[60]
AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
Ulica w Rzymie.
Odgłos rogów. KORYOLAN, MENENIUSZ, KOMINIUSZ, TYTUS LARCYUSZ, wchodzą w orszaku senatorów i patrycyuszów.
Koryolan. Tullus Aufidyusz znów się więc odgrażał?
Larcyusz. Tak, i to właśnie nas spowodowało
Pospieszniej zawrzeć pokój.
Koryolan. Więc Wolskowie
Stoją na takiej stopie jak poprzednio,
Czekając tylko na sposobną porę,
Żeby nas znowu napaść?
Larcyusz. Taką oni
Świeżo ponieśli klęskę, że my starzy
Powiewających chorągwi ich pewnie
Nigdy już więcej nie ujrzym.
Koryolan. Widziałżeś
Gdzie Aufidyusza?
Larcyusz. Z glejtem bezpieczeństwa
Przyszedł on do mnie i klął Wolskom za to,
Że tak nikczemnie miasto nam poddali.
Jest teraz w Ancyum.
Koryolan. Czy mówił co o mnie?
Larcyusz. Mówił.
Koryolan. Cóż mówił?
[61]
Larcyusz. Żeście się już nieraz
Starli samowtór, że nie ma na świecie
Rzeczy, którąby nienawidził bardziej,
Niż ciebie i że gotów oddać wszystkie
Swoje dostatki, bez nadziei zwrotu,
Byleby tylko mógł się wreszcie nazwać
Twoim zwycięzcą.
Koryolan. Jest więc teraz w Ancyum?
Larcyusz. Tak, w Ancyum.
Koryolan. Radbym go pójść tam odwiedzie
I nienawiści jego odpowiedzieć. —
A teraz, witaj nam. Tytusie! —
(Sycyniusz i Brutus wchodzą).
Patrzcie!
Są to tak zwani trybunowie ludu,
Języki gminnej gęby. Gardzę nimi,
Bo się dmą w sposób wzburzający wszelką
Szlachetną flegmę.
Sycyniusz. Ani kroku dalej!
Koryolan. Co to jest?
Brutus. Dalej iść byłobo zgubnem:
Nie idźcie dalej.
Koryolan. Co znaczy ta zmiana?
Meneniusz. Skąd powód?
Kominiusz. Czyliż on nie zyskał wotów
Szlachty i ludu?
Brutus. Nie zyskał ich jeszcze.
Koryolan. Miałżem wiec głosy żaków?
Pierwszy senator. Trybunowie
Nie brońcie mu iść na rynek: odstąpcie.
Brutus. Lud jest rozżarty na niego.
Sycyniusz. Ogólny
Wybuch nastąpi, jeśli się ukaże.
Koryolan. To więc lud waszą jest trzodą? — I na cóż
Głos jest udziałem tych, co go wydają
I zaprzeczają go natychmiast? — Jakaż
Jest wasza funkya? Jesteście ich gębą,
Czemuż ich zębów nie trzymacie w karbach?
Podbechtaliście ich?
Meneniusz. Miarkuj się, miarkuj!
[62]
Koryolan. To ułożona rzecz: intryga, w celu
Upokorzenia szlachty. Możnaż znieść to
I żyć, gdzie tacy bezkarnie rej wodzą,
Co sami rządzić nie umiejąc, nie chcą
Być rządzonymi?
Brutus. Nie nazywaj tego
Intrygą, panie. Lud woła, żeś szydził
Z niego; żeś sarkał, kiedy mu bezpłatnie
Dawano zboże; żeś czernił tych, co się
Za nim wstawiali, zwąc ich lizusami,
Chorągiewkami, odstępcami szlachty.
Koryolan. To i wprzód było wiadomem.
Brutus. Nie wszystkim.
Koryolan. Doniosłeś im więc potem?
Brutus. Jam miał donieść?
Koryolan. Do takich kroków zdasz się waszmość.
Brutus. Zdam się
Do niejednego, by sprostować wasze.
Koryolan. Na cóż mi tedy być konsulem, na co?
O, na te chmury, co wiszą nad nami,.
Jeżeli jestem tak złym sługą kraju,
Zróbcie mnie lepiej trybunem.
Sycyniusz. Ta mowa
Zdradza zbyt jawnie to, co jest przyczyną
Szemrania ludu. Chceszli, panie, dopiąć
Celu swych życzeń, trzeba ci oględniej
Dotychczasowe zbadać stanowisko.
Ani się stawiać tak górnie jak konsul,
Ani tak nisko jak trybun.
Meneniusz. Zbierz flegmę.
Kominiusz. Lud błędnie został poinformowany.
Takie krętactwo nie jest godne Rzymian,
Ani Koryolan nie zarobił sobie,
Aby mu dzisiaj na utorowanej
Zasługą drodze tak uwłaczającą
Tamę stawiano.
Koryolan. Prawić mi o zbożu!
Com wtedy mówił, powtórzę i teraz.
Meneniusz. Tylko nie teraz, nie teraz.
[63]
Pierwszy senator. Nie teraz,
W tem uniesieniu.
Koryolan. Teraz, jako żywo!
Wybaczcie, zacni przyjaciele. — Niechaj
Ten zmienny, durny tłum spojrzy mi w oczy
I w nich się przejrzy. Powtarzam, że głaszcząc
Ten ród, żywimy ku ujmie senatu
Kąkol rokoszu, zuchwalstwa, zamieszek.
