzień modlić za was.
Sycyniusz. Żyjcie
I prosperujcie!
Brutus. Bądźcie zdrowi. Gdyby
Was był Koryolan tak jak my miłował!
Obywatele. Poruczamy was bogom.
Obywatele trybunowie. Bądźcie zdrowi.
(Wychodzą obywatele).
Sycyniusz. Lepsze to dzisiaj czasy i weselsze,
Niż owe, kiedy ciż sami ludziska
Biegali, gwałtu! krzycząc.
Brutus. Kajus Marcyusz
Niepospolitym prawda był żołnierzem,
Ale zuchwałym nad wszelkie pojęcie,
Dumnym, wyniosłym, samolubnym.
Sycyniusz. Pełnym
Uzurpatorskich uroszczeń.
Meneniusz. Nie sądzę.
Sycyniusz. Bylibyśmy się o tem przekonali,
Niechnoby tylko był został konsulem.
Brutus. Bogowie strzegli nas i uchronili
Rzym od tyranii.
[103](Wchodzi Edyl).
Edyl. Cześć wam, trybunowie.
Jakiś niewolnik przytrzymany przez nas,
Wskutek badania zeznał, że Wolskowie
Dwoma wojskami wtargnęli w granice
Rzymu i z wściekłą zawziętością niszczą.
Co tylko im się nawinie.
Meneniusz. Aufidyusz
Nie traci czasu, widzę. Usłyszawszy
O oddaleniu Marcyusza, na nowo
Wystawia rogi, które, przytulone
W skorupie, ruszyć się z miejsca nie śmiały,
Dopóki Marcyusz bronił Rzymu.
Sycyniusz. Co tam
Waszmość nam prawisz o Marcyuszu?
Brutus. Każcie
Wychłostać tego rozsiewacza bajek.
To być nie może, Wolskowie-by z nami
Nie śmieli zerwać.
Meneniusz. Nie śmieliby zerwać?
To być nie może? Że może być, mamy
Przykłady, ja sam trzy razy widziałem
Coś podobnego. Zanim ukarzecie
Tego człowieka, dowiedźcie się wprzódy
Skąd on zaczerpnął tę wieść, moglibyście
Go bowiem skrzywdzić, jeżeli rzetelną
Prawdę podając, uprzedził was o tem,
Co nam istotnie grozi.
Sycyniusz. Przestań waćpan,
To być nie może.
Brutus. To bajka wierutna.
(Wchodzi goniec).
Goniec. Szlachta w największem poruszeniu spieszy
Do sali obrad, doszła ją wiadomość
Przerażająca.
Sycyniusz. To ten pies niewolnik. —
Wysypcie mu sto plag na środku rynku,
On to narobił tego swem zeznaniem!
On to.
[104]
Goniec. Zeznanie tego niewolnika
Sprawdza się, panie; oprócz tego chodzi
Straszniejsza jeszcze wieść.
Sycyniusz. Jeszcze straszniejsza?
Goniec. Dość głośno mówią, (o ile to prawda,
Nie wiem), że Kajus Marcyusz w połączeniu
Z Aufidyuszem, znaczne wojska wiedzie
Przeciw Rzymowi i przysięga zemstę
Tak wielką, jak jest wielki przeciąg czasu
Między najmłodszym a najstarszym wiekiem.
Sycyniusz. Niepodobnego w tem nic nie ma.
Brutus. Jestto
Po prostu wymysł, dążący do tego,
Ażeby słabsi ludzie zapragnęli
Mieć znów Marcyusza w Rzymie.
Sycyniusz. Próżny fortel.
Meneniusz. Nie ma w tem ani cienia podobieństwa,
On i Aufidyusz tak się z sobą zgodzą,
Jak najsprzeczniejsze żywioły.
(Wchodzi drugi goniec).
Goniec. Panowie!
Senat was wzywa: masy wojsk pod wodzą
Kaja Marcyusza i Aufidyusza
Pustoszą naszą ziemię, już zajęły
Znaczną część kraju, spaliwszy i wziąwszy,
Co im stanęło na drodze.
(Wchodzi Kominiusz).
Kominiusz. Cieszcie się z swego dzieła!
Meneniusz. Cóż się stało?
Kominiusz. Dopomogliście gwałcić córy wasze,
Dopomogliście, żeby wam na głowy
Dachy zrzucano, żeby wam pod nosem
Żony hańbiono!
Meneniusz. Nieba! cóż się stało!
Kominiusz. Żeby świątynie wasze do ostatniej
Cegły runęły i owe swobody,
O które tak wam chodziło, zmalały
I znikczemniały tak, iżby je można
W najlichszą dziurę wsadzić.
[105]
Meneniusz. Cóż się stało?
Piękneście dzieło osnuli. — Na bogi,
Mów, co się stało? Jeżeliby Marcyusz
Miał się połączyć z Wolskami...