Sami go siejem i sami w-orujem,
Dając tym ludziom miejsce w naszem kole,
Któremu chyba o tyle brak tylko
Czci i powagi, o ile się niemi
Dzieli i żebractwem.
Meneninsz. Dobrze, ale przestań.
Pierwszy senator. Prosim cię, panie, przestań.
Koryolan. Ja mam przestać?
Jakem przelewał; krew mą za ojczyznę,
Nie obawiając się potęgi wrogów,
Tak przekonanie me przelewać będę
W słowa, dopóki tchu w piersi mej stanie.
Na przekór temu liszajowi, który
Lekceważymy, jednakże samochcąc
Zarażać mu się pozwalamy.
Brutus. Mówisz
Panie, o ludzie, jak gdybyś był bóstwem
Karzącem, nie zaś stworzeniem podobnież
Upośledzonem.
Sycyniusz. Trzeba nam lud o tem
Uprzedzić.
Meneniusz. O czem? o jego gorączce?
Koryolan. O mej gorączce! Chociażbym był zimnym,
Jak sen północny, — na władzcę piorunów.
Ani na jotę nie zmieniłbym zdania.
Sycyniusz. Jad tego zdania pozostanie jadem
Tam, gdzie jest, nigdzie dalej nie dosięgnie.
Tak ma być.
Koryolan. Tak ma być! — Mości panowie,
Słyszycie tego trytona serdeli?
Uważaliście jego ton stanowczy?
[64]
Kominusz. Tak, to trąciło prawodawczym stylem.
Koryolan. Tak ma być! O! wy, dobrzy ale słabi
Patrycyuszowie, wy senatorowie
Poważni ale nad miarę niebaczni,
Jakżeście mogli pozwolić tej hydrze
Obierać sobie urzędników, którzy,
Chociaż są tylko rogami potwora,
Apodyktycznym tonem śmią przemawiać
I przez to dawać wam do zrozumienia,
Że waszą rzekę sprowadzą do rowu
I sami w łożu jej spoczną? Jeżeli
Przy nich jest władza, zasłońcie ze wstydem
Waszą ślepotę, jeżeli nie, zbudźcie
Zgubną łagodność waszą. Jeżeliście
Światli, przestańcie być prostodusznymi,
Jeśli nie, idźcie im krzesła podstawiać
I kłaść przy sobie poduszki. Będziecie
Plebejuszami, jeśli oni będą
Senatorami, a onić już nie są
Czem innem, skoro po zmieszaniu głosów
Obojej strony ich wrzask idzie górą.
Pozwoliliście im obierać sobie
Pełnomocników: otóż i obrali
Sobie takiego, który w obec grona
Mężów, powagą przewyższającego
Areopagi greckie, śmie wyjeżdżać
Z swem popularnem: „tak ma być!“ Na bogi!
Taki stan rzeczy poniża konsulat.
I serce mi się kraje, pomyślawszy,
Że kędy miejsce obok siebie mają
Dwie równe władze, łatwo zamieszanie
Zakraść się może w szczeliny i zrządzić
Upadek jednej przez drugą.
Kominiusz. Masz słuszność.
Idźmy na rynek.
Koryolan. Kto pierwszy wniósł, żeby
Z publicznych spichrzów darmo wydać zboże,
Jak się to zwykło było praktykować
U Greków...
Meneniusz. Dobrze, dobrze, ale przestań.
[65]
Koryolan. (Chociaż tam lud miał więcej praw władzy),
Ten, mówię, rzucił kość nieposłuszeństwa
I zgubę państwa zaszczepił.
Brutus. Miałżeby
Lud dać głos komuś, co tak mówi?
Koryolan. Dam ja
Natychmiast racyę, dlaczego tak mówię,
A ta ważniejszą jest niż jego głosy.
Wie on, że zboża nie dostał w nagrodę,
Boć mu wewnętrzne przekonanie szepce,
Że żadnych k’temu zasług nie położył.
Będąc wezwany na wojnę, podówczas,
Kiedy ojczyźnie szło o śmierć lub życie,
Nie chciał przestąpić bram. Ten rodzaj zasług
Nie jedna prawa do bezpłatnych datków.
Na samejże zaś wojnie ciągłe jego
Niespokojności i rokosze, w których
Głównie dał dowód swojej waleczności,
Nie przemówiły za nim. Jego liczne
Skargi na senat, jako wiatr zasadne,
Nie mogły także, rozumiem, wywołać
Naszej tak łatwej darowizny. Jakiż
Był tedy powód? Jakimże procesem
Ten różnolity, niesyty brzuch trwawi
Ową uczynność senatu? Niech fakta
Staną za słowa, któreby brzmieć mogły,
Jak następuje: Żądaliśmy tego,
Bo stanowimy większość, i z bojaźni
Dano nam, cośmy chcieli. — Tym sposobem
Sami wzruszamy świętość naszych posad
I przyprawiamy się o to, że szuja
Troskliwość naszą nazywa bojaźnią.
Przyjdzie do tego z czasem, że wyłamią
Rygle senatu i że wrony będą
Dziobały orłów.
Meneniusz. Pójdź, pójdź; dość już tego.
Brutus. Dość już i nad miarę.
Koryolan. Nie, weźcie, co wasze;
Niech to, co możnaby stwierdzić przysięgą
[66]
Zarówno w bogów jak ludzi obliczu,
Zapieczętuje koniec mowy mojej!
Przy takiej dwójcy władz, gdzie jedna strona
Słusznie pogardza, a druga niesłusznie
Miota obelgi; gdzie ród, tytuł, mądrość
Niczego zgoła stanowić nie może,
Bez potwierdzenia albo odrzucenia
Masy głupoty — prawdziwe potrzeby
Ustąpić muszą chwilowym błyskotom;
A gdzie jest taka przewrotność, tam wszystko
Prędzej czy później musi się przewrócić.
Dlatego wzywam was, którym przystoi
Nie lękliwymi być lecz przezornymi,
Którzy podstawy egzystencyi państwa
Bardziej kochacie, niż się domyślacie,
Jak mało braknie im, żeby runęły;
Którzy szlachetny żywot przekładacie
Nad długowieczny i wolicie raczej
Heroicznemi dryakwiami chore
Przesadzić ciało, niż oddać je śmierci
Na pewną pastwę: wyrwijcie od razu
Ten język paszczy pospólstwa, nie dajcie
Im lizać miodu, który jest dlań jadem.
Uszczerbek waszej powagi przynosi
Uszczerbek zdrowej loice, odbiera
Właściwą godność państw u, przyprawiając
Je o niemożność świadczenia dobrodziejstw
Wśród złego, które śmie je kontrolować.
Brutus. Dość już powiedział.
Sycyniusz. Mówił jako zdrajca
I jako zdrajca odpowie.
Koryolan. Nędzniku!
Przepadnij w wzgardzie! — Na lichoż ludowi
Ta drań trybunów? od których zależny
Odmawia wyższej władzy posłuszeństwa?
W zamęcie buntu obrano ich, w chwili,
Gdy nie potrzeba, aby mus był prawem.
Niechże na odwrót w sposobniejszej chwili
Musi być prawem to, co jest koniecznem,
I wpływ ich legnie w prochu!
[67]
Brutus. Jawna zdrada.
Sycyniusz. I tożto ma być konsul? — Nigdy, nigdy!
Brutus. Hej, edylowie! pochwyćcie go!
Sycyniusz. Biegnij
Po lud,
(Wychodzi Brutus).
W którego wszechwładnem imieniu
Aresztuję cię, jako nowatora,
Zdrajcę i wroga rzeczypospolitej.
Rozkazuję ci zaraz być posłusznym
I zaraz za mną pójść.
Koryolan. Precz, stary capie!
Senatorowie i patrycyusze. My poręczamy za nim.
Kominiusz. Odstąp, starcze.
Koryolan. Zbutwiały zlepku, precz, albo wytrząsnę
Z szat twoich wszystkie twe kości.
Sycyniusz. Na pomoc,
Obywatele!
(Brutus powraca z edylami i gromadą obywateli).
Meneniusz. Zalecamy jednej
I drugiej stronie więcej wzajemnego
Uszanowania.
Sycyniusz. Oto ten, co śmiał się
Targnąć na waszą władzę.
Brutus. Edylowie,
Bierzcie go!
Obywatele. Biada mu! biada mu!
Drugi senator. Stójcie!
(Patrycyuszowie i obywatele ucierają się około Koryolana).
Hola! hej! trybunowie, patrycyusze,
Obywatele! — Hej! obywatele,
Brutusie, Sycyniuszu, Koryolanie!
Obywatele. Stójcie, wstrzymajcie się, czekajcie, stójcie.
Meneniusz. Do czegożto ma przyjść? Tchu mi brakuje.
Ta waśń nas wtrąci w przepaść. — Trybunowie,
Przemówcie przecie. — Miej wzgląd, Koryolanie.
Mów, Sycyniuszu.
Sycyniusz. Słuchajcie mnie, ludzie.
Obywatele. Nasz trybun mówi. Słuchajmy. Hej, cicho!
[68]
Sycyiliusz. Jesteście w punkcie utracenia swobód,
Marcyusz chce je wam odjąć, ten sam Marcyusz,
Coście go świeżo zanominowali
Konsulem.
Meneniusz. Fuj, fuj, fuj! nie jestto gasić,
Ale rozżarzać pożar.
Pierwszy senator. Burzyć miasto
I wszystko z ziemią równać.
Sycyniusz. Czemże innem
Jest miasto, jeśli nie ludem?
Obywatele. To prawda,
To szczera prawda, lud stanowi miasto!
Brutus. Za zezwoleniem wszystkich zostaliśmy
Urzędnikami ludu.
Obywatele. Tak, i nadal
Pozostaniecie nimi.
Meneniusz. Jako tacy
Powinnibyście także postępować.
Koryolan. Tak postępować jestto siać zniszczenie,
Z fundamentami równać szczyty gmachów
I wszystko, co się znakomicie wznosi,
Grzebać w zwaliskach.
Sycyniusz. Godzien śmierci za to.
Brutus. Albo się mamy utrzymać przy władzy,
Albo ją mamy utracić. — W imieniu
Tej części ludu, która nas obrała
Stróżami swoich praw, dekretujemy
Marcyusza godnym śmierci.
Sycyniusz. Niech więc będzie
Zaprowadzony, na Tarpejską skałę
I z niej zstrącony, w przepaść.
Brutus. Edylowie,
Weźcie go!
Obywatele. Poddaj się, poddaj, Marcyuszu.
Meneniusz. Posłuchajcie mnie, trybunowie, słowo,
Nie, tylko słowo.
Edylowie. Cicho, cicho!
Meneniusz. Bądźcie
Takimi, jak się wydajecie, to jest
[69]
Rzeczywistymi przyjaciółmi kraju
I zachowajcie się z umiarkowaniem
W tej sprawie, którą z taką gwałtownością
Chcecie załatwić.