Kominiusz. Jeżeli!
On jest bożyszczem ich, jest dla nich jakiemś
Wyższem jestestwem, które nie natura
Wydała, ale jakieś inne bóstwo
Z lepszego ludzi lejące metalu.
Prowadzi ich, jak chce, a oni idą
W trop za nim przeciw nam frycom, tak ufnie
Jak chłopcy, co za motylami gonią,
Lub jak rzeźnicy, idący na szlachtuz
Muchy zabijać.
Meneniusz. Oto wasze dzieło,
Wasze i waszej fartuchowej zgrai.
Otóżto skutek waszego wspólnictwa
Z tymi, co mają powalane łapy,
A dech cuchnący czosnkiem.
Kominiusz. On wam ztrząśnie
Rzym na kark
Meneniusz. Tak jak Herkules trząsł z drzewa
Dojrzały owoc. Piękneście nam żniwo
Zasieli!
Brutus. Ale czy to tylko prawda?
Kominiusz. Czy prawda? Prędzej zbledniecie jak trupy,
Niż się dowiecie o czem innem. Wszystkie
Powiaty rokosz podnoszą radośnie.
Kto się opiera odważnem szaleństwem,
Śmiech tylko wzbudza i pada ofiarą
Głupiej stałości. Możnaż mu to zganić?
Wy sami łącznie z wrogami waszymi
Musicie przyznać mu słuszność.
Meneniusz. Jedynie
Jego wspaniałość może nas ocalić.
Kominiusz. I któż go o nią poprosi? Trybunom
Wstyd nie otworzy ust, lud zasługuje
Na jego litość, tak jak wilk na litość
Owczarza, jego przyjaciele także
Nie mogą się z tem odezwać, bo gdyby
[106]
Mu powiedzieli: „Oszczędź Rzym“, podobnąż
Niesprawiedliwość by mu wyrządzili,
Jak ci, co jego ściągnęli nienawiść,
I okazaliby się przez to jego
Nieprzyjaciółmi.
Meneniusz. Niestety, to prawda!
Gdybym go widział podpalającego
Mój dom, nie miałbym czoła mu powiedzieć
„Folguj“. — Pięknieście nas wykierowali,
Trzymając z stekiem partaczowi Piękneście
Spartali dzieło!
Kominiusz. Wyście to przywiedli
Rzym o wstrząśnienie, któremu zaradzić
Niepodobieństwem jest prawie.
Trybunowie. Nie mówcie,
Że to my.
Meneniusz. Nie wy! któż więc? Może senat?
Myśmy sprzyjali mu, ale jak bydło
Rozbrataliśmy szlachetność z szlachectwem,
Ustąpiwszy wam i dawszy go z miasta
Wysykać waszym szczekaczom.
Kominiusz. Zawyją
Oni wnet za nim. Tullus Aufidyusz,
Pierwszy mąż po nim, słucha jego skinień,
Jak gdyby jego był podwładnym. Rozpacz
Jedyną tarczą jest, jedyną siłą,
Jaką im możem przeciwstawić.
(Wchodzi gromada obywateli).
Meneniusz. Oto
Szanowna gawiedź. —Aufidyusz jest tedy
Z nim razem? — Wyście to zapowietrzyli
Rzym, podrzucając swoje przepocone,
Plugawe czapki, wtenczas gdy Koryolan
Szedł na wygnanie. Zbliża się on teraz,
A każdy włos tych, co mu towarzyszą,
Biczem jest na was. Ilu niedołęgów
Rzucało czapki, tylu głąbów gardłem
Zapłaci za głos, co im wyszedł z gardła,
Niema, co mówić; chociażby nas wszystkich
Spalił na węgiel, jeszczeby miał słuszność.
[107]
Obywatele. Straszne nas rzeczy dochodzą.
Pierwszy obywatel. Co do mnie,
Kiedy mówiłem: wygnać go, mówiłem
Także, że szkodaby go było wygnać.
Drugi obywatel. I ja także.
Trzeci obywatel. I ja także, i prawdę mówiąc, wielu z nas tak samo mówiło. Cokolwiek zrobiliśmy, zrobiliśmy w najlepszej myśli; i chociażeśmy dobrowolnie zgodzili się, żeby go wygnać, stało się to jednak mimo woli naszej.
Kominiusz. Poczciwe dusze z was!
Meneniusz. Nawarzyliście
Kwaśnego piwa, wypijcież je teraz.
Udamyż się na Kapitol?
Kominiusz. A jakże;
Tam przedewszystkiem.
(Wychodzą: Kominiusz i Meneniusz).
Sycyniusz Wracajcie do domów,
Nie przypuszczajcie obawy: to klika;
Oniby radzi, żeby było prawdą
To, co na pozór tak ich trwoży! Idźcie,
Idźcie do domów i nie okazujcie
Najmniejszej trwogi.