Brutus. Powolne działanie
Dobrym jest, panie, środkiem, lecz nie w razie
Gwałtownych chorób. — Bierzcie go, prowadźcie
Zaraz na skałę!
Koryolan. Nie, tu wolę umrzeć.
(Dobywa miecza).
Niejeden tu jest, co mnie widział w boju,
Niechaj na sobie sprawdzi to, co widział.
Meneniusz. Schowaj miecz. Chwilę tylko, trybunowie.
Brutus. Bierzcie go, dalej!
Meneniusz. Na pomoc, na pomoc!
W kim krew szlachetna płynie! Hej, na pomoc,
Młodzi i starzy!
Obywatele. Niech ginie, niech ginie!
(Wśród tego zamieszania trybunowie, edylowie i obywatele zostają wyparci).
Meneniusz. Wracaj do domu teraz, spiesz, bez zwłoki,
Inaczej wszystko za nic.
Drugi senator. Idź, idź!
Koryolan. Śmiało
Stawmy im czoło, mamy równą liczbę
Przyjaciół jak i nieprzyjaciół.
Meneniusz. Chcesz-że
Do tego rzeczy doprowadzić?
Pierwszy senator. Niech nas
Bogowie chronią! Zacny przyjacielu,
Odejdź do domu i zdaj naszej pieczy
Tę smutną sprawę.
Meneniusz. Bo w tej alternacie
Nic sam nie wskórasz, zaklinam cię, odejdź!
Kominiusz. Pójdź z nami razem, pójdź z nami.
Koryolan. Chciałbym, żeby to byli barbarzyńcy,
(Którymi w gruncie są, choć ich Rzym wydał),
A nie Rzymianie, (którymi bynajmniej
Nie są, choć się ich matki ocieliły
Pod przysionkami Kapitolu).
[70]
Meneniusz. Odejdź,
Błagamy ciebie, nie przelewaj w usta
Sprawiedliwego gniewu twego, jedna
Chwila zaciąga dług względem następnych.
Koryolan. Na innym gruncie zgniótłbym ich czterdziestu.
Meneniusz. Ja sam najtęższych dwóch wziąłbym na siebie,
Choćby tych łotrów trybunów.
Kominiusz. Lecz teraz
Liczba nad wszelką miarę jest nierówną,
A męstwo zmienia się w istne szaleństwo,
Gdy chce walący się budynek wspierać.
Chcesz-że tu czekać na powrót motłochu,
Którego wściekłość wybuchnie niebawem
Jak woda w biegu wstrzymana i przerwie
Dotychczasowe swe tamy?
Meneniusz. Idź, proszę,
Spróbuję, czy mój stary dowcip znajdzie
Odbyt u ludzi niezdolnych nim zgrzeszyć,
Trzeba nam zatkać tę dziurę gałganem
Jakiejbądź barwy.
Kominiusz. Wysłuchaj próśb naszych,
Daj się nakłonić.
Koryolan. Idźmyż więc.
(Wychodzą Koryolan, Kominiusz i inni).
Pierwszy patrycyusz. Ten człowiek
Zniweczył sobie przyszłość.
Meneniusz. Jego umysł
Jest za szlachetny dla naszego świata.
Nie schlebiłby on Neptunowi, choćby
Mu szło o trójnóg, ani Jowiszowi
Za wszystkie jego gromy. Jego serce
Jest w ustach; co się pocznie w jego piersi,
To jego język wnet musi urodzić,
Będąc zaś zdjęty gniewem, zapomina,
Że kiedykolwiek słyszał miano śmierci.
Będziemy mieli sęk nielada!
(Zgiełk zewnątrz).
Drugi patrycyusz. Radbym,
Żeby już byli w łóżku!
[71]
Meneniusz. Jabym wolał,
Żeby nie w łóżku byli, ale w Tybrze! —
Co za zawziętość! Nie mógłże on trochę
Ustąpić?
(Brutus i Sycyniusz wracają z gromadą pospólstwa).
Sycyniusz. Gdzie jest ta żmija, co chciała
Wyludnić miasto i sama być wszystkiem?
Meneniusz. Cni trybunowie...
Sycyniusz. Zostanie strącony
Z Tarpejskiej skały, nie ma dlań litości.
Śmiał się opierać prawu, to też prawo
Odmawia mu wręcz zwykłej procedury
I oddaje go całej surowości
Władz, które za nic miał.
Pierwszy obywatel. Powinien wiedzieć,
Że trybunowie są ustami ludu,
A my rękami ich.
Obywatele (w kilku razem ). Już on się dowie.
Meneniusz. Moi panowie!
Sycyniusz. Cicho!
Meneniusz. Nie wołajcie
Gwałtu, gdzie swego możecie spokojnym
Dopiąć wyrokiem.
Sycyniusz. Jakże się to stało,
Żeście panowie temu człowiekowi
Ujść dopomogli.
Meneniusz. Chciejcie mnie wysłuchać.
Tak samo, jak znam zalety konsula,
Tak samo mogę wymienić i jego
Wady.
Sycyniusz. Konsula! — Jakiego konsula?
Meneniusz. Konsula Koryolana.
Brutus. Co? on konsul?
Meneniusz. Jeżelibym mógł zyskać posłuchanie
Panów trybunów i wasze, poczciwi
Obywatele, powiedziałbym słowo
Lub dwa najwięcej, coby was o inną
Nie przyprawiło szkodę, jak o stratę
Kilku chwil czasu.
[72]
Sycyniusz. Mówcież, panie, mówcie,
Ale nie długo, bo nam pilno sprzątnąć
Ten gad zdradziecki, wypędzić go, grozi
Niebezpieczeństwem, trzymać go zaś w mieście,
Grozi nam śmiercią, stanęło więc, że ma
Zginąć tej nocy.
Meneniusz. Nie dajcie, bogowie,
Aby nasz sławny Rzym, którego wdzięczność
Dla zasłużonych dzieci swoich stoi
W Jowisza nawet księdze zapisana,
Na wzór wyrodnej matki miał dziś własny
Płód swój pożerać.
Sycyniusz. On jest chorobliwą
Narością, którą gwałtem trzeba odciąć.
Meneniusz. O! on jest raczej chorym tylko członkiem,
Odciąć go zgubnie, uleczyć go łatwo.
Cóż on tak złego uczynił Rzymowi,
Żeby aż na śmierć zasłużył? Że wrogów
Naszych zabijał? Krew, którą utracił,
(A utracił jej, ręczę, o niejedną
Uncyę obficiej, niż ją dziś ma), krew ta
Przelaną była w obronie ojczyzny;
Ma mu ojczyzna resztę jej odbierać?
Taki postępek okryłby nas wszystkich,
Cobyśmy mogli zrobić to i ścierpieć,
Wieczystem piętnem hańby.
Sycyniusz. Stara piosnka.
Brutus. I na fałszywą nutę. Kiedy dobrze
Służył ojczyźnie, wtedy go ojczyzna
Umiała także cenić.
Meneniusz. Kiedy nogę
Dotknie gangrena, dawne jej usługi
Przestająż już być cenione?
Brutus. Niczego
Słuchać nie chcemy — idźcie go poszukać
W jego mieszkaniu i wywlec go stamtąd,
Aby się jego zaraźliwy oddech
Dalej nie rozszedł.
Meneniusz. Jeszcze tylko słowo;
Słowo, panowie. Ta tygrysia wściekłość,
[73]
Poznawszy gorzkie skutki nierozważnej
Swej porywczości, zechce po niewczasie
Ołowiem sobie okowywać nogi.
Złóżcie na niego sąd, inaczej bowiem
Powstaną partye, (bo on ma przyjaciół),
I wielki nasz Rzym runie w waśni Rzymian.
Brutus. Gdyby tak miało być...
Sycyniusz. Co wasze prawisz!
Nie wiemyż, jak on umie być posłusznym?
Nie uderzył-że on naszych edylów?
Nie targnął-że się na nas samych? — Idźmy!
Meneniusz. Zważcie, że on się wychował w obozach,
Odkąd mógł dźwignąć miecz, że się nie ćwiczył
W cedzonej mowie: mąkę i otręby
Razem pytluje. Pozwólcie mi działać:
Pójdę do niego i biorę na siebie
Skłonić go, żeby się stawił przed wami
I wedle prawnych form usprawiedliwił
Z zarzutów, albo kaźń poniósł.
Pierwszy senator. Szlachetni
Obrońcy ludu, to jest droga zgodna
Z ludzkością, inna byłaby za krwawą;
A końca naprzód nie można przewidzieć.
Sycyniusz. Szlachetny Meneniuszu, bądź-że Waćpan
W tej sprawie niby delegatem ludu.
Mości panowie, złóżcie broń.
Brutus. Jednakże
Nie rozpierzchajcie się.
Sycyniusz. Idźcie na rynek;
Tam, Meneniuszu, czekać na was będziem.
Jeśli Marcyusza nam nie przyprowadzisz,
Chwycim się pierwszej drogi.
Meneniusz. Przyprowadzę
Go, przyprowadzę. Szanowni koledzy,
Mogęż na wasze liczyć uczestnictwo?
(Do senatorów),
Musi się stawić, inaczej najgorsze
Skutki wynikną.
Pierwszy senator. Chętnie ci służymy.
(Wychodzi). [74]SCENA DRUGA.
Komnata w domu Koryolana.
Wchodzi KORYOLAN z patrycyuszami.
Koryolan. Niech się wkoło mnie jak chcą srożą, niech mi
Stawią przed oczy sromotną śmierć w kole
Albo u kopyt rozpędzonych koni;
Niech na Tarpejską skalę wsadzą jeszcze
Dziesięć skał takich, aby dno przepaści
Sięgało dalej niż wzrok może dosiądź:
Jeszcze i — wtedy będę dla nich takim
Samym, jak jestem.
(Wchodzi Wolumnia).
Pierwszy patrycyusz. Tem szlachetniej czynisz.
Koryolan. Zastanawia mnie to, że moja matka
Nie okazuje mi teraz takiego
Zadowolenia jak dawniej, a przecie
Sama ich dawniej zwała poddańcami
Z wełną pod strzyżę; istotami, które
Na to są tylko, aby je kupować
Za marny szeląg i za marny szeląg
Sprzedawać; żeby szły na zgromadzenia
Z odkrytą głową; żeby się gapiły,
Słuchały milcząc i wpadały w podziw,
Kiedy ktoś mego stopnia wstał i prawił
O sprawach kraju!
(Do Wolumnii).
O was mówię, matko.
Dlaczegóż mnie chcesz widzieć uleglejszym?
Chciałażbyś, abym zaprzeczał sam sobie?
O! powiedz raczej, że nie zaprzestaję
Być tem, czem jestem.