Pierwszy obywatel. Niech się bogowie nad nami zmiłują! Chodźcie bracia, wracajmy do domów. Ja zawsze mówiłem, żeśmy nie mieli racyi go wypędzać.
Drugi obywatel. Wszyscyśmy to mówili. Cóż
robić! wracajmy do domów.
(Wychodzą obywatele).
Brutus Nie podobają mi się te nowiny.
Sycyniusz. I mnie tak samo.
Brutus. Idźmy na Kapitol.
Chętniebym oddał połowę fortuny,
Żeby to było bajką.
Sycyniusz. Idźmy, idźmy.
(Wychodzą).
[108]SCENA SIÓDMA.
Obóz w niewielkiej odległości od Rzymu.
Wchodzi AUFIDYUSZ z swym powiernikiem.
Aufidyusz. Czy jeszcze wszystko bije czołem temu
Rzymianinowi?
Powiernik. Nie pojmuję, jaką
Moc czarodziejską posiada ten człowiek:
On staje naszym żołnierzom za przedmiot
Modłów przed stołem, rozmów w czasie jadła,
Podzięk przy końcu biesiad; ty zaś Panie,
Bledniesz nieznacznie w oczach własnych ludzi.
Aufidyusz. Nie mogę temu na teraz zaradzić,
Bo przedsiębiorąc coś przeciwko temu,
Zwichnąłbym nasze plany. Takiej dumy,
Jakiej sam teraz od niego doświadczam,
Nie przypuszczałem, mianowicie wtenczas
Kiedym mu moje otwierał objęcia.
Natura jego niepoprawna; darmo,
Trzeba zahaczać i znosić to, czego
Zmienić nie można.
Powiernik. Wolałbym był jednak,
(Dla twego dobra, Panie) żebyś nie był
Dzielił z nim władzy, lecz żebyś albo
Na siebie przyjął cały onej ciężar,
Albo zupełnie jemu go zostawił.
Aufidyusz. Zrozumiałem cię, dobrze, i bądź pewnym,
Że skoro przyjdzie z nim do porachunku,
Będę mu takie mógł stawić zarzuty,
Jakich się ani domyśla. Na pozór
Zdaje się wprawdzie, i on sam rozumie,
Że dobrze rzeczy prowadzi, że cały
Wylany jest dla sprawy Wolsków. Walczy
Jak smok i ledwie miecz z pochwy dobędzie,
Już ci i pobił; jest jednak coś, czego
Jeszcze nie zrobił; coś, co albo jemu
Kark skręci, albo mój na szwank narazi,
Jeżeli kiedy przyjdzie między nami
Do porachunku.
Powiernik. Rozumiesz-li Panie,
Że on zdobędzie Rzym?
[109]
Aufidyusz. Wszystkie obronne
Miejsca poddają mu się bez oporu,
I szlachta Rzymska trzyma jego stronę;
Senatorowie i patrycyusze
Także są za nim: trybunowie zera
W sprawie wojennej; a lud zarówno
Pochopny będzie wezwać go napowrót,
Jak był skwapliwy wygnać go. Ja mniemam,
Że Rzym tem będzie dla niego, czem ryby
Są dla morskiego orła, który one
Porywa mocą naturalnej władzy.
Służył on zrazu zaszczytnie Rzymowi,
Ale nie umiał z jednostajnem zawsze
Umiarkowaniem piastować zaszczytów.
Czyli to była duma, nazbyt często
Pociągająca szczęśliwych za metę
Danej im doli, czyli brak zdrowego
Rozsądku w trafnem użyciu wypadków,
Których był panem, czy wreszcie natura,
Która nie dając mu być tem, czem nie był,
Nie pozwoliła mu twardego hełmu
Złożyć na miękkiem krześle i szeptała:
Że surowością równie dobrze można
W pokoju rządzić jak na wojnie. Mniejsza
Czy to, czy owo, dosyć, że coś z tego,
(Bo on wszystkiego tego ma potrochu,
Potrochu, mówię; nie powiem, że wszystko).
Dość, że coś z tego zrobiło go strasznym,
Znienawidzonym, a wreszcie wygnańcem.
Zasługi jego same się zabiły
Tem, że za bardzo wychodziły na wierzch.
Niezaprzeczenie cnoty nasze leżą
W opinii świata; wszelka zaś potęga,
Jakkolwiek w sobie chwalebna, znajduje
Grób na mównicy, z której siebie chwali.
Płomień ruguje płomień, falę fala.
Prawo praw, siła sił budowę zwala.
Idźmy. Marcyuszu, jeśli Rzym posiądziesz.
Biada ci wtedy; bo wnet moim będziesz.
(Wychodzą).