Wolumnia. Synu, synu, synu!
Trzeba ci było wprzód pozyskać władzę,
Nimeś ją stracił.
Koryolan. Dajmy temu pokój.
Wolumnia. Byłbyś był łatwo mógł być tem, czem jesteś,
Gdybyś być sobą mniej był usiłował.
[75]
Nie postawionoby się tak na drodze
Twoim widokom, gdybyś był dopiero
Wtedy był pozór odrzucił, kiedyby
Już nie zdołano stanąć ci na poprzek.
Koryolan. Niech im kat świeci!
Woluninia. Niech ich spali nawet!
(Wchodzi Meneniusz z senatorami).
Meneniusz. Pójdź! pójdź! za ostro się z nimi obszedłeś,
Za opryskliwie; trzeba ci powrócić
I złe naprawić.
Pierwszy senator. Nie ma środka; jeśli
Tego nie zrobisz, nasze wielkie miasto
Rozpadnie się i runie.
Wolumnia. Słuchaj rady:
I ja mam serce nieugięte, ale
Umysł mój zwraca czynność mego gniewu
Na korzystniejszą drogę.
Meneniusz. Dobrze mówisz,
Zacna matrono. Nimby on w ten sposób
Stanąć miał przed tą trzodą, w innym czasie,
Nieomieszkałbym ja sam przywdziać zbroi,
Którą już ledwie mogę dźwignąć; ale
W obecnym razie krok ten jest niezbędnym,
Jako lekarstwo w gwałtownej chorobie
Czasu, potrzebne dla całego państwa.
Koryolan. Cóż mam uczynić?
Meneniusz. Wrócić do trybunów.
Koryolan. Dobrze; cóż potem? cóż potem?
Meneniusz. Żałować
Tego, coś wyrzekł.
Koryolan. Żałować? Przed nimi?
Nie mógłbym tego przed obliczem bogów,
A mam żałować przed nimi?
Wolumnia. Mój synu,
Za niezawisły masz sposób myślenia;
Pięknyto przymiot, ale niebezpieczny
W niektórych razach ostatecznych. Nieraz
Z ust twych słyszałam, że honor i zręczność,
Na wzór przyjaciół nierozłącznych, w parze
Chodzą na wojnie; jeśli tak jest, powiedz,
[76]
Czem może jedno drugiem u zaszkodzić
W czasie pokoju, że je w nim rozdzielasz?
Koryolan. Przestańcie, matko.
Meneniusz. Dobre zapytanie.
Wolunmia. Jeśli na wojnie zgadza się z honorem,
Wydawać się tem, czem się w gruncie nie jest,
I k’temu zręczność przyzywać na pomoc:
Dlaczegożby mniej miało być godziwem,
Honor z zręcznością spleść w czasie pokoju,
Kiedy tak wojna jak pokój zarówno
Obu tych zalet wymaga?
Koryolan. O! matko,
Dlaczegóż przy tem obstajesz?
Wolumnia. Bo teraz
Masz się odezwać do ludu nie wedle
Własnego zdania i poszeptu serca,
Ale takiem i słowy, które będą
Języka twego nieprawemi dziećmi;
Głoskami, które z przekonaniem twojem
Nie będą nic mieć wspólnego. Nie bardziej
Ci to ubliży, niż wejście do miasta
Wskutek uprzejmej odezwy, bez czego
Nie uniknąłbyś niebezpieczeństw walki
I krwi rozlewu. Byłabym zaiste
W sprzeczności z sobą, gdybym się wahała
Tak honorowo postąpić w potrzebie,
W którejby los mój i moich najbliższych
Był narażony. W tej potrzebie teraz
Jestem ja, żona twa, syn, szlachta, senat —
A ty ludowi wolisz pokazywać
Zmarszczone czoło, niż pozorny uśmiech,
Którymbyś kupić mógł jego przychylność
I zabezpieczyć tem samem nas wszystkich
Od nieochybnej ruiny.
Meneniusz. Szlachetna
Matko Rzymianko! — Pójdź, pójdź z nami; przemów
Do nich uprzejmie: tym sposobem zdołasz
Nietylko zakląć złe dziś nam grożące,
Lecz i odzyskać to, cośmy stracili.
[77]
Wolunmia. Uczyń tak, synu, proszę cię; pójdź do nich
Z tą czapką w ręku; unieś ją do góry,
Pocałuj ziemię kolanami, (w takich
Bowiem okazyach gęsta są wymową,
A oczy gminu wrażliwsze niż uszy),
Kiwaj im głową, aby pomyśleli,
Że twarde serce twe skruszało, zmiękło,
Jako dojrzała morwowa jagoda,
Którą najmniejszy wiatr strząsa. Lub wreszcie
Powiedz im, żeś jest żołnierzem, że będąc
W bitwach i w wrzawie wychowanym, nie masz
Tego łatwego, słodkiego obejścia,
Które właściwie, jak to sam przyznajesz,
Miećbyś powinien; a którego oni
Właściwie mogą od ciebie wymagać,
Skoro się starasz o ich względy. Wszakże
Uczynisz wszystko, co będzie w twej mocy,
Ażeby się im nadal przypodobać.
Meneniusz. Weź się w ten sposób do rzeczy, a wszystkich
Sobie zniewolisz; bo tacy prostacy
Równie pochopni są do przebaczenia,
Gdy ich pogłaszczesz, jak skorzy do krzyków
O lada bzdurstwo.
Wolunmia. Jeszcze raz cię proszę,
Posłuchaj rady i pójdź do nich, chociaż
Wiem, że wolałbyś za nieprzyjacielem
W ognistą otchłań skoczyć, niż mu w chłodzie
O włos pochlebić. Otóż i Kominiusz.
(Wchodzi Kominiusz).
Kominiusz. Byłem na rynku; wypada ci śpiesznie
Zebrać stronników lub szukać ucieczki
W zimnej krwi albo oddaleniu. Wszystko
Wre przeciw tobie.
Meneniusz. Niech jeno uprzejmie
Do nich przemówi.
Kominiusz. Toby prawdziwie mogło
Zaradzić złemu, ale czy on tylko
Potrafi zdobyć się na to?
[78]Strona:Dzieła Wiliama Szekspira T. II.djvu/86 [79]Strona:Dzieła Wiliama Szekspira T. II.djvu/87 [80]
Jakże,
Czy przyjdzie?
Edyl. Idzie już.
Brutus. Z kim?
Edyl. Z Meneniuszem
I z pewną liczbą senatorów, którzy
Mu są życzliwi.
Brutus. Czy masz szczegółowy
Spis wszystkich głosów przez nas zwerbowanych?
Edyl. Mam go tu; oto jest.
Brutus. Są li spisane
Porządkiem cechów?
Edyl. Tak jest.
Brutus. Idźcie teraz
Wezwać w to miejsce gminy, skoro powiem:
„Tak ma być z mocy praw i woli ludu“,
Czyli to będzie śmierć, sztrof, czy wygnanie,
Niech, jeśli powiem: śmierć, chórem: śmierć, krzyczą,
Sztrof, jeśli powiem: sztrof, wygnanie, jeśli
Powiem: wygnanie, obstając przy dawnej
Prerogatywie swojej i legalnej
W tej mierze władzy.
Edyl. Powiem im.
Brutus. A skoro
Raz zaczną krzyczeć, niech nie poprzestają,
Owszem z całego gardła wrzeszczą, nagląc
O przyspieszenie wydanego przez nas
Wyroku.
Edyl. Bardzo dobrze.
Sycyniusz. Niech się niczem
Zmiękczyć nie dają i bacznymi będą
Na wszelkie nasze skinienia.
Brutus. Spiesz po nich.
(Wychodzi Edyl).
Od razu wprawmy go w wściekłość. On przywykł
Zwycięsko wszelki pokonywać opór,
Żadnem się nie da powściągnąć wędzidłem.
Jak weźmie na kieł, wypowie nam wszystko,
Co żywię ślina mu poda, a wtedy
[81]
Będziemy go mieć w punkcie pożądanym,
Żeby mu prawnie kark skręcić.
Sycyniusz. Nadchodzi.
(Koryolan, Meneniusz, Kominiusz, senatorowie i patrycyusze wchodzą).
Meneniusz. Tylko spokojnie, błagam cię.
Koryolan. Spokojnym
Będę jak szkapa, która za garść paszy
Furę gałganów ciągnie. — Niech bogowie
Stale w opiece swojej utrzymują
Nasz Rzym i krzesła sędziowskie osadzą
Zacnymi ludźmi, niech pomiędzy nami
Zaszczepią miłość! Obszerne świątynie
Nasze napełnią łaską, a ulice
Błogim widokiem zgody!
Pierwszy senator. Amen, amen.
Meneniusz. Piękne zaiste życzenie!
(Edyl wraca z tłumem obywateli).
Sycyniusz. Obywatele, przystąpcie!
Edyl. Słuchajcie
Waszych trybunów, uciszcie się: baczność!
Koryolan. Słuchajcie mnie wprzód.
Obaj trybunowie. Dobrze, mów. — Milczenie!
Koryolan. Nie bedęż więcej badany? Czy na tem
Skończy się wszystko?
Sycyniusz. Ja się ciebie pytam,
Czy się poddajesz wyrokowi ludu,
Czy chcesz szanować jego urzędników,
I czyś jest gotów ponieść zgodną z prawem
Karę za winy, które ci niebawem
Dowiedzionemi będą?
Koryolan. Jestem gotów.
Meneniusz. Słyszycie obywatele, on mowi,
Że gotów. Weźcie na uwagę jego
Wojenne czyny, pomyślcie o jego
Szerokich bliznach, które wyglądają
Jako grobowce na cmentarzu.
Koryolan. Furda!
To są draśnięcia, szramy, śmiechu warte.
[82]
Meneniusz. Zważcie następnie, że gdy w jego mowie
Nie przebija się obywatel, żołnierz
Stoi przed wami. Nie bierzcie przyszorstkich
Jego wyrażeń za objaw niechęci,
Jeno, jak rzekłem, za sposób mówienia,
Który przystoi żołnierzowi bardziej,
Niż urażanie się wam.
Kominiusz. Nie inaczej.
Koryolan. Jakiż jest powód, że zostawszy świeżo
Za wspólną zgodą obrany konsulem,
Doznaję teraz tak wielkiej obelgi,
Iż mi tę godność odbieracie?
Sycyniusz. Zanim
Ci odpowiemy, ty nam odpowiadaj.
Koryolan. Mówcie więc, ani słowa, powinienem.
Sycyniusz. Oskarżamy cię, żeś się kusił odjąć
Rzymowi jego starodawne prawa,
I sam zagarnąć despotyczną władzę,
Dopuściłeś się przez to zdrady ludu.
Koryolan. Co? zdrady?
Meneniusz. Tylko bez gniewu, przyrzekłeś...
Koryolan. Żeby z najgłębszych otchłani piekielnych
Ognie zionęły na ten lud! Ja zdrajca! —
Bezwstydny, fałszem przesiąkły trybunie!
Choćby w twych oczach pięćdziesiąt tysięcy
Środków zagłady siedziało, w twem ręku
Tyleż milionów, w kłamliwych twych ustach
Dwa razy tyle, jeszczebym ci w oczy
Powiedział: kłamiesz, tak śmiało, jak śmiało
Zanoszę modły do bogów.
Sycyniusz. Czy słyszysz,
Ludu?
Obywatele. Na skałę z nim, na skałę z nim!
Sycyniusz. Cicho! Nie mamy potrzeby przywodzić
Na potępienie go niczego więcej.
Jego postępki, jego słowa, dosyć
Świadczą w tej mierze. Widzieliście sami,
Jak się na waszych targnął urzędników,
Siłą się oparł prawu. Słyszeliście,
Jak wam złorzeczył, i tu nawet bluźnił
[83]
Tym, których prawa władza ma stanowić
O jego losie. Te wszystkie przestępstwa
Tak kapitalne, już go czynią godnym
Najsromotniejszej śmierci.
Brutus. Bacząc wszakże,
Że względem Rzymu położył zasługi. .
Koryolan. Co tam waść pleciesz o zasługach?
Brutus. Mówię,
O czem wiem...
Koryolan. Waść wiesz?
Meneniusz. Także dotrzymujesz
Danego matce przyrzeczenia?
Kominiusz. Miejże
Wzgląd przecie.
Koryolan. Nie chcę już na nic mieć względu,
Niechaj wyrzekną wyrok, niech mnie skażą
Na śmierć z Tarpejskiej skały, na wygnanie,
Na dożywotnie tułactwo. Chociażbym
O jedno ziarnko dnia chciał ten los odwlec,
Nie opłaciłbym jednem dobrem słowem
Ich przyzwolenia, anibym za wszystkie
Dary ich łaski nie krępował dłużej
Mojego męstwa, choćbym je ryczałtem
Mógł u nich kupić za marne „dzień dobry“.
Sycyniusz. Z powodu przeto, że różnymi czasy
Uwłaczał ludu powadze, szukając
Środków odjęcia mu władzy, jak tego
Świeży dał dowód, podniósłszy zbrodniczo
Rękę nie tylko w obec nietykalnej
Sprawiedliwości, ale co ważniejsza,
Na samychże jej wykonawców:
W imieniu ludu i z mocy służących
Nam atrybucyi trybunalnej władzy,
Wypędzamy go z miasta jednocześnie
Z tem wyrzeczeniem: nie wolno mu odtąd
Pod karą śmierci wstąpić w bramy Rzymu.
Taka jest wola ludu, tak ma być.
Obywatele. Tak ma być! Precz z nim! Niech będzie wygnany!
Tak ma być!
Kominiusz. Posłuchajcie mnie, moi przyjaciele!
[84]
Sycyniusz. Wyrok już zapadł, już po wszystkiem.
Kominiusz. Słowo!
Byłem konsulem i mogę na sobie
Pokazać znaki nieprzyjaciół Rzymu,
Kocham ojczyznę uczuciem gorętszem,
Świętszem i głębszem niż własne me życie,
Drogą mą żonę, owoc jej żywota,
Skarb mego rodu. Jeżeli obecnie
O tem nadmieniam...
Sycyniusz. Wiemy, dokąd zmierzasz.
Cóż tedy?
Brutus. Nie ma tu o czem już mówić,
Wygnany został jako nieprzyjaciel
Ludzi i kraju, niechże się wynosi.
Tak ma być.
Obywatele. Tak ma być! tak ma być! Precz z nim!
Koryolan. Podła, wrzaskliwa psiarnio, której tchnienie
Jest dla mnie tem, czem wyziew zgniłych bagien.
Której przychylność tyle u mnie warta,
Ile pobliskość ścierw niepogrzebionych,
Zarażająca mi powietrze. Ja to,
Ja ci powiadam: precz odemnie! Zostań,
Marnij tu w swojem niedołęstwie! Niech was
Najmniejszy szelest wskroś przejmuje dreszczem!
Widok wiejących piór nieprzyjacielskich,
Niechaj was w rozpacz wprawia! Używajcie
Z całą swobodą władzy wypędzania
Obrońców waszych, aż was wreszcie wasza
Głupota, która nie widzi nie czując,
I nie ma nawet prostego instynktu
Własnego dobra, odda w obce ręce,
Które was w kluby wezmą, jako bydło,
Nie wydobywszy miecza! Gardząc wami,
Z wzgardą odwracam się od tego miasta.
Jest ci gdzieindziej jeszcze świat!
(Koryolan, Kominiusz, Meneniusz, senatorowie i patrycyusze wychodzą).
Edylowie. Poszedł już, poszedł wróg ludu!
Obywatele. Wróg nasz wygnany! poszedł już! Ha! ha!
(Lud wydaje okrzyki i rzuca czapki w górę). [85]
Sycynusz. Idźcie w trop za nim aż do bram,
Urągajcie mu, jak on wam urągał,
Oddajcie mu wet za wet, nam zaś dajcie
Dla bezpieczeństwa straż przez miasto.
Obywatele. Idźmy,
Odprowadźmy go do bram. — Niech bogowie
Strzegą dni naszych szlachetnych trybunów!
(Wychodzą).
|